Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-03-2017, 11:44   #201
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 19

NIEDZIELA 4 kwietnia 1723 roku.
Nabożeństwo (samo południe)

Kliknij w miniaturkęo bardziej uważni mieszkańcy Szuwarów dostrzegli z łatwością, że w tym roku brzydki przyfrunęły z dalekich krain dużo wcześniej. Trudno było odgadnąć, z jakich to krain przylatują te paskudne ptaki, ale z pewnością nie mogły się zrodzić w jakimś normalnym, ładnym kraju. Przypominały kulki szarego błota obtoczonej w pierzu.
Tak, czy siak ich wcześniejsza wizyta zwiastowała, że zima już sobie poszła na dobre. Że będzie pewnie ładne, słoneczne lato… Przynajmniej tak gadali starsi...
Stado tych ptaszysk właśnie zerwało się z dzwonnicy w popłochu, gdy serce dzwonu przywaliło w kielichowatą skorupę.
Pan Milet bujał się na linie i gdzieś koło piątego uderzenia stracił rachubę…


Świątynia stała otworem dla wiernych. I dla słońca, które promieniami wdzierało się tu przez każdą szparę.
W wielkiej sali modlitewnej gromadził się tłum, który wypełnił ściany budynku gwarem. Parafianie w oczekiwaniu na rozpoczęcie pozdrawiali się oraz niezobowiązująco dopytywali na przykład o zdrowie.
I znów, gdyby trafił się w tym tłumie baczny obserwator, to mógłby rozróżnić tu kilka grup. Na przedzie, tam gdzie bliżej było do ołtarza, stawali ci bogatsi lub bardziej zasłużeni dla lokalnej społeczności. Nim bliżej drzwi wejściowych natomiast - tym towarzystwo robiło się mniej zacne. Stali tam biedni, pokruszeni przez los, spaprani, wykolejeni, skacowani i inni. Na przykład tacy, których nikt nie znał.

Był w tym jakiś naturalny porządek. Każdy dobrze czuł się na swoim miejscu, a przynajmniej tak powinien być kształtowany od małego.
To jednak nie koniec podziałów. Pani Pouline miała wokół siebie wielu wielbicieli i zwolenników jej kandydatury. Tłoczyli się wokół niej licząc zapewne na jakieś względy. Po wczorajszej hulance wiele osób przekonało się o jej szczodrości i mieli ochotę na więcej. Byli też tacy, którzy na jej widok warczeli...
Dalej stali również kupcy w niewielkim gronie z Thomasem Lemoine na czele oraz Jeanem Lopup Marchal’em. Zaraz obok, dostojnie stało kilka najbogatszych rodów, takich jak Rossignol, LeBlanc, Dior czy Bréguet. Nawet tajemnicze małżeństwo państwa Charles i Anne-Sophie Morin’ów przyszło na to wydarzenie.
Słaba była natomiast reprezentacja Zbażynów. Choć pewnie dlatego, że stary Józef był podobno bardzo chory i nie wychodził z łóżka.
Dzwon w końcu umilkł i tłuszcza też w oczekiwaniu zamarła. Każdy gapił się teraz w prezbiterium, gdzie nieśmiało wyczłapał Diego w odświętnym stroju.
Zapalił kilka świec i stanął z boku. Czuł ciężkie spojrzenia tłumu wiernych na sobie, więc wbił wzrok w podłogę. I czekał.

Wtem drzwi z tyłu świątyni otworzyły się, a do środka weszła postawna sylwetka kapłana. Miał na sobie długą czarną szatę sięgającą kostek, zapinaną na rząd wielu małych klamr. Poza tym ojciec Theseus nie odbiegał za bardzo od swojego standardowego wyglądu oprócz tego, że włosy miał równo ułożone, a brodę dokładnie rozczesaną.
Kleryk spojrzał na Diego i dyskretnie dał mu znać, by ten zadzwonił na dzwonku. Wtedy też cała sala - a przynajmniej ci, którzy wciąż mieli na to siły - powstała z ławek.
Theseus w pełnym skupieniu zajął miejsce za ołtarzem. Odwrócił się plecami do wiernych i ze złączonymi rękoma wykonał skłon w stronę ściany, na której była zawieszona rama z obrazem przedstawiającym Dom Wielkiego Budowniczego. Glaive wytrzymał w pozycji pochylonej kilka sekund, po czym wyprostował się i wykonał podobny skłon w kierunku zebranych.
Kiedy skończył swoje przywitanie, zbliżył się do ołtarza i zaczął układać na nim święte księgi oraz świeczniki. Wreszcie pokiwał lekko głową, najwidoczniej zadowolony i podniósł wzrok na wiernych. Przez krótką chwilę omiatał spojrzeniem salę modlitewną, jakby chciał sprawdzić, którzy mieszkańcy Szuwarów przybyli na nabożeństwo.
- Niech łaska Wielkiego Budowniczego będzie z wami - odezwał się donośnym głosem, który niczym uderzenie gromu poniósł się po ścianach kościoła, odbijając się echem.
Zaraz po tym odpowiedziało mu gromkie “a światło Jego niech zagości w naszych domach”, wypowiedziane przez zebranych.

I tak zaczęło się nabożeństwo, przeplatane kompilacjami modlitw, pozdrowień i wzywania imienia Boga oraz wszystkich Aniołów. Dla Theseusa to było coś naturalnego. Słowa, które wypowiadał, potrafił wymawiać o każdej porze, bez względu na przytomność umysłu. Znał każde zdanie na pamięć, wiedział, kiedy podnieść głos, a kiedy go obniżyć. Jak przeciągnąć głoskę, a w którym momencie zrobić efektowną pauzę, by wcześniejsze słowa zawisły w powietrzu.
Przez dziesiątki lat nauczył się to robić niemal automatycznie, przez co nie potrzebował poświęcać całkowitej uwagi trwającej liturgii. Zamiast tego przyglądał się zebranym. Przenikał ich lepiej lub gorzej odziane sylwetki wzrokiem, jakby chciał ocenić, kto z nich przyszedł tu z faktycznej potrzeby serca, a kto chciał się tylko pokazać z jak najlepszej strony przed sąsiadami.

Niektórym z wiernych powoli zaczęły opadać ciężkie powieki. Zrobiło się miło i przytulnie. Tak jak kiedyś, gdy niania opowiadała bajki.



Ojciec Glaive nie żył na tym świecie od wczoraj. Dobrze wiedział, że nie mógł się spodziewać gorliwej wiary po każdym człowieku uważającym się za wyznawcę Wielkiego Budowniczego. Taka była już natura ludzka… i nie tylko. Wiedział też, że lud oczekiwał po nim, by robił, to co robił. Istoty rozumne nie były od urodzenia złe. Jedynie nieświadome. I kiedy w ich późniejszym życiu czynili zło, to część z nich prędzej czy później dopadało sumienie. Dlatego kierowali się do kościoła. By choć na chwilę poczuć się dobrze z samym sobą. To było łatwe. Czy stawali się przez to lepszymi istotami?
Theseus po prawie czterdziestu lata swojej posługi wiedział, że nie. Samo przyjście tutaj to było za mało. Dążenie do zmian wymagało poświęceń. Jednak nie tej cotygodniowej godziny na nabożeństwie i szylinga wrzuconego na ofiarę. Każdej chwili w swoim życiu. Każdego gestu i każdej myśli. Ale to było trudne. To zniechęcało do wierzenia. Ponieważ wtedy człowiek, krasnolud, elf czy ktokolwiek zdawał sobie sprawę, że nie wystarczy być tylko pokornym obywatelem i wierzyć, że przez swoją powierzchowną gorliwość po śmierci czeka go zbawienie i odkupienie win. Wtedy dochodziło się do wniosku, z jakiego Theseus Glaive zdał sobie już dawno sprawę. Że to my, a nie Bóg mamy sobie pomóc. On stworzył świat, byśmy dobrze go wykorzystali. I nie ma większego wyznania wiary, niż uczciwa praca, wrażliwość na krzywdy drugiej istoty i życie pełne poświęceń.

Przez chwilę na usta duchownego wkradł się ledwo dostrzegalny uśmiech. Jednak nie był to uśmiech rozbawienia, a raczej zrezygnowania. Jak on jeden mógł ich tego wszystkiego nauczyć, jeśli to sam kościół podawał im łatwe rozwiązania? A to tylko dlatego, by każdej niedzieli przychodzili tutaj. Wierni. Świadkowie wielkiego Kościoła.


- Usiądźcie - rozbrzmiało, a wszyscy obecni, którzy przez ostatnich kilka minut w wytrwaniu spoczywali na kolanach, z ulgą klapnęli na ławach.
Theseus skinął Diego, dając mu znak by i ten spoczął na chwilę. Sam zaś Cicerone wyszedł zza ołtarza i skierował na ambonę znajdującą się nieopodal. Cicho posapując wspiął się po schodkach i dotarł do balustrady, opierając się o nią rękami. Wychylił się i przemknął spojrzeniem po siedzących jak generał oglądający swoje legiony.
- Dziękuję wam wszystkim za przybycie - odezwał się w końcu, prostując się na ambonie. - Cieszę się, że przyszliście tak licznie i jest to moją przyjemnością, móc was wszystkich gościć. To znak, że wiara Szuwarów po latach trudów i nieszczęść została niewzruszona.
- Dziś mija moja pierwsza niedziela spędzona w nowej parafii - powziął po chwili przerwy. - I choć minęło raptem kilka dni od mojego przybycia, to już zdążyłem was w jakimś stopniu poznać. Potrzebuję jeszcze więcej czasu, by wysłuchać waszych wszystkich trosk, jednak już teraz widzę, że czeka nas dużo pracy. Wiem, że wszystkich was niepokoją ostatnie wydarzenia. Nagła śpiączka mieszkańców, zaginięcia, tajemne magiczne znaki… I macie rację, jest czym się niepokoić, moi drodzy parafianie. Jednak nie trwóżcie się, władze miasta robią wszystko, by zapewnić wam bezpieczeństwo. Dlatego pozwólcie im spokojnie pracować, informujcie o każdym, nawet najmniejszym podejrzeniu, a jeśli szukacie wsparcia, to pamiętajcie, że je zawsze znajdziecie u dobrego sąsiada lub w świątyni. - Kapłan przerwał na chwilę i powiódł wzrokiem po sali. Potarł brodę w zamyśleniu i zrobił pełną powagi minę.

- Są jednak inne sprawy, którymi wy jako obywatele możecie się zająć, by pomóc miastu. Jak wiecie, kościół prowadzi sierociniec. Na nic jednak będą nasze starania, jeśli w pomoc tym młodym duszyczkom nie zaangażująją się inni. Dlatego będziemy wdzięczni za wszelką ofiarę, ale przede wszystkim za możliwość wyuczenia zawodu.
- Nawiązując zaś do młodzieży… Doszły mnie słuchy, że na obrzeżach miasta funkcjonują ruiny, gdzie praktykowany jest nierząd i folgowanie bezwstydnym przyjemnościom. Smuci mnie to niezmiernie, widząc, jak grzech zalągł się wśród nas. Apeluję o odwrócenie się od złego i powrócenie na ścieżkę pokory. Wyznawca Wielkiego Budowniczego swoim postępowaniem daje przykład innym. A jaki przykład dajecie wy, moi parafianie? - Theseus ponownie zrobił pauzę i przeskoczył karcącym wzrokiem od pierwszych ław, aż do głównych drzwi.


- Wiem jednak, że dla każdego grzesznika jest nadzieja. Wystarczy, że wyznacie swoje przewinienia i przyjmiecie pokutę. Ale przede wszystkim zaczniecie budować - Theseus zszedł z oskarżycielskiego tonu i pochylił się ciężko na ambonie, patrząc po zebranych styranym wzrokiem, jak ojciec, którego dzieci zrobiły coś złego, ale on przebacza im i daje kolejną szansę.
- Szuwary was potrzebują, przyjaciele. Waszej uczciwości. Waszej pracowitości. Waszej inwencji i pomysłów. Jeśli mamy przywrócić temu miejscu dawną świetność, a ja jako wasz Cicerone będę do tego dążył, musimy zacząć się rozwijać. Wiem, że zbudowana w Chlupocicach tama podtapia nasze tereny, niszcząc nasze plony i pogarszając stan dróg. Musimy jednak znaleźć jakieś rozwiązanie, które nie będzie prowadzić do konfliktu. - Kapłan mówił z coraz większym zapałem, jakby chciał poderwać swoim głosem ludzi do działania.
- Ale przede wszystkim potrzebujemy odbudować naszą gospodarkę. Zacząć inwestować. I jeśli chcemy mieć pewność na osiągnięcie sukcesu, to każdy jeden z was - Glavie zatoczył półokrąg palcem. - musi tego pragnąć i mieć w tym swój udział.


- Kochani - Theseus poderwał dłonie do góry, jeszcze bardziej podnosząc motywacyjny ton. Kilka osób się poderwało, a inni charknęli w ławach gwałtownie wybudzeni. Każdy człowiek lubi być kochany, to i nawet przez sen reaguje na czułe słowa...
- Nasz Ojciec dał nam te ręce, byśmy ich używali do tworzenia, nie do niszczenia. Użyjmy je więc dobrze, by wszystkim nam żyło się tu dobrze, a po śmierci byśmy całymi Szuwarami zamieszkali w Domu Jego na wieczność.
- Działajcie więc. Ale nie róbcie tego za plecami innych. Przynoście swoje propozycje do radnych miasta albo do kościoła. I pamiętajcie, że nasz Pan pochwala tylko uczciwą pracę. Wierzę, że któregoś dnia spojrzymy za siebie i poczujemy rozpierającą dumę ze świata, który stworzyliśmy dla naszych potomnych. Tego nam wszystkim życzę.

Ojciec Theseus jeszcze przez jakiś czas przyglądał się tłumowi. Tęsknie. Jakby przeczuwał, że cel, do jakiego dążył, był jeszcze odległy. Niemniej jednak z tego twarzy nie dało się wyczytać rezygnacji.
Nie. On dopiero zaczynał.

Po tym przemówieniu zszedł z ambony i wrócił za ołtarz, pozwalając wiernym na chwilę kontemplacji w ciszy.
Niedługo miał zabrać głos pan Trouve.


Echem odbiły się po sali drobne kroki kobolda. Dreptał w swoich odświętnych pantoflach na grubych obcasach. Wspiął się na mównicę i spojrzał na zebranych.
- Pragnę pozdrowić wszystkich zebranych w tym dniu tutaj. Dzięki życzliwości ojca Theseusa, miasto może ogłosić kilka spraw i za moim pośrednictwem odczytam je teraz.
Kobold odkaszlnął i wygrzebał zwitek pomarszczonego papieru. Poprawił bryle na nosie i rozpoczął przekaz.

- Zapewne już wszyscy wiedzą, że mer Rodolphe Trottier zrezygnował ze stanowiska i dłużej go już nie piastuje. Zmusza to Radę Miejską do przeprowadzenia ponownych wyborów. Trzeba jednak zauważyć, że spośród wszystkich członków Rady nie ostał się prawie nikt. Dlatego ciąży na mnie, jako że jestem Sekretarzem Miasta, odpowiedzialność za zgodne z prawem przywrócenie miastu ich urzędników. Istnieje zapis, że w sytuacjach wyjątkowych i trudnych, stanowisko Mera miasta można powierzyć mieszkańcom w bezpośrednich wyborach.

Parafianie gapili się na pana Trouve lekko zaspanym wzrokiem. Ten stary kobold miał wiele szacunku wśród mieszkańców, więc nieliczni tylko wrócili do drzemki lub coś tam szeptali. Nieliczne, zmarszczone skupieniem twarze sugerowały, że treść jest przetwarzana.
- Tak więc moi mili, niebawem dowiecie się o terminie wyborów. Poczekamy na powrót milicji z panem Remim Martinem na czele. Pani Hoe nadal jest radną i mam nadzieję, zabierze głos w tej sprawie - Kobold zamilkł, po czym rozejrzał się po sali.
- Oddam teraz głos naszemu kochanemu, byłem merowi, panu Trottier. Jest może tutaj na sali?


Pan Trottier nie znajdował się w kościele, jednak po krótkiej chwili konsternacji, drzwi otworzyły się i Rodolphe pojawił się, chowając fajkę do kieszeni. Uśmiechnął się przepraszająco i podszedł do kobolda, a następnie odwrócił się do zgromadzonych.

- Nie będę długo mówił, nie po to tutaj jestem. Chciałbym jedynie wyrazić moją radość. Radość z tego, że widzę was wszystkich całych i prawie zdrowych. - Zaśmiał się krótko. - Daliście sobie radę po dziwnym ciągu tragedii, który nękał nasze miasteczko. Jesteście cudowni. Mam dla was także radę odnośnie nadchodzących wyborów - otóż zapamiętajcie tylko to jedno: mer nie ma być pomocny i miły, choć może oczywiście, ma cechować go rzetelność, sprawiedliwość i dbanie o dobro Szuwar. Nie może przedkładać dobra jednostki, nad dobro miasta. Ja nie potrafiłem taki być, stąd odszedłem. Dla dobra nas wszystkich. I teraz mogę się w końcu tym zajmować - dbaniem o każdego z was z osobna.

Rodolphe wyłapał sobie ofiarę w trzecim rzędzie i patrzył jej w oczy w trakcie dalszej przemowy:

- Nie będę się z wami żegnał, bo wiecie przecież, gdzie moja chatka stoi, i drzwi są zawsze dla wszystkich otwarte. Nie będę wam też dziękował, choć niektórzy pewnie oczekują: “dziękuję wam za ten czas, kiedy byłem merem”. Nie. To był najgorszy okres w moim życiu. Ostrzegam także kandydujących - jeżeli nie jesteście pewni, że tego chcecie, to zrezygnujcie. Panie Trouve, może pan kontynuować - oddał głos Rodolphe i odsunął się na bok.
- Dziękujemy panu za służbę. Wpisał się pan w historię Szuwarów, jako mer.. który… trafił na ciężkie czasy. Ciężkie i przedziwne czasy - Pan Trouve podszedł do znachora i uścisnął mu dłoń. Mała Odile Soyer, którą opiekunki ubrały w czyste ubranko, przyczłapała do Rodolphe i wręczyła mu kwiatek.

- Dziękuję, panienko. - mężczyzna odebrał roślinkę i ucałował małą w czółko.


- Trzeba dodać, że kolejny mer nie będzie miał łatwiej, drodzy państwo - Skomentował to kobold i dodał - Jeszcze jedna, mała sprawa. Podatki.
Po wielkiej sali przetoczył się pomruk niezadowolenia.
- Owszem. Nikt ich nie lubi, drodzy państwo. Płacić niestety trzeba. Rozpoczął się pobór. W tym miesiącu zjedzie do nas poborca z Matrice. Tak więc proszę spodziewać się u drzwi urzędników i płacić. A teraz oddam już głos naszemu gospodarzowi, ojcu Theseusowi.
Pan Trouve wskazał na cicerone, uścisnął mu dłoń i zlazł z ołtarza zajmując miejsce w pierwszych ławach.


Kapłan odchrząknął cicho i zrobił głęboki wdech. Oparł się o ołtarz i przewertował jakieś papieru. W końcu podniósł wzrok na zebranych.
- Moi drodzy, zostańcie jeszcze na chwilę - odezwał się, próbując trafić do tłumu, który zmęczony nabożeństwem chciał już wrócić do domów.
- Jeszcze raz dziękuję za obecność. Chciałbym przypomnieć, że jutro o godzinie dziewiątej odbędzie się pogrzeb naszego parafianina i dobrego przyjaciela, Americ’a Brassard’a. Proszę o przybycie, byśmy wszyscy towarzyszyli mu w tej ostatniej podróży.

- A na koniec pomódlmy się jeszcze o błogosławieństwo Wielkiego Budowniczego…

I w ten sposób nabożeństwo się skończyło. Część ludzi pozostała świątyni by porozmawiać z cicerone, pogratulować mowy, uścisnąć dłoń byłego mera. Być może nie było im też spieszno ku drzwiom, przy których warował Diego z tacą, na którą co łaska trzeba było wrzucić przynajmniej 50 pensów.
Duża jednak grupa ludzi wyszła chętnie z budynku na światło i świeże powietrze. Nie żałowali na to też pieniędzy. To właśnie ich oczom ukazał się niepokojący widok...

Na rynek wtoczył się wolno wóz ciągnięty przez dwa, zdrowej budowy chłopskie konie. Ciężka, skórzana i ćwiekowana uprząż zdradzała, że właścicielem nie był kupiec. Wóz miał budę zamkniętą i kutą pancernie, a na boku ryty dłutem herb Chlupocic. Na koźle zasiadał prawdziwy ogr. Sinoniebieski, czyli z tych górskich. O kaprawej mordzie zdobionej bliznami.
Za wozem podążały dwa konie, a na nich jeźdźcy. Pierwszy w nieokreślonym mundurze o zerwanych pagonach, obwieszony ładownicami jak pułk strzelców. Blady na twarzy niczym trup. Ghul z pewnością. Dobrze uzbrojony. Drugim jeźdźcem był goblin. Głowę miał skrytą pod kapturem a przez ramiona miał przepasane bandoliery z różnej maści ostrymi jak brzytwa nożami. Jeden z nich wyglądał nawet jak widelec.


Nieznajomi zajechali pod gospodę. Jeźdźcy zeskoczyli z koni i przywiązali je do żerdzi.
- Wypierdzielać z wozu! Hajda! Koniec wycieczki! - Dało się słyszeć.
Drzwiczki się otworzyły i zaczęli wyskakiwać z budy wojacy. Pierwszym z nich był rudy, wielki troll. Przeciągnął się, gdyż zapewne nie było mu w środku wygodnie. Nozdrzami wessał powietrze i głośno wypuścił.
- Hoho. Smród bagien jest tu lżejszy.
- Ano - Wygramolił się za nim łysy, obleśny półogr, który chyba był odporny na zimno, bo miał gołe ramiona.
W ciszy z budy wyszedł powoli przygarbiony gnoll z wielkim kapturem na głowie. Ściskał kostur, a liczne uwieszone łańcuszki, fetysze i koraliki klekotały na jego ciele.
Wszyscy spoważnieli, gdy mała postać zadarła głowę by spojrzeć towarzyszom w oczy. Nie było to łatwe, bo kapturek opadał mu co chwilę na oczy. Ów baczny obserwator o którego wcale w tym momencie nie było łatwo, mógł dostrzec, że gnoll twarz miał brzydką, starą, a nawet trawioną chyba jakąś chorobą.
Cała piątka zgromadziła się teraz przy drzwiach do Burego Kocura.
Ghull zastukał laską w przybite kartki do drzwi.
- Co tu jest napisane?
- Eee… - Nachylił się do nich troll - “Zaraz wracam. Jestem na nabożeństwie”.
- A niżej?
- Ee… - Troll zmarszczył się w skupieniu po czym wydukał treść.



Wierszyk marketingowy autorstwa Eldritcha Ocaleńca. Szuwary 1723r.

Goście spojrzeli po sobie zatrwożeni lekko tą poezją by następnie odwrócić się twarzami do rynku. Właśnie ze świątyni wysypali się gorliwi wierzący. Tłum z początku niczym rzeka wylał się bezładnie by za chwilę uformować się w piętrzącą się masę, tak jak rzeka na tamie. Czereda wyhamowała.
Obie grupy dzieliła znaczna odległość, ale konsternacja dawała się odczuć. Dla mieszkańców Szuwarów jasne było, że do miasteczka zjechała właśnie banda uzbrojonych mężczyzn z herbem Chlupocic.
Dla stojących pod karzcmą ludzi, jasne było, że niechętni im mieszkańcy są zbici w jedną, wielką masę, a po kazaniu mogą być wyjątkowo podatni na prowokacje.

Gnoll szarpnął bladego ghulla za rękaw by ten się nachylił. Na ucho kilka słów powiedział i wskazał ręką wóz. Mundurowy podrapał się w głowę i rzucił komendę.
- Wypuście go.
Już za chwilę drzwiczki od wozu otworzyły się i chwiejnie wyczłapał z nich Zenon Zbażyn. Najstarszy syn Józefa. zasłonił twarz ręką, bo pewnie słońca dawno nie widział i wyszczerzył szarożółte zęby.
- Siuwary! - Jękną z łzą w oku.

- Ano Szuwary. Idź do swoich. Zawołaj nam oberżystę by ten przybytek otworzył bośmy głodni i skonani - Powiedział ghull, który prawdopodobnie dowodził oddziałem - A później dawaj tego mera, kobolda czy kogo tam!
- Biegaj - Dorzucił troll i już za chwilę młody farmer radośnie kuśtykał w stronę tłumu.



Tymczasem daleko od Szuwarów
MILICJA

Kliknij w miniaturkęa opustoszałym i dawno nie używanym szlaku rozstawiono wozy, a koń, muł i krowa pasły się teraz gdzieś z boku. Czujnym okiem doglądał ich Gauthier.
Niewielki ognisko dymiło prosto w niebo, co mogło świadczyć o dobrej, bezwietrznej pogodzie.
Zdzich doglądał rannych jak umiał. Rogbuta cały czas była nieprzytomna. Matthieu i Florent zajmowali się bratem, a Patric opatrywał ledwo żywego Grégoire’a. Do roboty przy postoju, został zatem tylko Remi i Pężyrka. Gaspard też nie czuł się za dobrze. Choć trzymał się dzielnie, odniesione rany w walce z Burakurą właśnie dawały o sobie znać.
No i ten mnich. Leżał cały czas nieprzytomny po wybuchu bomby, którą cisną bartnik.

Trzeba było nakarmić ludzi. Jeśli udałoby im się nie stawać już po drodze i dopiero na noc zrobić postój, być może udałoby się dotrzeć do miasta jeszcze rankiem. No, może do południa.
Tymczasem imbryk właśnie stukał na ogniu. Można było napić się kawy i popatrzeć jak młode dzikoświnki upodobały sobie Lokaja jako matkę zastępczą.

 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 25-03-2017 o 11:53.
Martinez jest offline  
Stary 26-03-2017, 18:42   #202
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Kościół od środka wyglądał tak samo lata temu, gdy Laura była dzieckiem, jak i teraz. Utrzymywany w całkiem przyzwoitej kondycji mógł stać jeszcze dziesiątki lat. Poukładane cegły zwarte cementem były obojętne na to, co działo się pod ich schronieniem. Nie zwracały uwagi na wydarzenia, ludzi, czy wypowiadane słowa. Mała Laura również nie zwracała na to uwagi, acz z powodu, iż była za młoda, by rozumieć wszystko jak należy. Wyrośnięta Laura... dalej nie zwracała na to uwagi, lecz z nieco innych pobudek. Babcia Beronique pokręciła tylko głową wspominając to wszystko. Nie powiedziała ani nie zrobiła niczego więcej. Pozwoliła wnuczce spędzić msze dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Również nie zaprzątała jej głowy gdy uroczystość się skończyła. Tłum opuścił świątynie a koniec końców i ostatni wierni wyszli. Laura zaś z opuszczoną głową cały czas zajmowała to samo miejsce w ławie od początku.

W tym samym czasie w prezbiterium krzątał się jeszcze Cicerone miejscowej świątyni. Zbierał rozłożone księgi oraz inne przedmioty kultu i skrzętnie chował je pod ołtarzem, zamykając w wydzielonej ku temu szafce.
Wyraźnie zadowolony z swojej pracy pogładził jeszcze dłonią blat ołtarza i obracał się do wyjścia z sali świątynnej. Zatrzymał się jednak, widząc spoczywającą na ławie kobietę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszyscy wierni wyszli już jakiś czas temu.
Przez chwilę przyglądał się jej w uwadze. Theseus nie chciał jej przerywać w kontemplacji, ale ostatecznie coś go ruszyło i zamiast do plebani, skierował się do ławy.

- Panienko Lauro? Wszystko w porządku? - odezwał się pogodnym głosem, kiedy stukanie ciężkich obcasów zatrzymało się tuż przy niej.

Wyrwana ze swojej "kontemplacji" uniosła głowę i spojrzała na kapłana. Jej lico nie było niczym strapione.

- W porządku, proszę ojca - odpowiedziała łagodnie potrząsając głową.

Stojąc tuż obok, Theseus mógł dostrzec nieco więcej niż z ambony, a widok był dość intrygujący. Młoda panna była obecna na mszy i uczestniczyła w niej, jak mogło się wydawać, lecz wyszło na to, że fakty były nieco inne. Ubrana jak zwykle w charakterystyczny dla siebie strój, który nie wyglądał jakby się zmienił na uroczystość, siedziała w ławie z podciągniętymi nogami. Na kolanach spoczywał mniejszego formatu rysownik, na którym sporządzany był właśnie szkic sklepienia kościoła. Sądząc po zaawansowanym stanie prac, Laura musiała rysować przez całą mszę.

Thesues przez moment przyglądał się dziewczynie w zamyśleniu, ostatecznie siadając obok na ławie. Zerknął jej przez ramię i poskubał swoją brodę.

- Widzę, że znalazłaś natchnienie w progach świątyni - zagaił przyjaznym tonem. Panienka uśmiechnęła się ciepło.

- Kościół dobrze pamiętam od czasów dzieciństwa. Dziadkowie wyciągali mnie tu każdej niedzieli a ja biedna mierząc połowę tego, co obecnie, pomiędzy wszystkimi obecnymi widziałam tylko sufit - wypowiedziawszy to zadarła głowę do góry. Po chwili spojrzała na kapłana. - Każdego tygodnia przez całą mszę liczyłam cegły. Wtedy tylko tyle potrafiłam. Dzisiaj natomiast... Postanowiłam je narysować - przyznała nie zwracając szczególnej uwagi, iż jej działalność twórcza przebiegała podczas ceremonii.

Kapłan wysłuchał ją z uwagą i nawet można było rzec, że lekko się przy tym uśmiecha.

- Wielki Budowniczy obdarzył cię wspaniałym darem, moje dziecko. I tym bardziej się cieszy, że go nie zaniedbujesz i praktykujesz nawet w jego domu - odparł spokojnie Cicerone i pokiwał głową. - Mam więc rozumieć, że panienka nie przysłuchiwała się kazaniu, hm? - zapytał ze słabym wyrzutem.

- Umm... - mruknęła nieco zakłopotana. Została przyłapana na czymś, co zrobiła nieumyślnie. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiednim doborem słów. Końcowo zrezygnowała z obrony własnej osoby wypuszczając trochę powietrza z płuc, przyjmując zarazem nieco skruszoną postawę. - Słyszałam jak Ojciec mówił o tamie w Chlupocicach, która zalewa okolice Szuwar...

- Owszem, wspominałem o tym - odpowiedział, jakby nie był za bardzo zadowolony z wyboru tematu.
- Jest to niewątpliwie duży problem dla naszego miasta. Miałem nadzieję znaleźć jakieś rozwiązanie, które pozwoli skorzystać na tym obu ze stron konfliktu. Niestety… ostatnio przez natłok zdarzeń nie miałem czasu by przysiąść i pomyśleć nad tym - westchnął, wyraźnie rozżalony. - Twój dziadek jest inżynierem, tak?

- Cieślą, proszę Ojca, acz w Szuwarowym kryzysie zajmuje się też innymi rzeczami - odpowiedziała uprzejmie. - A zalewanie od strony Chlupocic można przekuć na wiele korzyści. Odpowiedni system irygacyjny i przygotowane pola uprawne mogłyby rosnąć w pełni, nawet podczas suszy. Nie trzeba byłoby deszczu, jak woda byłaby pobierana z tamy.

Cicerone wyprostował się na ławie i wlepił wzrok przed siebie, jakby nad czymś głęboko rozmyślał. Zdawało się już, że odpłynął na dobre, jednak zaraz odezwał się ponownie, łypiąc na Laurę wyraźnie zaintrygowany.
- Naprawdę wierzysz, że udałoby nam się coś uprawiać w tym klimacie?

Laura zastanowiła się przez chwilę, po czym odpowiedziała lekko.

- Nieurodzajną ziemię można zastąpić importowaną. Mając nawadnianie i dobrą ziemię klimat nie byłby żadnym problemem. Jest takie coś, co nazywa się szklarnią. Jest to szklany... domek dla roślin. Przez szybę słońce pada na rośliny i ogrzewa je. W takim zamknięciu można kontrolować mikroklimat.

- Myślę, że… warto by było rozważyć takie rozwiązanie, panienko Lauro - odparł pogodnie.
- Nie sądziłem, że naszą troskę będziemy mogli przekuć na korzyść dla nas. Warto przedstawić ten pomysł radzie, kiedy zostanie już wybrany nowy mer. Do tego zaś czasu, o ile oczywiście będziesz miała na to ochotę, może spróbowałabyś przedstawić to przedsięwzięcie na papierze? Jakieś wstępne rachunki, schematy. Myślisz, że mogłabyś to zrobić?

- Mogłabym - odpowiedziała bez zastanowienia się.

Możliwość opracowania czegoś nowego sprawiło, że Laurze zaświeciło w oczach. Nie było to wykonanie czegoś na zamówienie, co w przypadku broni i wozu było miłą rozgrzewką, ale opracowanie czegoś na taką skalę... absolutnie nie mogło odbyć się na papierze!

Dziewczyna spojrzała promiennie na kapłana wzrokiem, jakby ten właśnie ofiarował jej szczęście. Potrząsnęła energicznie głową. Następnie wróciła wzrokiem do rysunku i zmieniła nieco temat myśli.

- A czy zna się Ojciec na magii?

Kapłan sam się lekko uśmiechnął, widząc radość w spojrzeniu dziewczyny. Pokiwał głową, jakby zadowolony ze swojej propozycji. Na wzmiankę magii trochę jednak spoważniał.

- Nie uczą tego w klasztorze dla Cicerone. Przykro mi - odparł szczerze. - A czy jest jakaś kwestia tej materii, która nie daje ci spokoju?

- Ten pakunek, który Ojciec wraz z <Acośtam> w deszczu wyciągał. Było w nim parę ładniejszym kamyków, mapa, o taka - Laura przekartkowała w szkicowniku trochę w tył i pokazała przerysowaną kopię - i połamany patyczek. Był zdobiony, więc może być jakiś magiczny.

- Hm… - zastanowił się Theseus, spoglądając na szkicownik. - Wybacz, dziecko, ale nic mi to nie mówi. Nie znam też nikogo, kto mógłby ci z tym pomóc - spojrzał na nią przepraszająco.
- Jednak jeśli faktycznie ten… patyczek ma jakieś właściwości magiczne, to bardzo bym cię prosił, dziecko, żebyś z tym uważała. Nigdy nie wiadomo, co za szarlatan używał tego artefaktu do swoich złych celów.

- Oj tam, złych od razu... - napomknęła panna. - A w Szuwarach jest ktoś, kto choć trochę się na tym zna?

- Wiem chyba tyle, co ty, w tym temacie. To jest że miejscowy mag mógł być pierwszą osobą, która mogła coś wiedzieć na ten temat. Ale… - Glaive podrapał się po brodzie, rozmyślając.
- Spróbuj u pana Trouve. To bardzo mądry kobold. Nie zaszkodzi zapytać.

- Rozumiem... - odpowiedziała zastanawiając się przez chwilę. - Będę musiała z nim pomówić w takim razie. Dziękuję - podsumowała z uśmiechem.

- W razie czego, jestem na plebanii, żeby porozmawiać - skinął do niej głową pocieszająco i wstał z ławy.
- A tymczasem ja muszę wracać do obowiązków - westchnął cicho i spojrzał na kobietę. - Dzięki ci za przybycie, panienko Lauro. Nawet jeśli nie miałaś ochoty słuchać mojego gadania - uśmiechnął się lekko, a na jego słowa młoda Breguet zrobiła minę, która z zawodem oznajmiała, iż całkowicie nie o to chodziło...
 
Proxy jest offline  
Stary 29-03-2017, 13:00   #203
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Choć pogoda sprzyjała podróży, to miło było rozprostować nogi. Zwłaszcza, że całe towarzystwo miało jeszcze spory odcinek do pokonania, zanim wreszcie dotrą do Szuwar.
Remi głęboko odetchnął świeżym powietrzem. Zbliżała się wiosna i trzeba będzie wkrótce sprawdzić jak pszczele rodziny przetrwały zimę. Nie można było tego w nieskończoność przekładać. Ciekawe jak ojciec radził sobie sam.
Pyrkanie imbryka wyrwało Remiego z zamyślenia. Mężczyzna zestawił go z ognia i nalał wrzątku do przygotowanego wcześniej kubka. Nagrodził go piękny aromat zaparzonej kawy.
- Napijecie się? - zapytał, potrząsając lekko czajnikiem, w którym zachlupotała woda.
- Chyba powinienem. - Krzywiąc się w kwaśnym uśmiechu, Gaspard oderwał wzrok od Lokaja i przysiadł przy ognisku. Wiszenie na oknie było zdecydowanie złym pomysłem i markiz czuł teraz, jak wszystkie jego stłuczenia i siniaki po chwilowym uśpieniu znowu zaczynają dawać o sobie znać. A to oznaczało, że chwilowo powinien jednak zrezygnować z alkoholu na rzecz czegokolwiek, co w tej chwili parzył Remi.
- Tylko niech nie będzie za mocne. Mój język jest chyba chwilowo jedynym mięśniem, który nie zwrócił się przeciwko mnie i wolałbym, aby tak pozostało.
- Lepiej poczekać aż ostygnie - mruknął bartnik zaparzając kolejny kubek i podając go Gaspardowi.
- Ma cię kto opatrzyć? - zapytał, przyglądając się wykrzywionemu rozmówcy. Jasnym było, że nie czuł się najlepiej. Remi nie darzył go specjalnie zaufaniem, zbyt mało wiedział o tym człowieku, ale jednak miał on swój wkład w rozbicie bandy i należało mu się zabandażowanie ran.

Pężyrka rozejrzała się po ich nieco prowizorycznym obozie. Rannym powinno się zapewnić znacznie lepszą opiekę, niż mogli sobie na to pozwolić.
- Panie Remi, ja mam w swoich jukach miksturkę leczniczą, jeszcze nie do końca spożytą. Może by tak chociaż po parę kropel wszystkim dać? Poza tym ja mam taką książkę i tam jest dużo rad. Na ziołach się nie znam, ale tam może będzie opis jakichś roślin na wywar na ranę? Albo jakaś herbatka wzmacniającą? - Przejęta krasnoludka podreptała w stronę swoich juków, grzebiąc w nich, aby wyjąć parę buteleczek oraz rzeczoną książkę.
- Na pewno trzeba ich wszystkich poić, jeśli wdały się jakie zarazy w te rany, to dużo pić muszą. To pamiętam. Gorączka to będzie w miarę dobra oznaka. Dobra, bo ciało walczy, ale jak będzie za wysoka albo za długa to będzie kiepsko też. A alkohol mogę przecież zmarnować no, na odkażanie, okłady, wlanie im do ust też, nie ubędzie mi. To gnolskie wino.
Westchnęła rozdzierająco, położyła flaszeczki przy Remim i usiadła znowu obok, przeglądając swoją cenną skarbnicę wiedzy.
Książka “1000 sposób na” była podarkiem od Babci, a pężyrkowa Babcia była jedną z najmądrzejszych osób, którą ta znała. Zatem skoro ofiarowała jej na drogę tę książkę musiała ona być naprawdę przydatna i ważna. Dlatego krasnoludka głęboko wierzyła, że owe tomiszcze da jej jakieś sugestie, jak pomóc członkom wyprawy, której częścią w końcu nagle się stała.
Martin z uznaniem spojrzał na krasnoludzicę.
- Brzmi rozsądnie. Trzeba by coś jeszcze coś do zjedzenia zrobić. Mamy mięso dzikoświni, może w tej książce znajdzie się jakiś dobry przepis.
Remi zerknął ku jednemu z wozów.
- Sprawdzę lepiej co u tego mnicha. Od potyczki na wzgórzu jest nieprzytomny.
Pężyrka kiwnęła głową Remiemu, wiedziała, że przepis na mięsko też się znajdzie, ale najpierw trzeba było zadbać o najbardziej potrzebujących i zajrzawszy w spis treści, przeskoczyła do działu “Spożywanie” i poddziału “Nalewki i napary na organizmu przypadłości”. Przewracała szybko karty, jakby goniło ją coś. W końcu im szybciej dałoby się pomóc, tym lepiej. Sapnęła cichutko, kiedy odnajdywała na kolejnych kartach potrzebne jej konkokty.
- Mamy. Na gorączkę kwiaty lipy, owoce czarnego bzu albo kora wierzbowa. A na rany arnika i kurze ziele.
Każdą kartę zdobiły odpowiednie rysunki.

Jeśli choryś na gorączkę i wygnać z siebie chcesz przypadłość, nazbieraj kwiatów lipy lub owoców czarnego bzu. Jak miesiąc nie na to, to wystarczy żeś znalazł wierzbę. Przeproś za ból, z kory odrzyj.







Wystarczy wrzątkiem zalać każden jeden składnik, a napar z tychże pić. Poty wystapią, gorączki się pozbywając. I żeś zdrowy. A jak żeś nie zdrowy, to znachora ci szukać, cyrulika, medyka. Jakżeś nie znalazł, a choryś nadal, albo jak nie pomógł był, to pamiętaj, żeby się modlić. Może to coś da.

Modlitwa to był dobry pomysł i stwierdziła, że na pewno nikomu nie zaszkodzi. Ale to później, wieczorową porą, pójdzie w krzaki i nawet małą ofiarę złoży.

Jakżeś ranny, a jeszcze masz siły, rana nie śmierdnie, to szansę masz. Znajdź szybko arniki ziele albo pięciornika znanego normalnym jako kurze ziele.




Rozmocz najlepij w ciepłym albo i wrzątku, ranę obłóż, zmieniaj opatrunki co parę godzin, większe szanse na przeżycie masz. A w zależnościj od rany wielkości to się módl słabiej albo bardzo gorliwie. O ile siły jeszcze masz.

Zachęcona swoim odkryciem krasnoludka przesunęła się ku Gasparodowi,
- Panie Gaspard, znalazłam. O - pokazała zachęcająco swoje odkrycia. - Szukać pójdę razem z księgą, coby ryciny z zielskiem porównywać.
Nie czekając nawet na reakcję swojego towarzysza, ostrożnie opróżniła jedną ze swoich mniejszych toreb, wzięła książkę pod pachę i oddaliła się w poszukiwaniu potrzebnego zielska.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
Stary 29-03-2017, 20:23   #204
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację

Wóz jarmarczny stał na jednej ośce wsparty dwoma kołkami. Z budy zwisały siatki trzymające zdobyczne bibeloty i zapasy. Wyprzęgnięty Kichot odpoczywał gdzieś pasąc się spokojnie.
Gdy Remi zajrzał do środka i oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności, zobaczył górę sadła. Siedziała ona skrzyżnie na środku i miała splecione, grube dłonie. Łysa głowa osadzona była nieruchomo w wielkim spasionym ciele, a oczy były zamknięte.
Martin przyglądał się postaci z rezerwą. Jakby nie było to on rzucił bombę, przez którą nieznajomy został ranny. Remi po chwili wahania głośno zapukał we framugę.
- Hrr? - Grubas otworzył oczy a na jego licu pojawił się szeroki uśmiech formujący dwie rumiane pyzy na policzkach.
Bartnik pokrzepiony, również wykrzesał z siebie coś na kształt uśmiechu. Biedak, pewnie nie wiedział nawet gdzie dokładnie się znajduje. Nie wyglądał jednak na zaniepokojonego. Może każde miejsce było dla niego przyjemniejsze niż miętosiowa szopa.
- Jak się pan czuje ? - zapytał Martin, wchodząc do wozu.
Uśmiech z twarzy mężczyzny nie znikał. Odsunął się nieco, aż cały pojazd zatrzeszczał. Otworzył usta i wypowiedział niskim tonem:
- Pookłoon tobie.
Remi mógł dać głowę sobie obciąć, że oczy tego mnicha śmiały się również tak jak jego wszystkie zwisające fałdki.
- Czuuję się doobrze. A ty?
Remi przysiadł na miejscu, które zwolnił mnich.
- Ja też nie narzekam - mruknął Martin, którego nieco zaskoczyło to pytanie. Dziwny sposób wypowiedzi sugerował, że nieznajomy pochodził z dość daleka, pewnie dokądś podróżował.
- Jak się pan znalazł u Miętosiów ? - wypowiedział na głos nurtujące go pytanie.
- Gdzie? - Oczy grubasa zrobiły się wielkie.
Remi usadowił się wygodniej.
- Znaleźliśmy pana na farmie pewnej bandyckiej… - tu bartnik zaciął się na moment - rodziny. Grabili podróżnych i popełnili wiele plugawych czynów. - Na samo wspomnienie ich działalności mężczyzna czuł się nieswojo.
- Ich herszt zwał się Milos Miętoś. Ale teraz nie jest już problemem - dokończył Martin ciszej.
- Yhm - Mnich skinął głową - Bardzo dziękuję za ratunek. Zostałem pojmany gdy wędrowałem lasami. Zamknięto w małej klatce i przetrzymywano. Nazywam się Tzu-Shi. A pan?
- Remi Martin - przedstawił się.
- Pan chyba nie jest z okolicy ? - Remi zazwyczaj nie zasypywał dopiero co poznanych ludzi gradem pytań, jednak czuł się odpowiedzialny za swój oddział i chciał wiedzieć jak najwięcej o tym grubym nieznajomym. Wydawał się niegroźny i nawet sympatyczny, ale kto go tam wiedział.
- Pochodzę z baaardzo daleka Remi-San. Przemierzam krainy w poszukiwaniu mojego mistrza Gu. Czy będziesz tak uprzejmy i powiesz mi gdzie się znajduję?
Martin milczał przez chwilę, jakby trawiąc historię Tzu-Shiego.
- Jesteśmy w drodzę do Szuwar. To niewielka miejscowość, z której pochodzę ja i reszta oddziału, wysłanego by rozprawić się z Miętosiami. W miasteczku jest zielarz, będzie mógł panu pomóc z obrażeniami - poinformował.
- Miło to słyszeć - Odpowiedział mnich. Rzeczywiście była potrzebna mu pomoc. Przynajmniej tak to wyglądało. Jego ciało poranione było drzazgami starej szopy. Szczęśliwie tłuszcz uchronił tego człowieka przed poważniejszymi obrażeniami.
- Nie chciałbym nadwyrężać gościnności, ale czy znajdzie się coś do zjedzenia? Ludzie, którzy tuczyli mnie w klatce dostarczali mi dużo posiłków i teraz jestem głodny dość często. Muszę jednak zaznaczyć, że nie jadam mięsa. Jaja, mleko owszem. Przepraszam też za mój kiepski bouremontoński…
Człowiek ten nachylił się do okienka a wóz w którym obaj siedzieli znów zaskrzypiał jak stare łoże.
- I czy jest szansa bym pospacerował?
Remi wzdrygnął się lekko, słysząc wzmiankę o niewoli mnicha. Zaraz jednak doszedł do siebie.
- Jesteśmy w drodze i nie mamy zbyt zróżnicowanych zapasów, ale zdaje się, że zostały jakieś suchary. - Bartnik spojrzał oceniająco na rozmówcę - Co do spaceru… Na pewno czuje się pan już na siłach?
Mnich wzruszył ramionami i uśmiechnął się niepewnie.
- Jestem pewien, że powinienem spróbować. nie ruszałem się od.. hmm.. nie pamiętam od kiedy.

Powóz się zatrząsł i zatelepał gdy Tzu-Shi postanowił się z niego wygramolić. Był osłabiony, ale Remi nie dałby rady utrzymać tak wielkiego cielska w pionie. Mnich musiał liczyć sam na siebie i całkiem nieźle mu to wychodziło. Zrobił kilka kroków sapiąc ciężko po czym usiadł na ziemi.
Wiele osób w obozie ukradkiem obserwowało te zmagania. I jeszcze bardziej się zdziwili, gdy za chwilę na poczciwym mnichu usiadło kilka kolorowych motyli.
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 09-04-2017 o 19:06.
Kostka jest offline  
Stary 29-03-2017, 20:32   #205
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
Po spotkaniu w kościele Rodolphe miał zamiar dalej szykować lekarstwa i przyjmować pacjentów. Poranek nie był zbyt owocny, co oznaczało ni mniej ni więcej, że zarobił nic. Smutne troszkę, ale cóż poradzić? Jednak, gdy tylko wyszedł wraz z całą resztą Szuwarowiczów, okazało się, że na zewnątrz panuje niemałe zamieszanie. Jego wzrok przykuł od razu syn Zbażyna - nie wyglądał dobrze i być może wymagał opieki. Rodolphe szybko udał się w jego stronę, żeby zorientować się w sytuacji. Do byłego mera dołączył Eldritch z szerokim uśmiechem na twarzy. Jego jednak celem nie był świeżo przywieziony, a ci którzy go przywieźli. Można powiedzieć, że zwęszył klient i miał zamiar wyciągnąć z nich co tylko się da.

Zenon miał na sobie porwane ubranie i zniszczone buty. Ktoś go łaskawie okrył ciepłym płaszczem. W oczach miał prawie łzy ale z radości. Nim karczmarz z byłym merem się zorientowali, wpadł im w ramiona i wychudzonymi rękami objął onu silnie.

- Nareście w domu! Bargo się ciesę. Bargo.

Tuż za nimi, od tłumu podbiegła pani Radegondre DeVillepin.

- Panie Eldritch. Ja do nich pójdę. Kobiecie łatwiej i bezpieczniej z takimi gadać. Tym bardziej babce w moim wieku.

Ocaleniec uśmiechnął się lekko i skinął głową starszej krasnoludzicy.

- To kiedy mogę wracać za szynk? - zapytał żartobliwie.

- Wślizgnij się pan tylnymi drzwiami. Obaczym co to za ludzie - powiedziała kobieta i ruszyła ku gościom oczekującym pod drzwiami szynku. Eldritch dojrzał tylko jak goniec, który przybył wczorajszej nocy wita się z tymi nowymi bardzo przyjaźnie. Jakby ich znał od dawna.

Tymczasem, dziesięć centymetrów od Ocaleńca:

- Co się z tobą działo, Zenonie? - Rodolphe odwzajemnił uścisk, choć nieco niechętnie. - I bardzo się cieszę, że cię widzę.

- Duzio by opowiadać, Rodolphe. Morda mi spiechła... Wody bym się napił - sapnął farmer i uwiesił się na dostępnych szyjach.

Łatwo było ocenić, że najstarszy Zbażyn wiele przeszedł. Siły w nim nie było. Miał zabrudzone i podarte ubranie, wychudzone i obdrapane ciało prześwitywało między dziurami w koszuli. Jego twarz zaś zdobiło purpurowe limo.
Rodolphe poprowadził Zenona do swojej chałupy, by tam go napoić, nakarmić i zbadać. I dowiedzieć się, co się stało.

Zaszurały krzesła i farmer oklapł na jednym z mebli. Westchnął ciężko i tylko kiwnął głową w podzięce, gdy znachor podał mu kubek wody. Wypił haustem i zakrztusił się.

- A gdzie mój tatko? - Rozejrzał się po izbie Zenon - Porozmawiać z nim muszę.

- Zanim się panem Józefem zajmiemy, to opowiedz mi proszę co ci się stało w oko. I co w ogóle się stało… - poprosił Rodolphe, zabierając się do przeprowadzenia poważnego wywiadu i oględzin pacjenta.

Zbażyn westchnął ciężko i zaraz zakasłał. Chwilę patrzył w podłogę, a następnie odstawił pusty kubek.

- Pojechałem bo Rechotka wylewa nam na pola. Woda podchodzi pod grunt i żyto stoi potem w berei. Równie dobrze mógłbym je sadzić na bagnach… Ojciec wysłał mnie do Chenes bym w sądzie tę sprawę załatwił. Pewnie wiesz, że w Chlupocicach budują tę tamę i to o nią się rozchodzi. Sprawa miała być przeciwko Ferdynandowi Chytremu i radzie chlupocickiej… Ale na wokandę nie trafiła.

Rodolphe, poza oczywistymi zapachami jakie nosił podróżny, wyczuł od pacjenta ocet oraz olejek eteryczny na wszy. Na ciele było wiele zaleczonych już ran. Obite pięty, stłuczenia, rany na plecach a nawet ugryzienia szczurów. Zenon był wychudzony prawdopodobnie z powodu diety i musiał mało pić. Temu człowiekowi należało się porządne jedzenie, sen i dużo płynów. Także i zioła oraz leki wzmacniające. Inaczej zaraz dopadnie go jakaś pierwsza lepsza choroba.
Zenon znów zakaszlał.

- Zatrzymałem się u naszych sąsiadów. Pertraktowałem. No bo po co od razu sprawę wnosić? Można przecież jak dorośli ludzie. Pogadać. No i opłacało się. Nie było to łatwe, bo negocjatorzy z nich twardzi… Ale mam chyba to, com chciał.
Najstarszy syn Zbażyna zbliżył się do Trottier’a i wyszeptał - Ziemia w Szuwarach za ziemię w Chlupocicach. Zamiana. Naprawdę korzystna. Dużo więcej i lepsza.

Mężczyzna wskazał za siebie kciukiem.

- Ci panowie, co mnie tu przywieźli… Mają cały kufer złota dla każdego, kto odda dom z posiadłością. Chcą też wesprzeć tę twoją następczynię. To dobrzy ludzie, choć z początku tak mi się nie wydawało. Ich metody… No ale “czasem trzeba coś zrobić więcej, by kto inny zrozumiał”, jak mówi Ferdynand.

Rodolphe odrzucił przemyślenia o idących następstwach. Kolejne cholerne spiski! Ważniejszy był jednak pacjent.

- Skąd te rany? Wygłodzenie? - zapytał po prostu.

- Efekt negocjacji. Tu mnie kijem akacjowym bili - wskazał na stopy - trzymali mnie w chłodnym i wilgotnym miejscu. Sam wiesz, jakie lochy potrafią być. Szczury, wszy i inni skazani. Słabo karmili. Bili co jakiś czas.

Farmera znów złapały skurcze od kaszlu. Zenon musiał się nabawić jakiejś choroby.

- Co? - nieświadomie zadał tępym głosem pytanie, które pojawiło się w jego głowie. - Co, kurwa?! - wybuchł w końcu. Rodolphe raczej nie korzystał z zapasu słów, znanych jako wulgarny, nie pasowało to do jego profesji, w której musiał być poważany. Szczególnie mimo dość młodego wieku. Jednak teraz nie potrafił się powstrzymać. - To byli ci ludzie z kuferkami złota, tak? Z jednej strony kuferek, z drugiej kij, lochy i szczury? To oni, prawda?

Musiał być pewien. Jeżeli tak było… Trzeba to zgłosić jakiejś wyższej instancji, tych tutaj wsadzić do aresztu i wydać sprawę o pozbawienie wolności, uszkodzenie ciała, zastraszenie i wyłudzenie. Cholera! Odwrócił się, by znaleźć maść na stłuczenia Zenona i jakieś wzmacniające zioła.

Zenon wzdrygnął się na reakcję znachora. Do tej pory było dość sielsko, choć może przydałoby się coś do picia..

- Tak… To ci panowie… Zastępcy szeryfa w Chlupocicach… Mają propozycje dla mieszkańców… Tak… - Pokiwał energicznie głową.

- Biegnij do ojca, Zenonie - nakazał mu Rodolphe, wręczając maść, zioła i szybko tłumacząc, co ma z nimi robić. - Dziękuję ci bardzo za rozmowę, ja muszę szybko coś załatwić.

Wypuścił młodego Zbażyna i szybko wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu Trouve. Jak go nie znajdzie, idzie do golema Vince’a. Może uda się go ubłagać, żeby zadziałał?
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...

Ardel jest offline  
Stary 29-03-2017, 21:50   #206
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Panna Vergest do ostatniej chwili sprawowała pieczę nad przygotowaniami do mszy. Zaraz po śniadaniu znalazła ojca Glaive i czy tego chciał czy nie, zaprowadziła go na posiłek podczas którego omówili szczegóły tego jak ma wyglądać w trakcie nabożeństwa posługa Diega. Chloe była bardzo zaangażowana i skupiona na tym, co mogłoby być uznane za usilną próbę nie poruszania jakichkolwiek innych tematów niż to co było związane z pierwszą mszą. Jakby w powietrzu wisiało coś zdolnego do rozpętania nie małej burzy.
Gosposia miała również swój wkład w schludny wygląd Cicerone, gdy już od wyjścia ze śniadania chodziła za nim z grzebieniem i brzytwą, bo ciągle uważała, że jego broda wygląda za mało schludnie. Na szczęście co do ubioru nie miała uwag, a jedynie, tuż przed wyjściem na salę modlitewną, dłonią strząsnęła mu z ramienia jakiś okruch.

Na salę weszła tuż przed duchownym, zajmując miejsce gdzieś z brzegu, na małym taborecie skrytym gdzieś na uboczu. Nim jeszcze ojciec Glaive przybył do wiernych, dziewczyna złożyła dłonie do modlitwy i na chwilę przymknęła oczy szepcząc pod nosem. Zamilkła i wyprostowała się dopiero, gdy usłyszała głos Cicerone rozpoczynającego mszę, wbijając w jego sylwetkę swoje spojrzenie. Chloe przez cały czas uważnie słuchała tego co mówił, lecz nie przyglądała mu się w żadnym razie w sposób nachalny.
Raz po raz tylko, niczym sufler, gosposia zerkała na Diega, drobnymi gestami dając mu podpowiedzi na wypadek gdyby zapomniał co ma robić.

Tuż przed tym gdy msza się zakończyła, dziewczyna dała sygnał kościelnemu by udał się z tacą do głównych wrót. Jeszcze przed nabożeństwem Chloe pouczyła go, by nie wychodził ze świątyni, a po zebraniu datków od ostatniego wiernego opuszczającego świątynie, natychmiast udał się do gabinetu duchownego.
Panna Vergest natomiast, gdy ludzie zaczęli opuszczać salę, wstała ze swojego miejsca, przeżegnała się i powoli skierowała do przejścia na zaplecze. Po drodze przechodząc obok Cicerone przystanęła na chwilę.
- Będę czekać w gabinecie - powiedziała wpatrując mu się prosto w oczy. Mógł on odnieść wrażenie, że dziewczyna była z jakiegoś powodu spięta.
Nie czekając na odpowiedź odeszła od niego i zniknęła za drzwiami.

Chloe udała się prosto do gabinetu. Weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi. Okrążyła pomieszczenie kilka razy, w zamyśleniu przygryzając wargę, po czym przysiadła na brzegu biurka, przodem skierowana ku drzwiom.

Po chwili dało się słyszeć pukanie. Gosposia natychmiast się wyprostowała, ale uznała, że duchowny nie będzie przecież pukał do własnego gabinetu. Podeszła więc do drzwi i otworzyła je. Stał w nich Diego, a w ręku trzymał wypełnioną pieniędzmi tacę.
- "Cołaska" przyszła, seniorita - wyszczerzył się mężczyzna potrząsając szeleszczące od monet naczynie.
- Wspaniale - skomentowała Chloe ze skinieniem głowy i przepuściła go w drzwiach. Nowy kościelny przeszedł przez gabinet i postawił tacę na brzegu biurka.


Odwrócił się przodem do dziewczyny i przetarł ręce wyraźnie zadowolony.
- Wspaniale się spisałeś Diego - pochwaliła go panna Vergest. - Porozmawiamy jeszcze później. Teraz muszę pomówić z cicerone - dodała z powagą w głosie.

Diego nie dopytywał i po prostu wyszedł zostawiając Chloe znów samą w gabinecie.

W tym czasie ojciec Theseus kończył rozmawiać z Laurą Bréguet. Po krótkich pozdrowieniach pożegnał ją i przeszedł tylnymi drzwiami na plebanię. Tam skierował się prosto do swojego pokoju, po drodze rzucając ukradkowe spojrzenie na drzwi gabinetu. Spodziewał się zastać tam Chloe. Mimo to młoda gosposia musiała jeszcze chwilę poczekać.

Znajdując się już w komnacie Cicerone, Theseus przystanął na środku pomieszczenia i wziął się za rozpinanie rzędu małych klamr. Zajęcie to było bardzo mozolne i ojciec Theseus do dzisiaj nie mógł pojąć, dlaczego nie stosuje się guzików. Nie mógł jednak narzekać na głos, taka była w końcu tradycja.
Rozpinając ostatnią klamrę, kleryk zdjął swoją ceremonialną szatę i odwiesił ją na wieszaku. Podobno dzieci zawsze się zastanawiały, czy kapłani nosili pod szatą spodnie. Zapewne ku zaskoczeniu dziatków, Theseus to robił. Miał nawet na sobie koszulę, choć w duże upały ta była uciążliwa.

Udało się, pomyślał. Pierwsze niedzielne nabożeństwo było za nim. Nie mógł narzekać na frekwencję, w końcu tłum przybył dość licznie. Kapłan zastanawiał się, jak zostało odebrane jego kazanie. Czy ktoś go w ogóle słuchał? Czy też jak panienka Laura byli pogrążeni w swoich sprawach. Co by nie było, ojciec Glaive był zadowolony. Dlatego też upadł jeszcze przed łóżkiem na kolana i złożył krótką modlitwę dziękczynną. Pan posłał go jako pasterza między owce, a on czuł, że wreszcie wypełniał swoją powinność.

Kiedy wstał z kolan podszedł do misy przepłukać twarz wodą. Spojrzał na swoje odbicie z każdego profilu i pokiwał lekko głową. Musiał przyznać, że jego gosposia znała się na czesaniu. Niby niewiele, a jednak czuł się ze sobą już trochę inaczej.
Chloe… pomyślał i zerknął na biurko, gdzie w szufladzie leżał dobrze schowany list. Myślał, że przeczyta go po nabożeństwie, jednak gosposia chciała z nim rozmawiać. Czy mógł jej kazać czekać na siebie jeszcze dłużej? Nie, to by już było niegrzeczne. Z lekkim oporem podszedł do biurka i wyciągnął z niego list. Przyjrzał mu się uważnie i westchnął cicho. Może po prostu przeczyta go przy niej.

Z takim też nastawieniem opuścił komnatę.

Ojciec Glaive przystanął pod drzwiami do gabinetu i tępo wpatrywał się w klamkę. Tak jakby wahał się, czy wejść w ogóle. Odetchnął głębiej, przejechał palcami po włosach i poprawił na sobie koszulę, wciskając ją do spodni.
- To tylko jedna dziewczyna… - powiedział cicho do siebie i marszcząc czoło w irytacji, pociągnął za klamkę i wszedł do środka.

Panna Vergest na pierwszy rzut oka wyglądała na znudzoną. Ożywiła się jednak widząc ojca Glaive. Na jej twarzy za to malowała się mieszanina ciekawości i... niepewności. Jej wzrok skierował się na trzymaną przez niego kopertę, którą najwidoczniej rozpoznała. Uśmiechnęła się blado.
- Czytał cicerone? - ni to zapytała ni stwierdziła, jednak jej spojrzenie, wbite w jego oczy, wyraźnie dawało mu do zrozumienia, że dziewczyna wyczekuje potwierdzenia.

Kapłan zamknął za sobą drzwi i postąpił krok naprzód. Spojrzał na Chloe i zdawać by się mogło, że ze stresu chciał przygryźć wargę. Ostatecznie tego nie zrobił, a jedynie pokręcił lekko głową.
- Przepraszam, M… panienko Chloe. Nie potrafiłem znaleźć na to czasu - odparł Theseus łagodnym tonem i zbliżył się jeszcze o krok. Dziewczyna w tym czasie odsunęła się od biurka na którym siedziała i podeszła do krzesła które zwykł zajmować petent duchownego.
- Wziąłem go jednak ze sobą i jeśli panienka nie będzie miała nic przeciwko, przeczytam go tutaj. Dobrze? - spojrzał na nią uważnie.

Panna Vergest uniosła brew w zdziwieniu, może nawet wyglądała na lekko zawiedzioną, że treść listu, po całym dniu od podłożenia go duchownemu, wciąż była mu nieznana. Gosposia usiadła na krześle i pokręciła głową. Zupełnie jakby nie była w stanie nic powiedzieć. Zupełnie to nie pasowało do adeptki Inkwizycji.
- Nie... Właśnie o tym chciałam... Pomówić... - mruknęła z trudem wypowiadając słowa. Chloe splotła dłonie i położyła je na podołku, między plisami sukienki. Na koniec odwróciła spojrzenie na drzwi, jakby wyczekując, że jakieś wydumane zagrożenie miałoby przez nie wpaść do gabinetu.

Theseus wahał się jeszcze przez chwilę. Wreszcie jednak mruknął coś pod nosem i ruszył do biurka. Mijając Chloe, usiadł na swoim fotelu i podsunął się do blatu, kładąc na niego list. Oparł się o biurko i postukał palcem, zerkając to na list to na Gosposię.
- Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć, zanim go przeczytam? - zapytał spokojnie, zerkając na nią.
Chloe spojrzała na ojca Glaive chwilę nad czymś się intensywnie zastanawiając. Jednak jedyne na co się zebrała na koniec to nieznaczne pokręcenie głową, po czym wbiła wzrok w blat biurka, na którym leżał ów list.

- No dobrze… - powiedział cicho i sięgnął po list. Przez chwilę trudził się z jego otwarciem, w końcu jednak wyłonił pojedynczy arkusz papieru z przełamaną pieczęcią. Uniósł go do oczu i w skupieniu zaczął czytać.
Panna Vergest w tym czasie wyglądała jakby z każdą chwilą robiła się coraz bardziej spięta i niepewna. Po raz kolejny uciekła spojrzeniem ku drzwiom.

List zaadresowany piękną kaligrafią do ojca Theseusa Glaive zawiera pieczęć katedry alchemii w Matrice. Jest ona przełamana co jednoznacznie wskazuje, że ktoś już zaglądał w zawartość. Zapewne jego "gosposia". Zaczyna się od słów "Drogi Theseusie". Litery są małe schludne, równe i przywodzą na myśl pismo wykorzystywane na technicznych szkicach. Gdy jego wzrok odruchowo sięga w dół, w poszukiwaniu autora, okazuje się nim być kobieta imieniem Meredith Bergan.

Jeśli Cicerone wieść o tym, dla kogo tak naprawdę pracuje jego "gosposia" zaskoczyła to już treść tego listu z pewnością zszokowała. Owa Meredith opisała w nim tak nieprawdopodobne wieści, że wydawać by się mogło, że to tylko dziwny sen szaleńca.

Kobieta ta wyznaje, że gdy dopiero pięła się po szczebelkach w swej karierze, zakochała się w młodym duchownym. W Theseusie. Lubiła z nim rozmawiać, spędzać czas, ale nie wiedziała, czy może liczyć na odwzajemnienie uczucia, gdyż pragnął on poświęcić się w pełni religii i stać się Cicerone.
Meredith bardzo dokładnie opisała ich pierwsze spotkanie, zupełnie jakby bardzo czule i skrupulatnie pielęgnowała to wspomnienie.
A poznali się pewnego dnia na targu. Alchemiczka szukała tam prostego składnika do wykorzystania w alchemii. Niestety została tam zaatakowana przez złodzieja, który próbował jej wyrwać pieniądze, grożąc nożem. Na pomoc przyszedł jej jednak pewien przystojny i uczynny młodzieniec imieniem Theo! To on obezwładnił napastnika i choć sam został dość mocno skaleczony sztyletem przy okazji (co zostawiło mu bliznę na przedramieniu) to po wszystkim i tak nalegał, że odprowadzi bezpiecznie roztrzęsioną tym wydarzeniem Meredith do jej domu. Ta oczywiście później nie puściła go bez opatrzenia mu skaleczenia.
Tak zaczęła się znajomość pomiędzy adeptką alchemii a młodym duchownym. Prędko rozwinęło się między nimi głębokie uczucie, oboje czuli się jakby byli bratnimi duszami.

Budowali platoniczny związek, lecz kobieta stała się pewna, że chce czegoś więcej. No i zrobiła coś cholernie głupiego. W zniecierpliwieniu, podała mu ten eliksir miłości. Spędzili w swych ramionach kilka upojnych nocy. Niestety eliksir w planie Meredith miał jedynie sprowokować by mężczyzna zrobił w końcu TEN krok do bycia z nią. Lecz nie było to przecież jego świadomą decyzją. Kobieta nie chcąc nic przed nim ukrywać wyznała mu, że "pomogła mu się zdecydować" owym eliksirem. Theo poczuł się oszukany, zły i zrozpaczony tym co mu zrobiła. Swoje życie wiązał z kościołem, a ona mu to samolubnie chciała odebrać.

Kobieta również cierpiała. Nie chciała by tak to się potoczyło. Chciała dla nich szczęścia. Niestety nie przewidziała, że wszystko skończy się tak źle.
W międzyczasie okazało się, że ich wspólnie spędzone noce nie pozostały bez konsekwencji. Meredith zaszła w ciążę.

I stąd wzięła się Chloe. A miało to miejsce 22 lata temu.

Po wielu nieprzespanych nocach postanowiła, że dziecko urodzi, a swojemu kochankowi ulży w dylematach. Skaleczyła go w lewy bark, tuż nad obojczykiem zatrutym paznokciem nasączonym Nektarem Zapomnienia. To przynajmniej tłumaczyło czemu Theo nic nie pamiętał z tych wydarzeń. Jednak drobna, półokrągła blizna, którą miał we wspomnianym przez kobietę miejscu na barku, nadawała wiarygodności jej opowieści.

Meredith wyznaje, że córka była wystarczającym pocieszeniem w tym, że duchowny nigdy z nią nie będzie i od tej pory wychowywała ją najlepiej jak potrafiła, przelewając na nią wszystkie swoje uczucia. Jako, że była wierząca, przyznała wprost, że po dziś dzień czuje się winna za to co zrobiła, bo było to czynem karygodnym. Jednak w żadnym razie nie żałowała, bo córka stała się dla niej całym światem.
Chloe dorastała nie wiedząc kim jest jej prawdziwy ojciec, jak również Meredith zadbała by nie spotkała się nigdy z nim, tak by i Theseusa nie spotkały nieprzyjemności. Zapewniła, że o tym wszystkim wiedzą tylko trzy osoby: ona, Chloe oraz teraz i on.

Na koniec autorka prosi Theseusa o wybaczenie i o to by był wyrozumiały dla ich córki, która też dopiero co dowiedziała się, że jej ojciec wcale nie zaginął na morzu.

 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 29-03-2017, 22:09   #207
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Theseusowi mina zrzedła już po pierwszych linijkach tekstu, a robiła się coraz gorsza im dalej czytał. Miał zmarszczone brwi, jakby nie dowierzał tekstu, a po jego skroni pociekła pojedyncza kropla potu.
Wielokrotnie przelatywał list wzrokiem, przyglądał się podpisowi oraz pieczęci, jakby chciał zweryfikować autentyczność wiadomości.
Minuty mijały, a on się nie odzywał. W końcu odłożył kartkę na blat biurka i ścierając dłonią pot z czoła, opadł ciężko w fotelu.
Splótł palce na brzuchu i gapił się w jakiś punkt nieobecnym wzrokiem. Wydawał się kompletnie bezbronny. Jakby nagle cała ta pewność siebie, opanowanie, spokój wyparowały razem z potem. Została tylko pomięta, brodata postać, która spadła z wozu, który dotychczas powoziła.
Westchnął cicho, zsuwając z dłoni sygnet kościoła. Z trudem skupił na nim spojrzenie, obracając go w palcach.

Chloe, choć kątem oka dostrzegła, że duchowny przestał czytać, to nie kwapiła się do zabrania głosu. Skierowała wzrok zdradzający niepewność na duchownego.
- Trzeba go spalić - wydusiła z siebie w końcu dziewczyna, wbijając spojrzenie w list.

Theseus podniósł obojętny wzrok na Chloe, patrząc na nią, jakby widział ją pierwszy raz. Pokiwał bez przekonania głową i wyciągnął rękę z sygnetem, odkładając go obok listu.
- Ty… - zaczął trochę zachrypniętym głosem, toteż odchrząknął cicho. - Nie wiedziałaś? - zapytał, jakby się upewniając.

Panna Vergest pokręciła głową. Wyglądała na zagubioną w tym momencie niewiele mniej niż cicerone.
- Dowiedziałam się w dniu wyjazdu tu, do Szuwar… Jeszcze w Matrice... Od autora listu… - wyznała z ciężkim westchnięciem. - Miałam już swój czas się z tym... uporać? - sama nie była pewna czy słowo które użyła było właściwym. Na pewno z tych które jej przyszły do głowy to było najbardziej odpowiednie. Nagle wstała. - Chyba lepiej będzie jak wyjdę... - powiedziała nie patrząc na niego. - Zajmę się tym - wskazała na list, czekając na zgodę by go się pozbyć raz na zawsze.

- To nic nie zmieni… - odparł tylko. - Przeszłość… została już przez Niego zapamiętana - machnął ręką i spojrzał w bok na gabloty.
- Usiądź… proszę - wymruczał i podniósł się z trudem z fotela. Dziewczyna posłusznie zrobiła tak jak polecił i na powrót zajęła miejsce na krześle. Uniosła spojrzenie na duchownego i przyglądała mu się w napięciu.

Nawet gdy stał, sylwetka ojca Glaive nie wydawała się już tak imponująca. Chodź nadal szeroka, wydawała się jakaś pozbawiona pary. Włócząc nogami, dokuśtykał do gabloty. Za szkłem stały dwa proste, cynowe pucharki oraz butelka wina, które podarował mu jakiś czas temu Ocaleniec. Wyjął przedmioty zainteresowań i wrócił z nimi do biurka, ponownie sadowiąc się w fotelu.


Kapłan posłał przelotne spojrzenie gosposi i zgarnął butelkę ze stołu, sprawnie pozbawiając ją korka z pomocą zębów.
- Pijesz? - zapytał znów zachrypniętym głosem, unosząc butelkę i na chwilę skupił spojrzenie na dziewczynie.
Chloe uśmiechnęła się nieznacznie.
- Tak - odparła krótko, przyglądając się trzymanej przez niego butelce.
Kleryk nie czekał dłużej tylko z precyzją rozlał wino do kielichów. Sam stronił od alkoholu i nawet wino mszalne spożywał z dużą rezerwą. Teraz jednak sytuacja była bardziej wyjątkowa, niż każde nabożeństwo, jakie w życiu odprawił.

- Proszę - powiedział Theseus, podsuwając Chloe kielich. Sam złapał za swój i usiadł głęboko w fotelu. Wzrok ma wbity w naczynie, którym też obraca w palcach.
Panna Vergest podziękowała za kielich skinieniem głowy i delikatnym ruchem pochwyciła go w dłoń. Wpatrzyła się w zawartość naczynia i powąchała trunek. Chwilę się wahała, w końcu jednak coś sobie przemyślała i po prostu napiła się.
- Całkiem dobre - przyznała. Chloe lubiła wino i nie stroniła od niego, gdy miała ku niemu okazję. Upiła kolejny łyk napoju, który tak przyjemnie potrafił koić nerwy. - Pierwszego dnia też nie wiedziałam co o tym myśleć. Ale ja... Mam problem złościć się na tą... sytuację - skrzywiła się nieco po własnych słowach i znów napiła się. - Bo gdyby to wszystko się nie stało to ja… - westchnęła ciężko.

Kapłan pokiwał jedynie głową i objął mocniej kielich, po czym opróżnił go jednym, długim haustem. Kiedy w naczyniu nie ostała się już większa kropla, odłożył je na kolana i wypuścił głośno powietrze, przecierając brodę przedramieniem. Rozsiadł się wygodniej, rozluźniając się.
- Zaprawdę wspaniale smakuje - odparł luźniejszym dla siebie tonem. Wreszcie podniósł spojrzenie i zaczął się przyglądać uważnie Chloe, jakby próbował ocenić podobieństwo, ale przypomnieć sobie kobietę podobną do niej.
- Twoja matka musiała być piękną kobietą - raczej stwierdził niż zapytał i nalał sobie kolejny kielich, tym razem nie opróżniając go od razu.

Dziewczyna lekko się zarumieniła po jego słowach. Zapewne to od wina, które zaczęło ją rozgrzewać od środka.
- Dziękuję - odparła i poszła w jego ślady, przechylając kielich do końca. Odstawiła naczynie i oparła się na krześle. Odrobinę się rozluźniła, ale wciąż pozostawała czujna i ostrożna. - A pomyśleć, że nadal byśmy żyli w tej niewiedzy gdyby nie zadanie, które przydzielili mi moi przełożeni. By zbadać niepokojące doniesienia z Szuwar - mruknęła kierując wzrok na okno. - Gdy powiedziałam matce z kim przyjdzie mi pracować - spojrzała przelotnie na ojca Glaive i znów wróciła do podziwiania widoku za oknem - to zrobiła się jakaś taka inna. Wystraszona. Dzień w dzień gorliwie się modliła. Wtedy nie myślałam, że to ma związek z tobą. Najzwyczajniej myślałam, że martwi się o mnie. Jak z resztą zawsze gdy pełniłam swoją służbę... Ale tuż przed drogą, gdy odprowadzała mnie, dowiedziałam się o tym - spojrzała na list. - Nigdy, przenigdy nie podejrzewałabym jej, że jest do tego zdolna - pokręciła głową z rezygnacją.

Kapłan wysłuchiwał jej w ciszy, co jakiś czas upijając łyk wina. Mimowolnie spojrzał w róg biurka, gdzie dopiero teraz zauważył tacę z datkami od wiernych. Podrapał się po brodzie, patrząc na stosik pieniędzy.
- Przykro mi, Chloe - skwitował, patrząc jej w oczy. - To… musiało być dla ciebie trudne. Wychowywać się bez ojca. Nawet nie wiedzieć, kim on naprawdę jest - powiedział niemal smutno i zaraz też zwilżył usta w pucharku.

Chloe powoli pokręciła głową.
- Nie chcę, żeby ci było przykro z mojego powodu - odparła zamyślona na wspominaniu swojego okresu dzieciństwa. - Niczego mi nigdy nie brakowało. Mogłam zająć się alchemią, tak jak matka, ale od zawsze pragnęłam służyć bogu - wzruszyła ramionami. - To dzięki wierze jaką we mnie zaszczepiła matka, stałam się tym kim teraz jestem - po tej wypowiedzi panna Vergest skierowała badawcze spojrzenie na ojca Glaive.

Cicerone potarł kąciki oczu palcami i zmarszczył czoło, jakby coś mu ciążyło.
- Zasługiwałaś na ojca. Nie powinnaś była się tak wychować. Kompletna, szczęśliwa rodzina… to powinno dostać każde dziecko… - wymruczał i jeszcze bardziej potarł oczy, które wydawały się lekko zaszklone.

- Może. Ale moja matka, choć adoratorów jej nigdy nie brakowało to jednak nigdy nie wyszła za mąż - teraz przynajmniej dla Chloe jasnym było czemu jej rodzicielka wolała poświęcić się pracy niż szukaniu sobie męża. - No ale po to Wielki Budowniczy dał naszej Duszy wolną wolę, by każdy żył po swojemu - westchnęła.

Theseus westchnął cicho i dopił resztę wina w dłuższym łyku. Odstawił puchar na biurko i pochylił się do Chloe, patrząc na nią z uwagą.
- Nie rozumiesz…
Chloe uniosła brew w pytającym geście.
- Ja… nie miałem łatwego dzieciństwa. I choć jestem wdzięczny za życie, które mogłem poświęcać na służbie Panu, to nie życzyłem nikomu takiego losu. Byłem pewien, że jako Cicerone nie skrzywdziłbym własnego dziecka przez złe wychowanie. Nie musiałbym się martwić, że moja rodzina jest zaniedbywana. - Kapłan ponownie sięgnął po butelkę. Skinął na puchar gosposi i spojrzał na nią pytająco.

Panna Vergest zamrugała kilka razy oczami trawiąc to co powiedział duchowny. Jej zmieszanie rozproszyło się gdy wskazał na kielich. Chloe spojrzała na niego, nieco nieprzytomnie by ocknąć się w końcu i po krótkim wahaniu pokiwać głową.
Dziewczyna wpatrywała się w cicerone intensywnie myśląc nad treścią listu i jego słowami. W pewnej chwili szerzej otworzyła oczy.
- No tak, ona nigdy ci nie powiedziała o ciąży. Użyła na tobie Nektaru Zapomnienia bo wyznała, że spoiła cię eliksirem miłości, a nie że… - szepnęła Chloe i odruchowo zakryła usta, zdając sobie sprawę z tego co sugerował ojciec Glaive.

Kapłan szybko rozlał wino do kielichów i ponownie podsunął Chloe pełne naczynie, z własnym opierając się z fotelu. W zastanowieniu wodził palcem po brzegu kielicha.
- Ledwo ją pamiętam. Gdyby… gdyby nie ten list, to pewnie nigdy bym sobie nie przypomniał o jej istnieniu. Meredith… - powtórzył cicho jej imię. - Nie byłem… nie byłem świadom jej uczuć. I nie spodziewałem się, że była zdolna posunąć się do takiego czynu… - Theseus upił wina i odchylił głowę do góry, kołysząc ją lekko na boki.
- A ja bym dalej myślała, że mój ojciec zatracił się gdzieś na morzu - mruknęła i wypiła większy łyk wina. - Moja matka dokonała całego mnóstwa złych decyzji - westchnęła. - A zawsze miałam ją za nieomylną osobę, która każdy swój krok musi dokładnie przemyśleć nim podejmie decyzję - jęknęła cichutko, gdy zdała sobie sprawę, że wcale nie jest jej tak łatwo się z tym tematem pogodzić, jak to myślała jeszcze poprzedniego wieczoru. - Te wszystkie kłamstwa... Ja nie mogłam tak tego pozostawić... Nie mogłam nawet przed ojcem ukryć tego, że jestem członkiem Kantonu… - Chloe skrzywiła się wyznając to, ale nie od razu zdała sobie sprawę z tego jaki teraz wydźwięk miało tytułowanie jakiego użyła względem cicerone. Niepewnie spojrzała na duchownego.

- Rozumiem, że dla ciebie ta wiadomość była równie szokująca. I jeśli miałbym jakiś żal do twojej matki, to jedynie taki, że mi o tym nie powiedziała. Powinienem… Odstąpiłbym wtedy z zakonu. Zaopiekowałbym się wami. Nigdy… nigdy nie porzuciłbym własnego dziecka. Nie jak mój ojciec… - Theseus zrobił szybki łyk i zasłonił oczy dłonią, znów je pocierając.
Chloe nagle poczuła się bezsilna, a smutek wykwitł na jej oblicze. Z jakiegoś powodu w ogóle nie brała pod uwagę, że duchowny mógłby chcieć podjąć taką decyzję jak ta, o której powiedział... Dziewczyna zdała sobie sprawę, że gdyby tylko wiedział o tym wtedy to dzisiejszy dzień wyglądałby zupełnie inaczej. Ona mogła być zupełnie kim innym. Gosposia przygryzła wargę, wdzięczna lekkiemu upojeniu alkoholem za to, że łatwiej jej było przez to wszystko teraz brnąć. Wypiła kolejny łyk, wiedząc, że to powinien być jej ostatni kielich. Przynajmniej poczucie obowiązku wciąż w niej było czujne.
- To nie był ojca wybór, wstąpienie do zakonu? - zapytała nieśmiało.

Cicerone wyprostował się na fotelu i zrobił kolejny łyk. Choć nie było po nim widać większych skutków działania alkoholu, to jego oczy zaczęły się już robić lekko mętne i zaczerwienione. A może było to spowodowane ukrywanymi łzami? Spojrzał na gosposię i wziął wdech, jakby zbierając siły do odezwania się.
- Jestem bękartem, dziecko - powiedział dziwnie spokojnie. - Mój ojciec był arystokratą, jednak nigdy nie było mi dane go poznać. Zamiast tego za garść pensów trafiłem do biednej, rolniczej rodziny. - Z każdym wypowiadanym słowem stawał się coraz bardziej nieobecny, jakby odpływał myślami w przeszłość.
- Można powiedzieć, że walczyłem o przetrwanie. Dzieciństwo zacząłem od ciężkiej pracy w polu. Miałem bardzo dużo rodzeństwa. Głodowałem i byłem gnębiony przez starszych braci oraz katowany przez ojczyma-pijaka. Poniewierany i zamykany w komórce. Z każdym dniem stawałem się coraz bardziej nędzną istotą. I być może skonałbym w tym piekle, gdyby któregoś dnia moi przybrani rodzice nie postanowili mnie oddać do klasztoru, nie mogąc utrzymać nas wszystkich. - Cicerone przerwał na chwilę i upił kolejny łyk, rozkoszując się przyjemnym zmąceniem umysłu.
- Nigdy nie zaznałem ciepła rodziny. I nie spodziewałem się nigdy takowej założyć.

Chloe bardzo zasmuciła ta opowieść. Lecz dała jej odpowiedź czemu duchowny mógł zareagować tak jak opisała to jej matka w liście. Obawiał się. Panna Vergest spuściła spojrzenie na własne dłonie, splecione i ułożone na podołku.
- Mogę sobie tylko wyobrazić przez co przeszedłeś - mruknęła. - Ja sama nigdy nie zaznałam krzywdy w okresie dzieciństwa. Można powiedzieć, że nawet byłam nieco rozpuszczana przez matkę i dziadków. Jednak gdy matka, jak mi niedawno wyznała, wiedziona wyrzutami sumienia, posłała mnie na nauki do kościoła, tam wypatrzyły mnie pewne osoby. Zostałam wybrana by przystąpić do elitarnego szkolenia, które okazało się być cięższe niż najgorszy koszmar... - oparła głowę o oparcie krzesła i spojrzała w sufit. - Wiele dziewcząt odpadło przez lata morderczych ćwiczeń ciała i umysłu. Po ostatnim teście, do którego niewiele dotrwało, moja przyjaciółka... Nina... postradała zmysły - westchnęła ciężko. - Ale ja przetrwałam to wszystko. Teraz przynajmniej wiem po kim mam ten hart ducha - wróciła wzrokiem na cicerone i nieśmiało się do niego uśmiechnęła. Czuła się dziwnie mogąc się z kimś tym podzielić, bo matce nigdy o tym nie wspomniała, by jej nie martwić.

Batiseista przysłuchiwał się historii dziewczyny, przyglądając się jej z uwagą. Nie patrzył już jednak z dystansem, jak wtedy, kiedy dowiedział się, że Chloe jest aspirującym Inkwizytorem. Wydawał się trochę… zatroskany? Sam nie wiedział za dużo o Inkwizytorach, jednak chyba we wszystkich klasztorach młodzi chłopcy o nich rozmawiali. Słuchało się historii o ich morderczych treningach i dyscyplinie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał się do nich zgłaszać dobrowolnie. Z kolei o kobiecych zakonach wiadomo było jeszcze mniej. Theseus nigdy nie zakładał, że miały łatwiej i sądząc z opowieści Chloe, nie mylił się.
Mimo to kapłan nadal nie mógł zrozumieć jednego. Dlaczego sama narzuciła sobie taką drogę, jaką podążała? Dlaczego zgodziła się na to cierpienie, wyrzeczenia i poświęcenie? On sam nie miał wyboru. Został rzucony na sztorm i jeśli chciał przeżyć, musiał się w nim odnaleźć. Jednak czy gdyby na początku miał wybór taki, jaki miała Chloe, podążył by tą samą drogą? Tego nie mógł być pewien.
Ale oto siedziała przed nim. Latorośl, o której istnieniu do tego dnia nie miał pojęcia. Krew z jego krwi. Dziedzictwo jego cierpienia.
- Chloe, ja… nigdy nie życzyłbym ci tego, przez co przeszłaś - rzekł w końcu, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Przecież nie mógł jej za nic obwiniać. Oboje zostali zwiedzeni. Czy Theseus mógł wtedy temu jakoś zapobiec? Pomimo tego, że użyto na nim podstępu? I czy gdyby mógł, to wolałby, by ta młoda dziewczyna nie siedziała przed nim teraz? By nigdy nie istniała?
- Żałuję, że nie wiedziałem o twoich narodzinach. Że nie miałem okazji wziąć tego obowiązku na siebie i wychować cię tak, jak sam tego pragnąłem, wiele, wiele lat temu. - Glaive znów umilkł, by zrobić kolejny łyk dający mu czas do namysłu. Zaraz jednak podjął ponownie.
- I choć pewnie nie ma to już żadnego znaczenia, to… Jestem z ciebie dumny. Że to wytrzymałaś. I przepraszam cię, że to ja jestem twoim ojcem. - Wypowiadając te słowa, głos mu się prawie załamał, a oczy jeszcze bardziej zaszkliły.

Chloe czuła jak narasta w niej przeraźliwy smutek. Było to dla niej o tyle dziwne, bo myślała, że już całą tą sytuację przerobiła sobie w głowie przez te wszystkie wieczory i miała wszystko za sobą. Jak bardzo się myliła. Nagle zdała sobie sprawę, że te nieprzemyślane decyzje jej matki poskutkowały nieszczęściem dla każdej z osób, które ta sytuacja dotyczyła. Każdy w niej tylko stracił.
Dziewczyna z zaskoczeniem stwierdziła, że coś gorącego spływa jej po policzkach. Natychmiast sięgnęła dłonią do twarzy, by odkryć, że najzwyczajniej zalała się łzami. Tak bezwiednie. Zupełnie jak nie ona. Zawstydzona swoją reakcją szybko przetarła oczy rękawem i odruchowo pociągnęła nosem. Chwilę milczała. Nie rozumiała tej mieszaniny uczuć jakie w niej się zakotłowały.
- Nie przepraszaj - pokręciła energicznie głową, nie chcąc by duchowny jakkolwiek pomyślał, że źle o nim myśli. - Przez ten czas… Od naszej wspólnej drogi powozem do Szuwar... Nim wyjawiłam się… To ja uważnie ciebie obserwowałam. Niektóre sytuacje prowokując, by sprawdzić... Czy naprawdę jesteś takim człowiekiem za jakiego mają cię inni - uśmiechnęła się nieśmiało. - I... Nie żałuję, że to właśnie ty jesteś moim ojcem - szepnęła unosząc na cicerone swoje spojrzenie.

Theseus dopił szybko wino i odstawił kielich. Przysłuchiwał się słowom Chloe, z wolna kiwając głową. I choć mógł czuć złość, że przez te kilka dni gosposia taiła przed nim tę informację, to jednak tak nie było. Nagle zrozumiał, jak trudne musiało to być dla niej wyznanie. I że zachowana ostrożność nie wynikała ze złośliwości, tylko ze strachu.
Po chwili zastanowienia kapłan wstał z fotela i obszedł biurko, siadając na jego krawędzi przy krześle dziewczyny. Patrzył na nią z uwagą, jakby na chwilę zapomniał o otaczającym go świecie. Wyciągnął do niej otwartą dłoń.
- Moja… córka… - powiedział z namysłem, czując się z tym trochę nieswojo. Przecież używał już tego słowa setki razy, jednak nigdy w takim znaczeniu. I właśnie dlatego to słowo miało teraz jakąś ogromną moc.

Chloe w napięciu obserwowała cicerone, zupełnie nie wiedząc czego się po nim spodziewać. Jednak miała do niego tą ufność, która podpowiadała jej, że nie spotka jej z jego strony żadna krzywda. Ktoś mógłby to nazwać naiwnością, ale w tym momencie zupełnie jej to nie obchodziło. Przyglądała się jego wyciągniętej ku niej ręce. Wyprostowała się i pochyliła ku ojcu Glaive. Sięgnęła dłonią ku jego i przytuliła do jego ręki swój policzek. Przymknęła oczy i nic nie powiedziała, będąc skupiona na tym by nie pozwolić by łzy znów popłynęły jej po twarzy.

Cicerone odetchnął głębiej, jakby Chloe nie dotknęła jego ręki, a samego serca. Położył drugą dłoń na jej głowie i pogłaskał ją czule, tak, jak mógł to zrobić tylko ojciec. Zapomniał już o Szuwarach, o zmarłym kapłanie, magii, wiedźmach i wszystkich troskach, które czekały za drzwiami kościoła. Oto odnalazła go własna córka, a serce Theseusa jasno stwierdziało, że nią właśnie była. I na ten jeden moment odepchnął na skraj świadomości wszystko, zostawiając w umyśle tylko ją.
Jego cały świat.
- Córko - powtórzył już z większą pewnością siebie, a z jego niewzruszonych jak skały oczu wreszcie pociekły łzy. Stary kapłan załkał, nie mogąc wytrzymać wzruszenia. W jednej chwili poczuł się najbardziej skrzywdzony na świecie, a jednocześnie nagrodzony.
Chloe jeszcze chyba nigdy w życiu nie czuła się tak rozemocjonowana jak w tej chwili. Zupełnie niczym dziecko witające się z rodzicem, który wrócił z długiej podróży. Nagle wstała z krzesła, upuszczając cynowy kielich i objęła za szyję. Wtuliła w niego mokrą od łez twarz i przytuliła się do niego z całych sił. A tych udawana gosposia miała więcej niż by się można byłoby się tego spodziewać po jej drobnej z pozoru sylwetce.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 29-03-2017, 23:20   #208
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Panna d’Artois wymijała zgromadzonych przed budynkiem ludzi. Na środku rynku było niemałe zamieszanie. Stał tam wóz odbiegający od znanej mieszkańcom normy Boldervine Express. Był większy i solidniej zbudowany. Towarzystwo kilku silnych koni i grupy przedstawicieli chyba każdej znanej w Bourmont rasy świadczyło, że nie są to przypadkowi przybysze.
Stali tam całą szóstką pod karczmą. Ghul wyglądał na dowódcę tego oddziału. Gnolla traktowali nobliwie i może nie z szacunkiem, a bardziej z respektem czy obawą. Troll wykazywał jakieś oznaki inteligencji, a goblin sprytu. Pozostali dwaj to tępe i silne obijryje.
Mały gnoll był stary i prawie na pewno zajmował się magią. Sophie nie patrzyła w astral by nie zwracać na siebie uwagi. Kostur, fetysze i ozdoby świadczyły raczej, że był typowym magiem, czarnoksiężnikiem lub czymś w tym rodzaju.

Na rynku zrobiło się gwarno. Jakiś człowiek uczepił się szyi byłego mera i karczmarza. Ludzie się tłoczyli wokół i już wkrótce niewiele było widać.

Dziewczyna skierowała się do wynajmowanego pokoju. Musiała przebrać się w mniej odświętne ubranie, zabrać potrzebne rzeczy i ruszać do chaty Marie. Skoro następnego dnia miała pójść do pracy, nie chciała znów moknąć na bagnach przez połowę nocy.

* * *

Wychodząc z domu pani Beaumanoir nie skierowała się w stronę Smutników, którędy szła wczoraj z duchownym, a na północ. Powiązania z trzymanych w garści kartek Wiedźmy powinny poprowadzić na miejsce jak kompas, a nie chciała wzbudzać podejrzeń. W końcu był środek dnia i każdy mógł zobaczyć młodą dziewczynę idącą na bagna. Poza tym dzień był tak ładny, że dłuższy spacer na pewno jej nie zaszkodzi.

Minęła pokaźnych rozmiarów budynek arsenału, a za nim jeszcze kilka porządnych domów. W końcu dotarła, do drewnianego mostu, zbudowanego nad mocno wezbraną rzeką. Gdzieś z zachodu, dobiegał ją stłumiony plusk wody i ciche poskrzypywanie. Dopiero, gdy weszła na most, zobaczyła stary młyn wodny, zbudowany kilkadziesiąt metrów dalej w górze rzeki. Szybko zeszła z niepewnej konstrukcji i skręciła na wschód, w kierunku bagien. Ścieżka, choć wąska i słabo widoczna, bowiem z rzadka ktokolwiek nią chadzał, nie była jeszcze zarośnięta przeróżnymi roślinami. Wówczas dziewczyna z pewnością by ją przeoczyła.

Gdy zaczęła rozpoznawać pierwsze bagienne rośliny, a czyste powietrze nabrało ciężkich zapachów, przystanęła i ściskając kartki wiedźmy, zamknęła oczy. Wszystko ucichło, a widziane dotychczas otoczenie wypełniło się wzorami, liniami i dryfującymi wątkami. Dobrze widoczna była również linia zniszczenia. Dużo wyraźniej niż wcześniej. Ciągnęła się ona łukiem jak okiem sięgnął. W przestrzeni astralnej niektóre wzory były zniekształcone, a inne wręcz oderwane od pierwotnych wzorców i unosiły się teraz w niebycie.
Panna d’Artois skupiła się na tym jednym połączeniu, które ją teraz interesowało. Trzymane w dłoni kawałki pergaminu kierowały swe wątłe nici przez podmokłe tereny, i nikły w plątaninie innych odleglejszych wzorów.
Młoda Wiedźma spojrzała pod nogi i ostrożnie ruszyła przed siebie.
Bagna były zdradzieckie i ktoś nieostrożny mógłby łatwo wpaść tam w tarapaty. Sophie oszczędzając buciki, zgrabnie pokonywała trudne ostępy. Astral był tu kotłowaniną wzorów i wcale nie tak łatwo było trafić na cypelek staruchy.


Po kilkudziesięciu minutach wreszcie dostrzegła sylwetkę wniesionego na drewnianych balach domku Marie. Lekko przerzedzone korony starych, bagiennych drzew, tworzyły sporych wielkości klosz, wokół starej chatki. Rzucane z góry stopy stłumionego światła przebijały się przez nieruchome, ciężkie powietrze. Sophie wkroczyła, na usypaną ze śmieci i porośniętą kępami ostrej trawy wysepkę, gdzie skierowała się w stronę schodów. Poza chrzęstem przeróżnych odłamków, skorup, kości i innych odpadów, słychać było brzęczenie owadów, jakiś odległy chlupot mętnej, moczarowej brei i rzadkie odgłosy nielicznych zwierząt.
O ile smród był w nocy potworny, teraz, przy większej temperaturze, był wręcz nie do wytrzymania. Rozkładające się tkanki i leżące gdzieniegdzie, zawilgocone odchody, przesycały stojące powietrze odpychającym odorem.

Panna d’Artois przytknęła rękaw sukienki do nosa i przyspieszyła kroku. Cicho wspięła się na zagracony taras i, omijając sterty zdezelowanych mebli, wiszących sznurków, szmat i łapaczy snów, dotarła do wypaczonych wilgocią drzwi. Przystanęła na moment i nasłuchiwała.

- Kurww… Gdzie ta flądra to położyła?! - doleciał ją wcale nie cichy krzyk. Następnie po bagnach przetoczył się wrzask kota.
- Oooj zamknij się szmato! - Sophie rozpoznawała głos niedawno poznanego przyjaciela, Pepe.

- No nie! - Dziewczyna wpadła do izby i wymierzyła smukły palec w gryzonia. - Co tu jeszcze robisz?! Miałeś go wypuścić! - powiedziała gniewnie, wskazując dłonią w stronę przywalonej rzeczami beczki, po czym wsparła ręce na biodrach. - Ojciec Theseus miał rację! Interesujesz się Czarną Magią! - oskarżyła go z mocą.

Szczur w popłochu czmychnął w kąt, gdzieś pomiędzy szafki, przewracając jakieś gliniane kubki i inne rzeczy. Wzbiło to niewielką chmurę kurzu.

- Pepe - Sophie powoli zaczynała się uspokajać, toteż ton jej głosu zmienił się na trochę bardziej pojednawczy, ramiona skrzyżowała jednak na piersi. - Nie rozumiem. Rodzina czeka na ciebie u ojca Glaive, powinieneś odejść z tego miejsca i nawet nie oglądać się za siebie. Nienawidziłeś Marie, więc co cię tu jeszcze trzyma? - zapytała z pewną dawką troski, ale również rezerwy w głosie i postąpiła w kierunku, gdzie przed chwilą buszował gryzoń. Miała nadzieję dowiedzieć się, czego mógł szukać.

Pepe wyszedł z zakamarków i poprawił maskę na twarzy. Przemaszerował w milczeniu z powrotem do półki z ingrediencjami i przecierał etykiety łokciem. Było wysoce prawdopodobne, że opanował nerwy po tym gwałtownym wtargnięciu dziewczyny. Po pewnym czasie spojrzał ukradkiem na Sophie.
- Szukam mikstury lub jakiś jej hokus pokusów by odczynić zło które uczyniła ta flądra… Choć prędzej je pewnie znajdę w domu tego oszołoma na wzgórzu, co uzbroił swoją działkę w Pole Samozapalające.
Dziewczyna pokiwała tylko głową, choć Pepe nie mógł tego zobaczyć.
Szczur przerwał poszukiwania, zmarszczył się i otaksował młodą wiedźmę od stóp do głów.
- A co ty tu robisz?
- Przyszłam dopilnować, żebyś nie zamęczył tego kota. - Znów wsparła się pod boki i pokręciła głową, z dezaprobatą.
- A mnie ten kot ani ziębi ani grzeje. - Pepe spojrzał na klatkę, która się zatelepała. - Byle nie wyłaził ze swojego "nowego domku". Zresztą… jego tanią skórę też tutaj próbuję ratować. - Szczur splunął w kierunku kociej beczki.

- Jesteście zaklęci, prawda? Ty i Mordechaj jesteście zaklęci w postaci zwierząt. Dlatego mówisz. - Zbliżyła się do półki, wykonując ręką jakiś bliżej nieokreślony gest.
Szczur pokiwał smutno głową.
- Jesteśmy uwięzieni w tych prymitywnych, mokrych i obleśnych ciałach. Ja i "myszy" się znamy. A Mordechaj pochodzi.. z trochę innych rejonów. Nie przepadamy za sobą...

Dziewczyna spojrzała na zakurzone, brudne i bezładnie poustawiane butelki i inne naczynia z ciemnego szkła. Niektóre lekko obtłuczone lub pęknięte. Przylepione, czy też przywiązane etykiety były w jeszcze gorszym stanie. Część z nich było zalanych jakimiś burymi substancjami lub oberwanych, a części nie było wcale.
- Czego jeszcze dopuściła się ta stara wiedźma? Niewiele wiem o magii, ale może zdołam jakoś pomóc?

Szczur uniósł głowę, a źrenice mu się zwęziły, gdy wbił świdrujące spojrzenie w Sophie.
- Ty mi tu o braku umiejętności nie gadaj! - Pogroził palcem dziewczynie. - Już ja wiem co z ciebie za ziółko.
- Braku wiedzy - sprostowała dziewczyna i uniosła palec, dla podkreślenia różnicy. - O umiejętnościach dowiedziałam się kilka miesięcy temu. Nie miałam ani odpowiedniego nauczyciela, ani odpowiednich książek, żeby wiele się dowiedzieć. Jak na razie korzystam z magii dosyć… by tak to rzec: intuicyjnie.
- Lepiej chyba trafić nie mogłaś. Ta chata to skarbnica. Podła starucha kitrała tu mnóstwo skarbów. - Szczur wskazał na szklaną kulę. - Mam też już chyba sposób na Mordechaja - Oderwał się od swoich prac i podszedł do Sophie. - Słuchaj. Ja nie wiem co chcesz od tego kota i czemu jego żywot jest ci tak bliski. Jeśli chcesz, weź tę kulę i tego futrzaka. Droga wolna. Tylko mi nie przeszkadzaj.


- No dobrze… Niech będzie - zgodziła się panna d’Artois, oddalając się od zaklętego stworzenia. Wzięła ze stołu jedną z dłuższych świec i nabiła ją na stary, prosty kaganek, a po chwili skupienia knot zapłonął słabym ogniem. Przyjemny blask od razu rozjaśnił półmrok izby.

Dziewczyna uniosła leżącą nieopodal kulę na wysokość oczu tak, że widziała przez nią dreptającego po półce gryzonia, po czym kolejny raz tego dnia weszła w Astral. W jej uszach zabrzmiała martwa cisza. Pomieszczenie rozmyło się, a po chwili oczom młodej wiedźmy ukazały się dryfujące wstęgi i linie zniszczonych wzorów.
Kula miała bardzo skomplikowany szkielet. Ktoś spędził mnóstwo czasu i poświęcił wiele pracy by zrobić to cacko. Jedna z nitek dość mocno wiązała kota Mordechaja z tym dziwnym przedmiotem. Sophie czuła też kilka przykrych zapachów oraz złość tego biednego stworzenia. Konstrukcja miała też jakiś związek z trucizną.
Zapowiadało się na to, że był to silny przedmiot magiczny, który w jakiś sposób korzystał z umiejętności kota i działał trująco na bagna.
Jak z każdym przedmiotem magicznym, tak i tutaj trzeba było się do niego dostroić. Poznać go dobrze i pozwolić mu się związać z własnym wzorem. Tak czy siak, warto było posiadać tę kulę.

Jak mówił Pepe, był to tylko jeden z rozlicznych “skarbów” Marie, które błyszczały teraz plątaninami wzorów, z różnych kątów zagraconego pokoju. Podekscytowana wiedźma odłożyła kulę na względnie czysty kawałek siennika, a obok niej postawiła swoją elegancką torbę.
- Musisz jeszcze chwilę poczekać - powiedziała cicho do beczki, a ta zaburczała z niezadowoleniem. Dziewczyna nie chciała na razie przeszkadzać gryzoniowi, a podejrzewała, że uwolniony kot będzie łaknął zemsty.
Ją tymczasem czekało kilka długich godzin porządków i badania magicznych przedmiotów.

Wracając do blatu podwinęła rękawy i westchnęła płytko, spoglądając to na sterty śmieci, to znów na dziurę w podłodze, a potem przez moment zatrzymała wzrok, na sporych rozmiarów piecu.
Musiała pozbyć się stąd tego uciążliwego odoru gnijącego jedzenia i nieprzyjemnej wilgoci. Na szczęście rozwiązania były tuż pod ręką.
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.
Sapientis jest offline  
Stary 30-03-2017, 09:38   #209
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Wpis za Gracza

Eldritch szybko zgodził się na sugestię pani DeVillepin, przeprosił Zbażyna i byłego mera i pośpisznie udał się na tyły gospody. Kiedy wszedł do środka ulokował się w kuchni, by mieć wszystko na podsłuchu i być po ręką.
Z początku usłyszał tylko śmiech, trzeszczenie desek na sali biesiadnej i kilka niewybrednych komentarzy pod adresem zarówno miejsca jak i obsługującej ich krasnoludzcy.
Za chwilę pani Radegondre weszła do kuchni i mało nie krzyknęła zaskoczona obecnością Ocaleńca.
- Ale mnie pan wystraszył, panie Eldritch - wysapała w drzwiach.
Eldritch uśmiechnął się na słowa starowinki która niemalże nie dostała zawału na jego widok.
- Eldritch wystarczy. - powiedział cicho po czym dopytał - Co to za goście?
- Jeszcze nie wiem. Zamówili na razie pełen obiad z dziczyzną, winem i kaszą oraz smalcem. Pieniędzy im nie brakuje - Kobieta zaczęła krzątać się po kuchni - Pytali o stajnie i pokoje. Chyba zabawią na dłużej…
- W takim przypadku jaki plan? - zapytał Ocaleniec - Mam pomagać na kuchni, czy…?
- Tak. Wstaw pan wodę na warzywa i wyciągnij ze spiżarni wino. Może jak popiją, to więcej powiedzą. Vioaline jak przyjdzie to ją do stajni wyślę z końmi, a potem pomoże.
- Nie wiem co to za ludzie, czy nie ludzie, ale coś czuję, że dzisiaj pośpię w gabinecie… - mruknął młody karczmarz wykonując czynności które zleciła starowinka. A nóż się czegoś nauczy?

Mijał czas i do karczmy nikt nie zaglądał. Widać nie było odważnych. Vioaline krzątała się po kuchni i pilnowała garów, podczas gdy pani DeVillepin stała za barem. Z sali biesiadnej dolatywał co jakiś czas gromki śmiech i przekleństwa.
- Może by grajka jakiegoś tu sprowadzić?
- O..o.. i jaką.. babeczkę…
- Najpierw obowiązki panowie. Później zabawa.
- Barmanka!
- Ide, no idę…
Eldritch miał dwie rzeczy do roboty. Pomagać w kuchni i nasłuchiwać co się działo w głównej sali. Ogólnie to miał złe przeczucie. Tylko, że z kuchni słabo było słychać. Korzystając z okazji tego, że goście byli zajęci rozmową z starowinkę wymsknął sięz kuchni i udał na górę nad biesiadników by zasłyszeć co się da.

Podłoga nieco trzeszczała i Eldritch musiał na kolanach ostrożnie przejść kilka ostatnich metrów, brudząc sobie lekko ubranie. Szpara w deskach nie powalała, ale zawsze to jakaś dziura, przez którą płynie dźwięk i lepiej słychać. Z widokiem było gorzej.
Z całej szóstki chlupocickich gości, jednego brakowało. Chyba półogra.
- O i jest nasze jedznie! - Rozdarł się troll - Już myślałem, że panią zjem.
Tu nastąpił szczęk i brzęk stawianych naczyń.
- A i jeszcze po wino skocz dziewojo! - Dało się słyszeć trzask jaki towarzyszy daniu klapsa. Pani DeVillepin świetnie sobie radziła z tymi zakapiorami. Przynajmniej taką mógł mieć nadzieję Ocelaniec.



Chwila ciszy, kroki odchodzącej gospodyni i rozpoczęło się wiosłowanie drewnianymi sztućcami. Nie zabrakło przy tym niezrozumiałych dźwięków gastrologicznych. Panowie rozpoczęli też dyskusję z pełnymi ustami. Starali się mówić też nieco ciszej, ale ich wrodzona skłonność do wrzasku co chwila wygrywała.
- Gdzie Raul? - Padło pytanie.
- Pilnuje wozu. Teraz jego kolej - Dała się słyszeć odpowiedź.
- Nawet gdyby był i tak nic by nie zrozumiał. Tak jak ten tutaj - Troll wskazał na sinego ogra, który zanurkował twarzą w misce.
- Po obiedzie znajdziemy tego ich mera czy tam innego urzędasa i weźmiemy go w obroty. Dopilnujcie by ten cały Zbażyn pogadał z ojcem - Ghull powoli przeżuwał jedzenie i wstrzymał mówienie bo właśnie do stolika podszedł trójkątny kapelusz.
- Czy mam zawieść do Ferynanda jakieś wieści? - Zapytał.
- Powiedz mu René , że dotarliśmy. Że wszystko zgodnie z planem. A szefowej przekaż, że czekamy. Nasz kontakt gotowy?
Człowiek zdjął kapelusz i odsłonił głowę. Eldritch rozpoznał w nim gościa. Gońca z ubiegłej nocy, który raptownie przybył do Szuwarów.
- Gadałem z nim wczoraj na biesiadzie. Mówi, że nie wszystko, ale większość. Tu jest wiadomość od niego.
List powędrował do ghulla, który schował korespondencję za pazuchę.
- Dobra. Leć zatem do Chlupocic. W Pięć dni się tu uwiniemy.
- To już chyba jakbyśmy pili cały czas. Trzy dni i będzie po sprawie - skomentował troll.

Znów kroki i kilka głupich gadek doleciało do uszu oberżysty. To krasnoludzica przyniosła i postawiła gościom antałek wina na stół.
- Mam nadzieję, że macie czym zapłacić! Nie lubimy tu w Szuwarach darmozjadów.

Eldritch wiedział co trzeba zrobić. Trzeba było powiadomić pana Trouve i to jak najszybciej. On podejmie decyzję co dalej. Wycofał się powoli i zakładając płaszcz wymknął się tylnymi drzwiami. Po Trouve przyda się powiadomić starowinkę… i zdecydować co dalej. W końcu “goście” będą tu bawić jeszcze co najmniej trzy dni.
 
Martinez jest offline  
Stary 31-03-2017, 22:30   #210
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
SZUWARY
Popołudnie, niedziela 4 kwietnia 1723 roku.

Kliknij w miniaturkęiedziela powoli wyminęła południe, a słońce nieco przygasło. Spokojny, zbliżający się podwieczorek przerwał galop rumaka, na którego grzbiecie goniec wystartował do Chlupocic jak poparzony. Mało nie stratował dzieci pod świątynią.
Echem poszło po Szuwarach, że wybiła godzina trzecia.

Ambaras w domu bożym
Nickolas Milet przemierzył dziarsko korytarz świątyni dysząc ciężko, a za nim ledwo nadążał fetor gorzały. Nim jednak dotarł choćby w pobliże gabinetu cicerone, drogę zastąpił mu Diego.
- Idziesz gdzieś gringo?
- S-drogi młokosie! Z ojcem Galive będę gadał, cholerny imigrancie! - Wywrzeszczał w twarz byłemu piratowi grabarz. A śliny miał pod dostatkiem...
- Umówiony byłeś? - Diego rozpoczął usuwanie szmatą śladów tej rozmowy.
- Odejdź! Już ja byłem umówiony tutaj prze-t tobą. Z rok wsz-eśniej gnido! Bujałem dzwonem ty hu-ltaju! Pomagałem do obrządków! P-liłem świece! - Krzyczał na cały kościół rozżalony Milet.
- Rop-iłem to lepiej od cie-bie!
- Co tu się dzieje? - Wyszła na tę awanturę Jaqulin - Co pan, panie Nicolasie urządza tu jakieś burdy po obiedzie. I to w domu bożym, w niedzielę?! Nie wstyd panu?
Mężczyzna spuścił głowę i oczami zaczął szukać czegoś po ścianach. Czapeczkę w rękach rozpoczął miętolić.
- A to ja szepraszam. Do ojca Theseusa idę. A ten gnój... południowy mi tu drogę zastafia. Szarogęsi się.

Dźwięki tych rozmów dobiegły gabinetu Theseusa i Chloe, którzy od popołudnia nie opuścili tego miejsca. Pogrążeni w dyskusji, rozluźnienie winem odkrywali siebie na nowo. Nie tylko nawzajem, ale i nowych ról jakie mogły ich czekać. Teraz to musiało poczekać...
Już raz im ktoś próbował przeszkodzić propozycją obiadu, ale tym razem chyba trzeba będzie wyjść z komnaty.



Bagienna panienka i szczur
Huknął w powietrzu koc, którym Sophie trzepnęła i w dół, z tarasu posypało się mnóstwo kurzu, paprochów i śmieci. Smród jednak pozostał. Młoda wiedźma uwijała się ze sprzątaniem przestawiając rzeczy, wywalając cuchnące rzeczy i zniszczone klamoty.
Izba nieco przejaśniała, ale wymagała dużo więcej pracy by tu spokojnie zamieszkać. Całe łóżko trzeba było wymienić no i posprzątać wokół chaty.
Pepe zajmował się cały czas sobą. No chyba, że Sophie próbowała mu zabrać jakąś potrzebną rzecz. Wtedy oponował wykonując nerwowe gesty. Zdecydowaną większość czasu jednak albo przebywał w Astralu albo gromadzi jakieś składniki.


A nie było ich tu mało. Cała chata była składowiskiem różnych rzeczy. W tym także tych potrzebnych. Worki z suszem, ozdobami, które nadawały się na Fetysze, kilka zacnych zdobionych dzbanków na składniki. Parę opasłych ksiąg, które okazały się zresztą zawierać bardzo cenną wiedzę, trochę magicznych przedmiotów i dziwna, elegancka bielizna.
- Jest tu wiele rzeczy - Szczur obojętnie skomentował myszkującą w rzeczach Sophie - Jakby Theo nie wyrwał tego serca z drzewa, to szafą był skrót do miasteczka. Pniakiem się wychodziło. A tamten naszyjnik to niezła zabawa. Marie używała go często. Możesz go ubrać, to się szybciej zwiąże z twoim wzorem.

Sophie jednak została przy szklanej kuli na razie. W Astralu był to skomplikowany wzorzec, który swoją konstrukcją przypominał misternie uszyte suknie z falbanami, halką i innymi dodatkami. Kula generowała gryzący, zielonkawy dym, ale w znacznej odległości. Nazwa jego brzmiała “Łzawe oko”. Ten specyficzny wzór miał się formować na kształt obwarzanka ale z dala od chatki. Swego rodzaju jakiś czar obronny, który pewnie miał odpędzać nieproszonych gości. kto wszedł w zaięg jego działania, okrutnie cierpiał…
Drugim zaklęciem jaki nosiła kula była “Nocna wizja Mordechaja”. Kula wyświetlała to co widzi kot. Z Dźwiękiem było gorzej. Ktoś nie dopracował… Aby jednak używać tego cacka, dziewczyna musiała się do niego dostroić. Pozwolić tej magicznej maszynie związać się z własnym wzorem. Wymagało to niestety dobrowolnej wymiany informacji. Człowiek mógł wtedy korzystać z urządzenia, ale urządzenie zatrzymywało jakąś część użytkownika.
Na tym to polegało.

Tymczasem Pepe postanowił zrobić sobie przerwę. Podszedł do dziewczyny i wyciągnął kawałek sera.
- Masz. Pewnieś głodna. Ja muszę karmić tę mięsną skorupę i dbać o nią. Inaczej będzie po niej. U ciebie, pewnie nie inaczej...




Kamienny strażnik
Rodolphe miał gdzieś klucz do Arsenału i musiał chwilę postać pod drzwiami warowni. Pęk zapasowych kluczy otwierał drzwi do urzędu, biura, archiwum, zbrojowni, aresztu, domu numer 22, sejfu, oraz kilka drzwi w lokacji 24. Upłynęła chwila nim zgrzytnął zamek i Arsenał się otworzył.
Zimna, pusta i ciemna sala przywitała niedawnego mera głuchym echem.

Golem Vince leżał tak jak go zostawiono. Bezwładnie. Bez czucia i tych dwóch napalonych ogarków w pustych oczodołach. Potężna maszyna do zabijania, dźwigania i kopania ogródków. Niegdyś mieszkańcy często go pożyczali do pomocy od szeryfa Harla…

Trottier stał jak kołek nad wielkim, glinianym cielskiem. Potrzebował tego pierścienia chyba, by w ogóle uruchomić to monstrum. Nie mówiąc już o tym, że do pierścienia trzeba było się jakoś nastroić czy coś. “Zaprzyjaźnić”, jak mawiał stary sekretarz.
Rodolphe nie miał pojęcia gdzie jest pierścień. Jedyne co mógł porwać z tego miejsca to jakąś pozostawioną broń po milicji i pognać do Jeana-Christophe’a Trouve.




Dom sekretarza
Eldritch zostawił Burego za sobą. Był przeświadczony, że znał skądś tych typków. Czuł lęk, którego nie mógł racjonalnie wytłumaczyć…
Przebiegł pustymi uliczkami, klucząc pod stajnią by go siny ogr nie przyuważył, a następnie okrążając rynek wbił się w plac handlowy. Dziś kompletnie pusty. Minął stragany i zamknięte sklepiki i zdyszany dotarł do wieży pana Trouve. Nie był jednak jedynym, kto wpadł na podobny pomysł. Oto przy drzwiach zastał pana Rodolphe Trottier’a. Nie dość tego, kobold właśnie otworzył drzwi. I aż uniósł swoje krzaczaste, siwe brwi na widok tak nieoczywistych odwiedzin.
- To naprawdę bardzo miła, choć niespodziewana wizyta, panowie. Czym mogę służyć?
Zapytał, chusteczką usta. Prawdopodobnie przerwano mu właśnie obiad.




Herbatka
Dom Mathilde Rossignol mieścił się przy rynku głównym. Była to stara, ale bardzo ładna architektura. Z okrągłymi oknami, szpiczastymi pazdurami i ładnie ułożonym gontem. W budynku tym, ojciec tej dziewczyny miał swoje królestwo staroci. Antykwariat. Mnóstwo tajemnic i historii.
Nim udało się Laurze dotrzeć do salonu na niedzielną herbatkę, zdążyła poznać Alix Lagarde, służkę, która ją przywitała i brata Mathildy - Bastien’a.




Do pokoju gościnnego prowadził ciemny korytarz i dało się słyszeć dźwięki brzdąkania ciche rozmowy. Gdy Laura weszła do środka została prawie ośliepiona. Musiała nieco przyzwyczaić wzrok. Skąpany w słońcu salon powoli formował się w obraz.
- O. Panna Bréguet! - Zerwała się z sofy gospodyni tego przyjęcia i zaklaskała w dłonie - Uwaga, uwaga, moi mili. Oto nowoprzybyła do Szuwar, panna Laura Bréguet. Panowie, czyńcie honory i w konkury uderzajcie, bo partia to zapewne przednia.
Mathilde podeszła do dziewczyny i chwyciła ją za rękę wskazując po kolei gości i ich przedstawiając.
- Oto Caroline LeBlanc z braćmi Fernandem i Didier’em, a tam, to przemiłe małżeństwo, Charles i Anne-Sophie Morinowie. No i jeszcze ten młody człowiek, Kevin Dior.
Wszyscy się ładnie przywitali, posyłając uśmiech lub ściskając dłoń Laury. Gospodyni wskazała na zacieniony kąt, w którym na kanapie siedział ciemny elf i opalał fajkę opium.
- Ten zaś gagatek, to nasz artysta szuwarowy, pan Seliver Olinore.
Byli jeszcze Doderic Redbread - jubiler i Ted Hopesinger - muzyk. Obaj próbowali dorobić nieco grosza.

- Tak więc, jak wszyscy wiecie, Laura przyjechała do nas ze stolicy. Nie dość tego, z tego co wiem, pobiera nauki na zacnej uczelni o bardzo niestosownym kierunku - Zaśmiała się Mathilde i delikatnie wyprowadziła na środek gościa - Dawno nas tam nie było, moja droga i chętnie posłuchamy co tam w świecie słychać. W międzyczasie Alix zrobi ci herbaty, hmm?




Karawana jedzie dalej
Po godzinie obóz zwinięto, zapakowano się na wozy i znów karawana toczyła się samotnie po szlaku. Zbliżał się też wieczór. Dzięki dziwnemu poradnikowi Pężyrki i umiejętnościom leczniczym mnicha, udało się pomóc rannym w cierpieniu i wozy mogły nieco przyspieszyć. Była to dobra wiadomość. Prawdopodobnie do Szuwarów dotrą jeszcze tej nocy. Tymczasem trzeba było sobie urozmaicić jakoś tę podróż...




 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 31-03-2017 o 22:54.
Martinez jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:50.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172