Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-04-2017, 18:43   #211
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
- Panie Trouve - pierwszy odezwał się Rodolphe. - Mamy poważny problem. Kandydująca na radną jest marionetką Chlupocic. Ci ludzie, którzy przyjechali, to bandyci, którzy torturami zmusili Zenona Zbażyna do przekazania im części majątku, a przynajmniej tak to zrozumiałem. No i… Wypadałoby jakoś Vince’a uruchomić, żeby ich stąd przegnać, tak sądzę. Dobrze pamiętam, że bartnik znalazł jego pierścień?
Zielarz był nieco roztrzęsiony i mówił chaotycznie, ale miał nadzieję, że kobold go w miarę zrozumiał.
- To nie koniec naszych problemów. Goniec który wczoraj przybył jest sługusem Chlupocic. Kontaktował się z kimś i ponoć prawie wszystko jest gotowe. - powiedział Eldritch - Co więcej “wszystko jest zgodnie z planem” i czekają na ruch szefowej. Cokolwiek planuję nie jest dobre. Planują zabawić trzy dni, a jutro “wziąć w obroty” mera lub innego urzędnika. Również chcą dopilnować by młody Zbażyn porozmawiał z ojcem…
Ocaleniec wziął głęboki oddech.
- Znam ich. Skądś i nie są to dobre odczucia. Lepiej będzie jeśli się gdzieś schowam do czas ich odejścia. Cokolwiek się stało w mojej przeszłości nie było miłe, a przynajmniej tak mi mówi intuicja.
Kobold na te słowa spojrzał gdzieś w dal, jakby chciał wypatrzyć skrytych obserwatorów, po czym otworzył szerzej drzwi by wpuścić obu panów. Nie przepadał za gośćmi, ale ta wizyta nie należało do kurtuazyjnych.
- Wejdźcie szybko panowie. Nie ma co w drzwiach gadać.
Rodolphe bez słowa przekroczył próg i stanął pod ścianą, zaplatajac ręce na piersi.
Trouve zamknął drzwi za obydwoma gośćmi i stanął na schodach.
- Właśnie jem obiad. Mam go więcej, jeśli chcecie skosztować panowie - Popatrzył badawczo na twarze mężczyzn - Pierścień przekazała mi Iris Pascal. Obawiała się rodziny Murielle. Mam go na górze… Wiem też, że do miasta zjechali jacyś obcy. I przyznaję, nie wyglądają jak wędrowni kupcy. Herb nieco odstrasza… Zapytałbym skąd te wszystkie rewelacje, ale skoro obaj panowie tu jesteście, to musi chyba być coś na rzeczy.
Kobold pogładził długą brodę.
- Nawet jeśli porozmawiam z Zbażynem i potwierdzą się te podejrzenia, to co mogę zrobić? Potrzebowalibyśmy przynajmniej milicji. A… Pouline? Zawsze wydawało mi się, że coś kombinuje…
W oczach kobolda można było dojrzeć bezradność.
- Nie możemy dać się tak po prostu… zniszczyć? Dlatego też chcę dogadać się z Vincem, a gdy już będzie w stanie mnie nieco ochronić, to będzie trzeba zebrać ludzi i do nich jeszcze raz przemówić. Najlepiej z biednym Zenonem służącym za przykład. Nie chciałbym go w to mieszać, ale zdaje się, że jak ludzie go zobaczą, to uwierzą.
- Brzmi jak plan, choć nie łatwiej ich wszystkich najnormalniej w świecie otruć? - zapytał Eldritch -Wiem co widziałem i co słyszałem, moje oczy i uszy nie kłamią. Miejmy nadzieją, że nasze siły powrócą szybko.
- Też mam taką nadzieję, że pan Martin w ogóle powróci i z siłami z jakimi wyruszył - Westchnął kobold - Na razie, rzeczywiście spróbujmy ich przeczekać. Nie mieszać się za bardzo. Pierścień potrzebuje dostrojenia. Potrwa to pewnie kilka dni… Z tym truciem to dobre jako plan ‘B’. Można by ich choćby lekko osłabić. Jeśli jednak się zorientują, może się zrobić w miasteczku niewesoło.
Mina Jeana-Christophe nagle stężała. Oczami patrzył za niewielkie, owalne okienko w sieni.
- Chyba właśnie nasi goście z Chlipocic idą mnie odwiedzić… - Powiedział skupiony jakby się zastanawiał czy to koniec spokojnej niedzieli czy jakaś nadarzająca się okazja.
- Nie ma mowy o truciu kogokolwiek, prrzynajmniej w mojej obecności. To zwykłe szumowiny, ale… Po prostu nie. A skoro panowie tutaj zmierzają, to my możemy wymknąć się do mojego domu. Serdecznie zapraszam - powiedział Rodolphe z emfazą wskazując okno, niczym drzwi do swojego domostwa.
- Lepiej udajecie się panowie na sam strych. Zobaczymy co oni chcą. Pierścień Vince’a mam w purpurowej szkatule na parapecie w sypialni.
Sekretarz zaczął poprawiać ubranie przed falą kolejnych gości. Szybkim ruchem poprawił kołnierz i mankiety. Odchrząknął.
- A.. to klucze - Kobold Zadzwonił wielką żelazną obręczą z upiętymi kilogramami kluczy i kluczyków - Na wszelki wypadek. Wpuszczą was wszędzie. W całym miasteczku.
Rodolphe przejął klucze od kobolda, jakoś nie potrafiąc się zdobyć na pewne zaufanie do Eldritcha, który, jakby na to nie patrzeć, jest raczej świeżym nabytkiem w Szuwarach.
- Chodźmy zatem.
Rodolphe ruszył w górę, po drodze mając zamiar zabrać pierścień. Miał nadzieję, że desperacja i potrzeba przyspieszą to “dostrojenie”, cokolwiek miałoby to oznaczać. Rodolphe znał się na magii wyśmienicie, niczym ryba na wspinaczce wysokogórskiej.
Pomimo już pierwszej kanonady pukań do drzwi, pan Trouve wcale się nie spieszył. Odprowadził obu mężczyzn wzrokiem. Schody przyjemnie zatrzeszczały i wkrótce radny sekretarz został sam.
Znów do drzwi załomotała chlupocicka pięść.
- Sekretarz Trouve?! Jest pan tam?!
- Oczywiście, że jestem - powiedział starzec tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć. Westchnął i ruszył ku drzwiom.

Tymczasem Rodolphe i Eldritch wspięli się już do kuchni. Parował tam skromny obiad na zastawionym papierami stole. Po mimo, że na dworze było całkiem znośnie, stary kobold napalił w piecu i było tu całkiem gorąco.
Sekretarz należał do tych osób, które charakteryzował tak zwany bałagan twórczy. Nie można było jednak powiedzieć by był on brudasem. W pomieszczeniu było dość czysto.
- Panie Eldritch, sądzę, że po prostu powinniśmy skierować się na górę, tak jak przykazał pan Trouve. Nie widzę lepszego wyjścia.
- Tak, zgadzam się. Lepiej jednak jeśli będziemy mieli uszy nadstawione. - odparł Ocaleniec - Jakby nie patrzeć jesteśmy świadkami zajścia i miejmy nadzieję, że nasza obecność będzie zbyteczna.

W dole jęknęły drzwi i dały się słyszeć ciężkie kroki wojskowych butów.
- No i dzień dobry! Sierżant Marius Biały w stanie spoczynku, a to mój towarzysz, pan Gliniac. Zapewne mam przyjemność z sekretarzem Jeanem-Chrtopherem Trouve, czy tak?
Odpowiedź była dużo cichsza. Można było jednak założyć, że rajca odpowiedział.

- Skoczę tylko po pierścień i zejdę do ciebie. Masz rację, powinniśmy posłuchać - zgodził się Rodolphe i cicho ruszył w górę, do sypialni Trouve’a.
 
__________________
Rozmowy przy kawie są mhroczne... dlatego niektórzy rozjaśniają je mlekiem!
Dhratlach jest offline  
Stary 04-04-2017, 19:05   #212
 
Ardel's Avatar
 
Reputacja: 1 Ardel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputacjęArdel ma wspaniałą reputację
Tymczasem z dołu dolatywały kolejne dźwięki.
- Jest pan jedynym przedstawicielem rady miejskiej w Szuwarach. To prawdziwe nieszczęście tak pozostać samemu na placu boju. Pan Ferdynand, nasz mer i przełożony bardzo się tym zmartwił. Choć rzeczywiście, nie powiem, był pan panie Trouve prawdziwym wrzodem na dupie. Te wszystkie pisma i skargi... No po co to wszystko?
- Walnąć go już?! - Zaryczał entuzjastycznie jakiś ordynarny głos. Prawdopodobnie wcześniej przedstawionego Gliniac’a.
- Proszę wybaczyć mojemu towarzyszowi. Jest pierwszy raz od dawna poza Chlupocicami. Wracając do meritum… Nasz oddział przyjechał do miasteczka wesprzeć was w tej trudnej sytuacji. Jesteśmy pełnoprawnymi zastępcami szeryfa w Chlupocicach. Mamy na to stosowne dokumenty, wydane przez tamtejszy urząd.
Nastpiła chwili ciszy i szelest papieru. Po chwili odpowiedział znajomy głos kobolda.
- Te dokumenty są u nas nieważne, panowie. Wymagałyby akceptacji rady.
- To prawda. Ale jak mniemam, miasto w tej chwili nie posiada rady? Czyż nie? Mer Szuwarów zrezygnował, a szeryf podobno zapadł się pod ziemię... Zresztą… sami pisaliście do Chenes o wsparcie. O nowego szeryfa… W tych okolicznościach pan Ferydynand postanowił wesprzeć Szuwary.
- Jak niby? - Zapytał rajca.
- Nie mógł pozostać obojętny na list jaki przechwyciliśmy od biednego Boldervin’a. Wysłał nas.
Nastąpiła dłuższa cisza.

W tym czasie po schodach, nieopodal Eldritcha zstąpił kilka kroków Rodolphe. Robił to wyjątkowo ostrożnie, by schody nie zatrzeszczały. W ręku trzymał Pierścień Vince’a.

- Tak więc panie Trouve, jest pan jedynym radnym, który mógłby tę pomoc nie przyjąć - Doleciało z dołu.
- Na wszelki wypadek, nasz mer napisał do Chenes, że Szuwarom pomoże. Że do czasu wyboru nowego mera, szeryfami będziemy my. Ja i moja kompania... Przyzna pan, że w tej sytuacji grymaszenia raczej nikt nie zrozumie w Chenes.
- Już? - Zapytał Gliniac.
- Przestań! Wyjdź po prostu. Nie umiesz się zachować to won na dwór! - Uniósł się Marius i po chwili już spokojniejszym tonem zwrócił się znów do rajcy- Przyszedłem przekazać te informacje by mógł pan uspokoić swoich mieszkańców. Liczę, że ułoży nam się współpraca do czasu wyborów. Przyjdzie nowy mer, nowa rada i pewnie nowy szeryf. Oby nastąpiło to jak najszybciej… A tymczasem nie przeszkadzam. Czuć zapachy. Chyba przerwałem panu niedzielny obiad. Ma pan gości?
Pytanie zawisło w powietrzu na dłuższą chwilę.
- Nie. Jestem sam. Rzadko przyjmuję w domu.
Drzwi zaskrzeczały, coś lekko łupneło i po chwili dało się słyszeć oddalające kroki.
- Jutro pewnie znów się zobaczymy, sir. Będziemy chcieli zająć Arsenał by karczmarki nie obciążać… Do widzenia zatem.
- Do widzenia - Odparł Trouve i drzwi się zamknęły. Nastąpiła chwila ciszy, po czym kobold ruszył wolno schodami do kuchni i na spotkanie z Eldritchem i Rodolphe. Minę miał nietęgą.
- A to skurwysyny… - syknął zielarz, zgrzytając zębami. - Panie Trouve. Będzie to głupie, ale… Czy jako przedstawiciel Szuwarów możesz mianować mnie i Eldritcha, albo przynajmniej mnie, jeżeli pan Eldritch nie będzie chciał, tymczasowymi szeryfami? Już teraz? Żeby te budujące tamy ropuchy się stąd wyniosły.
Trouve uniósł krzaczaste brwi i spojrzał na Rodolphe.
- Taka decyzja nie może wyjść od jednoosobowego składu rady. Po za tym, coś czuję w kościach, że po czymś takim obaj szybko byśmy gryźli ziemię, panie Trottier.

W międzyczasie Rodolphe obracał w dłoni pierścień Vince’a i założył go na palec. W duchu wznosił prośby do golema, do tego pierścienia, żeby to wszystko zadziałało. Nie była to modlitwa, Trottier unikał modłów, jednak było to do niej zbliżone. “Zadziałąj, sympatyczna rzeźbo. Brakuje twojego spokojnego oblicza w Szuwarach.”
- Na moje, to chyba lepiej na razie nie wychylać głów panowie. Zbierać informacje i obserwować. Ostrzec o tym kogo się da. Musimy doczekać przyjazdu milicji... - Powiedział kobold wskazując pierścień na dłoni byłego mera - Powinniśmy też przenieść Vince’a gdzieś…
- Pewnie tak - westchnął zrezygnowany, wiedząc, że pomysł był mocno desperacki. - Sprawdzę, czy nikt nie obserwuje drzwi - Rodolphe zbliżył się do okna i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Nie było sensu robić kolejnego problemu koboldowi, gdy mili panowie zobaczą, że jednak miał gości.

Okno w kuchni było nieco większe. Z góry było widać dobrze, jak mundurowy kroczył już gdzieś koło domu Bréguetów, w asyście swojego nieokrzesanego kompana, półogra. Doleciał do nich jeden z rodziny Muriell. Rodolphe nie znał ich dobrze. Była to naprawdę patologiczna rodzina zajmująca mieszkania socjalne w starym budynku na południu. Wielka kobieta, matka.. matrona całego rodu Muriellów. Rządziła tam ciężką ręka. Miała samych synów. Każdego z innym mężczyzną. Każde innej rasy. Same mieszkańce.
Posłaniec był półskrzatem. Miał tam coś na plecach ale latać nie umiał. Wyglądało, jakby całkiem swobodnie rozmawiali.

- Golem nie może wpaść w ich łapska - Powiedział kobold spoglądając na zimny talerz - Będziemy potrzebować kowala, pana Wiklinę i jeszcze kilku silnych mężczyzn.
Trouve zaczął nabijać nerwowo fajkę.
- Vince, nie golem. Tak jak o panu nie mówimy kobold, a o mnie człowiek. Vince… - mruknął Rodolphe zastanawiając się, czy to co powiedział ma sens. Musiało mieć. - Chodźmy zatem, chodźmy.
- Teraz?! Za dnia?! - Przeraził się sekretarz, ale za chwilę dotarło do niego, że być może zielarzowi chodziło o pogadanie z ludźmi. Zebranie ekipy. - Już.. tylko zarzucę na siebie kamizelkę… Prosze mi później przypomnieć, gdyż w urzędzie leży gdzieś dokument inicjujący proces “zaprzyjaźniania się” z Vincem.
Powoli wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia.
- A nie możemy w składzie trzech osób powołać nowego mera? Wróci radna Hoe, staremu Zbażynowi podsunie się dokument do podpisania i mamy spokój? - dopytywał Eldrich który do tej pory zajmował się słuchaniem i myśleniem - Wiklinę, jako rosłego weźmie się na szeryfa, a na mera… zaproponowałbym siebie, ale mam złe przeczucia co do mojego spotkania z naszymi “gośćmi”. Z drugiej strony nikt by się tego nie spodziewał, a i tak prędzej czy później będę się z nimi widział...

Kobold otworzył drzwi delikatnie i wystawił głowę by się rozejrzeć.
- Panny Hoe nie ma. Zbażyn ponoć chory ciężko i jego wybór, gdyby się uprzeć, można byłoby podważać. Ale i tak coś czuję, że właśnie obecność Zenona, jego najstarszego nie jest przypadkowa… Nadal to jednak za mało. Brakuje pani DeFou i mera..
Sekretarz rozejrzał się i wrócił spojrzeniem do wnętrza wieży.
- Nikogo nie ma. Możemy iść!
 
__________________
Prowadzę: ...
Jestem prowadzon: ...


Ostatnio edytowane przez Ardel : 04-04-2017 o 19:12.
Ardel jest offline  
Stary 04-04-2017, 19:09   #213
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Dobre wino oraz długa i szczera rozmowa pozwoliły zapanować nad burzą emocji jakie wywołały wyznania gosposi i cicerone. Spędzili sporo czasu w gabinecie, nawet odpuszczając obiad. Chloe w końcu opanowała się na tyle by nie musieć co chwilę przecierać policzków z łez i teraz, czując lekkość wywołaną alkoholem we krwi, spojrzała w kierunku drzwi, za którymi czaił się nie mały raban. Skierowała zaraz wzrok na ojca.
- Znowu się upił - stwierdziła od niechcenia gosposia, nie robiąc jednak żadnego ruchu by jakkolwiek na to zareagować.

Theseus westchnął cicho, wyrwany z zamyślenia. Tak bardzo zanurzył się w tym nowym świecie, jakim było poczucie rodzicielstwa, że kompletnie zapomniał o zewnętrznym. Nie był pewien, ile czasu minęło od jego wejścia do gabinetu. Czas zdawał się nie mieć dla niego znaczenia.
Kapłan zerknął krótko na drzwi i skinął lekko głową.
- Trzeba będzie w końcu zrobić z tym porządek - odparł niechętnie i spojrzał na Chloe z tęsknotą. Zrozumiał bowiem, że póki co nie będzie mógł się przyznawać do własnej córki, dopóki sobie tego nie poukłada.
- Jesteś gotowa, moja lilium? - zapytał, patrząc na nią i skinął głową w stronę drzwi.
- Chyba tak - odparła mu. Doskonale wiedziała, że świat nie będzie czekał, aż w pełni uporają się ze swoją przeszłością - co z resztą awantura na zewnątrz dobitnie im uświadomiła. Chloe uśmiechnęła się lekko do swojego ojca. Wstała z krzesła i poprawiła ułożenie plisów jej sukienki. - Lepiej im przeszkodzić zanim zrobią coś głupiego - westchnęła.
Cicerone pokiwał głową i wstał z biurka. Spojrzał po nim i po chwili zastanowienia schował koszyk z darami do szafki pod meblem. Gabinet był zamykany, ale nie chciał, by pieniądze były na widoku. Butelkę z winem oraz kielichy postanowił jednak jeszcze zostawić. Później się nimi zajmie. Zamiast tego zgarnął list od jego, jakkolwiek by to nie brzmiało, kochanki i schował go z powrotem do koperty. Przez chwilę trzymał ją w dłoni, patrząc nań i głęboko się zastanawiając.
Chloe radziła zniszczyć list, co z jednej strony było całkiem rozsądnym rozwiązaniem. Ten kawałek papieru jako jedyny świadczył o jego pokrewieństwie z gosposią. O tym, że jako Cicerone posiada rodzinę, która wszak jest mu zabroniona. Jego wrogowie, o ile się tacy znajdą, z pomocą tego listu mogli go zdemaskować i zniszczyć jego karierę. Z drugiej zaś strony… ten kawałek papieru był jedynym dowodem, jaki miał, na istnienie Meredith Bergan. Kobiety, z którą kiedyś coś go łączyło, chociaż sam tego nie pamiętał. Kobiety, która była matką jego dziecka. Czy był w stanie to zrobić?
Na szczęście nie musiał jeszcze podejmować takiej decyzji. Schował list do jednej z książek na regale.

- Chodźmy więc rozwiązać kolejny problem, córko - podszedł do niej i lekko pogłaskał ją po ramieniu, uśmiechając się nieznacznie.
Chloe skinęła głową. Zaraz jednak spojrzała na książkę w której skrył list.
- Ojcze, później będziemy musieli pomówić o tym co dostałam od pani Amandy - powiedziała. - Jest to cały stos listów pisanych przez starą gosposie. Mam je bezpiecznie skryte, bo to co kryją jest dość niepokojące - zmartwiła się.
- Dobrze - odparł raźnie. - Usiądziemy wieczorem i podzielimy się swoją wiedzą. Jest parę spraw, które musimy nadrobić - dodał, zerkając na nią.
- A teraz zobaczmy, co też ten stary grabarz wyprawia - to mówiąc podszedł do drzwi i otworzył je dla gosposi, czekając, aż wyjdzie pierwsza.
- Jak będzie za bardzo szalał to mam sposób, żeby go uspokoić - odparła mu tajemniczo i już bez większego ociągania się wyszła na korytarz.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 04-04-2017, 20:03   #214
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- O! Mój dobrodzieju! - Na widok wychodzącego cicerone stary grabarz aż zapiał - Puścić mnie do ojca nie k-cieli! A ja w ważnych sprawach przychodzę!
Starzec przebił się przez Diega, wyminął Jaquline i był na wyciągnięcie ręki od Chloe. W dali, zarówno opiekunka jak i nowy kościelny wzruszyli ramionami jasno dając do zrozumienia, że nie wiedzą o co Miletowi chodzi.
- Jak można było wziąć tego barba..rzyńcę do posługi?! - Wrzasnął grabarz - No jak?! I żebym się dowiat-ywał o tym od op-cych ludzi… No może nie obdz-ych.. ale.. Co ten chłysssstek ma takiego czego ja nie mam, ojcze?! Zawsze byłem wierny… ott-any. A jutro pogrzeb!...
Nickolas nabrał powietrza w płuca.
- To z tego powodu tu jestem.

- Przede wszystkim - zabrzmiał głos duchownego. - nie podoba mi się, że ponownie przychodzisz do świątyni, będąc pod wpływem alkoholu, synu i wszczynasz burdy z sierotami za ścianą. I niech obecni tu świadkowie zapamiętają moje słowa, że więcej już na to przyzwalał nie będę. Tym bardziej na rzucanie obelg na nowego kościelnego - mruknął Theseus, karcąc grabarza wzrokiem. Westchnął wreszcie i pokręcił głową.
- Mów, o co chodzi z tym pogrzebem - powiedział już nieco łagodniej.
- Ojciec fogóle ze mną nie rozmawia. Nie planuje nic. Ja nawet nie wiem o chtórej ten pogrzeb jutro mamy. No i czy ten kośście-lny od siedmiu boleści będzie brał w tym udział. Pan Lemoine zadaje mi pytania… a ja nic nie wiem.
Opowiadał przejęty i z żalem stary grabarz. Podparł się wreszcie ściany, gdyż ciężar tego wszystkiego lub nadmiar alkoholu próbował go wywrócić.
- Jestem tu.. jestem.. by powiedzieć, że pan Thomas Lemoine i ja.. dziś.. wieczorem.. z ojcem Theseusem.
Nicklas zacisnął wargi i kiwnął energicznie głową.

Kapłan westchnął i przeczesał włosy palcami. Najwidoczniej zapomniał wspomnieć panu Miletowi o dacie i godzinie pogrzebu. Nie dobrze. Za mało zwracał uwagi na takie ważne szczegóły.
- Jutro o godzinie dziewiątej. Przygotuj proszę zmarłego do jego ostatniej drogi. Pan Diego pomoże ci we wszystkim - wyjaśnił spokojnie.
Kościelny przełknął gorzko. Po minie można było wnosić, że na pogrzebie moga być dwa trupy.
- Tak więc od tego momentu odstawiasz butelkę i zbierasz się do kupy. Chcę cię jutro widzieć w formie. I o co chodzi z dzisiejszym wieczorem?
Milet podparł się ściany.
- no ustalić trzeba. Kto niesie, kilka słów.. może powinien się ojciec po prostu rozmówić z panem Thomasem. On stary jest. Powinien go cicerone odfiedzić…
Chloe, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, stała z boku w pewnym dystansie od duchownego i prawie kryjąc się za szerokimi plecami Diega. Przyglądając się jednak wszystkim uważnie, intensywnie rozmyślając nad tym czy by nie użyć na grabarzu jakiegoś ze swoich specyfików, gdyby ten za bardzo szalał. Tyle jednak w ostatnim czasie się działo, że zupełnie nie wiedziała czy zapomniała o tym kto ma być grzebany czy po prostu nie doszła do niej nigdy ta informacja. Zainteresowana nieboszczykiem jednak była, gdyż jeden z jej podejrzanych o podtruwanie pani Barbary był już od jakiegoś czasu zimny i oczekujący na pochówek.
- Tyle.. com chciał b-owiedzieć… - Grabarz odepchnął się od ściany i skłonił burcząc coś pod nosem. Czapkę natknął na głowę, obrócił się i ruszył zygzakiem ku wyjściu. Potrącił Diega ramieniem i choć ten był wyższy, zajrzał mu głęboko w oczy swoimi przekrwionymi źrenicami. Uniósł wolno rękę i palcem wskazującym wskazał najpierw swoje oko a potem oko Diega.
- Mam czę na oku, hahatku!
I tym razem ruszył już naprawdę ku wyjściu by wkrótce zniknąć za drzwiami.

Cicerone odprowadził grabarza wzrokiem i spojrzał po pozostałych.
- Przepraszam za to najście - zwrócił się do młodej opiekunki. - Postaram się nim zająć przy następnej okazji… - mruknął, kręcąc lekko głową.
Panna Vergest odetchnęła z ulgą widząc, że pijaczyna odchodzi. Nie podobał jej się pomysł by Diego pracował przy trupie, ale nie zamierzała tego mówić na forum.
- Chyba czas na posiłek - odezwała się Chloe wychylając się zza pleców Diega.
- Zgadzam się - odparł Theseus i posłał ostatni przepraszający uśmiech, a przynajmniej coś podobnego do niego, do Jaquline.
Dziewczyna zorientowała się i z opóźnieniem odwzajemniła uśmiech. Speszona uwagą Theseusa szybko odpowiedziała:
- My po obiedzie, ale być może coś zostało w naszej kuchni… Muszę wracać do dzieci…
Nie chciała znów stać nad garami, więc pospiesznie udała się w kierunku schodów zostawiając Diega, cicerone i gosposię samych.
- Wszystko u państwa w porządku? - Dopytał na wszelki wypadek nowy kościelny wpatrując się badawczo w Chloe. W końcu to ona wyratowała go ze wszystkich opresji, więc w jej oczach szukał potwierdzenia. A zachowanie tej dwójki nie było dla Diego normalne.
- Tak, teraz już tak - odparła mu dziewczyna z lekkim uśmiechem, by nie martwił się. Chloe zdawała sobie sprawę, że Diego jest jej wdzięczny za pomoc w ratowaniu jego skóry i teraz w zamian okazuje jej troskę. - Dziękuję, ale nie musisz się o nic martwić - zapewniła go. - Porozmawiamy później - dodała i spojrzała na cicerone, po czym ruszyła przodem ku kuchni.
Cicerone cofnął się jeszcze do gabinetu, zamykając drzwi na klucz, po czym sam podążył za gosposią. Mijając jeszcze Diega, zwrócił się do niego cicho.
- Miej cierpliwość dla tego zagubionego człowieka. Cokolwiek by nie mówił, należysz teraz do tego kościoła.
Diego powoli kiwnął głową, choć zrobił to niepewnie wertując różne informacje w głowie. Wiedział jednak, że w razie czego mógł spokojnie naśladować cicerone.
Kapłan spoglądał jeszcze na niego przez chwilę, po czym poklepał go lekko po ramieniu.
- Spisałeś się dzisiaj - powiedział i ruszył prosto do kuchni.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 04-04-2017, 22:04   #215
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Dziewczyna odłożyła złożony koc, odgarnęła z twarzy kosmyk ciemnych włosów i z zadowoleniem uznała, że porządki poszły całkiem sprawnie. Zdecydowanie zasłużyła na chwilę przerwy..
- Dokładnie tak samo - potaknęła, przenosząc gryzonia na już czysty blat stołu. - Dziękuję - dodała, odebrawszy skromny, jak na ludzkie normy, kawałeczek. - Faktycznie pewnie już pora obiadu… - pomyślała na głos, wyglądając przez otwarte na oścież drzwi, po czym podeszła do torby i wyjęła z niej torebkę z wypiekami. - Masz ochotę na bułeczkę z cynamonem? I może znajdą się tu jakieś ziółka na herbatę?

Pepe zapuścił żurawia w pakunek Sophie, ale gdy poczuł spojrzenie dziewczyny, próbował odgrywać obojętnego. Wzruszył ramionami i zbliżył się do młodej wiedźmy.
- Nie wiem. Możemy coś zjeść…

Miękka bułeczka spoczęła na blacie koło gryzonia.
- Smacznego, kupiłam dziś rano.
Panna d’Artois położyła torebkę z pozostałymi wypiekami obok i odeszła parę kroków, by zagrzać wodę w jednym z niewielu garnków, które nie były dziurawe. Herbaty w czasie porządków nie znalazła, jednak widziała wiele suszonych roślin. Coś się na pewno znajdzie do przygotowania naparu.
- A właśnie - przypomniała sobie i odwróciła się do szczura. - Masz ciało stworzenia uznawanego za szkodnika, jednak jesteś istotą rozumną, a takim nie przystoi kradzież. Kupię ci ser i na co jeszcze będziesz miał ochotę, dobrze?
Pepe spojrzał obojętnie na dziewczynę i wzruszył ramionami. Nie chciało mu się teraz próbować orientować w tym skomplikowanym świecie ludzi, w którym żądza pieniądza, ekonomia i naprawdę pokręcony system etyczny toczyły potyczki o chwilowy prym. Wyszczerzył zatem siekacze i odrzekł:
- Jasne…

Garnuszek znalazł się nad ogniem, a Sophie wróciła ze starą puszką w dłoni i postawiła ją na stole. Zawartość przypominała mieszankę różnych znanych dziewczynie ziół, jednak było wśród nich kilka, których nie udało jej się rozpoznać.
Chwyciła bułeczkę w dwa palce i ugryzła.
- A poszukiwania? Udało Ci się znaleźć czego szukałeś? Są tu wszystkie potrzebne rzeczy?
- Nie wszystkie - odparł gryzoń i zajrzał do pojemnika z ziołami. - I pewnie będę musiał się o część z nich w inny sposób postarać. Poza tym nie wiem do końca co będzie potrzebne. I tu nada mi się Mordechaj bardzo. Trudno bym testował te wszystkie rzeczy na sobie.
Pepe popatrzył na dziewczynę badawczo.
- A ty tak w ogóle, to po co tu jesteś? Bijecie świniaki obuchem, krowom krew spuszczacie, konie chłoszczecie rózgami, a dla jednego kota po bagnach się fatygowałaś? Co tak naprawdę cię tu ściągnęło dziewucho?
- Krzywdząca generalizacja - stwierdziła z niesmakiem. - Szanuję i cenię istnienia wszelkiej postaci. Zwierzęta zabijane są dla pożywienia. Szczury też polują na owady, choć mogą jeść rośliny i nasiona. - Przerwała na moment, by zrobić kolejny kęs. - A kota zostawisz w spokoju. - Pogroziła mu palcem, żując słodką bułeczkę. - I tak już dużo przeszedł - dodała, spoglądając na przywaloną klamotami beczkę. Będzie musiała zabrać się za ten byt uwiązany do kota. I za jego powiązanie z kulą. Zastanawiała się również, czy zwierzak w ogóle to przeżyje. W końcu nie wiedziała od ilu lat służył Marie, za marionetkę ściągniętej tu astralnej istoty.

Dziewczyna wstała od stołu, by znaleźć jakiś kubek.
- Nie tylko ty tu czegoś szukasz. Dopiero zaczynam uczyć się jak korzystać z magii, a sam powiedziałeś, że to skarbnica wiedzy. Powiem ci jednak, że Marie nawet jak na wiedźmę, była naprawdę potężna. Choć to zapewne skutek jej paktu z tym powiązanym z nią bytem. - Wzruszyła ramionami przestawiając jakieś flakony z ciemnego szkła na półce.
Pepe pokiwał głową z pełnym przekonaniem.
- Była mocna. Ale.. pamiętam jak wykorkowała. - Na twarzy gryzonia pojawił się uśmiech, który za chwilę zmienił się z smutną minkę. - Myślałem, że będzie koniec tego całego kieratu. A tu proszę… Widocznie moje powiązanie opiera się nie o Starą Marie

Szczur popukał palcem w brodę i zmrużył oczy.
- Widziałaś to uszkodzenie w Przestrzeni?
- Widziałam - dobiegło z szafki, w której zniknęła górna połowa szukającej kubka dziewczyny. - Zdaje się, że fala promieniowała od strony miasteczka. Zresztą Astral jest tam niezmiernie męczący i poplątany. Ktoś się napracował, żeby tak to wyglądało, jednak ja… - Szafka zatrzęsła się od głośnego uderzenia, zrzucając na podłogę jakąś małą butelkę. - Uuu… - jęknęła Sophie, wychodząc z mebla. W jednej ręce miała stary kubek, a drugą trzymała się za głowę. - ...nie znam się na tym za bardzo - dokończyła, zamykając szafkę nogą i z powrotem postawiła na niej butelkę.
- No nie z miasteczka - odpowiedziało zwierzątko. - Popatrz sama jak biegnie linia... To, co się dzieje w miasteczku to tylko część tej parszywej kotłowaniny. Astral poplątany jest w koło. Starucha się tego bała, ale nie mogła nic z tym zrobić. To było jak ospa. Babka nie mogła też przez to opuścić bagien. No i Szuwar… - Pepe odszedł do półki z flakonikami. - Pewnie te pieprzone anomalia mnie też nie dają stąd zwiać!
- A co z magiem? Widziałam pole otaczające jego posiadłość, ale jemu chyba zbytnio nie pomogło… Zresztą skoro nie w miasteczku było źródło tego wszystkiego, to gdzie indziej?- zapytała Sophie, jednak szczur jej nie odpowiedział. Zajęty był już przeglądaniem półek.
Dziewczyna rozmasowała głowę, po czym zabrała się za czyszczenie naczynia. Woda w garnuszku właśnie zaczynała wrzeć.


Napar smakował jak stara, cierpka, ziołowo-korzenna, wyżęta ścierka, jednak miał w sobie również coś takiego, że myśli panny d’Artois się rozjaśniły, a głowa po uderzeniu przestała boleć.
Popijając z kubka, młoda wiedźma przepisała do swojej książeczki znalezione u Marie zaklęcia. Między innymi proste zaklęcie leczące, wzmacniające oraz potężne zaklęcie, wykorzystujące energię błyskawicy. Dziewczyna słyszała kiedyś, że siła takiego czaru niszczy paznokcie, a czasem jest zdolna do złamania kości niewprawionego lub zwyczajnie pechowego czarującego.

Skończywszy spisywanie czarów schowała książeczkę za pasem, a z torby wyjęła zdobioną talię Tarota. Korzystając ze spokojnego miejsca w Astralu chciała sprawdzić skąd naprawdę rozchodził się ślad fali zniszczeń, a następnie wykorzystać karty, do zajrzenia w przyszłe wydarzenia. Przestrzeń Astralna inaczej traktowała upływ i samo istnienie czasu niż wyglądał on w tym świecie. Był on jednak czymś obecnym w Astralu, co pozwalało na dostrzeganie tak przeszłych, jak i przyszłych wydarzeń. Najpotężniejsi potrafili nawet efektywnie je modyfikować.

No i nadal pozostawała sprawa opętanego kota...
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 04-04-2017 o 22:14.
Sapientis jest offline  
Stary 04-04-2017, 23:21   #216
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację

Stara Alix nie czekając wycofała się do zastawionego stołu i sięgnęła po czystą filiżankę. Goście zaś w salonie skupili wzrok na Laurze oczekując jakiś opowieści lub choć jakiś towarzyskich nowinek. Byli złaknieni jakiś dworskich sensacji, opisów nowych domów rozpusty, czy też tawern. Pewnie też kabaretów, cyrków, teatrów i być może nieco z życia aktorów oraz sławnych śpiewaczek.

Tak czy siak, nastąpiła chwila krępującej ciszy, którą przerwał Bastien.

- No, może nie tak od razu droga siostro. Daj pannie Laurze bliżej zapoznać się z gośćmi i odpocząć. Na pewno uraczy nas jakąś opowieścią za chwilę.

Alix podała herbatę dziewczynie na spodeczku, a Didier LeBlanc poprawił się w fotelu i skomentował:

- Mathilde na nowinki jest łakoma jak Bastien na ładne dziewczyny.

- Zauważyliście tych nowych przyjezdnych? - zapytała Caroline wyglądając przez okno. Dom państwa Rossignol znajdował się dokładnie po drugiej stronie rynku, wprost naprzeciw Gospody. Z okna było doskonale widać, co się przed nią dzieje.

- Przelotnie - odpowiedział Seliver. - Paru łajdaków. Nie wartych tego, by o nich rozprawiać. Widziałem, że herb Chlupocic mają na wozie.

- Właśnie z niego wyładowują skrzynię. Wygląda bardzo apetycznie - odpowiedziała elfica.

- Uwierz mi droga, jeśli te wieśniaki wyładowują skrzynię u nas, to nie jest ona pełna złota. Prędzej prochu - zadumał się Bastien stając przy dziewczynie.

- Muszę powiedzieć, że ma pani bardzo ładny dom, pani Rossignol. I ładnie urządzony - Laura w końcu odezwała się uprzejmie. - Za to, gdyby proch byłby przewożony w skrzyni, wyładowywanie jej byłoby znacznie bardziej widowiskowe. Połowa rynku... Wyleciałaby... w powietrze... - zwątpiła nieco przy końcu nie wiedząc, czy komentarz nie był zbyt wyrazisty. Nieco skrępowana wzięła łyk herbaty.

- Nie wiedziałem, że proch jest tak niestabilny... - ktoś skomentował z towarzystwa.

- Stabilny czy nie, dawno nie widziałam fajerwerków - powiedziała Caroline. - Widziałaś może jakieś pokazy Lauro ostatnio w stolicy?

- Widziałam - przyznała ze skinięciem głowy. - Ostatni laty są całkiem popularne. W niektóre święta miasto organizuje pokazy. Raz do roku też organizowany jest konkurs na najciekawszy pokaz. Zeszłej wiosny z mistrzem badaliśmy też nowe mieszanki prochów, by fajerwerki miały ciekawsze kolory i efekt.

- Z mistrzem? - zapytała Mathilde. - Ty Lauro praktykujesz jakieś nauki u kogoś?

- Tak - ponowiła ze skinięciem głowy. - Obecnie u mistrza Jucelyn'a Gaudin'a. Ma dobrze wyposażoną pracownię z pokaźnym dorobkiem, choć jest dość... Specyficzną osobą. Terminowanie zmienia się co jakiś czas. Można tak nabrać więcej doświadczenia.

- Ale czego się u niego uczysz? - doprecyzowała dziewczyna.

- Chemii, budownictwa i mechaniki - wymieniła Laura. - Wcześniej, u poprzednich mistrzów, było też rusznikarstwo i materiałoznawstwo. Choć najbardziej zapowiadającym jest inżynieria produkcji - zakończyła, a dopiero po chwili stwierdziła, że ostatni termin nie był powszechnie znany i warto byłoby lekko nakreślić. - Czyli jak wyprodukować ten sam przedmiot znacznie szybciej, taniej i w większych ilościach. Wtedy ludzie mieli by mniej pracy i więcej czasu dla siebie.

- Robotnikom w miastach to się nie spodoba. Zresztą nikomu. Jak pospólstwo ma czas to się mnoży. Później te biedne, obdarte dzieciaki nie dość że kradną, to jeszcze choroby różne roznoszą - powiedział Didier.

- Czy takie coś dałoby się szybciej wyprodukować? - Redbread pokazał swoje najnowsze kolczyki z tanimi bursztynami.

- Twoje ozdoby, Deodricu, wykonałoby nawet dziecko - odpowiedział mu oszołomiony opium artysta. - Bardziej interesuje mnie to co za oknem.

Elf podniósł się ciężko z wersalki i podszedł do parapetu.

- Zatem rusznikarstwo, materiały, produkcja... To tak przystoi pannie? Jaki kawaler do ciebie uderzy Lauro, jeśli będziesz wykonywać takie męskie zawody? - zapytała Caroline.

- Nie zastanawiałam się nad tym... - przyznała nieco zadumana i zakłopotana jednocześnie. - U mnie cała rodzina robi w drwie, a od dziecka się temu przyglądałam. Również i to jest dla mnie interesujące. Najbardziej to, że to, co robię, może zmienić sposób w jaki ludzie żyją.

- W drwie... powiadasz... - Caroline zasłoniła ręką usta gdy parsknęła śmiechem, ale spoważniała gdy ją Mathilde ścięła wzrokiem.

- Myślę, że żadna z nas nie była tak dawno w stolicy, że teraz chętnie wysłuchamy jak Laura się tam znalazła i co się w tym mieście zmieniło.

- Ja bym się tam nawet bez opowieści przeniósł już teraz - westchnął Olinore i odwrócił się do zebranych - Ale.. niechętnie mnie tam chcą.

- Śmiało Lauro. Usiądź i opowiedz nam jak ta stolica wygląda teraz - zachęciła Mathilde. Goście chętnie ucichli i nastawili uszu. Widocznie trzeba było czasu, by wszyscy się oswoili ze sobą.

Laura zaczęła więc opowieść o Matrice na przestrzeni lat, przez które mogła obserwować miasto, oraz po części jak twierdziła, wpływać na jego rozwój. Opowiedziała o budowlach, znacznie zuchwalszych niż widziane dla przykładu w Chlupocicach. O architekturze, która jest już zauważalnie inna. O zwyczajach, tych które przestały już nimi być, jak i nowo powstałych. O stylu życia, który był znacznie szybszy niż okoliczny.

Znalazło się coś dla aktora i muzyka, choć wieści o dużych scenach nie były do końca satysfakcjonujące.
Znalazło się coś o modzie, w której to Laurowe wysokie skórzane buty, porządne spodnie, zwiewna cienka koszula spięta przez ozdobny gorset, nie była aż tak nieodpowiednia w porównaniu do sukni, w której była na przyjęciu Mathilda.
Znalazło się coś o przyrodzie, która to w miastach pojawiła się poprzez parki i ogrody.

Wraz z opowieścią, dla bardziej spragnionych namacalnych dowodów, Laura zaprezentowała szkice obecne w jej szkicowniku. Oprócz szkiców konstrukcyjnych, było widać na nich budowle jak i fragmenty parku. Pojawił się nawet niedokończony szkic panoramy.

Nie można było powiedzieć, że Laura jednogłośnie została przyjęta do kącika wzajemnej adoracji. Olinore był trochę rozgoryczony wywodami nad stolicą, bracia LeBlanc stracili zainteresowanie dla Laury z uwagi na jej nieodpowiednie zainteresowania, acz skupienie większej uwagi na jej osobie nie było bez znaczenia. Najbardziej opowieścią przysłuchiwali się Rossignolowie jak i Morinowie.

Mimo różnic czas był spędzony całkiem przyjemnie.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 10-04-2017 o 22:40.
Proxy jest offline  
Stary 06-04-2017, 16:45   #217
 
Martinez's Avatar
 
Reputacja: 1 Martinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputacjęMartinez ma wspaniałą reputację
Tura 21

RESZTA NIEDZIELI

ŚWIĄTYNIA
(Chloe i Theseus)


Kliknij w miniaturkęedzenia nie było za wiele. Ledwie jakaś zalewa z kaszą i skwarkami, a do tego zwykłe zioła. Ubogi obiad i być może nawet kolacja. Zapasy się kończyły i pewnie należało coś z tym zrobić....
Theseus i Chloe siedzieli za stołem w jadalni i przy stukocie drewnianych łyżek opowiadali sobie historie. Trudno ocenić, czy powodem była niedawno odkryta więź, czy może spiętrzenie się niedawnych wydarzeń. Z pewnością oboje mieli przemożną chęć dzielenia się wszystkim tym, co przeżyli lub co wiedzieli. Jakby te oczyszczenie z sekretów miało im gwarantować, że już nigdy siebie nie stracą…
Tak więc Theseus opowiadał o sobie, o wizycie na bagnach, szczurze Pepe i myszach, wnioskach i przemyśleniach z tego co dzieje się w Szuwarach, a Chloe nie pozostała mu dłużna. Podzieliła się historią poznania Diego w Chlupocicach, wiedzą o zdolnościach truciecielstwa, opowiedziała o Ocaleńcu pracującym w gospodzie, którego rozpoznał De LaChristo, o listach Barbary i wielu innych sprawach
Tylko tę dziwną historię z odwiedzin piwnicy cicerone zachował dla siebie. Być może sam nie wiedział jeszcze co o niej myśleć....

Nim oboje się zorientowali był już wieczór. Co prawda, alkohol zdążył już dawno z żył wyparować, ale oczy zaczynały się kleić. Ku zapewne ich zaskoczeniu nie było im dane położyć się jeszcze spać. W drzwi do świątyni ktoś potężnie załomotał i gdy równie zaspany Diego uchylił lekko wrota, do środka weszło dziarsko kilku mężów.
Odrzucili kaptury z głów i ukazali swoje skryte oblicza. Eldritch, Rodoplhe i Jean-Christophe zatarli ręce. Od razu przeszli do rzeczy.
- To co usłyszycie pozostaje między nami. Musimy zrobić pewną rzecz. Od tego zależy los Szuwarów. Dziś w nocy... I nie będzie to bezpieczne…



BAGNA
(Sophie)


Sophie znów dała się uwieść Przestrzeni. Poszybowała wysoko mijając pnącza wzorów i ponownie je wszystkie lekceważąc. Widziała teraz wszystko dobrze. Kokon Marie powoli był infekowany z zewnątrz. Drobne wzorce wkradały się tu przez nadpsute dziury. Drobne, małe witki plotły już jakąś historię. Sama Sophie mogła zauważyć, że jej wzór ma nowe nitki. Szuwary wiązały się z nią szybciej niż inne, normalne miejsca…
Dziewczyna spojrzała na ziejącą ranę w konstrukcji autorstwa starej wiedźmy. Cięcie jak od szabli przecięło tu wszystko nie zważając na pochodzenie wzoru ani jego siłę splotu. Jak rozerwany, wiklinowy koszyk. Nagle jakiś byt przyfrunął i zajrzał przez dziurę. Sophie czuła, jak ją obserwuje. Mienił się przez chwilę błękitnobiałym światłem, po czym czmychnął jak spłoszony owad.
"Nie bój nic! To tylko jakiś duch". Obok przylewitowało inne błyszczące stworzenie. Wisiało przez chwilę obok panienki d'Artois. Jego głos rozbrzmiewał dziwnie w głowie młodej wiedźmy. To nawet nie był dźwięk…
""No tak.. to ja.. Pepe. Kumpel z chatki… Pamiętasz?""
Dla Sophie rozmawianie w Astralu z pewnością było czymś kompletnie nowym. Nie umiała zbudować na razie choćby jednego wyrazu.
"Pełno ich w Szuwarach. Coś je ściąga tu jak magnes. Kompletnie niegroźne…" Kontynuowało to co było Pepem i podleciało bliżej uszkodzonej struktury. "Jak widzisz, coś przyszło z zewnątrz i przecięło wszystko na własnej drodze. Swego rodzaju impuls. Cięło chatkę, słupek, stoliczek, łóżko i… śpiącą Marie. Odcieło demona od ponad 200 letniej babki. A ludzie chyba tak długo nie żyją, nie? To jakby odciąć młynowi potok wody, albo kulawemu podciąć laskę. Kojnęła. I to w przyspieszonym tempie. Fragmenty tego wydarzenia jeszcze się tu gdzieś unoszą..."

Rzeczywiście, jakiś fragment dryfował w przestrzeni. Urwany odłamek dawnych wydarzeń. Jakieś rudej, młodej dziewczyny, która tu przebywała...

Z braku możliwości odpowiedzi, Sophie wyfrunęła przez rozerwane poszycie gniazdka jakie uwiła sobie stara wiedźma i poszybowała na całe bagna. Naprawdę, dziwna to była struktura tych Szuwar…
Łuk Zniszczenia, jak nazwała go roboczo dziewczyna, ciągnął się okalając całą mieścinę i spory kawałek Smutników. Poprzecinał wiele wzorów, zniszczył wiele cennych informacji i zapewne namieszał nieźle w życiu mieszkańców miasteczka. Nim bliżej centrum, z którego owa destrukcyjna siła się zrodziła, tym wzorce były grubsze, mocniejsze i splecione solidnie. Jakby kreowały coś ważnego we wszystkich kierunkach. Gdyby zrobić tego przekrój, to zapewne wyszłaby jakaś koszmarna rycina przedstawiająca w centrum rozłożyste macki, które stopniowo się zwężają ku końcowi i jak gałęzie lub żyły mają mnóstwo odnóg.
Nie było to normalne...
Sophie zatrzymała się nad tym tętniącym życiem centrum. Zajrzała głęboko we wzór podstawowy, który oddaje te najprostsze, zwykłe informacje…
Tym Centrum okazało się piękne, porośnięte zieloną trawą, wzgórze. Zwane przez tutejszych Smęcącym…
DOM CIEŚLI
(Laura)


Młodą Bréguet odprowadził pod dom Doderic Redbread. Był to halfing, który stronił generalnie od ludzi a jeszcze bardziej od zepsutych wyższych sfer. Musiał jednak coś zarabiać i stąd błąkał się czasem po takich przyjęciach. Jako, że oboje z Laurą mieli do czynienia z różnymi materiałami, konstrukcjami i nieco artystycznym sznytem, szybko złapali wspólny język. Doderic opowiadał o swoich szkołach, pracy i fascynacji fałszerstwem. Mógłby długo rozprawiać o pirycie, tombaku, biciu monet i szlifowaniu kamieni.
Wreszcie mógł pogadać z kimś o warsztacie, a nie o etyce swojej profesji. Na dowidzenia, przedstawił młodej konstruktorce swój adres i zaprosił, gdyby miała czas...

- Jutro pogrzeb Brassrda - Powiedziała babka spotykając Laurę gdzieś koło schodów w domu. Szła już spać, albo przynajmniej poleżeć - Nie musisz jednak iść. Nikt go chyba za bardzo nie lubił i pewnie będzie mało ludzi… Poza tym zacznie się on wcześnie rano - Ziewnęła i rozpoczęła wspinać się po schodach na górę. Choć babka wyglądało zdrowo i młodo, to niestety kondycji nie miała. Nigdy zresztą nie pracowała fizycznie.
- W mieście są jacyś nowi mężczyźni. Nie wyglądają na uczciwych, więc wolałabym byś została w domu. Może zrobić się niebezpiecznie. Pomożesz mi wybrać służbę. Mamy umówionych kilka osób po obiedzie. Idzie wiosna i potrzebujemy ogarnąć trochę dom i podwórze, bo to wstyd tak przed ludźmi…
Zatrzeszczały schody gdy babka się wspinała.




NOC

ARSENAŁ
(Gromada)


Późną nocą, gdyż już całe Szuwary smacznie chrapały, gdzieś zaskrzypiały drzwi. Ktoś w mroku kaganek rozpalił, ktoś w papciach przebiegł drapieżnie między budynkami. Zafurkotały piżamy, zabujało szlafmycami i w ten oto sposób na tyłach Arsenału Miejskiego spotkali się potajemnie Jean-Christophe Trouve, Eldritch Ocaleniec, Rodolphe Trottier, Chloe Vergest i Theseus Glaive. Autorzy tego całego spisku.
Plan był dość prosty. Wynieść i przetransportować golema Vince’a do domu znachora. Trzeba było to zrobić tak, by nie tylko nie obudzić nowych szeryfów, ale również nie zwrócić uwagi innych mieszkańców…
Pierwotnie, miejscem złożenia glinianego strażnika miał być Urząd. Trottier jednak się upierał. Było to o tyle mądre, że pewnie nikt Vince’a nie będzie szukał u niego. O tyle jednak trudne, że ważył on sporo. Bardzo sporo...

Gosposia stanęła na czatach. Ze swojej pozycji dobrze widziała ‘Burego Kocura’ i gdyby ktoś miał wyjść na zewnątrz głównym wyjściem - z pewnością by zauważyła. Nowi szeryfowie nie wystawili straży. Przynajmniej nie na zewnątrz. W oknach tliły się świece, ale ruchu żadnego.
Młoda dziewczyna oparła się o murek, poprawiła narzuconą pelerynkę i kontynuowała obserwację.

Kolejną grupę stanowili zaufani panowie, którzy razem z niewielkim, jednoosiowym wozem podprowadzonym spod “Les Tuts” ukryci byli w cieniu. Adrien Mosse, Jan Wiklina, Rusty Blackleaf i Diego De LaChristo. Czekali na znak by chwycić golema, napiąć wszystkie mięśnie do granic możliwości i załadować go na pojazd.
Oby tylko wytrzymał…

Ostatnią osobą była pani Girard, której to obecność mimo kontrowersji i braku jednomyślności, przeforsował znów Rodolphe. Kobieta pilnowała domu byłego mera. Jej zadaniem było otwieranie drzwi, gdy wszyscy będą przeciskać biednego Vince’a przez kolejne futryny.

Znachor szczeknął kluczami i już za chwilę tylne drzwi do Arsenału zgrzytnęły. Wpakowało się tam z ośmiu chłopa i szybkimi krokami ruszyli w głąb korytarzy. W przypadku pana Trouve były to bardzo szybkie kroki.
Vince leżał spokojnie tam gdzie zawsze. Czekał na swojego nowego pana i przebudzenie. Niczym jakieś mroczne bóstwo.
Po sali rozeszły się stęki, prawie wycia i nawet jeden solidny bąk. Oto monumentalny strażnik szuwarów dryfował dźwigany przez kilku wiernych mieszkańców ku wąskim drzwiom. Nie obyło się bez przeszkód, ale koniec końców Vince znalazł się na zewnątrz. Wóz ugiął się od ciężaru załadunku.
- No dobra… - powiedział ciężko dysząc piekarz.. - To teraz do punktu przeznaczenia.
- W drogę! - Dorzucił Adrien.


Piszcząca ośka rozpoczęła monotonny trel i powóz ruszył. Pchali go i ciągnęli bocznymi dróżkami panowie w kapturach, a rajca oświetlał im drogę. Po paru wybojach i kilku szarpnięciach, zajechali pod dom Rodolphe. Koza Elżbieta zastukała kopytkami po schodach ewakuując się przed najazdem i ścierką wdowy Girard.
Na pierwszy rzut oka, nie była to stancja gotowa przyjąć tak wielkiego gościa. Grupa mężczyzn różnymi sposobami próbowała wnieść ładunek. Golem był składany, przesuwany bokiem i za nogę, ale po kilku próbach i poświęceniu estetyki futryny, wtarabanili wielkiego, glinianego strażnika do środka. Kilka rzeczy pofruneło ze ścian, inne rozbiły się o podłogę upadając z półek lub stołków, ale koniec końców Vince wylądował w piwnicy…

- Nas tu nie było - Zaczęli rozchodzić się pospiesznie spiskowcy.
- Cicho sza! - Wypowiedział do wszystkich piekarz
Wiklina przyłożył palec do ust i też wspiął się po schodach na górę.
- Rozchodzimy się - Rzucił Trouve. - Każdy do siebie. Gdyby was pytano, zaczepiano, to spacerowaliście.
Kobold podszedł do Rodolphe i wręczył mu dokument. Skinął przy tym głową.
- Pamiętam, że szeryf najpierw musiał to przeczytać… by uruchomić Vince’a…
Coś zaszurało gdzieś w piwnicy. Dało się słyszeć jakiś jęk…
Rodolphe szybko złapał za rękę rajcę i nią potrząsnął. Zawartość piwnicy to była jego prywatna sprawa…
- Powodzenia, sir… - Wycedził zdezorientowany Trouve i udał się prawie wypchnięty przez byłego mera na górę.

- Musimy wszyscy na siebie uważać - Powiedział szeptem Rusty do zgromadzonych tuż przy ganku - Odstawcie wóz. Jutro widzimy się po pogrzebie w świątyni by ustalić co dalej, prawda panie Trouve?

Rajca skinął głową. I rozeszli się spiskowcy zostawiając niepewną wdowę Girard w domu Rodolphe...


PONIEDZIAŁEK, RANO
5 kwietnia 1723 roku


Krajobraz o wschodzie słońca
(Milicja)


Karawana powozów wolno zjeżdżała mijając zbażynowe pola i pastwiska. Pracujące tam kobiety wyprostowały się spoglądając na przyjezdnych i chyba do końca nie rozpoznając. Pężyrka i Gaspard widzieli w dali farmę, stajnie i zagrody.
- To ja tu chyba wyskoczę! - Krzyknął Zdzich i dał nura z wozu wprost na ziemię. Remi nawet nie zdążył zawołać za chłopakiem. Nikt chyba i nawet on sam nie spodziewał się, że tak się stęsknił. Popędził ku zagrodom jak szalony.
- Janka! Hania! - Doleciało do wnętrza budy. Na twarzach wszystkich pojawił się lekki uśmiech. Może nie aż tak mocno, ale każdy cieszył się, że jest już w domu. Że znowu te nudne Szuwary…
- Pójdę do ‘Kocura’ i od razu napiję się dobrego grzańca. Zjem coś smacznego.
Orkowi też roześmiała się gębą na tę myśl. Pewnie by coś powiedział… ale wiadomo...

Dzwon wybił na świątynnej wieży zapewne wskazując już godzinę 7.


Kolumna wjechała pomiędzy stare domy na południu, minęła świątynię, gdzie dzieci z sierocińca z wrzaskiem rozpoczęły wyścigi za wozami. Pierwszy powóz skręcił i zajechał pod dom znachora Rodolphe. Za nim kolejne dwa. Remi wiedział, że mer ma tam u siebie kilka sal, w których będzie można złożyć rannych.
- Stóóój! - Patric Tourneur zatrzymał powóz. Ze środka zaczęli wyskakiwać bracia Levasseur gotowi do noszenia tych co nie mogli samodzielnie wyjść z wozów.
Do drzwi tego przybytku załomotał Gauthier Verninac. Miał nadzieję że Rodolphe zorientuje się w sytuacji i obejdzie się bez języka migowego.

Przed domem znachora zaczęło robić się tłoczno. Choć było dość rano, wiele ciekawskich osób przyszło patrzeć co się dzieje. Ściągnęły też rodziny i przyjaciele dzielnej milicji. Raban przyciągał również gapiów, którzy z domów próbowali oglądać wydarzenie.

Oto Remi Martin, wraz z milicją i jakimiś kolejnymi obcymi zjechali do miasta. Nie wypadało się hucznie cieszyć mieszkańcom Szuwarów z tego wydarzenia, gdyż dziś do ziemi składają ciało Brassarda. Mimo wszystko czuć było ekscytację w powietrzu.


 

Ostatnio edytowane przez Martinez : 07-04-2017 o 00:24. Powód: Drobne korekty
Martinez jest offline  
Stary 09-04-2017, 19:24   #218
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację

Na zewnątrz niektórzy milicjanci rozładowywali ładunki i dzielili łupy. Szpargały do kupy składał Patric, do jednego wozu. Tego rzemieślniczego.
Martin podzielał radość milicjantów z powrotu do domu. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy wreszcie będzie mógł rozesłać oddział. Mimo wczesnej pory i zmęczenia spowodowanego podróżą wykrzesał więc z siebie jeszcze trochę energii i pilnował, by transport rannych przebiegał jak należy. Kiedy wszyscy poszkodowani znaleźli się już pod opieką zielarza, zgarnął Florenta i wysłał go na poszukiwanie kobolta. Remi wiedział, że Levasseur zapewne nie chciał rozstawać się z braćmi, ale nie miał pod ręką nikogo innego. Może przynajmniej zmotywuje go to do szybszego powrotu.
W międzyczasie bartnik rozpoczął zbiórkę pobranej z Arsenału broni. W zamieszaniu łatwo ktoś mógł jej nie oddać. Przez przypadek, oczywiście.

- Jak dobrze cię widzieć! - Znajomy głos doleciał uszu Martina. Halfing Rusty zwabiony całym zamieszaniem podziwiał to, co działo się przed chatką Trottier’a. Mało się nie potknął.
- Mój przyjacielu! Gdybym wiedział, że przyjedziesz dzisiaj, wstawiłbym wcześniej zacier.
- Też się cieszę, że cię widzę - Remi uśmiechnął się na widok podekscytowanego przyjaciela.
- Jak życie w Szuwarach ? - zapytał halfinga, odbierając broń od kolejnego milicjanta. Rusty zazwyczaj dobrze orientował się w sprawachhej miasteczka.
- Trochę się działo , jak cię nie było. Twój ojciec wrócił z lasu. Wypuścił się kilka dni temu na oglądanie barci - Powiedział piekarz z uśmiechem i podsunął się bliżej szepcząc konspiracyjnie - W mieście nadal dzieją się dziwne rzeczy… i groźne chyba. Pogadamy później… Po pogrzebie Brassarda, które jest dzisiaj, przyjdź do świątyni…
Remi wymamrotał jakieś przekleństwo słysząc o poczynaniach staruszka. Dobrze, że nic mu się nie stało.
Bartnik już chciał zadać następne pytanie odnośnie wydarzeń, o których mówił piekarz, ale zrezygnował. Zachowanie halfinga było tak nietypowe, że coś rzeczywiście musiało być na rzeczy.
- O której ten pogrzeb ?
- O dziewiątej, jeśli dobrze słyszałem. Z panem sekretarzem już się widziałeś? On może być teraz zajęty. Pogadaj z Rodolphe. Nie jest już merem… - Westchnął Blackleaf.
Martin obejrzał się na dom Zielarza.
- Wydaje mi, że Rodolphe jest jednak bardziej zajęty. Kilku ludzi z oddziału zostało rannych - poinformował piekarza.
- Poza tym ktoś musi otworzyć nam Arsenał. Levasseur już po niego pobiegł.
Halfing skrzywił się.
- Z tym też może być problem… Ale właśnie, bo nie pytałem, jak wam tam poszło?
Remi westchnął głęboko.
- Powiedzmy, że ci bandyci nie zamordują już żadnego mieszkańca Szuwar - Martin zamilkł na chwilę, po czym jakby przypomniał sobie o zamieszaniu za jego plecami.
- Wybacz Rusty, ale muszę się jeszcze zająć kilkoma rzeczami - bartnik kiwnął głową w stronę załadowanych wozów.
- Dobrze. Wrócę zatem do siebie, jakbyś mnie potrzebował…

Martin odwrócił się do milicjantów. Większość krzątała się przy fantach zdobytych na Miętosiach, ale zanim rozejdą się do domu Remi miał im kilka słów do powiedzenia. Mężczyzna odchrząknął i wyraźnie, tak by każdy go usłyszał, rozpoczął swoją przemowę.
- Jak wiecie Radna Hoe pojechała do Bełtów, by odebrać nagrodę za Miętosiów. Kiedy tylko wróci podzielmy się nagrodą - poruszył najbardziej interesującą oddział kwestię.
- Wszystko co zebraliście dla siebie na farmie, możecie naturalnie wziąć już teraz. Liczę, że każdy uczciwie zabierze co jego i nie skorzysta ze złego stanu towarzyszy, którzy nie mogą dopilnować swoich interesów - powiedział bartnik z nutą ostrzeżenia w głosie.
- Rzeczy rannych, którzy pozostaną u zielarza, także tu zostawimy - oświadczył. Remi liczył, że były mer nie sprzeciwi się przechowania u niego kilku tobołków, bo nie uszczęśliwiała go perspektywa roznoszenia po domach klamotów poszkodowanych. W ostateczności Martin przechował by je u siebie, ale wolał tego uniknąć. Coś gdzieś się zawieruszy i zaraz brzydkie podejrzenia.
Remi powiódł wzrokiem po tej części oddziału, która stała przed nim.
- Dziękuję wam, że wzięliście udział w tej wyprawie - dodał już innym tonem. - Dzięki wam Szuwary stały się bezpieczniejsze. Możecie wracać do domu.

Milicjanci kiwnęli z uznaniem głowami i w prowadzili rannego mnicha do środka. Przed domem znachora pozostał już tylko ork Gauthier i kilku gapiów, którzy próbowali wypatrzeć skarby jakie przywiózł Remi. Ork pilnował tych najważniejszych skrzyń trzymając nabity muszkiet. Był to chyba jedyny egzemplarz broni do którego była amunicja.
Tłum się rozstąpił i przepuścił Florneta, który ciągnął za sobą Jeana-Christopha Trouve.
- Ooo pan Martin - Ucieszył się stary kobold - Witamy, witamy!
Remi skinął głową w podziękowaniu Florentowi i przeniósł uwagę na Radnego.
- Dzień dobry, panie Trouve. Pana również miło widzieć - bartnik uśmiechnął się zmęczony.
- Potrzebujemy kluczy do Arsenału - oświadczył, przechodząc do interesujących go w tej chwili kwestii.
- I zdążymy o tym pogadać dobry panie! - Kobold wyszczerzył zęby i syknął do Remiego - Chodź ze mną.
Złapał bartnika dyskretnie za pasek i ruszył w kierunku domu znachora.
Martin zmarszczył brwi. Najpierw Rusty, potem Trouve. Czy wszyscy poszaleli? Mimo tych wątpliwości Remi posłusznie podążył za Radnym. W końcu wciąż miał z nim sprawy do załatwienia.

Obaj wpadli do sieni i kobold szybko uchylił jedno skrzydełko okiennicy.
- Spójrz - Powiedział.
Gdy młody bartnik zajrzał przez szparę z początku widział tylko nieliczny tłum rozgadanych ludzi, których dobrze znał. Był zmęczony i chwilę mu zajęło nim spostrzegł w dali, przy chatce Lebrunów opartego plecami goblina. Postać zupełnie nieznana. Na pasie zatkniętych miał z tuzin noży i na bandolierze kilka kolejnych. Łypał spode łba oczami obserwując wozy i pana Gauthiera.
- To jeden z samozwańczych szeryfów naszego miasta. Jeden z sześciu. Chyba… - Kobold obrócił się do Remiego - Sytuacja się mocno skomplikowała odkąd opuściłeś Szuwary… Ci panowie pochodzą z Chlupocic. Ważne jest jednak to, że oni dziś przeniosą się do Arsenału. Musisz zatem złożyć część broni gdzie indziej. Zresztą, o broń nie tak trudno. Ważniejsza amunicja i proch.
- Jeden z sześciu ? Skąd w ogóle wiedzieli, że mamy kłopoty ? - mruknął bartnik, wciąż przyglądając się goblinowi. Widać było, że to osobnik podejrzany.
- Chytry znów wykorzystuje okazję - zauważył mimochodem.
- Przechwycili mój list do Chenes. Zasłaniają się dobrymi intencjami. Niby chcą pomóc… - Trouve zabębnił palcami o ścianę. Z jednej strony cieszył się, że Martin z milicją zjechał do miasteczka. Z drugiej kombinował i wydać to było po zmarszczonym czole.
- Miej kontakt ze swoimi ludźmi. Wszystko co masz do zdania, zabierz do Urzędu. Tam już pewnie pracuje Iris.
Rajca spojrzał na mężczyznę i na wozy, o czym obrócił się na izbę, gdzie dalej prześwitywało wejście na salę chorych. W powietrzu unosił się zapach krwii i ziół.
- A.. jak wam tam poszło? Wszyscy cali?
Remi milczał przez chwilę, pochłonięty przez wizje kolejnych kłopotów, które czekają Szuwary. Otrząsnął się jednak słysząc pytanie.
- Kilku rannych, dwoje bardzo poważnie. Ale wszyscy żyją - zaraportował.
- Ach i jeszcze jedno. Dołączyły się do nas trzy osoby i wróciły z nami do Szuwar.
- Stawcie się, wszyscy w urzędzie po południu. Milicjanci i ci nowi… Rannych jakoś później odwiedzę… Ach.. Po pogrzebie Brassarda mamy małe spotkanko w świątyni. Ja, Trottier, cicdrone i kilku innych. Przyjdź. Wcześniej rozmów się z ojcem, bo pewnie czeka.
Trouve poklepał z uznaniem Remiego i ruszył ku wyjściu.
Martin przez chwilę rozważał, co ma do zrobienia. Dwa spotkania, złożenie zapasów do Urzędu i jeszcze przydałoby się skoczyć do domu. Ech, a po powrocie miał odpocząć.
Uznając, że im szybciej będzie miał chociaż część tych zadań z głowy, tym lepiej, bartnik ruszył śladami pana Trouve i wyszedł na zewnątrz. Skinął na kręcącego się tam Florenta, by podszedł bliżej.

Krasnolud odepchnął się od woza i podszedł do Remiego. Nie był on milicjantem, a zresztą, jej rola teoretycznie skończyła się z wjazdem do miasta. Był to jednak jeden z braci Levasseur. A oni należeli do tych co to pomagają.
- Tak, pani Remi? - Zapytał.
Bartnik poważnie popatrzył na krasnoluda.
- Dziś o dwunastej w Urzędzie jest spotkanie dla milicji. Czy mógłbyś poinformować o tym resztę oddziału oraz pana Gasparda i panią Pężyrkę ?
Mężczyzna kiwnął głową w odpowiedzi.

- I jeszcze jedno. Za doprowadzenie rannych do porządku należy się Trottierowi zapłata. Ja niestety muszę zająć się tym - bartnik skinął w stronę wozów - ale nie można tak zostawić tej sprawy. Przy okazji mógłbyś jeszcze zagadnąć byłego mera o należność ?
- Oczywiście - Skinął znów głową Florent.
Martin podziękował krasnoludowi, po czym skierował się do wozów. Na początek trzeba było złożyć zdobyczne fanty do Urzędu. Dobrze, że Gauthier nigdzie się nie zmył. W sprawach przeładunków był bardzo pomocny.
 
__________________
Hmmm?
Kostka jest offline  
Stary 13-04-2017, 17:16   #219
 
Sapientis's Avatar
 
Reputacja: 1 Sapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnieSapientis jest jak niezastąpione światło przewodnie
Pannę d’Artois zbudziło już pierwsze bicie świątynnego dzwonu. Otworzywszy lewe oko zobaczyła jeszcze, jak Mordechaj kończy swoją toaletę, co było dosyć osobliwym widokiem przy jego niemałej tuszy i gabarytach.
Kocur spojrzał na dziewczynę z mieszanym uczuciem strachu i wdzięczności, bowiem ta wyszorowała go i wyczesała wczorajszego wieczora, by usunąć jak najwięcej pcheł.

Z niejakim ociąganiem Sophie wyszła spod ciepłej pierzyny. Dzień zapowiadał się ciężki i pełen wrażeń, a wczorajsze odkrycie źródła tajemniczej fali zniszczeń widocznej w Astralu sprowadziły na wiedźmią adeptkę lekki i niespokojny sen.

Dziewczyna przetarła twarz kawałkiem zmoczonego w misce płótna i westchnęła zbierając myśli. Wpatrywała się przez chwilę w swój słabo widoczny wizerunek odbijany przez nieruchomą taflę wody. Nie wiedziała co o tym wszystkim sądzić. Być może powinna już napisać raport do Zgromadzenia? Nadal jednak nie wiedziała czym było owo źródło zniszczeń. Będzie musiała wybrać się na to wzgórze. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Tak, raport poczeka aż uda jej się wyjaśnić to wszystko. Gdy upewni się, że jest już bezpiecznie.

Przebrała się w codzienną, szarofioletową sukienkę i przeczesała włosy, a następnie skierowała się przez korytarz do kuchni, gdzie już czekało na nią śniadanie.
Była tam również właścicielka - pani Rolande.
Panna d’Artois przywitała się uprzejmie i opowiedziała o przygarnięciu Mordechaja.
Dość powiedzieć, że Amanda nie była zbyt zachwycona nowym zwierzątkiem w pokoju, przystała na nie jednak, gdyż Sophie zapłaciła od razu za kolejne trzy dni wynajmu.

- Ale jak poczuję mocz, to zwierzę sobie pójdzie. Nie będę tolerować tych dziwnych zapaszków, które rozsiewają - powiedziała kategorycznie kobieta, ściskając monety w dłoni.
Jednak nim się rozstały, poprosiła Sophie o jedną rzecz:
- Pójdź, moja droga do cieśli, jak możesz i zamów mi laskę. Teraz zauważyłam, że ta, którą mam jest cała pęknięta wzdłuż i może w każdej chwili trzasnąć. Poszłabym sama, ale za chwilę jest pogrzeb młodego Americ'a, a wiem, że później Poula nie złapię. Powiedz, że przysyłam cię ja, dobrze?
- W porządku. - Dziewczyna skinęła głową. - Gdzie znajdę jego warsztat?
- Jest tuż za kuźnią trolla. Nie sposób nie trafić. Poul nie weźmie pieniędzy teraz, ale niech powie, ile to będzie kosztować. Dziękuję ci, moja droga. A teraz muszę się spieszyć. Mnie zawsze długo schodzi na strojeniu. - Kobieta uśmiechnęła się i zostawiła Sophie samą w korytarzu.


Po lekkim śniadaniu i filiżance delikatnej herbaty, dziewczyna wróciła jeszcze do pokoju po torbę i trzewiki. Miała dziś kilka rzeczy do zrobienia, a zamówienie laski dla pani Rolande nawet zbytnio ich nie komplikowało. Musiała jednak wyjść trochę wcześniej niż planowała.

Zdziwiły ją lekko fragmenty patyków i liści w butach. Podeszwy też nie wyglądały za dobrze. Jakby ktoś w nich biegał po moczarach bez ostrożności…
Gdyby głębiej się zastanowić, Sophie nie pamiętała również wyniku stawianego sobie Tarota. Ani jak właściwie wróciła do domu…
Być może wynikało to już ze zmęczenia.
Tymczasem Mordechaj właśnie oblizał sobie czule nosek i z pewnością którymś okiem łypał na swoją nową panią, która wsparła się pod boki i pokręciła głową.
- Zachowuj się i nie narób mi wstydu. Niedługo wrócę.
Przeczyściła obuwie i niebawem opuściła pokój, zostawiając kota samego.

Sytuacja na zewnątrz wyglądała podejrzanie. Jeden z bandy nowych przyjezdnych, potężny półogr o dziwnym, możnaby rzec obłąkańczym uśmiechu, kręcił się w pobliżu Arsenału. Wyglądał, jakby go nadzorował. Dziewczyna pewnym krokiem ruszyła w jego kierunku i nie pukając weszła do środka.
- Pani Pascal? - zawołała półgłosem, gdy tylko drzwi zamknęły się za jej plecami.

Ciemna, wielka sala odpowiedziała echem. Gdzieś w głębi korytarza, w jednym z pomieszczeń, tliło się światło, a Sophie usłyszała rumor.
- Psia krew! Wszystko dziś mi z rąk leci - rozbrzmiał stamtąd głos kobiety.
- Pani Pascal - powtórzyła Sophie, idą w stronę odgłosów. - Dobrze, że nic pani nie jest - powiedziała zaglądając do pomieszczenia. - Wie pani kim są ci nowi? Przyjechali wczoraj w południe i raczej nie starają się nie rzucać w oczy. Jeden z nich jest chyba nawet jakimś czarownikiem.
- Kto? Ci z wczoraj? Te szeryfy z Chlupocic? - Dziewczyna otrzepała ubranie i zaczęła zbierać jakieś stare pergaminy.
- Z Chlupocic? Ta banda spod ciemnej gwiazdy ma być szeryfami? Czego tu szukają? - dopytywała się Sophie, pomagając kobiecie.
- Żebym to ja wiedziała. Muszę szybko zorientować się w magazynie i porozmawiać z milicją, którą zjechała. Pewnie będą chcieli zdać uzbrojenie… W czym mogę panience pomóc?
Iris kucnęła i zaczęła zwijać długi rulon rejestru magazynowego.
- Pomóc? - powtórzyła panna d'Artois, zamyślając się na moment. Zupełnie jakby dopiero teraz zastanawiała się co tu właściwie robi. - W niczym chyba, tak sądzę. Po prostu chciałam zobaczyć, czy wszystko u pani w porządku. - Dziewczyna potarła szyję w zakłopotaniu. - Rozmawiałyśmy ostatnio o sprzątaniu w Arsenale, ale teraz to pewnie nieaktualne… zważywszy, że Szuwary już mają nowych szeryfów. - Odłożyła ostatni trzymany pergamin na blat stołu i wzruszyła ramionami z rezygnacją.
- Niech pani porozmawia z panem Trouve. Ostatnio dużo się w miasteczku zmienia. On na pewno coś wymyśli. Zna tu dobrze wszystkich i nawet jak sam pracy nie da, to pewnie zna kogoś, kto pomocy potrzebuje.
Iris kiwnęła głową w podzięce za pomoc i wspięła się na drabinę by znieść kolejne dokumenty.
- W porządku, porozmawiam z nim, dziękuję. - Sophie objęła się rękami w talii i postąpiła mały kroczek w tył. - To do widzenia, pani Pascal. I miłego dnia.
- Acha… - rzuciła gdzieś z góry czarnoskóra dziewczyna, zajęta układaniem papierów. - Do w… Zaraz! - wrzasnęła i zaczęła energicznie schodzić po stopniach. - Już wiem, czego brakuje!.. Vince’a!
Sophie zatrzymała się wpół kroku i zaczekała aż Iris zejdzie z drabiny.
- Piekarz mówił, że Vince ucierpiał niedaleko baszty maga, sieur Buibora. Co to znaczy, że go brakuje?
- To znaczy, że leżał tam. - Kobieta wskazała pewnie jakieś pomieszczenie za ścianą, gdyż wycelowała palec w półkę. - Na tamtym stole, w głównej sali. Jak on mógł zniknąć?! Czegoś mi brakowało od rana! Teraz gdy zobaczyłam na górze jego portret, który narysowały dawno temu dzieci… przypomniałam sobie...
Iris ruszyła energicznie korytarzem.
Panna d’Artois, nie chcąc zostać sama w pomieszczeniu, pospieszyła za kobietą, niemal potykając się o własne nogi.
- Podejrzewa pani kradzież? To znaczy porwanie? - zapytała, nie wiedząc do końca, czy taki golem jest bardziej uważany za przedmiot, czy osobę.
- Cholerni Muriellowie! Pewnie jednak się włamali inaczej. Od kilku dni próbują mi wykraść klucz do Arsenału! Z tego też powodu oddałam Pierścień Golema panu Trouve. - Iris przemaszerowała do głównej sali i stanęła nad wielkim, pustym stołem.
Na ziemi leżał skotłowany całun.
- No tak! - Kobieta chwyciła się pod boki i zaczęła tupać nogą. Była odpowiedzialna za to miejsce. Po twarzy było widać, że myśli szybko przebiegły jej po głowie. Prawie było słychać ich tupot. - Głównym wejściem się nie włamali, bom wchodziła i zamek był cały. Sprawdźmy tylne. - I ruszyła nie patrząc na nic.

Sophie jedynie pobieżnie rozejrzała się po pomieszczeniu, nie wiedząc nawet czego powinna wypatrywać. Przykucnęła tylko, by podnieść materiał z ziemi i ułożyć go na blacie, jak obrus.
- No i proszę! - doleciało do niej z oddala. Gdzieś z głębi korytarza, który kończył się wzmocnionymi drzwiami, Iris Pascal badała zamek. - Ten ktoś miał klucz! Nic nie jest wyłamane.

Młoda wiedźma dołączyła do urzędniczki, która najwidoczniej rozpoczęła wewnętrzne dochodzenie.
- Trudno jednak byłoby wyłamać takie drzwi! Muszę zgłosić to do pana Trouve. Jeśli Vince’a ktoś gwizdnął, to daleko nie uszedł. Jest duży i byle gdzie go się nie wciśnie!

Iris trzasnęła drzwiami i zostawiła Sophie samą. Z oddali dochodziły dźwięki coraz bardziej rozbudzonych Szuwarów. Parskanie koni i jakiś gwar.
Dziewczyna wbiła wzrok pod nogi. Panna Pascal tego nie zauważyła, ale tuż przed tylnym wyjściem, po piaszczystej ziemi rysowały się koleiny jakiegoś powozu, który musiał wieźć coś ciężkiego.

Jako że czarnoskórej dziewczyny nie było już nigdzie widać, młoda wiedźma postanowiła zbadać trop na własną rękę. Zamknęła za sobą drzwi i podążyła śladami odciśniętych w podłożu kół.
Nie prowadziły bardzo daleko. Omijały rynek, kluczyły między chatkami i nawet ślad był po tym, jak koło w jakąś dziurę wpadło, a potem.. Potem ślad urywał się przy rozjeżdżonej drodze na wschód.

Sophie stała przez chwilę między opuszczonymi domami i analizowała sytuację. Trudno jednak było się skupić, gdy nieopodal milicja wyładowywała rannych i towary. Dziewczyna mogła obserwować ich pracę przez chwilę i to, jak uwijał się niedawno poznany znachor. Zebrał się tu też niemały tłum ludzi i zadeptywał ewentualne ślady…

Sophie była pewna, że wóz zawrócił spod arsenału w kierunku miasteczka. Mogła mieć zatem nadzieję, że sprawa jakoś się wyjaśni, a pani Pascal nie spotkają żadne nieprzyjemności z powodu zniknięcia golema.


Vince pomagał zamiatać ulice
 
__________________
Everything I've done I've done with the best intentions.

Ostatnio edytowane przez Sapientis : 30-04-2017 o 00:28. Powód: ERRATA
Sapientis jest offline  
Stary 13-04-2017, 18:02   #220
 
Morri's Avatar
 
Reputacja: 1 Morri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłośćMorri ma wspaniałą przyszłość
Szpital na perypetiach (7:15)

Niewyspany Rodolphe, raz że przez nocne przenoszenie Vince’a, dwa że przez rozmowę z panią Girard o problemach Szuwar (pobieżną pogawędkę) i o bzdurach dla odprężenia, odprowadzaniu jej do domu i nieprzespanej nocy, na rozmyślaniu o kłopotach, golemie, biednym Zenonie i problemach finansowych, wstał rano i zaczął robić śniadanie - kaszę z przyprawami, tłuszczem roślinnym i kawałkami rozmoczonego w mleku, czerstwego chleba. Miał zamiar zająć się także Vincem i tajemniczą karteczką na jego temat. Wtedy przyszła do niego praca w postaci tysiąca ran. Kiedy tylko spojrzał na rannych, od razu kazał wznieść Rogbutę i zabrał się do pracy. W międzyczasie najmniej rannym i najbardziej kumatym kazał wykonywać proste czynności, mające na celu wstępną stabilizację Grégoire. Reszta mogła zaczekać jeszcze chwilę.

Pężyrka nieśmiało spoglądała to na znajome jej twarze Gasparda i Remiego, to na kręcącego się jak w ukropie nieznajomego mężczyznę. Nowych twarzy było wiele, ale to ten starszawy (a przynajmniej na takiego wyglądał) znachor - jak mogła wywnioskować z podejmowanych działań, wydawał się teraz najważniejszą postacią.
Bardzo powoli i ostrożnie podeszła nieco bliżej i kiedy przechodził obok niej szybko wypaliła:
- Jak pomóc trzeba, to ja chętna. Coś tam obandażować mogę. Mam nadzieję, żem nie zaszkodziła okładami moimi. I poiłam ich ziółkami. - Zawstydzona przestąpiła z nogi na nogę.
Nie, nie można było powiedzieć, że Pężyrka lubiła nowości. Ba, niewiele tego w życiu doświadczyła. Kiedy do jej rodzinnych Bełtów zajeżdżał jakiś kupiec, wioska mogła o tym gadać przez kolejny miesiąc. A tu… tu była nowa wioska, nowe twarze, nowe drogi. Na bogów w podziemiach w swoim osiemdziesięciosześcioletnim życiu nie widziała jeszcze tylu nowych ludzi na raz. Nawet chyba na targu tak się nie zdarzało. Krasnoludka miała tylko nadzieję, że jej zwątpienie i lekkie przerażenie nie wyzierało z dna jej oczy i nie przeciekało porami…


- Jakimi ziółkami? - zapytał łapiduch, nie siląc się na przywitanie ani formalności. W tym momencie nie było na to czasu. I nie czekając na odpowiedź, dodał: - Mam nadzieję, że faktycznie znasz się trochę na robocie. Złap tego tam, rozerwanego nieco, ej! Ty też pomóż. Ostrożnie przenieście go na tamtą leżankę - wskazał łóżko w sieni - i rozbierzcie całeggo, ostrożnie. Jak zobaczę, że go choć trochę bardziej uszkodziliście, to palce wam połamię, żebyście zobaczyli jak to boli.
Cholera, źle, źle. Źle mu praca z Rogbutą szła.

W sali chorych zrobiło się tłoczno. Bracia Levasseur robili za dźwigaczy i podawaczy. Grégoire Micheaux odzyskał przytomność, a wielki mnich również musiał się położyć. Brak asysty rzeczywiście dawał się we znaki Rodolphowi.
Orczyca miała zgruchotany mostek. Gdyby nie mydelniczka, którą ponoć nosiła na piersi, kula pewnie sięgnęłaby serca. Rodolphe robił co mógł. Oczyścił ranę, sprawdził i zszył. Reszta to leki i być może dobrze skrojony gorset dla dobrego zrostu kości. Rab musiała jeszcze powalczyć…

Tymczasem oboje z Pężyrką stanęli nad ciałem Grégoira Micheaux.
- Był ze mną jak walnął granat. Ja zdążyłem się schować za studnią, a on.. nie zdążył - Powiedział ranny krasnolud Quentin, który siedział pod ścianą na ławce.
Pacjent był lekko poparzony, a w jego ciele tkwiło kilka odłamków. Trottier mógł zauważyć, że te ‘łatwiejsze’ zostały usunięte.

Rogbuta na chwilę ustabilizowana, będzie z nią jeszcze kupa pracy. Teraz przyjaciel granata…
- Jak ci było na imię? - spytał krasnoludzkiej kobiety. Potem dodał odnośnie do wykonanej już pracy przy Micheauxie: - Dobra robota z tym tutaj.
Zielarz zabrał się na wyciąganie resztek z ciała biedaka. W międzyczasie posłał kogoś po dwa tuziny świeżych jaj, które kazał wrzucić potem do wrzątku na uderzenie serca i ubić pianę z białek. Jak już usunął odłamki, zajął się oparzeliną, przemywając ją lekko wodą i nakładając masę białkową na rany. Powinno zapobiec to utracie osocza, odwodnieniu i zapewnić bardzo względny komfort.
- Pężyrka - rzuciła w odpowiedzi, pomagając dalej jak mogła. - Pili napar z wierzby, a okładałam arniką. No i fiolka eliksiru zdrowia była, każdy dostał po łyku. Nie wiedziałam, co mogę zrobić, jak pomóc. Zaszkodzić nie chciałam. A ryciny ziół mogę w księdze pokazać.
Krasnoludka westchnęła ciężko. Nie pomyślała, że rzeczy, które zrobiła mogły w ogóle nie pomóc. A wręcz zaszkodzić. Posmutniała, patrząc na znawstwo i wprawę z mężczyzna traktował rannych. Znowu poczuła się jak kula u nogi.
- Nie chcę przeszkadzać - oznajmiła, czekając na decyzję nowego towarzysza.
Albo jej powie co jeszcze może zrobić, albo każe wyjść.
- Arnika i wierzba. Bardzo dobry wybór. Na eliksirach alchemicznych się nie znam, wolę wierzyć w siłę natury, nie magii. Ale tak, to dobra robota. Pewnie uratowałas niektórym życie.
Przez chwilę pracował w milczeniu.
- Rodolphe Trottier. W sensie, tak się nazywam. Miło cię poznać.
Pężyrka odetchnęła głęboko. Prawie jakby wcześniej nieco wstrzymywała oddech.
- Dobrze, że nie zaszkodziłam. Nie znam się, tyle co udało mi się z babcinej księgi odczytać. - Dzięki mogła składać szkółce i swojej upartej matce, która uważała, że czytać i pisać to każde jej dziecko musi umieć. - Mogę coś jeszcze zrobić? Ja jestem saperka, a nie zielarz ni medyk - wskazała ręką na Rodolphe, próbując w ten sposób zgadnąć dokładniej jego zawód. - A pan uczony panie Rodolphe zapewne.
- Zielarz, cyrulik, łapidusz. Jakkolwiek mnie nazwiesz, leczę i ratuję ludzi.
- Moje wysadzanie przy tym nieprzydatne - oznajmiła oczywistość, spoglądając z nowym podziwem na Rodolphe.
Zawsze miała szacunek do ludzi uczonych. A medycy, och, ci to już w ogóle powinni poza leczeniem i składaniem ludzi opływać w dostatek i bogactwo za swoje czyny. Ale na razie takie myśli postanowiła zostawić dla siebie.
- Przydatne. Jak kogoś w kopalni zakopie, to wysadzanie uratuje go lepiej niż ja. A teraz zmień bandaże, tylko ostrożnie!, u Rogbuty. I szepnij jej kilka ciepłych słów do ucha, czasem nawet to pomaga.
Pężyrka kiwnęła tylko głową i ochoczo ruszyła wykonywać polecenie mężczyzny. Chociaż tyle mogła zrobić, zważywszy na to, że niektórzy mogli ucierpieć od kulek, które im użyczyła...
Po dłuższym czasie wrócił zdyszany Matthieu z tuzinem jaj. Tylko tyle dostał. Były to zresztą gęsie jaja od Zbażynów. Do pomocy przy rannych pokazała się także Simone Girard. Chatka Rodolphe zamieniła się prawie w prawdziwy szpital.
 
__________________
"First in, last out."
Bridgeburners
Morri jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172