Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-06-2009, 23:50   #1
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Nowy Świat! [Rycerska Rzecz II]

W historii Imperium powstało wiele pięknych pieśni.
Ballady o rycerzach, sonety ku czci najpiękniejszych dam, przyśpiewki o ogromnych bitwach, liryczne opowieści o najwznioślejszych wydarzeniach w całej historii…
Lecz czy istnieje piękniejsza pieśń na świecie niż ta, która mówi o odkryciu drugiego świata…?
Rycerska Rzecz II
Nowy Świat
Zacznijmy od początku…
***
Istria Altan, „Morska Róża” w języku Świętego Miasta, miasto portowe zbudowane praktycznie w całości przez ludzi Imperatora, by pomóc Arish w zdobyciu dominacji także i na morzu. Porównanie tego miasta do róży byłoby raczej przesadą, ale widok słońca wyłaniającego się z morskich głębin o poranku zapierał dech w piersiach. Był piękny. Szczególnie tego ranka…

Nikt z przebywających właśnie w mieście nie zwracał uwagi na słońce. Od przeszło miesiąca całe miasto żyło informacjami o tym, co wydarzyć ma się już niebawem. Do okolicznych garnizonów ściągały coraz to nowe oddziały, a wraz z nimi arystokraci porozumiewający się językiem, którego prości ludzie nie byli w stanie rozpoznać, ale każdy choć trochę obyty w świecie bez problemu pojmował, że to przybysze z samego Świętego Miasta. A to był dopiero początek!

Już od ponad dni piętnastu większość populacji miasta każdą wolną chwilę spędzała w porcie, części handlowej, skąd jednak doskonale było widać ten niedostępną dla zwykłego człowieka fragment nabrzeża, który zajmowały porty wojskowe. Nie spoglądali jednak na dwa potężne fregaty Arish, morską dumę księstwa, o nie – widywali je już od kilku lat, owszem, robiły wrażenie, lecz były już nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Czekali na coś znacznie bardziej nietypowego w tej okolicy kontynentu…

Prawda o tym, kto pierwszy zauważył statki Imperium na horyzoncie jest raczej niemożliwa do ustalenia – każdy z „obserwatorów” za punkt honoru przyjmuje sobie bronienie słów, iż to on – bądź przynajmniej bliski mu człowiek – pierwszy zauważył potężne maszty. Gdy zaś z czterech galeonów Imperium na raz oddana została salwa, mająca oddać cześć ludności księstwa, całe miasto opanowała euforia.

Cóż zaś działo się potem! Niemal całe dwie dzielnice miasta zostały wydzielone i zamknięte dla cywilów, ich mieszkańcy zostali tymczasowo przeniesieni do przygotowanych specjalnie na tę okazję obozów. Wszelkiego rodzaju sekrety dotyczące tego, co dzieje się na tych owianych tajemnicą ulicach były warte krocie. Ludzie z przerażeniem połączonym z fascynacją słuchali, że ktoś przypuszcza, iż w Pałacu Morskim zamieszkał sam Imperator, że jeden z żołnierzy na pewno widział Franciszka de Clee, wszyscy zaś przechodziła gęsia skórka na wieść o tym, iż w mieście pojawił się również imperatorski inkwizytor.

Przez dziesięć dni, jakie dzieliło przybycie statków do portu od początku tej opowieści, życie w Istria Altan całkowicie zmieniło swój bieg. Ktoś w przybywającym zmierzchem do miasta rycerzu rozpoznał słynnego smokobójcę, stary Semptel, niegdyś sługa na dworze samego Imperatora, spotkał dowódcę jakiegoś niezwykle elitarnego oddziału, a bard, znany nie tylko z pięknych pieśni, ale także z sympatii do alkoholu, co noc swą pieśnią oznajmiał ludziom, iż sam Archibald de Valsoy wyruszył na podbój nowych światów. Rzecz jasna, został wyśmiany, lecz gdy pewnego dnia orszak pogromcy Oberycuma pojawił się na rynku miasta… Cóż, starczy rzec, iż owy bard już do końca życia może folgować swemu upodobaniu do alkoholu, nie wydając na to ani grosza.

Cokolwiek by nie powiedzieć, blask wszystkich tych wydarzeń blaknie w obliczu tego, co miało miejsce w dniu wyruszenia ekspedycji…

***
O takiej chwili książę Franciszek I marzył od zawsze. Ostatni raz spojrzał w lustro – wyglądał świetnie. Oto przyjdzie mu przemówić przed tysiącami wiernych mu poddanych, z którymi razem celebrować będą sukces Arish. Czyli jego sukces. Owszem, piętnaście lat temu miał okazję wygłosić wzniosłą mowę przed podobną grupą ludzi, lecz cóż to była za sytuacja? Radość ze zwycięzca przeplatała się wówczas w sercach każdego chyba z obywateli z tęsknotą za poległymi, smutkiem po zobaczeniu zrównanej z ziemią stolicy, strachem przed mocą dzikiej bestii, jaką był Smok. A teraz? Będzie mówił o potędze. Z dumą spojrzy na stojące pod jego balkonem legiony Imperium, z radością wykrzyknie nazwę swego państwa, pełen szczęścia wyjawi ludziom przynajmniej część swoich planów…

- Książę… - odezwał się jeden z doradców, stojący w rogu pomieszczenia.

Tak, to był już czas.

Raz, dwa, trzy, dokładnie wyliczył sobie kroki, które musi wykonać, doskonale wiedział, w jaki sposób pokonać ten dystans. Cztery, pięć, sześć, siedem, już jest na balkonie, teraz musi pozdrowić lud. Wiwaty, okrzyki, piski. O tak, to najpiękniejsza muzyka dla jego serca. Osiem, dziewięć, dziesięć i… Jedenaście.

- Ludu Arish! – zagrzmiał de Clee, a zebrani na placu obywatele umilkli w jednej chwili.

- Oto chwila, na którą wszyscy czekaliśmy od lat. Gdy przypominam sobie dawne Arish… Czy pamiętacie ten kraj? Niszczone przez konflikty rządzących, co rusz kłaniające się przed potężnym, okrutnym sąsiadem, gdzie bieda niszczyła nie tylko ludzkie ciała, ale i serca? Mój ojciec na łożu śmierci, wyglądając przez okno, ogarnął dłonią cały krajobraz. Gdy nachyliłem się do niego, chcąc usłyszeć jaka mądrość padnie z jego ust, ten resztką sił chwycił mnie za kołnierz i wyszeptał, bo mówić donośniej już nie mógł, wyszeptał te słowa. „Pokaż im raj”. To ostatnie, co usłyszałem od tego wielkiego, a jakże i mi bliskiego człowieka. I to one zdeterminowały cały mój żywot, i to właśnie ta prośba mego ojca była przyczyną każdego z mych działań…

- I teraz spoglądam na ten kraj. I widzę już nie hrabstwo, a księstwo. Widzę silną władzę, ustrój urządzony na modłę dworów najpotężniejszych państw Imperium. Widzę dawne miasta Geutrin, które z radością przyjęły naszą opiekę, które miłują ten kraj równie mocno, co ci, z którymi jeszcze niedawno walczyli. Widzę nasze wojsko, potężnych rycerzy i nowoczesne formacje muszkieterów, zwycięzców sprzed piętnastu lat, gdy pokonali nie tylko wrogie wojsko, ale także potężną bestię – Smoka! I widzę was, przede wszystkim was. Waszą radość, wasze dobre, dostatnie życie – i to jest właśnie najpiękniejsze. Bo to na szczęściu każdego z was zależy mi najbardziej. Do raju jeszcze trochę brakuje, ale razem dotrzemy i tam!

Przerwa na oklaski, tłum w końcu musi dać ujście swej radości. Korzystając z chwili wolnej od mówienia, spojrzał w kierunku portu. Okręty. Oto i cel jego przemowy…

- Spotkaliśmy się tu jednak nie po to, by wpadać w zachwyty nad wielkością naszego kraju. Oto bowiem spotykamy się w historycznej chwili. Przed nami, jednym z najpotężniejszych krajów, ludem, który sam Imperator nazwał w jednym z listów „najwierniejszymi przyjaciółmi”, zadanie dużo trudniejsze i bardziej złożone, niźli te, przed którymi do dnia dzisiejszego stawaliśmy. Po naszym pierwszym, powszechnie wam zapewne znanym, rejsie przez ocean, którego skutkiem było terenu rozpoznanie i przygotowanie się do podboju, czas na drugi etap…

- Oto bowiem stajemy w jednym szeregu – ja i Imperator, przepotężne legiony Świętego Miasta i księstwa Arish, oświeceni mieszkańcy stolicy świata i wy, równie potężni co oni – mówiąc, Franciszek zerkał co chwilę na wyglądającego z jednego z okolicznych okien imperatorskiego urzędnika – oficjalnie ambasadora, w praktyce zaś – cenzora. Na jego twarzy pojawiło się wprawdzie delikatne zniesmaczenie, aczkolwiek nie dawał żadnych znaków, by przerwać mowę – a naszym wspólnym celem jest zaniesienie cywilizacji, wiary i władzy obecnej na naszych ziemiach obcym ludom! Gdy tylko słońce zacznie zachodzić, z portu ruszy sześć statków pełnych żołnierzy, rycerzy, mędrców i naukowców, duchownych i kolonizatorów – serca wszystkich z nich oddane zaś będą sprawie najwyższej – ocaleniu serc i dusz ludu obcego, który jednak już niebawem będzie nam tak bliski, którego mieszkańcy będą obywatelami równie oddanymi księstwu i Imperium, co każdy z nas!

- Ku chwale Arish! Ku chwale wiecznego Imperium! – wykrzyknął, a żołnierze parokrotnie powtórzyli jego okrzyk, wtórując mu kolejnymi salwami. Rycerze złożyli hołd władcy, duchowni pobłogosławili go i cały kraj jego, imperatorski cenzor zaś delikatnie skinął głową.

Książę Franciszek I de Clee ostatni raz pozdrawiając lud zebrany na placu, opuścił balkon. Uśmiech na jego twarzy nie odpowiadał uczuciom, które grały w jego umyśle i sercu. Cel podróży był bowiem zdecydowanie mniej podniosły…

***
Hell zmęczony był już atmosferą tego miasta. Owszem, Istria Altan była całkiem urokliwym miejscem, a uwielbienie, jakim darzył go każdy, kto poznał w tym niemłodym już rycerzu smokobójcę, który w samotnej, bohaterskiej szarży zgładził gadzinę, dawało pewną satysfakcję. Do czasu. Kto wie, gdyby wcześniej spotykały go takie zaszczyty, cóż, z pewnością byłby szczęśliwy, przeszczęśliwy… Piętnaście lat potrafiło zmienić jednak każdego człowieka, a zdarzenia, które miały miejsce przez ten czas szczególnie dotknęły de Mera

Oczywiście, mógł zasiąść w jakiejś wystawnej karczmie, mógł nawet poprosić o oddzielne pomieszczenie, by w spokoju się pożywić, napić, pomyśleć. Oczyma wyobraźni jednak widział już wszystkie towarzyszące temu zdarzenia – plotkujące o jego osobie tłumy, wielu młodych rycerzy, którzy pragnęliby z nim porozmawiać, złożyć mu hołd, a może wyzwać na pojedynek, masa żołnierzy, a każdy chciałby wyjaśnić mu, że fakt zabicia przez niego Smoka to tylko przypadek, ot, szczęśliwy traf, a armia nowoczesna zrobiłaby to dużo lepiej. Bo armaty, bo muszkiety, bo dyscyplina, bo za takie zachowanie zostałby zapewne wychłostany.

- Chyba nie wybrałem tak źle… - szepnął sam do siebie, przeczesując powoli siwiejące włosy.
Dlatego też zdecydował się zaraz po przemówieniu Franciszka zameldować się na statku. W taki sposób zajmie najlepszą kajutę, przygotuje się do dalekiej drogi, pozna parę ważniejszych miejsc na tej konstrukcji, a poza tym zerknie w spokoju na papiery, które otrzymał od księcia.

Właśnie, papiery…

- Edwardzie- mruknął cicho Hell do młodzieniaszka, który z zapałem godnym lepszej pracy wypakowywał i układał rzeczy swego pana i własne w meblach, które w ostateczności można było nazwać szafkami – Dostałem od Franciszka kopertę, pamiętasz?

- Tak jest, panie, oto i ona! – wykrzyknął giermek, jakby zadowolony, że de Mer wreszcie o to spytał. Starannie zapieczętowaną kopertę dostał każdy z ważniejszych uczestników wyprawy, książę burknął tylko coś o tym, że nie ma jak rozmawiać, dodając parę słów o braku czasu i wielu szpiegach. Imperator? Nie, przecież Hell sam widział, że nawet jego inkwizytor otrzymał podobną przesyłkę. O kogóż więc może chodzić?

Motywy Edwarda chwilę później stały się jasne. Gdy tylko rycerz wyjął list, jego giermek stanął obok i, niby od niechcenia, poprawiając jedną z koszul pana, zerkał co rusz na tekst.

Cytat:
„Moi drodzy!

Czasy są lepsze, acz zdarzenia równie niepokojące. Podaruję sobie więc kwiecisty styl, gdyż korespondencja ta ma być tekstem czysto praktycznym. Proszę o jak najszybsze przeczytanie i przyswojenie sobie informacji, które pragnę wam przekazać, a następnie pozbycie się listu. Wielu wrogów chce ocenić, ile wiem – nie pozwólmy im na to.

Nasza kolonia, Agria, się zbuntowała. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. W przeciągu trzech lat dostałem dziesięć meldunków, siedem od Rady, która miała rządzić tamtą ziemią do czasu wyznaczenia przeze mnie konkretnego gubernatora, trzy od Attera, o którym z pewnością słyszeliście wszyscy, po dokonaniu przez niego – jak mniemam – zamachu stanu. Co ciekawe, ceniłem go zawsze za skupianie się na konkretach, w jego listach zaś więcej było o śpiewie ptaków, niż o konkretnych wpływach czy aktywności kolonii innych państw.

Potem wiadomości w ogóle przestały docierać. Do mnie. Z pewnych źródeł wiem, że co trzy miesiące do księstwa przychodzi korespondencja z Agrii. Do kogo – nie mam pojęcia, póki co jej dostawcom zawsze udawało się oszukać nasze służby. Co w niej jest – także nie wiadomo. Bardzo możliwe, że ktoś rządzi zza moich pleców kolonią – czy to poprzez Attera, czy też – patrząc na jego otumanienie, które było widoczne w listach – przez kogoś jeszcze. Oczywiście, pierwszym podejrzanym jest biskup Dorian A’Grynn, lecz przeczucie podpowiada mi, że jest on tylko jednym z członków spisku…

Oto więc wasze główne zadanie. Niech nikt nie myśli o kolonizacji czy pomocy tamtejszym ludom, póki nie dotrzecie do Agrii, nie przejmiecie władzy w tym mieście i nie odkryjecie, co tak naprawdę miało tam miejsce. Dopuszczalne są wszystkie sposoby. Nawet te najbrutalniejsze. To sprawa państwowa, najwyższej wagi.

Uważajcie. Historia sprzed piętnastu lat nauczyła mnie, że widoczny od początku Smok jest jednym z wielu problemów…

Franciszek I de Clee,
książę Arish, hrabia Geutrin
***
Przeczytany list Andre szybko zmiął i, korzystając z faktu, iż jego kareta jechał już nabrzeżem, wrzucił prosto w morskie otchłanie. Nawet jeśli ktoś go stamtąd wyjmie, to nie będzie miał szans na odczytanie…

Poza tym, Al’Thor miał na głowie większe problemy. Zawsze cenił księcia de Clee, od bitwy o Arish byli zresztą kuzynami, oficjalnie nosili to samo nazwisko, ale… Cóż, jego dzisiejsze zachowanie było ewidentnym zagraniem pod publiczkę. Podczas ostatniej parady wojsk, chwili zdecydowanie podniosłem, wywołał Andre z oddziału, któremu honorowo przewodził i w tłumie ludzi ogłosił go przywódcą sił zbrojnych Arish podczas ekspedycji. Ot tak, po prostu, nie uzgadniając tego z nim w żaden sposób, nie dając mu żadnych wskazówek czy celów.

„Wierzę w twoje doświadczenie, kuzynie.”, mówił tylko. Owszem, „Jednoręki Marszałek” doskonale wiedział, jak pokierować wojskiem, znał też stan wojsk, sam w końcu dobierał skład ekspedycji pod kątem skuteczności, ale… Przez piętnaście lat jego umysł przywykł do licznych reguł, ustaleń, zasad i dokładnego, taktycznego myślenia. Zachowanie księcia zdezorientowało go, by nie rzec – oburzyło.

- Naczelniku, jesteśmy na miejscu. – odezwał się woźnica, otwierając przy tym drzwi karety.

Andre powolnym krokiem opuścił pojazd i stanął przed swoim celem. Potężna fregata „Zwycięstwo”, duma Arish, na którym przez blisko dwa miesiące będą płynąć w kierunku Nowego Świata. On, spora część jego armii i wielu innych ludzi, uznanych przez księcia i ambasadora Imperium za ważnych.

Westchnął cicho. Imponujący statek, imponujący. Gdy przybył na te ziemie piętnaście lat temu… Kto by pomyślał, no kto by pomyślał…

Powolnym krokiem ruszył mostkiem na pokład statku, zerkając na kilku żołnierzy, którzy za punkt honoru uznali wniesienie bagażu dowódcy na pokład.

- Z najemnika w naczelnika… - szepnął Al’ThorBłyskotliwa kariera…

***
- Czy to… - zaczął cicho Dederich, stojąc obok swego pana, który próbował właśnie rozmasować zbolałe po konnej jeździe przez niemal wszystkie ulice miasta kości. Archibald spojrzał spode łba na postać wspomnianą przez swego giermka, chcąc go przy tym zganić, iż kolejny raz nie będzie mu powtarzał, jak ma się wskazywanie palcem do zasad etyki, których chociaż elementarna znajomość…

- Niech to Smok pałą wysmaga, jakże on zmarniał… - westchnął tylko.

Sante. No, fakt, nie widział go z dziesięć lat, kiedy zniknęła Sara, wtedy zerwały się ich kontakty, ale w życiu by nie przypuszczał, że zmieni się aż tak. Twarz pocięta bliznami, miast bujnych, trochę niewieścich włosów – łysy łeb, zamiast tego pełnego fantazji spojrzenia, które zawsze podobało mu się w tym chłopaku, bo przypominało rycerzy z legend i obrazów, wzrok jego był teraz smutny, chłodny.

Trochę o nim słyszał. Że alchemiczka dała mu więcej cierpień niż radości z życia, że po ich rozstaniu – podobno strasznie burzliwym – przeżył załamanie, a może już wcześniej, gdy to wszystko zaczęło się sypać? Mówiono wiele – ponoć zabić się próbował, ponoć Wiosenne Ostrze rzuciła na niego jakąś klątwę straszliwą… Potem zaś został ponownie przyjęty w szeregi Zakonu Dębu, gdzie wybaczono mu jego zdradę i posłano na Ziemię Niczyje. Zasłynął z niezwykłego fanatyzmu, okrucieństwa i spokoju zarazem. Bo poza rzezaniem wrogów księstwa najbardziej lubił samotnie spędzać wieczory, nostalgicznie wpatrując się w gwiazdy.

- Archibaldzie… - ukłonił się delikatnie Sante, stając przed starcemNie spodziewałem się ciebie tu ujrzeć, ale to prawdziwy zaszczyt, móc walczyć z tobą ramię w ramię. Chociaż muszę się spytać… Cóż skłoniło cię, przyjacielu, do wyprawy w tak odległe miejsca? W końcu wielokrotnie powtarzałeś, że zależy ci przede wszystkim na spokoju…

- Ha, bo ja chcę? – zakrzyknął dziarsko de ValsoyTo nie sprawka moja, a przede wszystkim wnuka mojego, Eugeniusza, któremu się romantycznych podróży zachciało. A to okazja dobra, by wymoczka do rycerskiego rzemiosła przysposobić – a że ojciec jego po niewłaściwej stronie lat piętnaście temu stanął, to kto inny, jak nie dziad jego ma to uczynić? O, o, spojrzeć racz, idzie właśnie, do damy jakiejś zaloty już zaczyna!

Faktycznie, Archibald miał rację. Oto bowiem po kładce wdrapywał się Eugeniusz, taszcząc za sobą jakąś walizę, która zapewne ważyła tyle, co i sam wnuk rycerza. Krok za nim szła zaś kobieta o wzroście odpowiednim i kształtach wydatnych, co sugerowało jej dojrzałość – lecz twarz jej pozostawała ukryta pod szarym kapturem. Ta tajemniczość szczególnie intrygowała młodego szlachcica

- A oto i jesteśmy, o pani! – zawołał, na chwilę kładąc na pokładzie kufer kobiety. – A teraz racz poznać osobę niezwykłą – dziada mego, Archibalda Roderyka…

- De Valsoy… - dokończyła kobieta. – Nie, wybacz, Eugeniuszu, ale… Nie teraz. Mam parę pilnych spraw do załatwienia… - wyszeptała, spoglądając na Sante i Archibalda, po czym skinęła na jednego z chłopców pokładowych, który natychmiast zajął się jej bagażem i podążyła w kierunku zejścia pod pokład.

Eugeniusz zdezorientowany patrzył to na dziadka, to na zejście, w którym zniknęła nieznajoma. O cóż mogło jej chodzić? I dlaczego nie chciała poznać jego przodka, który w końcu jest jednym z największych bohaterów tego księstwa?

- Sara - odezwał się w chwilę po jej zniknięciu Sante.

Archibald ze smutkiem pokiwał głową.

****
William nie był zadowolony z początku tej „wielkiej wyprawy”. Miał po prostu popłynąć, zawalczyć i wrócić, uzyskując tym samym odkupienie, ale już od samego początku wszystko zdawało się komplikować. Wczorajszym wieczorem, gdy już po długim spacerze po mieście powrócił do swej kwatery, ktoś zaczął dobijać się do jego drzwi. Na wszelki wypadek otwierając je przygotował naładowany pistolet i przez pierwszych kilka chwil nie żałował swej decyzji.

Złodziej. Pospolity łotrzyk, bandyta, karczemny cwaniaczek. Szlachcic potrafił sporo wyczytać z wyglądu czy zachowania ludzkiego. Tego człowieka rozgryzł po pierwszym spojrzeniu. Pozostawiając drzwi uchylone, odciągnął kurek pistoletu. Żeby pokazać, że jest uzbrojony. A przy tym też by zapewnić sobie trochę bezpieczeństwa, znał bowiem niejednego znamienitego szermierza, który zginął od noża niespodziewanie wbijającego się w jego trzewia...

- Bez nerwów, panie Warrington, nie potrzebna nam będzie żadna broń. – znał jego imię. Ktoś go przysłał? A może po prostu dowiedział się o tym, kim jest młody baron w jakiejś karczmie?

- Ktoś jest? I czego chcesz? – spytał po chwili William, wciąż jednak nie ruszając się od drzwi.

- Nie zaprosi mnie baron do środka? Cóż, trudno, powiem wszystko tak szybko, jak potrafię… - uśmiechnął się złodziejaszek – Nazywam się… Tallir i na tym imieniu poprzestańmy. Oficjalnie nie należę do żadnej z wojskowych formacji, lecz z kilkoma przyjaciółmi zostaliśmy poproszeni przez ludzi Imperatora o pomoc… A jak wiadomo, tak zacnym personom się nie odmawia. Pomoc pod pańską komendą, pułkowniku

- Mówże konkretnie, panie Tallir. I skąd mam wiedzieć, czyście nie zbóje zwykłe? – ton szlachcica był wciąż oschły.

- Mówić wiele nie będę, a jedynie wręczę panu to rozmówca z delikatnym uśmiechem wręczył Williamowi kopertę, tym razem nie z pieczęcią hrabstwa, a samego Świętego Miasta – I do zobaczenia jutro, zgodnie z zapisanymi w tekście rozkazami, przed „Ostrzem Powracającego”, na dwie godziny przed oficjalnym pożegnaniem ekspedycji.

- Ale o co… - obcokrajowiec był już kompletnie zdezorientowany.

- Proszę to po prostu przeczytać. – z bezczelnym uśmiechem oświadczył Tallir, odwracając się na pięcie i pociągając przy tym drzwi.

Cóż zrobić, przecież Smoka w kopercie nie ukrył, więc Willowi nie pozostało nic lepszego do roboty, niż po prostu przeczytać wiadomość i ocenić, czy to naprawdę rozkazy „z samej góry”. W piętnaście minut później był już pewien, że ten obwieś nie kłamał – ilość pieczęci na każdej stronie nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do autentyczności dokumentu, rozkaz w nim wydany także zadziwiająco dobrze pasował do polityki obranej przez aktualnego Wielkiego Władcę. Otóż stając na czele dwunastki, jak to zostało określone w liście, „żołnierzami wolnego stanu”, miał zająć się ochroną jednej osoby. Obywatela Świętego Miasta. Niejakiego Logena Skilganonna Ximeneza. Co gorsza, inkwizytora…

- To chyba on… - mruknął Tallir do stojącego w porcie Williama, wyrywając go tym samym z zamyślenia i wskazując na wystawną karetę zatrzymującą się parę metrów dalej. – A nawet na pewno.

Obcokrajowiec westchnął cicho. Cóż, rozkazu Imperatora nikt nie może ignorować, a w szczególności on… Powolnym krokiem podszedł do pojazdu, z którego wyłoniła się postać, doskonale pasująca do opisu zawartego w liście.

- Baron William Warrington, pułkownik imperatorskiego „Czarnego Patrolu”, Pan na Elmet, a na czas wyprawy, z rozkazu jaśnie nam panującego Imperatora, pański opiekun. – mówił, a towarzyszyło temu delikatne skinienie głową.

Logen otaksował nowopoznanego towarzysza wzrokiem. Ot, szlachetka jakich wielu – ni to magnat, ni to biedak, wojak i zapewne hulaka, do tego znajomy dworu w Świętym Mieście, innego by mu w końcu nie przydzielili…

- Mogłem się tego spodziewać… - westchnął w myślach inkwizytor, po czym odezwał się już „naprawdę” – Miło mi.

I tak rozpoczęła się ich znajomość...

***
Statki opuściły już port w akompaniamencie dzikich okrzyków pełnych radości, ale też i w pewnym momencie… Paniki? Co bardziej wnikliwi członkowie załogi statków poczęli przypatrywać się zdarzeniom, które miały miejsce w tłumie – wojsko, to chyba nawet prywatna gwardia Franciszka I, wkroczyła pomiędzy cywilów, jakby kogoś szukali, chyba słychać było nawet wystrzały… Zamach? Ktoś próbował doprowadzić do przerwania ekspedycji? Tylko kto? I po co…?




W chwili, gdy przykry widok nadchodzących kolejnych oddziałów wojska, które zapewne miały już tylko uspokoić mieszkańców, znikał z oczu, na mostek wszedł kapitan statku. Jednooki, zaniedbany mężczyzna z pewnością zostałby uznany po prostu za zwykłego marynarza, gdyby nie stosowna czapka na czubku jego głowy. „Cóż to za zabój?”, „On niby ma coś zdziałać?”, „A okręty Imperium mają tak dostojnych kapitanów, sam widziałem!” – te i podobne szepty przez chwilę zawładnęły pokładem statku, na którym zebrani byli praktycznie wszyscy pasażerowie fregaty.

- Witam państwa. – odezwał się po krótkiej chwili głosem niskim, donośnym, typowo męskim.

- Na Jedynego! Toż to ten pies z Geutrin! – wrzasnął nagle Dederich, spoglądając na Archibalda. Faktycznie, stary rycerz rzeczywiście pamiętał te twarz, jeszcze z bitwy, z tej wielkiej bitwy…

- „Pies z Geutrin”? Czyli że kto? spytał po części obrażony, ale przede wszystkim zaciekawiony zawołaniem giermka Egueniusz.

- Za czasów bitwy z muszkietem stawał przeciwko naszej szarży, kto wie, czy i oddziału nie prowadził. Przeżył, sprawiedliwość jeno mu oko odebrało, został – zapewne z decyzji Imperatora – uniewinniony, jak masa podobnych mu szubrawców i na nowo wcielony do wojsk… - mówił de Valsoy, spoglądając na wnuka.

- Psi chuj się od stryczka wywinął… -warknął Ost.

Kapitan w tym czasie, niezrażony okrzykami, kontynuował swą przemowę.

- Na pokładzie statku obowiązuje jedna zasada, szanowni państwo. Wielce imponuje mi wasze wykształcenie, siła, majątek, osiągnięcia oraz gorliwa wiara, z pewnością na lądzie wasze funkcje były i będą niezwykle znaczące, ale słowo-klucz to ląd. Tu, na statku, rządzę ja. Ktoś czegoś chce – prosi. Komuś coś nie pasuje – sugeruje. Nie rozkazuje, nie robi tak, jak mu się podoba. Każdy bunt będzie karany, a gdy stracę władzę nad statkiem… Zawsze będę mógł go zatopić. Gdy wszyscy utoniemy, nikt mnie za to nie ukarze… - uśmiechnął się pod nosem – Nazywam się Haerling von Terette, kapitan Haerling von Terette.

- Przechodząc zaś do milszych tematów... – zaczął po krótkiej pauzie – Plan naszego rejsu jest niezwykle prosty. Płyniemy ciągle w szyku z innymi statkami. Przerw nie przewidujemy, zresztą nie ma gdzie – nie ma sensu wypatrywać wysp w okolicy, przepłynąłem przez te wody już czterokrotnie i możecie być pewni, nie znajdziemy nic po drodze. Poza jedną wyspą, już skolonizowaną, na dzień drogi przed samym kontynentem. Tamtejsze władze wyraziły zgodę na naszą obecność na ich ziemiach, by przygotować się do wkroczenia na stały ląd, co może być ciężkie… No, ale to już nie moja sprawa. Tak czy inaczej, nie szykujcie się już na wyładunek – przy pomyślnych wiatrach dotrzemy tam za miesiąc. Przy pomyślnych wiatrach i bez niespodzianek, w które obfitują okoliczne morza… - cichym westchnieniem Haerling zakończył tę część wypowiedzi.

- Pytań pewnie jest wiele, ale na nie przyjdzie czas – na pewno nie będę ich wysłuchiwał i odpowiadał z tej pozycji, przy tylu osobach. Czas na pierwszy rozkaz. Prosty. Wojsko na dół, do kajut i nie ruszać z pomieszczeń. Pozostałych – a w szczególności mężów i damy z najwyższego poziomu – prosimy o zostanie na miejscu. Książę zażyczył sobie, by paru wybranych przez niego ludzi zerknęło do waszych bagaży. Nie traktujcie tego, cytując władcę, w kategoriach objawów braku zaufania – to po prostu niezbędne środki bezpieczeństwa. No, to dziękuję za uwagę i życzę miłego rejsu… - szczególnie ostatnie dwa słowa ten niezbyt sympatyczny mężczyzna wypowiedział z grymasem twarzy, który wskazywał na pobudzenie w jego umyśle nieopisywalnie potężnych pokładów ironii i sarkazmu.

Przemówienie się zakończyło, wojsko prędko opuściło pokład, zaś wszyscy, którzy na nim pozostali, połączyli się w grupki i zaczęli dyskusję. Bo cóż innego robić w takiej sytuacji, szczególnie gdy z wszystkimi tymi osobami przyjdzie im spędzić przynajmniej najbliższy miesiąc, a i na nowoodkrytym lądzie z pewnością natkną się na siebie nie raz? Owszem, znalazło się kilku samotników, lecz by nie zamienić z nikim słowa trzeba było naprawdę się postarać.

Gdyby jakiś malarz postanowił uwiecznić tę chwilę na obrazie, namalowałby piękną panoramę społeczeństwa, a już z pewnością wyższych klas. Zaraz przy prawej burcie swój „obóz” rozbili naukowcy i filozofowie, wśród nich także znany Albert Linnaius, który w zakresie nauk przyrodniczych edukował podobno dzieci samego Imperatora. Jak im profesja nakazuje, w większości wpatrywali się powoli niknące za chmurami zarysy kontynentu, na którym spędzili całe swe życie, myśląc – zależnie od zajęcia – o sensie istnienia bądź też jego logicznym wytłumaczeniu, co jakiś czas – gdy któryś z zebranych znalazł odpowiedni temat do dyskusji – wybuchając kłótniami, w których każdy z zebranych chciał wypromować swoją teorię.

Nieco dalej znaleźli się duchowni. Zwykli kapłani, mnisi, przygotowani do szerzenia słowa bożego misjonarze, gdzieś nawet znajdował się słynny już inkwizytor. Część pogrążona była w modlitwie, inni udzielali spowiedzi jak zwykle chętnym do wyznania swych grzechów (zazwyczaj tylko ich części) rycerzom, pozostali skupiali się na dysputach niekoniecznie związanych z dogmatami wiary w Powracającego i rzucaniu pogardliwych spojrzeń w kierunku naukowców, którzy „Boga do wzoru sprowadzić by chcieli”.

Ostatnie dwa obozy były ściśle ze sobą powiązane, toteż sąsiadowały ze sobą – czy to ze względu na podobne ich „zastosowanie”, czy może dlatego, by jedni mogli tym drugim patrzeć na ręce. Rycerze i żołnierze nie próbowali nawet zająć się czymś innym, nie zamierzali nawet tworzyć pozorów – widać było wyraźnie wrogość, jaką darzyły się te dwie grupy. A to któryś z zakonnych zaczął opowiadać o tym, jak to na kopii czterech muszkieterów miał za jedną szarżą i jak strzelać sobie mogli, najwyżej by konia jego rozśmieszyć, a to żołnierze przerzucali się niewybrednymi żartami pokroju „Jak długo trwa szarża rycerza?” „Do pierwszego wystrzału”. I rzec można, że gdyby nie rozsądne jednostki w tym tłumie i odgórne rozkazy ich władcy, którego większość z nich miłowała w tym samym stopniu, już dawno skoczyliby sobie do gardeł.

Wśród tych grup znaleźli się i nasi bohaterowie. Świadomi faktu, iż przyszło uczestniczyć im w zdarzeniu naprawdę wielkim, lecz wciąż niewiedzący, jak wielkim…
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.

Ostatnio edytowane przez merill : 13-06-2009 o 22:00.
Kutak jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172