Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-08-2013, 21:54   #271
 
pteroslaw's Avatar
 
Reputacja: 1 pteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumny
Klątwa i Rycerz.

- Przepraszam za zamieszanie. - odezwała się niebieskoskóra stając na środku izby. - Przybyłam na tą ziemię z grupą podróżnych, jednak jej klątwa nie pozwala nam ruszyć dalej. Czy ktoś tutaj jest świadom jej natury? - spytała z ręką opartą na ostrzu.
- Jesteście głodni? -wychrypiał starzec klęczący przy kociołku. - Po silnym deszczu, warto się rozgrzać.
- Ja bym w sumie nie pogardził, o ile nie jest zbyt tłusta... -mruknął wampir, jednak gdy zerknął na Shibe od razu postarał się przybrać poważny wyraz twarzy i uniósł miecz wyżej. - Ale dopiero jak powiecie to, o co pytała moja towarzyszka! -dodał, starając się wyglądać groźniej niż normalnie.
- My może niekoniecznie, choć nasi chorzy kompanii mogą być zainteresowani. - uśmiechnęła się dziewczyna. - Uspokój się i zanieś im talerze. Zresztą, od kiedy wampiry jedzą zupę? - spytała wampira krzyżując ręce na piersi. Następnie podeszła bliżej starca.
- Dziękujemy za gościnę.
- Jeżeli dopadła ich choroba, nawet nie przełknął tej zupy. -stwierdził mężczyzna, a na jego twarz spełzł niemiły grymas. - Potem mała ilość pożywienia będzie ich interesować. -dodał podnosząc się na nogi. - Dawno zachorowali?
- To że jestem wampirem, nie oznacza, że muszę pić tylko krew. To jak z innymi formami przyjemności, jem bo lubię, a nie dla tego że muszę. -oznajmił urażony bladolicy.
- Przed kilkoma minutami. Jak to wyleczyć?
Ren obrócił się na krześle, tak by móc patrzeć na nowych przybyszy.
-Wybacz, że się wtrącam, ale usłyszałem słowo “klątwa”. Cały czas myślałem, że to choroba. Powiedz mi proszę, czy wśród twoich towarzyszy jest jakiś człowiek, który posiada specjalne ciało, które umożliwia mu wykonywanie czegoś nie spotykanego wśród zwykłych ludzi. Coś jak to na przykład.- Wraz z ostatnim zdaniem lewa dłoń mężczyzny zaczęła świecić białym światłem, tylko po to by zgasnąć po kilku sekundach.
- Mamy w drużynie osobę z protezą. - odparła kobieta mrużąc oczy. Przyglądała się nieznajomej postaci z niewielkim zdziwieniem. Wydawała się jej oderwana z kontekstu. - Czyżby klątwa inaczej działała na osoby uzdolnione magiczne? O co ci chodzi?
-[i]Nie mam pojęcia jak ta klątwa działa, ale widzę jedno, nie działa na nieludzi no i najwidoczniej na mnie. Pytanie brzmi, skoro każdy człowiek, który ci towarzyszył zapadł na tą chorobę nie długo po waszym wjeździe do wioski, bo prawdopodobnie dopiero przyjechaliście, mam rację?[/]- Zapytał mówiąc głosem, jakby zmierzał do czegoś ważnego, ale chciał się upewnić, czy zna wszystkie informacje.
- Możliwe. Ale jak nic nie wiesz to nie trwoń mojego czasu. - podyktowała niebieskoskóra klękając przy starcu. - Wyglądasz na zorientowanego w sytuacji. Możesz podzielić się z nami swoją wiedzą? - spytała.
Ren wzruszył ramionami, otrzymał informacje, których wcześniej nie miał, chciał jeszcze wysłuchać opowieści starca. W jego głowie formowało się pytanie, ale będzie miał czas na uzyskanie odpowiedzi. Tymczasem wrócił do jedzenia swojej zupy.
- Ciężko nazwać wiedzą, coś co jest tylko zlepkiem informacji. -mruknął mężczyzna wciskając kobiecie miskę zupy. - Wszystko zaczęło się niespełna dwa tygodnie temu, ludzie zaczęli chorować, przemieniali się w jakieś dziwne, ptako-podobne stworzenia, kierując się w jedno miejsce. -mówiąc to przez wybite okno wskazał mniej więcej centrum miasta.- Niektórzy po prostu byli na chorobę odporni, nie wiem czemu. -dodał i sam zaczął powoli zajadać bulion. - To jakaś magia. -mruknął. - Przed wybuchem epidemii, widziałem jakieś błyski w starej rezydencji, ale jakoś nikt się tym nie przejął. -dodał.
Dziewczyna niezwłocznie postawiła miskę na ziemi. - Prowadź. - poprosiła, wstając z klęczek i odwracając się w stronę drzwi. - Jeżeli nie masz innych tropów to i ten będzie dobry.
Mężczyzna poruszył się lekko.
-Co się stało z tymi ptako-czymś? Żyją jeszcze, opuściły to miejsce?- Zapytał Ren. .
- Nie wiem, nie zbliżałem się tam. Pewnie tam siedzą. -mruknął, po czym zerknął zmęczonymi oczami na Shibę. - Jesteś szalona? Chcesz ruszać w pojedynkę, na cała armie przemienionych w jakieś pokraki ludzi oraz Bogowie wiedzą co jeszcze? Zapomnij o swych towarzyszach. - dodał sceptycznie.
- Ilu z mojego ludu tu widziałeś? Już nie z takim gównem walczyłam po drodze. No i mam wampira po swojej stronie. - druga część zdania była nieco mniej energiczna. - Zaprowadź mnie przed próg tej twojej chaty a czy wyjdę o zdrowych zmysłach zobaczymy potem. Nie będę tracić najsilniejszego towarzysza na rzec jakiegoś ptactwa. - Kiro był zbyt istotny dla wyprawy. Nie było tego widać po pozorach, ale jego magia nie raz ocaliła jej skórę i była tego świadoma.
Z ust Rena wydobyło się głośne chrząknięcie.
-Na klątwach się nie znam, więc z tym ci nie pomogę, natomiast jeśli chodzi o armie ptako-ludzi, to myślę, że mogę być przydatny.- Powiedział mężczyzna wstając.-Tak przy okazji. Jestem Ren.
- Prin...cess Shiba of Tabipuru generation, house of the weather from Arnold's line of Goldeen generation. - Niebieskoskóra nie przejmowała się zbytnio tym, że Ren może równie dobrze nic z tych zdań nie zrozumieć. Jeżeli pyta Sidhe o imię, niech nie oczekuje innej odpowiedzi. - Każdy się przyda, aczkolwiek nie mam wolnej monety na stanie. Nie licz na wynagrodzenie, o ile nie znajdziesz czegoś w tej chałupie.
-Wspominałem coś o tym, że chcę wynagrodzenie? Idę pomóc bo znudziło mi się siedzenie bezczynnie.- Rzucił z uśmiechem Ren.
- Nie jestem samobójcą, mogę wam wskazać drogę, ale nie ruszam sie z tego miejsca. -odparł mężczyzna o siwych włosach.
- To ją wskaż.
Mężczyzna leniwym krokiem, wyprowadził grupkę przed chałupę.- Tam. -stwierdził machając ręką w stronę centrum wioski. - Największy dom, stara rezydencja tutejszej szlachty. Nie da się przeoczyć. -wytłumaczył. - Jesteście samobójcami. -dodał, wieczny optymista.
- Kto to mówi? Mieszkasz sam na zadupiu z gniazdem demonów. Lukroz nie jest tak daleko, wiesz? Tam na pewno byłbyś bezpieczniejszy. - odparła niezbyt przejęta Sidhe. - Chodźcie panowie.
-Przybyłem tutaj i nie uciekłem od razu. Myślę, że dla mnie nie ma już nadziei.- Rzucił Ren, po czym ruszył za Shibą.
 
pteroslaw jest offline  
Stary 18-08-2013, 11:31   #272
 
Blacker's Avatar
 
Reputacja: 1 Blacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputacjęBlacker ma wspaniałą reputację
Opowieść o dwóch braciach
Nemezis część druga, czyli opowieść wznowiona stanowczo zbyt późno

Magiczne kręgi otaczające budynek korporacji zabłysły złowrogą czerwienią gdy przygotowana wcześniej przez Sleutha bariera zamknęła wszystkie drogi ucieczki N.N. niczym pajęcza sieć oplatająca muchę. Pająkiem oczywiście w tej grze miał być sam agent kontrwywiadu który jako pierwszy miał okazję powstrzymać legendę nieuchwytnego szpiega triumfując nad tym, którego uznawano jako najlepszego. Ten budynek stał się areną a żaden z dwójki zawodników nie mógł go opuścić dopóki drugi nie zostanie pokonany. Co prawda nie miał pojęcia w jaki sposób wróg obszedł tak skomplikowane zabezpieczenia i zdobył zawartość sejfu, ale miał pewność że jego bariera rozpoznająca tożsamość przechodzącej osoby jest nie do przebycia. Cały wczorajszy dzień poświęcił na jej przygotowanie... A dzisiaj miał zakosztować owoców wczorajszego trudu

- Przygotuj się N.N, bo właśnie dzisiaj nastał dzień twojej klęski

***

Zdyszany John zatrzymał się na schodach prowadzących na wyższe piętro. Gdy tylko uruchomił alarm próbując dobrać się do sejfu spanikował tak bardzo, że ukrył się w kącie gabinetu nakładając abażur na głowę by udać lampę. Debilne przebranie, na szczęście szef korporacji i towarzyszący mu mężczyzna zbyt byli zaaferowani sejfem by rozejrzeć się dokładnie po gabinecie. Anonim wręcz nie mógł uwierzyć w swoje szczęście gdy zobaczył że ten głupiec otwiera sejf, uspokoił się bowiem do tego czasu na tyle by upatrywać w tym swoją jedyną szansę. Gdy tylko obraz został zdjęty a w sejfie pojawiła się niewielka szczelina korzystając z przyśpieszenia i teleportacji porwał dokumenty nim ktokolwiek zdołał zauważyć i wyteleportował się z gabinetu prosto na schody. Jego uśmiech zrzedł gdy zobaczył za oknem szkarłatny poblask bariery która zamknęła go w środku. W tym samym momencie usłyszał magicznie wzmocniony głos mężczyzny który towarzyszył szefowi wcześniej w gabinecie

- Prosimy wszystkich pracowników o stawienie się w holu na parterze. Ostrzegamy również że próba samowolnego sforsowania bariery skończy się śmiercią. Przejść przez nią będzie można dopiero po rozpoznaniu tożsamości pracownika i wprowadzeniu jej do zaklęcia

John uśmiechnął się do siebie i bez zastanowienia teleportował się przed wyjście z budynku. Bariera rozpoznająca tożsamość była idealnym rozwiązaniem przeciwko niemal każdemu, nie dało się jej bowiem oszukać niewidzialnością czy magią umysłu w których zwykle specjalizowali się szpiedzy, nie dało się też poza nią teleportować. Trudno było jednak przewidzieć istnienie magii anonimowości którą władał przedstawiciel Zauberkunstu. Zamknął tylko oczy by nie widzieć krwistego poblasku i nie zawahać się w ostatniej chwili po czym ruszył przed siebie

***

Sleuth wiedział, że N.N. jest najlepszy, jednak wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom gdy zobaczył jak samotna postać po prostu przechodzi przez jego doskonałą barierę, jak gdyby wcale nie istniała. Na dodatek rozpoznał w nim osobę wziętą wcześniej za jednego z pracowników korporacji, którego umysł na dodatek przeczesał dzięki swojej magii! To po prostu się nie mieściło w głowie... To był geniusz, Bóg niemalże! Ale sam nie zdobyłby tytułu asa kontrwywiadu gdyby po prostu poddawał się napotykając prawdziwą trudność, bez wahania wyskoczył więc za okno telekinezą wytwarzając poduchę która złagodziła jego upadek. Zaraz też ruszył biegiem przed siebie, tłumiąc swoje kroki dzięki magii i płynnym ruchem rozkładając nóż motylkowy. N.N. wyraźnie go nie zauważył pewnym krokiem zmierzając przed siebie i już ostrze Sleutha miało zagłębić się w jego plecach gdy nagle ktoś szarpnął go za rękę wykręcając ją w nadgarstu i obracając do siebie

Oczy agenta rozszerzyły się ze zdumienia gdy zobaczył przed sobą drugiego N.N. który z krzywym uśmieszkiem przypratrywał się Sleuthowi. Nigdy nie pomyślałby że najsłynniejszy szpieg w rzeczywistości może być dwoma różnymi osobami

- Chciałeś skrzywdzić mojego braciszka... Nieładnie, oj nieładnie. Powinienem cię zabić, ale nie sądzę by on tego chciał... Swoją drogą ładna zabawka - powiedział wyciągając z dłoni agenta jego nóż motylkowy - Sądzę, że mój brat ucieszy się z takiego prezentu - zakończył, po czym... dosłownie znikł.

Sleuth upadł na kolana czując jak łomocze mu serce. Gdy już myślał że udało mu się pokonać nieuchwytnego N.N okazało się że samemu został pokonany. Był asem, był najlepszy... I nie zamierzał puścić tego płazem

- N.N... Jeszcze kiedyś się spotkamy i policzę się z wami. Obydwoma...

***

Cień niepokoju padł na Anonima gdy zbliżał się do drzwi biura Zauberkunstu. Szóstym zmysłem wyczuwał, że dzieje się tam coś złego... Dopadł więc do drzwi i otwarł je gwałtownym ruchem by ujrzeć że wnętrze wypełnione jest zrodzonymi z magii bestiami, pełnymi macek i kolców. W samym środku tego piekła stał Jacob, ojciec żony Johna i jego pracodawca, od niechcenia machając swoim toporem i rozrąbując próbujące zaatakować go monstra


- Co tak długo Johnny? - zapytał nie przerywając masakrowania nasłanych zapewne przez konkurencję potworów - Miałeś się nie obijać tylko załatwić te papiery i wracać. Teraz musisz poczekać aż uprzątnę ten bałagan i zabiję tego gnojka co je tu przysłał...


Chwila obecna

Chwilę zajęło znalezienie Johnowi w miarę ustronnego miejsca, w którym miał nadzieję spokojnie porozmawiać ze swoim teściem. Wcale jednak mu się do tego nie śpieszyło, ponieważ w porównaniu do przywódcy Zauberkunstu tacy Gort czy Calamity wydawali się potulni jak baranki i kompletnie niegroźni. Nie mógł jednak tego odwlekać, nie chcąc narażać się na jeszcze większe nieprzyjemności, dlatego odpowiedział

- Z tej strony John Doe, oficjalny przedstawiciel handlowy Zauberkunstu. Czym mogę służyć?
- Wiem, że to ty! A ty dobrze wiesz, kim ja jestem więc nie zgrywaj pajaca. - warknął mentalnie, jego pracodawca. - Nie odzywasz się od kilku tygodni, a moja córka, coraz częściej wypytuje co to za delegacja, że tyle trwa. Co się z tobą dzieje do cholery, już dawno powinieneś być przy tej całej górze!- teść był wyraźnie zirytowany, zaś to że jego umysł nie robił przerw, potrzebnych na pokierowanie ręki z whisky w stronę ust, wyznaczało jedynie poziom jego gniewu.
- Wynikły pewne kłopoty, grupa niemalże całkiem się rozpadła a z początkowego składu została tylko jedna osoba poza mną. Dodatkowo tutaj, na południu kraju epidemia jest znacznie silniejsza więc niejako automatycznie spadło nam tempo podróży
- Oh doprawdy, epidemia jest silniejsza? -zapytał niby udobruchany teść, ale John wiedział że to tylko zwiastuje wybuch. - PRZECIEŻ IDZIECIE W STRONĘ GDZIE WYBUCHŁY JEJ PIERWSZE OBJAWY!! -ryknął mentalnie, tak że w głowie przedstawiciela firmy Zauberkunstu, aż zadudniło. - Myślisz, że czemu wysłałem Ciebie, swojego najlepszego człowieka na ta wyprawę? Po to by słyszec tłumaczeń, o tym że choroba jest silniejsza? No John, naprawdę tak uważasz? -mimo iz pytanie było typowo retoryczne, szef wyraźnie oczekiwał odpowiedzi. Niczym, drapieżca który już osaczył ofiarę, a teraz daje jej tylko złudzenie wolności, ot by nasycić własne perwersyjne pragnienia, oraz uciszyć problemy swego życia bólem innych.

Jeszcze nie tak dawno, w podobnej sytuacji John byłby już kompletnie zastraszony, skulony i gotów na przyjęcie poleceń by uniknąć kolejnych wybuchów. Jednak od tamtego czasu dużo się wydarzyło i chociaż nie można powiedzieć że przestał bać się swojego teścia to przynajmniej bał się go trochę mniej. Odrobinkę...
No dobra, kogo próbował okłamywać. Bał się jak diabli i mimo dzielącej ich odległości gdy Jacob ryknął na niego odruchowo skulił się w panice. Mimo to starał się wytłumić drżenie w swoim mentalnym głosie

- Muszę się dostosowywać do tempa podróży innych, sam nie jestem w stanie zaradzić problemowi szaleństwa
- John chcesz mi powiedzieć, że nie umiesz namówić bandy kretynów by ruszyli tyłki? -warknął teść. - Użyj głowy! Użyj swoich sztuczek i spraw by ruszyli z tobą! -dodał pracodawca, po czym westchnął głośno. - Musiałem wysłać twoją żonę do swojego kuzyna, by zając czymś jej myśli. Dobrze, że akurat ją zaprosił. -dodał trochę spokojniejszym tonem, chociaż Doe nie przypominał sobie by kiedykolwiek Jacob mówił cokolwiek o tym że ma kuzyna.
- Idą ze mną, najszybciej jak mogą. Droga powrotna zajmie pewnie więcej niż dotarcie na miejsce, więc informacje będziesz miał jako pierwszy na długo nim zejdziemy z góry
John przez chwilę się zastanowił. W pierwszym odruchu poczuł zimny dreszcz strachu spływający wzdłuż kręgosłupa gdy usłyszał wiadomość że żona wyjechała z miasta, podejrzewając przez chwilę że Jacob mógł paść ofiarą szaleństwa i coś zrobić swojej córce. Później jednak doszedł do wniosku że to mało prawdopodobne, bo nawet jeśli szaleństwo jak sama nazwa wskazuje zmieniało ludzi w szaleńców to Jacob raczej nie mógł być bardziej obłąkany niż do tej pory. Gdyby do ich rodzinnego miasta dotarła tajemnicza epidemia to właściciel Zauberkunstu zaatakowałby chorobę, nie odwrotnie.
- Do którego kuzyna pojechała Jane?
- Mimo to idzie wam to dość powolnie... na pewno nie zajmujecie się jakimiś dodatkowymi sprawami? -upewnił się jeszcze szef po czym dodał. - Do Simona, to mój daleki kuzyn, niedawno wpadł do miasta i zaprosił Jane i dzieciaki do swojej rezydencji, zawsze było tam bezpiecznie więc się zgodziłem. -wytłumaczył Jacob. Jednak znowu padło imię którego John nigdy wcześniej nie słyszał, nawet podczas rodzinnych obiadów, przy których musiał dzielic stól z ojcem swej żony. Z drugiej jednak strony, przedstawiciel handlowy miał jeszcze jeden dar - umiał wyczuć gdy ktoś kłamał, lub zatajał prawdę. Zaś szef firmy w której pracował, mówił teraz całkowicie szczerze, intuicja Johna była pewna tego iż jego żona została wysłana do dalekiego członka rodziny.
- Tylko w tym zakresie który konieczny był do wyruszenia w dalszą drogę. Daleko ten Simon mieszka?
- A nawet nie wiem... -powiedział wyraźnie zaskoczony swoja niewiedza w tym temacie Jacob. - Gdzieś na północy z tego co pamiętam. - i ponownie, szef był pewien prawdy swych słów, czemu intuicja nie mogła zaprzeczyć.
- Nie wiesz gdzie dokładnie mieszka ale i tak sądzisz, że jest tam bezpiecznie? - w głosie Johna można było zauważyć pewną drobną zmianę. Bezpieczeństwo jego żony i dziecka było jedynym co mogło zmienić naturę tchórza w nieustępliwość - Przecież im dalej na północ tym objawy szaleństwa są silniejsze
- Kwestionujesz moje decyzje? -warknął Jacob, któremu znudziło tłumaczenie się przed zięciem. - Myślisz ze posłałbym gdzieś moją kochaną córkę i wnuka, gdybym nie był pewny że będą tam bezpieczni? -niemal ryknął, po czym dodał. - Gdzie teraz jesteś?
- Powinieneś móc mnie dokładnie wyczuć, wiesz przecież doskonale jak działa moja zdolność... - myśli Johna były wręcz nienaturalnie spokojne i chłodne. Nigdy wcześniej nikt nie doprowadził go do takiego stanu jak teraz, Anonim miał wrażenie jakby cały świat przykrył mu lodowaty całun odsuwający wszelkie emocje na dalszy plan. Było to bardziej typowe dla Maxa, u którego stan taki poprzedzał wybuchy niekontrolowanego gniewu...
- ...tak samo jak ja mogę wyczuć gdzie jesteś ty. Wysłałeś moją żonę w podróż, sam nie wiedząc gdzie dokładnie a teraz próbujesz mi wmówić że masz pewność jej bezpieczeństwa?
Głos którym przemawiał John zniżył się niemalże do szeptu, a chłód w jego głosie był tak intensywny że sprawiał wrażenie, jakby miał nawet szansę wpłynąć na swojego rozmówcę
- Powinieneś wiedzieć, że ich bezpieczeństwo jest dla mnie ważniejsze niż wszystko na tym świecie. I to dosłownie wszystko...
Anonim niemal poczuł jak energia magiczna wzbiera dookoła oddalonego o setki kilometrów szefa Zauberkunstu. - Dobrze wiem jak działa twoja moc. -warknął. - Zaś ty zdajesz sobie sprawę, iż jeżeli będę chciał, sprawię że nigdy już nie zobaczysz mojej córki. -słowa były wypowiedziane tonem tak ostrym, iż niemal mógł on ciąć papier. - Ale dobrze... jak najszybciej odezwę się do Simona i przekaże Ci szczegóły. Zadowolony? -dodał lekko lżejszym tonem.
- Będę zadowolony gdy upewnię się, że moja żona i syn są bezpieczni. Sam bym się z nimi skontaktował, ale nie chcę martwić Jane faktem że jestem tak daleko na północy. W końcu tak jak radziłeś wyruszyłem z wyprawą właśnie dla jej dobra, by szaleństwo nigdy nie dotknęło nikogo jej bliskiego. Będę się starał przyśpieszyć wyprawę tak bardzo jak to tylko możliwe, w ostateczności dam sobie spokój z resztą i sam wyruszę dalej, ale najpierw musisz mi powiedzieć jak źle wygląda sytuacja w domu. Dużo ognisk zarazy występuje w najbliższej okolicy?
- Nie, zaraza jeszcze nie dotarła tak daleko... tylko jacyś sporadycznie wieszcze, którzy zawsze byli szurnięci. -odparł krótko teść Johna.
- Nawet na takich trzeba uważać, w nerwowej atmosferze jaką wywołuje obecność zarazy mogą łatwo stanowić iskrę zapalną do rozpoczęcia zamieszek. Potrzebujesz czegoś jeszcze czy chciałeś upewnić się co do postępów wyprawy?
- Chciałem się tylko dowiedzieć jak Ci idzie. W ciągu doby otrzymasz informację, gdzie mieszka Simon. -dodał teść, po czym zerwał kontakt myślowy.

John zastanawiał się jeszcze dłuższą chwilę po zakończonej rozmowie. Faktycznie, tracił zbyt dużo czasu na bezsensowne działania, trzymając się drużyny jako tych którzy mogli zapewnić mu bezpieczeństwo. Sam był słaby a jego rola ograniczała się raczej do wsparcia niż faktycznego udziału w ich przygodach, epizod z łowcą był pierwszą okazją w której mógł choć trochę się popisać. A przecież wcale tak nie musiało być, był od pozostałych szybszy i sprytniejszy a jego umiejętności czyniły z niego idealną awangardę ich grupy. Jego własne lenistwo trzymało go z nimi... najwyższy czas był z tym skończyć. Musiał ukończyć zadanie zlecone przez swojego teścia jak najszybciej by zapewnić bezpieczeństwo swojej rodzinie i wrócić bezpiecznie do domu

Anonim uśmiechnął się szczerze czując jak gdyby ktoś zdjął mu ogromny ciężar z barków. Teraz, gdy już podjął decyzję zdawała mu się ona oczywista i aż wstyd było że tak wiele czasu potrzebował na jej podjęcie. Wyprawa zmieniła go, wszystko zmierzało właśnie do tego punktu w którym musiał stać się samodzielny. Wejdzie pomiędzy szaleńców niczym jeden z nich, stając się anonimowym w ich gronie by dotrzeć do serca zarazy i uzyskać odpowiedzi na przynajmniej część swoich pytań. Może najwyższy czas by z narzędzia... stał się graczem. Nie było co dłużej zwlekać, po uzupełnieniu zapasów zamierzał wyruszyć w dalszą drogę samotnie
 
__________________
Make a man a fire, you keep him warm for a day. Set a man on fire, you keep him warm for the rest of his life.
—Terry Pratchett
Blacker jest offline  
Stary 22-08-2013, 15:22   #273
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Z kart przeszłości: Jak Suro zaprzyjaźnił się z Haru

„Bractwo Wietrznych Szermierzy stworzone zostało, by zebrać w jednym miejscu i wyszkolić elfy, które potrafią posługiwać się mocą żywiołu powietrza. Nie każdy jednak elf, który wykazuje połączenie z wiatrem, może nazywać się zaszczytnym mianem Wietrznego Szermierza. By tak się działo musi przejść drogę równie trudną co niebezpieczną.
W wieku pięciu lat u każdego elfa sprawdza się połączenie z wiatrem. Gdy takowe wystąpi, bractwo posyła do rodzinnej wioski dziecka nauczyciela, który ma je szkolić w posługiwaniu się wszelakimi rodzajami broni białej oraz w podstawach wietrznych technik.
W pierwszy dzień każdego roku w Wietrznej Twierdzy odbywa się test inicjujący. Mają prawo przystąpić do niego przystąpić wszystkie elfy, którzy albo już ukończyli dwudzieste piąte urodziny, albo ukończą je w danym roku, oraz którzy otrzymali zgody swoich nauczycieli. Test trwa dokładnie jeden dzień. Zaczyna się o świcie i kończy o zmierzchu. Ci, którzy go zdadzą mają prawo przystąpić do szkolenia odbywającego się już w Twierdzy. Szkolenie to ma zwiększyć łączność z wiatrem oraz nauczyć się łączyć go z walką bronią białą. Trwa dokładnie trzydzieści lat. Przechodzą go jedynie najlepsi. Dopiero oni mają pełne prawo nazywać się Wietrznymi Szermierzami.


Zasady Wietrznych Szermierzy,
autor nieznany.”



„Test na Wietrznego Szermierza was interesuje? A co to jakieś elfy tutaj mamy, coby chciały do nich dołączyć? Myślałek, że wszyscy my są ludzie. Ciekawość jeno wami kieruje? Niech i tak będzie. Opowiem wam, jeno piwa polejcie. Mmm... Dobre jak zawsze. Ale tera czas na opowieść.
Test na Wietrznego Szermierza... hm... dziwny to test bez dwóch zdań. Odbywa się zawsze pierwszego dnia roku. Mode elfiki wprowadzane są do Lasu Straceńców zaraz o świtaniu. A jak każdy z was wie pełno tam różnego rodzaju ścierwa, co to prawo miało w rzyci. No i elfkowie ci mają zabić dziesięciu takich padalców i w ramach dowodu odciąć im uszy. Nic trudnego się wam wydaje? A wiecie, że jak gdzieś się mieszka, to zna się każdy kąt tego miejsca? A bandyty nie opuszczają Lasu, bo on obmurowany murem większym niźli drzewa. Więc znają go jak własną kieszeń. A i oni też mają powód do walki. Jak który elfa usiecze i jego uszy pod mur przyniesie, to wolność mu zwrócą. Czemu tak bandytów przebrzydłych na wolność wypuszczać? Ano wtedy zbiry te mają powód, by walczyć i elfkowie nie mają łatwego zadania. Szczególnie że śpieszyć się muszą. Bo jeśli chcą zostać uczniami muszą być szybcy. Ino pięciu co najszybciej uszy pod mur przyniesie, będzie mogło dołączyć do bractwa. A zresztą co, się pytacie? Ano mają jeszcze dwie insze szanse. A jak wtedy też im się nie powiedzie? A co mnie to. Przecam nie elf jeno człowiek. I piwa dajcie, bo mi się skończyło.

Starego pijaka opowieści przy piwie


~*~*~*~



Wietrzna Twierdza dumnie wznosiła się na północnym zboczu Góry Tysiąca Pytań. Pomimo swej nazwy sama w sobie nie zawierała niczego związanego z wiatrem. Swymi zbudowanymi z litej skały, potężnymi, sięgającymi na kilkadziesiąt metrów murami z trudem wyróżniała się na tle szczytu. Całość wyglądała tak, jakby cytadela została wyrwana pradawnemu tworowi ziemi siłą. Jedynie główna brama i dwie otaczające ją wieże wyraźnie odcinały się na tle górzystego krajobrazu. Mur nad bramą zbudowany był z czarnych głazów spasowanych do siebie w sposób uniemożliwiający wciśnięcie między nie choćby szpilki. Każdy z kamulców, gdyby tylko spadł na człowieka, przerobiłby go na mokrą plamę. Harmonię obydwu wież psuły wystające niemal z samego ich szczytów monumentalne twory. Być może świadczyły one o tym jaki ten teren był, zanim ktoś wpadł na tyle szalony pomysł, by zbudować – a raczej wydrążyć – tutaj fortecę. Dzięki tym dwóm wieżom Wietrzna Twierdza sprawiała wrażenie rzucającej światu wyzwanie: „Chodźcie i spróbujcie mnie zdobyć!”.
Trudno obecnie odpowiedzieć na pytania kto i dlaczego zbudował tę potężną warownię. Wiadomo za to było, że była siedzibą Wietrznych Szermierzy.

Potężne wrota Wietrznej Twierdzy otwarte były na oścież zapraszając każdego, kto był na tyle odważny lub na tyle głupi do wstąpienia w jej wnętrze. Działo się tak zawsze w pierwszy tydzień roku, gdy nowi rekrucie przybywali, by poddać się testowi wstępnemu.
Surokaze Raim pierwszy raz przeszedł przez te wrota dokładnie rok i jeden dzień temu. Wtedy był dumny niczym paw. Bez strachu przeszywającego serce. Z szerokim uśmiechem na twarzy. Z umysłem wypełnionym opowieściami o Wietrznych Szermierzach. Z wysoko podniesioną głową Kroczył pewnym krokiem ku spełnieniu swoich marzeń.
Teraz gdy przechodził przez nie po raz nie wiadomo który, nikomu nawet przez myśl by nie przeszedł obraz elfa sprzed roku. Zgarbiona, pochylona sylwetka. Wzrok wbity w czubki własnych butów. Umysł obdarty z jakichkolwiek obrazów. Twarz skryta pod pasmami białych włosów. Kroczył, powłócząc nogami, a jego jedynym marzeniem było nie umrzeć z nudów.
Pierwszy tydzień każdego roku nie był tylko okresem przywitania nowych uczniów. Był również okresem, kiedy wszystkie treningi były zawieszane. Treningi stanowiły główną rozrywkę białowłosego. Jego rówieśnicy zawiązali między sobą jakieś znajomości. On był samotnikiem. Zarówno z wyboru, jak i po części z przymusu. Nikt nie lubił zadawać się z synem głowy Wietrznych Szermierzy, szczególnie jeśli ten był od nich lepszy.
Bractwo porównywało wyniki swoich uczniów, zestawiając je w dziesięciu grupach obejmujących trzy kolejne lata. W swojej grupie – do której zaliczali się również świeżo przybyli – od Surokaze lepszy był jedynie starszy o rok niejaki Reio Kazame.
Ogólnie rzecz ujmując rankingi były dobre. Motywowały do zwiększenia wysiłków włożonych w trening. Bezpośrednio dla białowłosego, który nie interesował się nimi w najmniejszym stopniu, sprawiały jedynie kłopoty. Niektórzy nie rozumieli, że ćwiczenia dla samych siebie, cięższe i dłuższe niż innych odbijały się na pozycji w klasyfikacji uczniów. Niektórzy nie rozumieli, innych po prostu to nie interesowało.

- Patrzcie, patrzcie... Kogo my tu mamy... Dwie co dzięki cyckom zdały. – spiczaste uszy wychwyciły dobrze znany głos. Elf rozejrzał się po dziedzińcu twierdzy, poszukując właściciela głosu. Szybko go znalazł. Był to dobrze zbudowany jegomość, ubrany w bogato wyglądający strój. Z twarzy wyglądał na typa używającego głowy do rozbijania nią ścian nie do myślenia. Obok niego stało pięciu jego ziomków, wyglądających mniej lub tak jak ich przywódca.
Celem ich szyderstw okazały się dwie elfki. Surokaze, kojarzył je z widoku. Były tegorocznym nabytkiem bractwa.
Jedna z nich, wyglądająca na dość spokojną osóbkę nazywała się Haru Soyioki. To, co przyciągnęło do niej uwagę młodego Raima były jej włosy. Ich kolor przywodził na myśl młodzieńcowi brąz, lecz nie był do końca pewny czy jego mózg właściwie połączył widzianą barwę ze znanymi nazwami.
Druga sprawiała wrażenie zdecydowanie skorszej do wpadania w kłopoty. Ta zwała się Elie Saka i miała włosy tegoż samego – a przynajmniej bardzo podobnego – co czupryna powiewająca nad głową Surokaze.



Jeśli pamięć nie zawiodła ucznia bractwa, to dziewczyny te zajęły dwie czołowe pozycje w tegorocznym teście. I prawdopodobnie dzięki temu podpadły tym, którzy testu tego nie przeszli.

Białowłosy nie zainteresował się specjalnie tą sytuacją. Problemem było to, że sytuacja zainteresowała się nim.
- I kolejny znamienity gość. – Głupkowaty mężczyzna bez wątpienia dostrzegł też Surokaze. - Wielki Surokaze Raim. Kolejny co to dzięki układom zdał.
- Czekaj no... Ja was chyba skądś znam... A no tak... – Usta młodego ucznia wykrzywiły się w uśmiechu pełnym pogardy. – To wy w zeszłym roku nie byliście w stanie zabić choćby jednego bandyty. W tym roku podobno poszło wam podobnie... śmiecie.
- Jak śmiesz psie zwracać się tak do szlachty?! – przywódca mięśniaków przybrał groźną minę. - Pożałujesz tego!
- Nie jestem psem. Jestem jastrzębiem.
W czasie pierwszego tygodnia roku żaden z uczniów nie miał prawa dobywać swej broni na terenie Wietrznej Twierdzy. Surokaze, doskonale o tym wiedział. Ale w tej chwili nie specjalnie się tym przejmował.
Niemal jednocześnie dobył oba swoje miecze. Czubek pierwszego wycelowany został w twarz przywódcy bandy, natomiast drugi zatrzymał się niebezpiecznie blisko gardła jednego ze szlachciców mającego najwyraźniej zamiar wspomóc swojego towarzysza w walce.
Dobycie broni było zdecydowanie pochopną decyzją. Młody Raim zapewne bez problemów poradziłby sobie z przeciwnikami... gdyby walczył z nimi jeden na jednego lub w ostateczności dwóch, lub trzech na jednego. Było ich jednak sześciu. W czasie gdy białowłosy trzymał swe ostrza przed twarzami dwóch i korzystając ze swej wrodzonej szybkości i zręczności unikał ciosów ze strony dwóch kolejnych, pozostali mieli doskonałą okazję, by zaatakować go od tyłu. W tym jednak przeszkodziła im jedna z elfem. Ku zdziwieniu Surokaze była to ta wyglądająca spokojniej. Dobyła swoje miecze i...
- Co tu się wyprawia?! Chować broń! Natychmiast! – władczy, nieznoszący sprzeciwu głos aż zadudnił w uszach walczącym. Zwiastował zbliżające się kłopoty. Jego właścicielem był Winoday Leasron, wicedowódca bractwa.



Wicedowódca nie miał zwyczaju wdawać się w szczegóły. Nie interesowało go kto lub dlaczego zaczął. Liczyły się konkretne działania, a nie motywy, przez które były podejmowane.
– To że nie jesteście uczniami bractwa, nie oznacza, że możecie łamać nasze prawo - Winoday z gniewem w oczach patrzył na szóstkę szlachciców, stojących pośrodku jego gabinetu. – Jak już wspomniałem, nie jesteście uczniami, więc jak uczniowie nie możecie być ukarani. Nie zmienia to jednak faktu, że atakując w szóstkę, zachowaliście się jak zwyczajni tchórze. Wietrzni Szermierze nie potrzebują w swych szeregach tchórzy. Niniejszym dożywotnio zakazuję wam udziału w teście wstępnym. A teraz wynoście się stąd.
Szlachcice bez słowa ruszyli ku wyjściu z pomieszczenia. Wzrok, jakim obdarzyli Surokaze, świadczył, że nie mieli wobec niego przyjacielskich zamiarów.
- Teraz zajmijmy się waszą dwójką. Surokaze Raim i Haru Soyioki. Nie tego spodziewałem się po dwóch najlepszych uczniach ze swojego rocznika. Zawiedliście zarówno mnie, jak i pokładane w was nadzieje. Zaczynając tę walkę, zachowałeś się jak zwykły gówniarz Surokaze. Nie możesz dawać się prowokować z byle powodu. A ty Haru musisz się nauczyć, że w życiu zbyt chętne pomaganie innym może przynieść kłopoty. Nie pozostawiliście mi wyboru. Jeśli dalej chcecie być uczniami bractwa, musicie przeżyć noc w Lesie Skazańców. Oboje. Jeśli przeżyje jedno i tak wylatuje. Zrozumieliśmy się?

~*~*~*~



Las Straceńców. Skrawek ziemi otoczony ze wszystkich stron potężnym murem wyższym niż jakiekolwiek drzewo. Bez bram, dostać się tam można jedynie na linie opuszczonej z murów. By okrążyć las, trzeba poświęcić na dzień konnej jazdy. Jedno z nielicznych miejsc na mapie królestwa, w którym zdrowi na umyśle nie chcieli się znaleźć w nawet najgorszym ze snów. Dom – a raczej więzienie – dla różnego rodzaju typów spod ciemnej gwiazdy. Tutaj trafiali ci, dla których śmierć nie była wystarczającą karą. Nie było tu miejsca dla słabych. Ci zaraz ginęli i nieżadko stawali się pożywieniem dla silniejszych.
Zimą to nie bandyci stanowili najpoważniejszy problem do przezwyciężenia. Byli co prawda upierdliwi, a w większych grupach zagrażali życiu, lecz i tak nie umywali się do głównego niebezpieczeństwa. Zimno już w dzień potrafiło zabić tych o słabszym orgaziźmie. A nocą... nocą było jeszcze gorzej.
Tutaj właśnie, w tym przeklętym przez bogów miejscu, odbywał test wstępny na ucznia bractwa Wietrznych Szermierzy. Tutaj też trafiali na odbycie swej kary uczniowie, którzy złamali zasady.

Jednymi z nielicznych w miarę bezpiecznych miejsc – takich, gdzie bandyci nie mogli występować w większych ilościach – były gałęzie drzew. Odpowiednio ułożone dawały bezpieczne schronienie przed atakami z ziemi i zapewniały wystarczającą możliwość ruchu do odpierania skazańców wyćwiczonych we wspinaczce. Drzewa dysponujące takimi konarami nie rosły jednak tuż przy murze. Trzeba było zagłębić się w las, skazując się tym samym na konieczność przedzierania się przez zastępy gotowych na wszystko przestępców. Gdy już tam się dotarło, pozostawało tylko jedno... przeżyć do rana.
– To... wszystko... twoja... wina... ty... cholerny... debilu... – Skulona Haru, w przerwach między kolejnymi wstrząsami z zimna, wyładowywała swą złość na Surokaze – Gdybyś... nie... zaczął... walki... z... tymi... idiotami... to... by... nas... tutaj... nie... było...
– Trzeba... było... nie... wyciągać... miecza... wtedy... byłbym... tutaj... sam... – Elf zdawał się być w lepszym stanie niż elfka, lecz z wypowiedzeniem kilku słów z rzędu też miał problemy. - Nikt... cię... nie... prosił... o... pomoc.... cholero...
– Wtedy... być... zginął... imbecylu..
– Co... za... różnica... umrzeć... wtedy... czy... teraz... – Białowłosy zamierzał zaprezentować kobiecie wredny uśmiech, lecz nagły powiew wiatru skutecznie wybił mu ten pomysł z głowy. – Wtedy... nie... było... tak... zimno...
– Musimy... się... ruszać... inaczej... zamarzniemy... – Elfka podniosła się z miejsca. Zrobiła to jednak zbyt gwałtownie i na tyle niefortunnie, że nogą nie trafiła w gałąź. Błąd ten powinien zakończyć się mało przyjemnym uderzeniem w ziemię, lecz z pomocą przyszedł Surokaze. W ostatniej chwili udało mu się chwycić swoją towarzyszkę za rękę i jakimś cudem z powrotem wciągnąć ją na gałąź. Ku ziemi poleciał jedynie płaszcz Haru...
– Tak... chętnie... się... do... tych... bandytów... wybrałaś... że... chyba.... zamiast... ruszać... miałaś... na... myśli... inne... słowo... – na twarzy elfa pojawił się zaczepny uśmiech. Mężczyzna zdjął z siebie swój płaszcz i podał go dziewczynie. – Tylko... sobie... nic... nie... myśl... Robię... to... tylko... dlatego... że... musimy... przeżyć... oboje... Ja... sobie... jakoś... poradzę...

~*~*~*~

Haru bacznie przyglądała się Surokaze, który cały trząsł się z zimna. Wiele słyszała o męskiej dumie. Odkąd wykryto u niej połączenie z wiatrem wychowywana była głównie przez mężczyzn. To oni udzielali jej rad jak postępować z facetami, by nie urazić ich dumy (ciekawe czy ktoś uczył płeć przeciwną jak postępować z kobietami i ich uczuciami?). Elf prawdopodobnie chciał udowodnić, jaki to twardy nie jest. Zaproponowanie mu okrycia się płaszczem chociaż przez chwilę z pewnością zostanie źle odebrane.
Dziewczyna nie miała pojęcia co w tej sytuacji zrobić. Niby skoro sam chciał marznąć powinna mu na to pozwolić. Lecz z drugiej strony, mógł przypłacić to życiem. Wtedy jej przygoda wśród Wietrznych Szermierzy skończyłaby się, zanim się tak naprawdę rozpoczęła. Poza tym białowłosy był na swój sposób uroczy i szkoda by było, gdyby sobie coś odmroził.
Elfka westchnęła cicho. Powoli, uważnie przemieszczając punkt ciężkości własnego ciała, zbliżyła się do Surokaze. Ten zbyt zajęty drżeniem nie zauważył tego. Zareagował, dopiero gdy Haru sadowiła się mu na kolanach.
– C-co... ro-robi-sz... Nie... jeeest... mi... zzzziiimno... Dam... ra-radę... – próbując nie odgryźć sobie języka, wyraził swoje oburzenie.
– Ale... mnie... jest... bardzo... zimno... – skłamała dziewczyna. – Jeśli... mnie... przytulisz... będzie... mi... o... wiele... cieplej...
– Niech... ci... będzie...
Ręce elfa nieśmiałym ruchem objęły kobietę. To ona jednak musiała zlikwidować dystans dzielący ich ciała i okryć ich oboje płaszczem.
– Dziękuję... – wyszeptała mu do ucha, gdy jej głowa spoczęła na jego ramieniu.

Obudziło ją delikatne szturchnięcie. W dalszym ciągu odczuwała zimno. To, jak i brak innych dolegliwości ucieszył ją. Nie zamarzła i nie spadła z drzewa. Czuła, że na czymś siedzi. Czuła czyjś dotyk na swoim ciele. Otworzyła oczy...
Pierwszym co zobaczyła w promieniach przebijających przez konary drzewa była twarz Surokaze. Sina, z podkrążonymi oczami zdradzała, że elf czuwał całą noc. Wpatrywał się w punkt gdzieś na horyzoncie i tylko miarowy oddech uderzający w szyję elfki zdradzał, że białowłosy żyje. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że tylko ona okryta jest płaszczem.
– Czemu zdjąłeś z siebie przykrycie? – zapytała, ku swojemu zaskoczeniu normalnym głosem.
– Zaczęłaś... się... trząść... – odparł, powoli poruszając wargami – Okryłem... cię... i... zacząłem... pocierać... twoje... ciało... by... cie... rozgrzać...
– Mogłeś zamarznąć. Zastanowiłeś się choć trochę, co robisz? – oburzyła się Haru.
– Ale... przeżyłem... i... ty... też... – Elf przestał obejmować dziewczynę. – Wynośmy... się... stąd... już... jest... dzień...
Haru ostrożnie wstała z kolan mężczyzny. Spojrzała ku ziemi. Pod drzewem nie stał żaden bandyta. Najwyraźniej nawet oni chowali się przed najzimniejszym momentem nocy. Jednak z daleka słychać było odgłosy zbliżających się przestępców.
– Dasz radę iść? – zapytała z troską w głosie.
– Tak... ale... potrzebuję... chwili... by... zejść... z... drzewa... także... kobiety... przodem... – Surokaze prawdopodobnie odzyskał trochę energii, bo na jego ustach pojawił się zaczepny uśmiech.
– Tylko nie myśl, że będę na ciebie czekać w nieskończoność. – rzuciła dziewczyna, nim zaczęła schodzić z drzewa.

~*~*~*~

Nim słońce na dobre zagościło na bezchmurnym niebie, główne wrota Wietrznej Twierdzy przekroczyła dwójka elfów. Byli poranieni, byli zmęczeni, kroczyli niezbyt pewnym krokiem, lecz ich twarze zdobiły szerokie uśmiechy.
W całej cytadeli nikt nie zwracał na nich uwagi. Z wyjątkiem jednego długouchego.
Winoday stał przy jedynym oknie swojego gabinetu, obserwując jak Surokaze i Haru wracają z kary. Co do ich powrotu nie miał najmniejszych wątpliwości. To, że wrócili uśmiechnięci, bez skakania sobie nawzajem do gardeł już go zaskoczyło.

– Więc masz na imię Surokaze? – ni to zapytała, ni to stwierdziła Haru, stojąc przed drzwiami do własnej kwatery.
– Na to wygląda. – elf ze zdziwieniem spojrzał na dziewczynę. – A po co pytasz?
– No bo... od dzisiaj... – kobieta pod pretekstem oddania płaszcza zbliżyła się do białowłosego. – będziesz Suro. – elfka szybkim ruchem pocałowała mężczyznę w policzek i z chichocząc, zniknęła za drzwiami.
Nazwany Suro stał jeszcze chwilę przed kwaterą Haru, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. W końcu przerwał bezruch swojego ciała, uśmiechając się szeroko.
– A ty od dzisiaj będziesz cholera! – krzyknął w stronę drzwi, po czym odwrócił się i odszedł.

~*~*~*~

Tak oto w życiu dwójki elfów rozpoczął się nowy etap. Zwał się on przyjaźnią. Z połączenia ich charakterów powstała iście wybuchowa mieszanka, która z biegiem czasu przerobiła się w miłość.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.
Karmazyn jest offline  
Stary 22-08-2013, 20:28   #274
 
Tropby's Avatar
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
Gorta Wojaże z Szaleństwem Cz. III


Zabawa w podchody


Skradanie się i inne tego rodzaju sztuczki należały do skrytobójców i szpiegów... nie do Richtera. W tym ciele czuł się co najmniej nieswojo.
- Kiedy... będziemy mogli... przestać bawić się w... tą maskaradę? - Rzekł Calamity cudzym głosem, lecz charakterystyczne pauzy w wymowie pozostawały niezmienne. Mógł bez problemu przenieść się do kuszników i ich brutalnie wyrżnąć, ale to chyba nie sprzyjało całemu planu działania.
- Po co szukać wejścia gdy można je sobie zrobić? - zapytał Gort, unosząc brwi w zdziwieniu, jakby mówił o czymś oczywistym, a następnie zaczął się za czymś z zapałem rozglądać. - Musim tylko znaleźć miejsce gdzie nikt nie będzie na nas paczył.
Widocznie murzyn traktował magiczne sztuczki i skradanki bardziej jako dobrą zabawę, aniżeli poważny plan, co wszak działało na korzyść grupy, gdyż inaczej z pewnością już dawno rozpocząłby samotne szturmowanie murów zamku. Póki co zamierzał jednak znaleźć tylko odpowiednie miejsce na utworzenie przejścia w kamieniu z którego zbudowane były ściany twierdzy, a następnie zamknąć je za nimi gdy tylko znajdą się w środku. Wyczuwając drgania kamieni mógł nawet wybrać odpowiedni moment gdy po drugiej stronie nie będzie nikogo kto mógłby ich zauważyć i wszcząć alarm. Całe szczęście jego moce nie działały za sprawą magii. Prędzej można było je zaklasyfikować jako naturalny fenomen występujący w przyrodzie, podobnie jak energia Chi z której korzystali wojownicy ze wschodu, więc antymagiczna bariera nie powinna mieć na nie wielkiego wpływu.
- Mogę odwrócić uwagę strażników iluzjami świetlnymi - wtrącił nonszalancko Elathorn, wykonując jednocześnie dłonią wyrafinowane gesty, prawdopodobnie po to by zwizualizować zebranym zawiłość swej magii. - Jednakże ciekawi mnie czy plan opracowany przez na poły trzeźwego półgłówka zadziała jak należy.
- No już nie przesadzaj, stary - zaoponował Przydupas. - Sam powiedz, czy kapitan kiedyś nas zwiódł?
- Muszę przyznać że nie, jednakże biorąc pod uwagę jego... brawurę, wraz z licznymi defektami ośrodka mózgowo-rdzeniowego, przewiduję że zdarzy się to prędzej czy później - mag aż skrzywił się z obrzydzeniem, gdy śmierdzący kiepskim piwem czarnoskóry pirat minął go, opukując ze wszystkich stron ściany zamczyska. - Szczerze mówiąc nie mogę sobie nawet przypomnieć za jakie grzechy zgodziłem się wyruszyć na wyprawę w towarzystwie bandy nadpobudliwych gamoni, którzy sięgają po swe maczugi i szarżują z bojowym okrzykiem na wroga nim zdadzą sobie sprawę po co walczą i z jakiej przyczyny. Wiesz może chociaż czy ta wyrocznia do której zmierzamy może wyjawić mi największe sekrety magii?
- Zabij mnie, ale ni w ząb nie mam pojęcia - odparł jednooki, wzruszając ramionami - Mamy się tam chiba dowiedzieć skąd się biorą ci wszyscy wariaci i czy jest na to jakie lekarstwo.
- W rzeczy samej, to miasto mierzi mnie do aż szpiku kości - wzdrygnął się czarodziej. - Nawet w obrębie murów tego zamku da się wyczuć opary bezmyślności i skretynienia. Przyznaję że życie w takim świecie byłoby dla mnie istnym koszmarem. Przypuszczam więc, że to dlatego przyłączyłem się do was w waszej samobójczej krucjacie, celem wyplenienia tej obrzydliwej choroby, odbierającej ludziom nawet te resztki rozumu które jeszcze posiadali.
- A tobie ktoś powinien odebrać możność otwierania jadaczki - stwierdził Przydupas, krzywiąc się. - Chyba wolałem cię jak stałeś se z boku i złorzeczyłeś sam do siebie. Masz szczęście że nikt nie rozumie twojego gadania, bo pewnikiem zarobiłbyś już w ryło od kapitana.
- Cóż, i tak niczego więcej nie spodziewałem się po podróży w towarzystwie zgraji barbarzyńców - westchnął zrezygnowany Elathorn.
- Eeee, co on gada?- mruknął Katou słuchając jednym uchem wywodów maga, jednak bardziej koncentrował się, na poczynaniach Gorta. - Tylko nie rzucajcie się za bardzo w oczy, musimy być naturalni. -instruował całą grupę, bowiem jemu wczucie się w rolę szło niezwykle naturalnie.
- Troszku ciężko mi udawać jakiegoś słabiaka, ale postaram się - stwierdził pirat, który tym razem zatrzymał się w miejscu i zaczął nasłuchiwać. - Dobra, brzeg czysty.
Czarnoskóry dotknął dłonią gładkiej skalnej ściany, a wielkie kamienne bloki z których zbudowana była twierdza zaczęły się rozsuwać, jak gdyby przypadkowo odkrył jakieś zaczarowane przejście. Następnie zaś wsadził do środka głowę i rozejrzał się po korytarzu, by upewnić się że nie ma w nim nikogo kogo nie wyczuł, po czym wszedł do wnętrza zamczyska i stanął przy stworzonym przez siebie wejściu. Czekał najpierw aż reszta przez nie przejdzie, po to by następnie zamknąć je za nimi.
- To od czego powinniśmy zacząć? Musimy znaleźć spiżarnię, a potem kropnąć tego proroka i tutejszego lorda - podsumował Przydupas, wyliczając na palcach, po czym spojrzał wyczekująco na młodzika ze wschodu. - Wiesz gdzie możemy ich znaleźć?
Elathorn tymczasem rozesłał po zamku skan magiczny, chcąc sprawdzić gdzie znajdują się i jak silne są antymagiczne bariery oraz ilu uzdolnionych magicznie osobników uda mu się wyczuć w obrębie twierdzy. Gort zaś od tej pory ignorował kroki zwykłych strażników, skupiając się na tym by wyczuć kogoś lub coś o większych gabarytach, co prawdopodobnie zapewniłoby mu lepszą rozrywkę. Badał też kształt podziemi, chcąc odnaleźć najbliższe wejście do lochów.
Richter leniwie postąpił przez utworzone przez Gorta przejście. Rozglądał się ale jego głowa była skierowana cały czas na wprost. Jak na razie nie widział niczego szczególnego, a wykrywaniem zagrożenia i tak zajmował się Czarnoskóry.
- No i mieliśmy wezwać Lalunie. -przypomniał Katou, wyglądając za najbliższy winkiel. W tym czasie Elathorn skanował okolicę... a rezultaty nie były optymistyczne. Wszystkie wejścia do lochów, oraz najważniejszych pomieszczeń, były chronione silna barierą, która na pewno wyłączyłaby ich kamuflarz. Ponadto w wschodniej wieży, lodowy mag, wyczuwał silne źródło energii magicznej, z tej odległości ciężko było wyczuć czy to mag, czy jakiś przedmiot, jednak ilość mocy była zaskakująca. Co ciekawe człowiek z Witlover, nie był wstanie wyczuć obecności proroka, a przynajmniej tak uważał, bowiem ilość energii magicznej w innych pobliskich osobnikach była niezbyt imponująca. Ot zwykli magowie trzeciej kategorii, słabsi zapewne od nieumarłych czarodziei, których drużyna spotkała przy piramidach. Ponadto bariera skutecznie, tłumiła jego skan, więc sporo miejsc było po za jego zasięgiem.
Gort dość szybko odnalazł wejście do podziemi, a nawet dwa, aczkolwiek jedno było dość daleko, bowiem w zachodniej nawie zamku. W twierdzy znajdowało się sporo wojska, jednak gigantów czy ciężkich maszyn, murzyn nie wykrył. Jedynym interesującym zjawiskiem, był ktoś kto siedział teraz w kwaterze strażników, bowiem nacisk jaki tworzył na powierzchnię, był podobny do kilkunastu zwykłych ludzi.
- I co? mruknął w końcu Katou. - Macie coś?
- Racja, jak mogłem zapomnieć o Sammy - Czarnoskóry pacnął się w dłonią twarz, po czym sięgnął do kieszeni by wyciągnąć z niej otrzymaną od czarodziejki kulkę, którą z zamachem rozbił o posadzkę.
Zaraz potem lodowy mag krótko i zwięźle przekazał reszcie swych kompanów czego udało mu się dowiedzieć. Nie było tego co prawda wiele, jednak mieli już przynajmniej jakiś punkt zaczepienia.
- Ja tyż nic ciekawego nie znalazłem poza jednym dużym gościem w budce strażników - dodał Gort. - Ale chętnie bym sprawdził co to za jeden. A jak tylko obiję mu mordę to polezę do tych lochów znaleźć Rudego.
- To ja może poszukałbym tej spiżarki - Przydupas natychmiast zgłosił się do prawdopodobnie najbezpieczniejszego zadania, po czym z uśmiechem położył dłoń na ramieniu Katou. - Ci dwaj jej nie wykryją, więc dobrze jakbyś pokazał mi drogę.
- Ja natomiast z przyjemnością sprawdziłbym cóż to za potężna magia emanuje ze wschodniej wieży - oświadczył pompatycznie Elathorn.
- Ja pójdę... z Gortem. - Richter pogładził się po karku, po czym dodał - Dawno nie... mieliśmy okazji... walczyć razem. - Wyszczerzył się spoglądając na czarnoskórego.
- Z tobą będzie chociaż zabawa - ucieszył się Czarnoskóry, po czym objął ramieniem zbrojnego. - Ty Sammy pójdziesz z Sopelkiem?
- Ja nie mam nic przeciwko - wtrącił Elathorn bez zbędnych emocji. - Choć raz dla odmiany mógłbym spędzić czas z kimś wartym rozmowy.
Kobieta, poprawiła ubranie po tym, jak wyskoczyła z niebieskiego portalu, który pojawił się po rzuceniu kamienia. Jej dłoń przygładziła, też misternie uplecioną fryzurę, a druga jak zawsze stanowiła oparcie dla jej zwierzęcego towarzysza.
- Dobrze, nie mam nic przeciwko. -stwierdziła dama w błękicie, chwytając Elathorna pod ramię. - Prowadź więc. -dodała, puszczając oczko lodowemu magowi... który na jej wdzięki był dość odporny, bowiem jedynie uśmiechnął się lekko i ruszył w stronę wieży. Jednocześnie zaczynając z kobietą rozmowę o magii, której pozostali w korytarzu mężczyźni, ni w ząb zrozumieć nie potrafili.
- Czyli ja idę z jednookim? Może być. -stwierdził przemytnik, a w jego ustach jak gdyby znikąd pojawiła się wykałaczka, która wędrowała teraz z jednej strony na drugą. - Jak szybko nam pójdzie ze spiżarką, to poszukamy też waszego kumpla.- dodał Katou i wraz z Przydupasem, pod osłona kamuflażu, ruszyli w stronę, gdzie według szmuglera był spichlerz.
Elathorn nawet na moment nie przerywając swej rozmowy z Samantą, wykonał mimochodem kilka gestów dłonią, które sprawiły że zagięte światło zaczęło przenikać przez kobietę, czyniąc ją niewidzialną dla ludzkiego oka, dzięki temu mogli z łatwością omijać gwardzistów nie zwracając na siebie uwagi.
Gortowi zaś z początku wciąż nie za dobrze szło udawanie strażnika, także Richter po drodze musiał mu co najmniej kilkukrotnie przypominać jak prawidłowo wykonuje się salut, a uderzenia łokciem pod bok powstrzymywały pirata nim miał powiedzieć coś nie tak. W końcu jednak udało mu się nabrać minimalnej dozy dyscypliny, jakiej wymagano od gwardzistów i bez większych trudów zbliżali się do miejsca w którym przebywał owy nienaturalnie ciężki osobnik którego wyczuwał Czarnoskóry.
 
Tropby jest offline  
Stary 24-08-2013, 17:10   #275
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Blackskin’s Brutes

Ugmar demoniczny młot


Gort i Calamity w nietypowy dla siebie sposób przemierzali korytarze zamczyska. Słynni ze swej siły i brutalności, teraz kryli się pod postacią gwardzistów, unikając zamieszania i rozwałki. Jednak nie miało to trwać długo, bowiem brutalna natura Gorta dawała o sobie znać. Zamiast szukać władcy tego miejsca, czy uwięzionego kompana, postanowił on na początku wyeliminować z pozoru najpotężniejszego, a przynajmniej dużego przeciwnika.
Dwójka mężczyzn zbliżała się do kwater, pałacowej gwardii bez większych problemów. W końcu dotarli do miejsca, gdzie roztaczała się antymagiczna bariera, która chcąc nie chcąc byli zmuszeni przekroczyć. Poczekali, aż przejście będzie wolne od strażników, którzy zapewne okrzyknęli by alarm, po czym zanurzyli się w ścianę tłumiącą magię.
Było to uczucie nieprzyjemne, niczym przechodzenie, przez wodospad lodowatej wody. Obaj wojownicy poczuli, jak spływa z nich zaklęcie przemiany, oraz na krótką chwile przestają działać wszelakie magiczne przedmioty – na szczęście nie mieli ich przy sobie zbyt wiele. Jedynie Boska łza, stawiła opór magicznej zasłonie, bowiem proste zaklęcie to zbyt mało by stłumić boską potęgę.
Wreszcie w swych normalnych kształtach, Gort bez pardonu otworzył olbrzymie drzwi, które bardziej pasowały do komnat balowych niżeli do strażnicy.
W pomieszczeniu do którego trafili, znajdowało się sporo łóżek i stołów, widać pałacowa gwardia miała tu wszystko czego potrzeba do normalnego życia. Każdy miał trochę przestrzeni dla siebie, oraz miejsce do składowania prywatnych dupereli.
Gdy Calamity i Gort wkroczyli do pomieszczenia, nieliczne straże, które się tu znajdowały, chwyciły za broń, zaś powietrze przeszyła mieszanina krzyków w guście „Stać!” oraz „Kim jesteście!”. Oczywiście na piracie i zbrojnym nie zrobiło to większego wrażenia, zwłaszcza, że ten pierwszy z szerokim uśmiechem wypatrzył swój cel.
Zaalarmowany wrzawą, z przyległej komnaty, wyłonił się kapitan straży. Ciężko było określić jego płeć, bowiem całe ciało skryte było pod pancerzem grubym niczym mury fortecy. Każdy jego krok, sprawiał, że kamienna posadzka niemal pękała. Mimo że wzrostem dorównywał Gortowi, to w swym rynsztunku ważył kilkakrotnie razy więcej niżeli murzyn.


Pancerz stylizowany był na sylwetkę, grubego mężczyzny. Nawet pancerne obuwie, zostało przez kowali ukształtowane, na podobiznę stóp, zbroja była prawdziwym majstersztykiem. Na plecach kapitana, przewieszony był młot, którego rozmiary sprawiały, że Despair zdawał się być jedynie sztylecikiem. Takim obuchem, można było przerabiać przeciwników na mokre plamy, jednym celnym uderzeniem.
- A wy co za jedni? –zagrzmiał spod hełmu przeciwnik… mało ludzkim głosem. Brzmiało to bardziej jak gulgotanie, jak gdyby jego gardło, nie było przyzwyczajone do formowania słów.
- To chyba Ci których przybycie przewidział prorok, prawda bracie? – zza ogromnej sylwetki Ugmara demonicznego młota, padły słowa, na pewno nie należące do niego.
- Masz rację bracie, zbrojny o ogromnym ostrzu i czarnoskóry brutal. –odparł niemal bliźniaczy głos.
Po tej krótkiej wymianie zdań dwie bardzo podobne do siebie postacie ujawniły się, wychodząc zza swego kapitana.


Pierwszym był młody chłopak, ubrany w długi biały płaszcz. Strój był rozpięty, ukazując tym samym czarną koszulę, na której widniały oficerskie odznaczenia. Dziwnie wyglądający czarny miecz, spoczywał w dłoniach białowłosego, jednak z tego co Richter zauważył broń… nie miała ostrza. Wyglądała niczym kawał metalu, któremu ktoś nadał mieczopodobną postać.
Drugi z osobników, miał blond włosy, zaś zamiast płaszcza wybrał sobie szara kurtkę. Jego strój też ozdabiały insygnia oficerskich obowiązków, zaś znudzone spojrzenie, wskazywało na to że zapewne wykonywał przed chwila papierkową robotę. Jego dłonie, zaciśnięte były na równie dziwnej broni, co białowłosego młodzika. Dwie, wykonane z czarnej stali, bryły które jedynie udawały miecze. Richter nie mógł wycenić jak są wyważone, oraz do czego służą- pierwszy raz widział taką broń.


- Więc oto zwiastuni zagłady? –zwrócili się bracia, jednocześnie w stronę bohaterów tej opowieści.

Mordok


- Dobra nasza, spichlerz nie jest chroniony barierą.- szepnął Katou w stronę Przydupasa, gdy oddali salut kolejnej grupce strażników. Dwójka bohaterów z przypadku, przemykała korytarzami, w stronę wewnętrznego dziedzińca, bez trudu. Obaj wiedzieli jak wczuć się w rolę, oraz żaden z nich nie chciał umrzeć w takim miejscu.
- Czemu z nami poszedłeś? –mruknął Jednooki, gdy spokojnym krokiem kierowali się ku magazynowi z zapasami.
- Bo jak skopiecie robotę, to i tak prorok nas rozwali. –odparł Katou wzruszając ramionami. – Wole być przy kimś jak ten dziwny rycerz i twój kapitan… wyglądają na silnych. –dodał kończąc dyskusję, bowiem zbliżyli się do grupy strażników, pilnujących wejścia do spichrza.


Szóstka uzbrojonych w proste miecze i tarcze mężczyzn, pełniło warte przed wejściem do magazynu. Gdy Przydupas i szmugler zbliżyli się do nich, pozdrowili ich typowym salutem, po czym Katou przejął pałeczkę.
- Mamy sprawdzić stan zapasów. –oznajmił pewnym głosem.
- Nic nam o tym nie wiadomo. –odparował od razu jeden z strażników, podejrzliwe zerkając na przebranych osobników.
- To rozkazy Proroka… ale jak chcesz mogę mu przekazać iż nas nie wpuściłeś. –odparł na to z lekkim uśmiechem Katou.
Strażnik widocznie pobladł, jak i jego kompani, którzy zaczęli zerkać na siebie. Kilka porozumiewawczych spojrzeń wystarczyło, by po chwili otworzyć jednookiemu i jego nowemu towarzyszowi, wrota do magazynu.
- Sukinsyny… –mruknął szmugler gdy wkroczył do środka magazynu. – Mają tyle żarcia, a lud głoduje… –dodał wyraźnie zirytowany. Nie było to kłamstwem, magazyn wypchany był po brzegi, a nie był to jedyny składzik na zamku. Towarów i żywności, spokojnie starczyłoby by ulżyć ludności, zamiast tego jednak ukryta była przed wzrokiem szarych mieszkańców. Sprawne dłonie człowieka z wschodu, zgarnęły jabłko do kiszeni gdy ten opuszczał magazyn.
- Dobra, wszystko w porządku, oby tak dalej! –stwierdził z uznaniem do strażników, którzy odetchnęli z ulgą.
W tym też momencie, u jego stóp wylądowała dziwna fiolka, która otoczyła srebrnym dymem sylwetkę jego jak i Przydupasa. Jednooki zakaszlał głośno, odganiając srebrny pył dłonią, lecz ku swemu przerażeniu dostrzegł iż ta wróciła do dawnego wyglądu. Szmugler też stracił swój kamuflaż, zamroczony tak samo jak i dawny jeniec z obozu blizny.



- Niewierni, których przybycie przewidział prorok! –stłumiony przez metalową maskę głos, dotarł do uszu obojga mężczyzn. Obładowana wieloma miksturami i fiolkami postać, kroczyła ku nim os strony zamku. To zapewne ten osobnik zdjął z nich zaklęcie. Długie, dziwnie wyglądające szaty, oraz uniesiony posążek przedstawiający maskę o trzech oczach wskazywał na to, iż to jeden z wyznawców proroka. Zdobiony kostur, oraz kusza wskazywał jednak na to, że nie jest on pokojowo nastawionym piewca wiary.
- To Mordok, główny kapłan! –zakasłał Katou, dobywając swego kozika.

Sytuacja nie wyglądała najlepiej, bowiem strażnicy spichlerza, dobyli broni, powoli okrążając dwójkę zwiadowców. Mordok, natomiast coraz szybciej skracał dystans, dzielący go od bohaterów, zaś jego ręce powoli odpinały kolejną z fiolek.


Ohydna Magia.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=63zucULy_lg[/MEDIA]

Elathor i Samanta stali przed wejściem do wschodniej wieży, z której aż buzowała magia. Zaklęcie niewidzialności oraz kamuflażu już dawno zostało rozproszone, jednak dwójka magów niezbyt się tym przejęła. Korytarz za nimi wypełniony był sylwetkami zamrożonych strażników, a większa grupka która chciała ich powstrzymać, została zamknięta w ciasnym niebieskim pudle, stworzonym przez kobietę.
Lodowy mag otworzył drzwi, prowadzące do komnaty niemal na szczycie wieży, po czym odruchowo zasłonił nos i usta. W pomieszczeniu śmierdziało. Nie był to jednak zwykły odór, a swąd paskudnej i czarnej magii. Samanta i jej pupil również to poczuli, bowiem kot cały się zjeżył, a dama wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia.
W dużym pomieszczeniu, buzowały trzy portale z których co chwile wyłaniały się i skręcały czarne macki.


Runy dookoła portalów, wskazywały na bardzo dawną magię, bowiem nawet obeznany w sztukach tajemnych Elathorn, nie był wstanie od razu ich zidentyfikować. Jednak przeznaczenie magicznych przejść szybko stało się jasne.
W klatkach, które znajdowały się niemal w całej sali, znajdowały się kobiety, z tego co zauważyła Samanta, tylko to brzemienne. Zapłakane, brudne i przerażone… oraz przeznaczone na poświęcenie.
Trzy ogromne stworzenia, przypominające ogry, wyciągały właśnie z klatek kolejne niewiasty, niosąc je w kierunku poszczególnych portalów.


Grube, obleśne i zapewne nieziemsko silne stwory, niczym kukłami ciskały kobietami w stronę czarnych macek. Magia obejmowała białogłowy, a czarne macki wbijały się w ich brzuchy, niczym włócznie. Oplatały tam nienarodzonej jeszcze dziecko, by wyrwać zarodek na świat. Matki z krzykiem agonii, pochłaniane były przez portal, który niczym olbrzymie szczęki, rozrywał je na kawałki, które nieraz lądowały na wydobytym dziecku.
Ten krwawy pokaz, był na tyle ohydny, iż wrażliwy żołądek Elatorna nie wytrzymał, a zawartość jego obiadu została zwrócona na ziemię.
Samanta odwróciła wzrok, jedynie kot z wściekłym wyrazem pyszczka obserwował dalszy proces. Nienarodzony człowiek, wyrwany z łona matki, oplatany był przez ciemne odnóża, demonicznej magii która przemieniała go w…



…paskudnego stwora o ostrych zębach i pajęczych nogach. Mały demon lądował na posadzce pomieszczenia, po czym krzyczał niczym noworodek. Niczym na komendę, ogromne niebieskie potwory, chwytały nowo stworzonego demona, ciskając nim w stronę sufitu. Oczy kota powędrowały pod sklepienie i rozszerzyły się z przerażenia. Cały sufit pokryty był, takimi malutkimi demonami, które przyssane były do mięsistej powłoki, która pulsowała delikatnie. Wyglądało na to, iż żywią się tym dziwnym pokarmem… jednak zwierzak szybko zobaczył skąd on się tam bierze. Za każdym razem, gdy ciemność przemielała kobiety na kawałki, substancja powiększała się lekko.
Demony żywiły się swymi dawnymi matkami.
Samanta nie wypowiedziała ani słowa, jej oczy płonęły nienawiścią i smutkiem, zaś w dłoniach poczęły formować się błękitne sfery.
- Proszę… zakończcie to… miau…. –wyjęczał kot, dla którego te widoki były zbyt potworne. Pieszczoch zwinął się w kłębek i z cichym pyknięciem, zniknął w niebieskim rozbłysku.

Posłaniec


John zostawił za swoimi plecami Lukroz, parę godzin temu. Anonim jak i jego brat, wybrali swoją ścieżkę, a teraz z plecakiem pełnym zapasów, oraz nową paczką papierosów, kierowali się w stronę góry przeznaczenia. Była to po części trudna decyzja, bowiem kompani których John zostawił za plecami, prędzej czy później zauważą jego brak… ale wszak rodzina była ważniejsza.
Co do uzupełniania prowiantu, nie było to takie trudne, mimo niezbyt dużej ilości złota. Magia, która czyni Cie anonimowym, często się przydaje, a już szczególnie w mieście gdzie pozycja i znajomości mogą załatwić wszystko.
Zmierzch powoli pokonywał dzień, a przedstawiciel największej korporacji, do spraw magicznych przedmiotów parł dalej przed siebie. Mimo, że jego brat był w pobliżu, czuł się samotny. Jego żona wyjechała do nieznanego mu krewnego, a drużyna z która od ostatnich tygodni poróżował, zapewne wpakowała się w nowe kłopoty.
Rozmyślania przerwał jednak szelest i bulgot, niepodobny do żadnej żywej istoty. Nogi mężczyzny automatycznie poczęły drżeć, a dłonie panicznie zaczęły poszukiwać noża motylkowego.
Mimo to jego szósty zmysł nie reagował, a oczy nie były wstanie dostrzec źródła dźwięku, co jeszcze bardziej przerażało anonima, niemal do stopnia, w którym poczuł jak pęcherz prosi o zezwolenie na spoczynek.
- Witam. –odezwał się głos tuz przy jego uchu, na co John aż podskoczył.


Istota złożona z cienia, lewitowała obok niebo, w tureckim siadzie. Mimo, że przypominała człowieka, to jej członki były nienaturalnie wydłużone, a coś mówiło anonimowi, że istotą ludzką nie jest. Biała, przypominająca czaszkę maska, zasłaniała twarz czarnej istoty. Przedstawiciel Handlowy dostrzegł jednak, pewną podobiznę owego przedmiotu, do czegoś co kiedyś już widział. Jego fotograficzna pamięć jak i szybki umysł od razu skojarzyły fakty, a z ust samoczynnie wyrwało się słowo.
- Yartak?
- W rzeczy samej… jak się miewasz? –zapytał król nieumartych… który winien być dawno martwy!


Sanity Knights

Krucza rezydencja


Dziwna trójka kroczyła przez opuszczone miasto, w stronę którą wskazał im starzec. Była to zbieranina doprawdy nietypowa, niebiesko skóra kapłanka, wampir… oraz człowiek o dość dziwnym charakterze. Jednak nie warto oceniać książki po okładce, a po tym co ze sobą niesie.
Droga nie była trudna, aczkolwiek lekko przerażająca. Opuszczone miasto, zawsze niosło ze sobą pewien dreszczyk. Okiennice uderzały o siebie, deszcz bębnił o dachy zaś sporadyczne błyskawice jedynie uzupełniały ten nastrój.



Rezydencja znajdowała się w centrum miasta. Tak jak mówił starzec, było to miejsce, które trudno było przeoczyć. Wyróżniała się na tle innych budynków, przepychem, jak i tym iż była najmniej zniszczona. Stara stalowa brama, prowadząca do ogrodów posiadłości stała otworem, a w oknach faktycznie widać było błyski światła. Jednak to nie one przykuwały spojrzenia.
Na dachach pobliskich domostw, na drzewach w ogrodzie oraz na całej rezydencji, siedziały olbrzymie ptaki. Czarne pióra ociekały wodą, a humanoidalne stworzenia wpatrywały się w idąca ulicą trójkę osobników.


Żadne ze stworzeń nie drgnęło, jedynie ich głowy wędrowały wraz z krokami drużyny. Były tu dziesiątki jeżeli nie setki, tych ptakopodobnych stworzeń. Na ciałach niektórych dało się zauważyć, resztki ubrań, lub chociaż strzępki materiału. Czyżby Krio i Madred mieli skończyć tak samo?
Drużyna stanęła w końcu przed bramą, zaś przeszywające ich spojrzenia stawały się coraz bardziej natarczywe. Jak gdyby stworzenia tylko czekały na sygnał by się zerwać do lotu i rozerwać intruzów na kawałki.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 25-08-2013, 17:24   #276
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Podobno w razie zagrożenia ochrania się odruchowo to, co jest najważniejsze. Suro, działając mniej więcej po równo świadomie, jak i instynktownie zasłonił swoim ciałem Haru.
- Zabierz stąd wszystkie dziewczyny i uciekajcie. – rzucił pozbawionym emocji głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie myśl, że zostawię cię tutaj... – elfka próbowała się przeciwstawić decyzji swojego lubego, lecz ten nie dał jej na to szans.
- Uciekaj do cholery! Nie mogę walczyć ze świadomością, że ryzykujesz życie. Zatrzymam go na tyle, byście mogły stąd bezpiecznie uciec.
Twarz niespodziewanie zabolała, gdy Haru wymierzyła mu cios otwartą dłonią.
- Przestań pieprzyć głupoty! – z oczu kobiety prawie zaczęły płynąć łzy. - O czym ty kurde bredzisz?! Będziemy walczyć razem. Razem go pokonamy.
-Nie rozumiesz? To nie walka o zwycięstwo. To walka o przetrwanie. A ja nie mam zamiaru patrzeć, jak umierasz. Poza tym jesteś odpowiedzialna za te dziewczyny. Jeśli nie chcesz, by zginęły, musisz mnie zostawić. Uciekaj z nimi. Już!
Wzmianka o odpowiedzialności wyraźnie odbiła się na elfce. Nie była jednak do końca przekonana, by zostawić Suro samego.
- Masz przeżyć. Słyszysz?! Jeśli umrzesz... Nie daruję ci! – Łzy pociekły po jej twarzy, gdy odwróciła się w głąb kryjówki. - Przyślę kogoś z twoją bronią. – rzuciła jakby spokojniejszym głosem, nim biegiem puściła się korytarzem.

Serce elfa chciało mu niemal wyskoczyć z piersi. Pomimo że tego nie okazywał, bał się. Nie był to strach przed tym, co miało go spotkać. Nie był to ten, który odbierał możliwość wykonania choćby najmniejszego ruchu. To był zupełnie inny rodzaj strachu. Nie sprawiał, że białowłosy bał się śmierci. Bał się utraty Haru. Strach ten wlewał się w szermierza, wywołując też inne uczucie...
Ci, którzy byli opętywani przez szaleństwo tracili kontrolę nad własnym ciałem. W zamian zyskiwali jednak siłę, z którą trudno było się równać. Plaga ta, w tej jednej konkretnej chwili wolała się jednak trzymać z dala od zabójcy. Nie miała jak zapuścić swych pokrętnych korzeni w jego umysł. Ten, który władał wiatrem, nie był jakoś specjalnie odporny na zarazę. Po prostu jego głowa zajęta była przez co innego.
Gniew był podobny do szaleństwa pod wieloma względami. Jeśli zebrało się go odpowiednio dużo w jednym miejscu, mógł dodać sił. Nic jednak nie było za darmo. W zamian zabierał jasność umysłu i zdolności logicznego myślenia. Jednak i to dało się kontrolować. Jeśli powód gniewu był odpowiednio ważny, siła przypływała bez kosztów. A Suro nie był zły. Był wkurwiony...
- „Oddał swe pragnienia czemuś innemu”? – elf powtórzył pytanie Rufusa. - „Przedkładasz kobietę ponad swoją broń”? – białowłosy mówił głosem, który niejednemu mógł zmrozić serce. - Nie rozśmieszaj mnie! Ideały są dla głupców, którzy zapomnieli, jak się żyje! Nie oddałem pragnień! Zemsta za to, co spotkało bractwo nigdy nie była pragnieniem! Zaślepiła mnie, przez co nie mogłem dostrzec, tego co tak naprawdę się dla mnie liczyło! Choćbym nie wiem jak, dbał o me ostrza, nigdy nie mogą być ważniejsze od żywej osoby! Są tylko narzędziami! Nie, nie jestem słaby! Znalazłem w sobie siłę, by się o kogoś zatroszczyć! Znalazłem powód, dla którego mogę iść na pewną śmierć z uśmiechem na ustach! A ty z tymi swoimi gadkami o miłości do broni... Jesteś szalony! Nie pozwolę, by ktoś taki odebrał to, na czym mi zależy!

Suro, czuł w sobie moc. Czuł ją zawsze. Tym razem jednak dostrzegł w niej jedną zasadniczą różnicę. Z reguły postrzegał swoją osobę jako pośrednika między żywiołem powietrza a bronią. On jedynie zbierał energię, która była kumulowana przez ostrza. Teraz to też miało miejsce. Lecz również coś jeszcze. Czuł jak moc, kumuluje się w nim samym. Czuł, że sam może stać się bronią władającą wiatrem.
Pewnie, gdyby nie Haru nigdy nie odkryłby w sobie takich zdolności. To od niej pochodziła jego siła...
- Stawaj! – rzucił gniewnie, przybierając swą typową bojową pozę.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=7uUVsfvlAzU[/media]

Rufus wyprostował się na swoją imponująca wysokość, a jego oczy zapłonęły czystym gniewem. - Wiele się po tobie spodziewałem. -zaczął mówić, w tym samym czasie gdy jego kroki powolnym tempem poczęły kierować ciało w stronę Surokaze. - Przy pierwszym spotkaniu, twoje miecze były zdeterminowane, by wygrać, chciałeś walczyć dla nich. -dodał kręcąc młynka, wielkim ostrzem Lust. - A teraz porzucasz to, co dla każdego wojownika winno być najważniejsze. Mam nadzieje, że twe szaleństwo nie odbierze tego daru, dzierżącemu rozpacz. -mówiąc to uniósł broń, stawiając ją an sztorc przed swoja twarzą. - Wyleczę Cię z tego obłędu. Odstąp, bym mógł usunąć zarazę, która wykradła ci to co najważniejsze. Ta kobieta jest twoją chorobą. -dodał zerkając na plecy oddalającej się Haru.

- Pieprz się! – odparł Suro, nie ruszając się nawet o milimetr. - Jeśli chcesz iść dalej, musisz to zrobić po moich zwłokach! Moje ostrza były zdeterminowane, by wygrać? I co z tego? Nawet cię nie zadrapałem. Ale teraz jest inaczej. Teraz ja jestem zdeterminowany, by nie przegrać!
Pomimo zamkniętej przestrzeni podmuch wiatru rozniósł się po pomieszczeniu. Oczy elfa zaczęły błyszczeć. Z jego gardła wyrwało się ciche warczenie.
Idealiści. Pieprzeni idealiści goniący za czymś. co było wręcz nieosiągalne. Białowłosy sam do niedawna gotów był skoczyć w ogień za pragnieniami wykraczającymi daleko poza jego możliwości. Teraz było podobnie. Choć zmienił się powód rozpoczęcia samobójczej batalii. Nie był wyimaginowany. Był materialny. Zasiany głęboko w umyśle, jak i sercu. Naprawdę warty, by oddać za niego życie.
Wietrzne ręce wyrosły z pleców szermierza chwilę przed tym, gdy ten ruszył do ataku. Jego ruchy były szybsze nie tylko dzięki przyspieszeniu, któremu się poddał. Szybkość pochodziła również z jego środka. Z mocy wypełniającej każdy kawałek jego ciała.
Elf poruszał się nisko. Energia skierowana została zarówno do ostrzy, jak i sztucznych kończyn. Zamierzał dwoma cięciami wspomaganymi żywiołem powietrza zaatakować nogi Rufusa i w tym samym momencie, licząc na element zaskoczenia, użyć wietrznych dłoni do wystrzelenia dwóch pocisków z jak najbliższej odległości w twarz oponenta.

Gdy Surokaze ruszył, Rufus nie zaprzestał swego powolnego marszu. - Lust Fangs.- mruknął, zaś zęby na ostrzu zaczęły z cichym warkotem się poruszać. Przybierały one na prędkości, a po chwili miecz zmienił się, w wyjąca głośno piła łańcuchową, która lubieżnie przecinała powietrze.
Powietrzne cięcie poszybowały w stronę nóg przeciwnika, ale jego miecz rozerwał jedno z nich, swymi drapieżnymi zębami. Drugie co prawda uderzyło w pancerz, ale zostawiło nań jedynie głębokie pęknięcie, ciało wojownika nie zostało naruszone. Wtedy też Elf wyprostował się, by wietrznymi ramionami, wystrzelić dwa pociski w twarz Rufusa. Jednak kończyny, znalazły się za głowa przeciwnika, który pochylił się z impetem, by hełmem uderzyć w twarz Surokaze. Długouchy został odrzucony w tył, a z jego rozciętego czoła, pociekła strużka krwi.
- Jesteś słaby. -warknął rozgniewany Rufus, unosząc miecz nad głowę, by jednym uderzeniem rozerwać elfa na strzępy.

Słowa Rufusa nie wywarły na Suro specjalnego wrażenia. Być może dlatego, że elf od zawsze był świadomy swojej słabości przynajmniej w aspekcie siły. Być może dlatego, że były wypowiedziane przez faceta odzianego w pełną zbroję płytową, który walczył z facetem ubranym jedynie w skórzane spodnie. Być może dlatego, że białowłosy ich nie zarejestrował, będąc zbyt zajętym kombinowaniem jak przeżyć nadchodzący atak i jednocześnie wykonać kontratak.
Bycie samemu bronią poszerzało możliwości szermierza. Korzystając z wychylenia ciała na skutek spotkania z głową Rufusa, oparł swe sztuczne ramiona o ziemię za plecami. Wokół jego stóp zaczął zbierać się wiatr. Jego usta otworzyły się lekko, gdy tuż nad nimi powietrze krążąc z coraz większą szybkością, formowało tornado.
Plan był karkołomny. Wymagał nie lada gibkości ciała, jak i zapewne braku piątej klepki. Ciało Suro było przyzwyczajone do różnego rodzaju gimnastyki, a jego umysł w pewnych sytuacjach nie pracował, tak jak powinien. Elf zamierzał odbić się od ziemi przy pomocy wietrznego pchnięcia, by opierając się na sztucznych rękach wykonać salto w tył. W momencie, w którym jego głowa znajdować się będzie najbliżej ziemi zamierzał wystrzelić świder stworzony z żywiołu powietrza i skierowany w nogi Rufusa, oraz – jeśli pozwoli mu na to los i tylko wtedy – przy pomocy ostrzy stworzyć dwa cięcia, które uderzyć miały w hełm oponenta, zaraz po tym jak ten opuści miecz.

Miecz zaczął opadać w dół, zaś Surokaze odbił się od ziemi. Jego ciało otarło się niemal o wirujące zęby, gdy saltem udało mu się uciec od śmierci. Jego twarz niemal dotykała ziemi, podczas tej akrobacji, a wietrzny świder ruszył prosto w kolano przeciwnika. Rufusa jednak niełatwo było zaskoczyć, bowiem jego noga zeszła z trasy lotu ataku, który uderzył w ścianę za rycerzem. Zbrojny poderwał olbrzymie ostrze, z roztrzaskanej podłogi, próbując zahaczyć o odskakującego elfa, jednak ten był dlań za zwinny.
- Jak mogłeś porzucić dreszcz potyczki i przyjemność zwycięstwa, dla kobiety? -warknął motocyklista, a jego miecz zawarczał głośno.

Suro, był szybszy i zręczniejszy niż przeciwnik. Ta przewaga nie miała specjalnego znaczenia, jeśli nie potrafił zranić Rufusa. Samym unikaniem trafień nikt jeszcze walki nie wygrał, a o wzięciu zbrojnego na zmęczenie pewnie nawet nie było sensu myśleć. Trzeba było wymyślić odpowiedni plan. Plan, który nie musiał być nad wyraz niespodziewany. Wystarczyło, by był na tyle głupi, że dzierżący Lust nie weźmie go pod uwagę. Tego typu pomysły zwyczajowo dotyczyły zbliżenie się do oponenta, co w tym przypadku mogło skończyć się utratą zbyt dużej części ciała. Czyli jednak pozostawało liczenie na swoją ruchliwość.
- Kto ci naopowiadał głupot, że porzuciłem walkę? – Już w czasie pierwszego spotkania elf uznał, że Rufus jest niespełna rozumu. Teraz to przekonanie tylko się pogłębiało. - To, że nie mam przy sobie mych ostrzy, jest związane tylko i wyłącznie z tym że posiadam w sobie to, co ludzie nazywają człowieczeństwem. Zresztą co złego jest w kobiecie i chwili zapomnienia? Walka czekała tuż za rogiem. Mieliśmy iść obalić rządzących Lukrozem. Ale musiałeś się wtrącić ty ze swoimi dziwnymi ideałami, których sensu nijak nie potrafisz przekazać innym.
Białowłosy starał się zagadać swojego przeciwnika i zyskać trochę czasu na dokładne przyjrzenie się korytarzowi, w którym walczyli. Gdyby potyczka toczyła się na otwartej przestrzeni, elf mógłby spokojnie atakować z różnych stron. Tutaj był ograniczony. Chociaż z drugiej strony wielgachne ostrze też nie było najlepszym rozwiązaniem na walkę w korytarzu.
Właśnie broni Rufusa szermierz postanowił poświęcić trochę uwagi. Chciał wychwycić jakieś typowe ruchy, ułożenie, szybkość reakcji, cokolwiek co pozwoliłoby mu pokonać tę przeszkodę.
Suro, zamachnął się swoją bronią. Dwa wietrzne cięcia poleciały na spotkanie ząbkowanego ostrza. Miecze podążały z dołu do góry, by na chwilę podrzucone wylądować w sztucznych dłoniach i pokonując drogę ku ziemi posłać kolejne cięcia.

Kolejne wietrzne ataki były rozbijane przez miecz wroga. Rufus nie był może demonem prędkości, jednak do jego fechtunku nie można było mieć zastrzeżeń. Dłonie gładko przekładały chwyt na rękojeści, tak by w danej sytuacji najłatwiej prowadzić całą broń. Rycerz i Lust byli niczym jedno stworzenie, kompatybilne i pomagające sobie nawzajem. Surokaze czuł dziwną presję, wypływająca od ząbkowanego ostrza, tak jak gdyby i ono miało własną wiadomość. Im dłużej patrzył na pancernego wroga, tym bardziej wydawało mu się, iż ta walka to dwóch na jednego.
Rozmiary miecza w rękach normalnej osoby, faktycznie byłyby problemem, jednak Rufus, którego siła dorównywała, a może i przewyższała przeklęte moce Calamitiego, po prostu ciał kamienie, które mu przeszkadzały. Ostrze przechodziło przez ściany bez większych problemów... chociaż wtedy rzecz jasna zwalniało oraz manewrowanie nim było o wiele trudniejsze.
- Nie chodzi o to, gdzie teraz są twoje miecze, ale co masz w sercu. -warknął zbrojny, zapierając się lewą nogą, by sprawniej odpierać kolejne wietrzne ataki. - Moja żądza, nie potrafi wyczuć już twego zapachu, a to znaczy, że porzuciłeś to, co najważniejsze, przynajmniej na chwilę.

- Może trochę bardziej precyzyjnie. To co najważniejsze to walka? Pogoń za zemstą? A może za ideałami? Czy po prostu chęć zabicia wszystkiego, co stoi na mojej drodze bez mrugnięcia okiem? – Suro zadawał kolejne pytania, kombinując jak wykorzystać poczynione obserwacje.
Nauczyciele w bractwie powtarzali, że najważniejsze do pokonania przeciwnika jest znajomość jego samego. Wtedy poznać można też jego słabe punkty. Nic tak nie pomaga w poznaniu się, jak rozmowa. Białowłosy miał jednak z tym problem. O ile jego oponent nie należał do milczków, o tyle mówił w sposób, który utrudniał odszukanie sensu w jego słowach, chociaż i tak było to łatwiejsze niż w czasie rozmowy z Łowcą. Jedynym słabym punktem, z jakiego zdawał sobie sprawę szermierz, był uszkodzony pancerz na prawej nodze. Kłopot w tym, że Rufus pewnie też sobie doskonale zdawał z tego sprawę. Ale można było to wykorzystać do innego ataku. Na razie jednak elf wolał wysłuchać, co dla zbrojnego było tym najważniejszym.

- Najważniejszy jest miecz! -ryknął Rufus, tupiąc tak silnie, że kamienie pod jego nogami popękały delikatnie. - Tylko ono jest w stanie zrozumieć naturę naszej duszy. Powinieneś uczyć się od dzierżącego rozpacz, on potrafił zjednać się ze swoją bronią. - dodał, posyłając w stronę Surokaze wstęgę czerwonej energii, której ten zręcznie uniknął. - Miecz może być twym jedynym partnerem. -dodał jeszcze rycerz, który był już niebezpiecznie blisko elfa.

- Mogłem się tego po tobie spodziewać. – odparł elf, gdy jego przyspieszone ciało odskoczyło w tył. - Przykro mi, ale moje miecze zostały tam, gdzie zaczęła się moja droga ku zemście. Wtedy w piramidach nie odczytałeś tego, kim tak naprawdę jestem.
Ostrza trzymane przez Suro w rękach zaczęły wirować obracane pomiędzy jego palcami. Przed każdą z broni tworzyło się tornado. Dwa dodatkowe wiry powietrza pojawiły się przed wietrznymi kończynami. Białowłosy zbliżył ku sobie wytwory żywiołu powietrza, a te poczęły łączyć się w jeden potężny świder. Nie wyglądał on jednak tak jak normalny atak tego typu. W zewnętrznym wirze wirowały cztery mniejsze wiry, które dodatkowo obracały się względem siebie. Szermierz skierował tak przygotowany atak w stronę Rufusa, tak by wiatr zasłaniał jego prawdziwe zamiary. Przed swymi ustami wytworzył kolejne tornado, a jego lewa noga otoczona wiatrem była gotowa, by w każdej chwili wystrzelić powietrzny pocisk skierowany w prawą nogę przeciwnika. Poczwórny świder wystrzelił na spotkanie ze swoim celem. Po chwili, przez którą zbrojny powinien opuszczać swój miecz do przecięcia pierwszego ataku, śladem swojego poprzednika poleciało mniejsze tornado i wystrzelony tuż nad ziemią wietrzny pocisk.
Suro, nie zamierzał jednak poprzestać na tym. Po raz kolejny korzystając ze swojego przyspieszenia, zamierzał skoczyć w prawą stronę, by nawet biegnąc po ścianie dla uniknięcia zagrożenia ze strony broni oponenta znaleźć się za jego plecami i tam zaatakować go kolejnymi wietrznymi pchnięciami z jak najbliższej odległości.

Tornado wystrzeliło w stronę zbrojnego, który tak jak przewidywał Surokaze, opuścił nań swoją broń. Efekt zderzenia tych dwóch ataków był niezwykłym widowiskiem. Warczące zęby, zaczęły rozrywać powietrze, które z kolei niczym iskry zaczęło rozpryskiwać się na wszystkie strony. Małe wietrzne cięcia, rysowały zbroję rycerza, niczym odłamki stali połamanego miecza. Lust opadło w końcu na ziemię, z głośnym łupnięciem rozbijając kamienne podłoże. Wtedy tez wypuszczone z ust elfa tornado, zaszarżowało na hełm dzierżyciela pożądania. Ten jednak zareagował, jak na wojownika przystało, jedna z jego dłoni wypuściła rękojeść broni, by ustawić się przed pociskiem. Rękawica poszła w drzazgi, ale atak nie dosięgnął twarzy wojownika, który syknął cicho.
Cała zawierucha spowodowana, zderzeniem się miecza z wielkim tornadem sprawiła, że posłany przy ziemi atak został zdmuchnięty, zanim dotarł do swego celu. Rufus pochwycił Lust oburącz... by zdać sobie sprawę, że nikogo przed nim nie ma.
Elf o białych włosach uderzył niczym profesjonalny zabójca, szybko i cicho. Pchnięcie wiatru rozbiło spory kawał metalu, na plecach wroga, oraz niczym włócznia wbiło się w muskularne plecy. Rufus ryknął z bólu, jednak taki atak nie mógł go powstrzymać od dalszej walki.
- Lust Storm! - krzyknął, a zęby jego broni wystrzeliły w powietrze. Surokaze w ostatniej chwili, odskoczył w tył, dzięki czemu nie został poszatkowany na plasterki, przez krążące dookoła zbrojnego metalowe płatki. Ostrza, skutecznie blokowały widoczność, jednak nie to było problemem. Zaczęły one wracać bowiem na swoje miejsce, które teraz pędziło w dłoniach szarżującego Rufusa. Członek bractwa, po raz kolejny zmuszony był do uniku... który tym razem zawiódł. Noga elfa zahaczyła o ciało, jednej z poległych kobiet, a on zachwiał się nad ziemią. Rycerz zaś bezwzględnie, potężnym poziomym cięciem, przez pierś, posłał wątłego elfa na pobliska ścianę. Suro, poczuł, jak jego żebra niemal pękają od siły uderzenia, zaś rana rozchodząca się przez całą pierś, piekła żywym ogniem.

Bolało. Cholernie bolało. Elf opadł na kolana, dysząc ciężko. Mimo to na jego twarzy pojawił się uśmiech. W końcu udało mu się pokonać defensywę przeciwnika. W końcu udało mu się zranić Rufusa... I najwyraźniej wyprowadzić go z równowagi. Teraz trzeba było tylko kontynuować.
- I ty masz czelność mówić, że jestem słaby! - Uśmiech poszerzył się, przypominając teraz uśmiech szaleńca. -Ty, walczący w zbroi przeciwko komuś ubranemu w spodnie! Ty, który pomimo całej swojej mocy jeszcze mnie nie zabiłeś!
Białowłosy podniósł się z klęczek. Obrócił swoją broń, tak by ostrza dotykały jego rąk. Pochylił się nisko nad ziemią.
- Śmiać mi się z ciebie chce.
Zaczął biec. Krew wrzała w jego żyłach. Śmierć czy życie. Teraz było to obojętne. Liczyło się jedynie pokonanie przeciwnika. Nie ze względu na jakieś wyimaginowane idee. Chciał go pokonać, by Haru była bezpieczna... a jeśli nie wynegocjować jej życie kosztem własnego.
Ściana na lewo od Rufusa przyjęła nogi elfa, zrzucając z siebie obluzowane kamienie, gdy ten przyspieszony zbliżał się do zbrojnego. Nie miał planu. Działał instynktownie. Wiatr zaczął krążyć wokół broni tak samo, jak wokół każdej z kończyn białowłosego i jego twarzy. Dwa cięcia poszybowały na spotkanie z bronią zbrojnego. Suro, chciał go sprowokować. Chciał, by uderzył właśnie w tę stronę. Tylko po to, by samemu móc zniknąć i zaatakować z prawej strony pozostałymi atakami i licząc na bezwładność własnego ciała odjechać po podłodze jak najdalej od oponenta.

- Bo nie chce cię zabić. Masz zbyt duży potencjał. Zlikwiduje jedynie to, co Cie ogranicza, to co więzi twoje ostrza. - odparł Rufus, stając w pozycji do bloku. Tak jak Elf się spodziewał, chciał on zablokować wietrzne cięcia, które poszybowały w stronę Lust.
Surokaze zniknął, by pojawić się z prawej strony rycerza, nisko przy ziemi, niczym cień... który otrzymał pancernego kopa w twarz. - Wiem, jak walczysz. Twoje myśli są ograniczone przez nią. - rzucił przeciwnik, gdy Surokaze, po raz kolejny tego wieczoru, poszybował nad podłogą.
Cholerny korytarz zbyt go ograniczał. Nie był przyzwyczajony do walki w takich warunkach. Musiał wymyślić coś, co zaskoczyłoby Rufusa.
- Zabicie jej nic nie rozwiąże. – powiedział elf, po podniesieniu się z ziemi. – Jeśli chcesz usunąć, to co ogranicza moje ostrza, to musisz mnie zabić.

Suro, wyciągnął szeroko ręce. Jego palce przestały trzymać miecze, które z brzdękiem wzmocnionym przez echo uderzyły o podłoże. Wietrzne kończyny skurczyły się, chowając za plecami szermierza.
– No śmiało. W końcu po to tu jesteś. Usunąć ją z mojego umysłu. – białowłosy posłał przeciwnikowi spojrzenie pełne determinacji. - Odrzuciłem me ostrza. Nie podniosę ich nawet wtedy, gdy ją zabijesz. Poniosłeś porażkę. Jedynie co możesz zrobić to mnie zabić. W końcu to zgodne z twoją logiką. Usunąć to, co przeszkadza. Tylko ja jestem przeszkoda dla siebie!
Wóz albo przewóz. Życie albo śmierć. Był przygotowany na spotkanie z własnym ojcem, bez względu na to gdzie ten był. Jeśli szaleństwo nie sięgało poza śmierć, powinien zostać pochwalony. Jeśli było inaczej... Trudno. Nie żałował niczego.

- Wrócisz do nich. Niczym do dawnej kochanki, czujemy to, moje pożądanie to wie. – odpowiedział, delikatnie gładząc zakrwawione ostrze. - Jesteśmy tacy sami... ty, ja, ten, który niesie rozpacz. Każdy z nas, ma tylko jedną prawdziwą kochankę, prędzej czy później to zobaczysz. -odparł rycerz.

-Jeśli tak stawiasz sprawę... – elf szybkim ruchem sięgnął po miecze, które przed chwilą opuścił. Kolano otoczone przez wiatr zbliżyło się do nich. Ostrza najpierw wygięły się niebezpiecznie, by po chwili ustąpić sile powietrznego żywiołu. - Jeśli to ci nie wystarczy na dowód, że nigdy nie sięgnę po broń to może to... – białowłosy wycelował złamane ostrze... we własną pierś. - Podobno zależy ci na moim życiu. Skoro tak, to odejdź stąd. – głos Suro nie zadrżał nawet na moment. - Więc jak będzie?

Surokaze poczuł, jak powietrze dookoła zbrojnego zafalowało. Zdawało się, iż zgęstniało niczym zupa, próbując przejąć całą okolice pod swe panowanie.
- Przeklęty głupiec!- ryknął Rufus, głosem przepełnionym taką ilością gniewu, że nawet kolana nieustraszonego elfa zadrżały. - Najpierw niszczysz swoją miłość, a potem chcesz uciec w objęcia ostatniej wojowniczki!? - ziemia pod stopami rycerza popękała, gdy ten ułożył olbrzymie ostrze poziomo wzdłuż swego ciała. - Giń!- zawył niczym szaleniec, a jego sylwetka rozmyła się od prędkości. W oczach elfa, Rufus wyglądał niczym rozciągnięty, po całym korytarzu, taka nagła zmiana szybkości wroga była nie do przewidzenia. Oczy rycerza, niemal błyszczały czerwienią, gdy potężnym wymachem chciał rozciąć długouchego na dwie równe połówki.
Jednak gdy Surokaze mógł pomyśleć, że to już koniec, coś uderzyło z głośnym brzdękiem o Hełm zbrojnego. Głowę wroga, spowił wybuch płomienia oraz szary dym, zaś jego sylwetka została rzucona na pobliską ścianę.
- To ty miałeś mnie bronić! -krzyknęła Bella, która klęcząc na jednym kolanie, znajdowała się w jednym z bocznych korytarzy. Strzelba, którą niegdyś dał jej Przydupas, zakręciła się w jej dłoniach, gdy ta sprawnie zaczęła ją przeładowywać.
Jednak metalowa kobieta nie była jedyną osobniczką, która pojawiła się na polu walki. Delikatne stopy dwóch elfek, wylądowały przed Surokaze, natomiast mniej delikatna dłoń strzeliła go w policzek.
- Miałeś nie robić głupot idioto! -krzyknęła Haru, po czym z obrażonym grymasem rzuciła białowłosemu jego mithrilowe ostrza.
- No gruchacie jak zawsze. -zaśmiała się przyjaciółka kobiety - Elie Saka. Zakręciła przy tym swoim rapierem, celując jego czubkiem w stronę drżącej sterty gruzu. - Co robimy, bo on wygląda na wkurzonego… – dodała, widząc jak Rufus z rykiem dzikiej bestii, wyłania się ze sterty kamieni. Jego hełm dymił lekko, jednak jedynie lekkie pęknięcia zbroczyły potężny pancerz. Oczy rycerza dalej błyszczały czerwienią, a aura była gęsta i dominująca.

– Z tego, co kojarzę, miałaś zabrać stąd dziewczyny. – rzucił oburzonym tonem Suro. – Teraz sama wystawiłaś się na cel temu szaleńcy.
Mimo swych słów elf był wdzięczny kobietom za pojawienie się. Plan, który zaczął realizować w momencie odrzucenia mieczy, mógł okazać się zbyt... szalony. Bo czy można użyć innego słowa dla tego na co był gotów białowłosy? Chciał dopuścić jak najbliżej siebie Rufusa, by licząc na szybkość zaatakować z zaskoczenia głowę rycerza dwoma wietrznymi świdrami, które miały wytworzyć się, w schowanych za jego placami sztucznych kończynach.
– To nie była głupota. To był plan. – wycedził przez zęby szermierz – A co do niego... Niech któraś nawet nie myśli o walce w zwarciu. Ta szrama... – Suro pokazał na swoją pierś - To efekt jego jednego ataku. A zabić chce mnie dopiero przed chwili.
Miecz w lewej ręce zabójcy odwrócił się ostrzem, dotykając jego ramienia. Noga po przeciwnej stronie ciała wysunęła się do przodu. Broń trzymana w normalny sposób skierowana została w stronę głowy Rufusa.
- Jak to, co robimy? – twarz białowłosego ozdobił szeroki uśmiech, nijak niepasujący do obecnej sytuacji. – Ktoś chętny do tańca?
Skurczone wietrzne ręce powiększyły się trochę. Zaczęły się w nich formować dwa wietrzne świdry. Ataki w każdej chwili były gotowe się połączyć w jeden. Do pełni szczęścia brakowało jedynie, by rycerz rozdzielił ostrza ze swojej broni.
– Miejcie w pogotowiu swoje najsilniejsze ataki dystansowe. Jego miecz jest największą przeszkodą, ale przez zbroję wcale nie jest łatwo się przebić. Gdy krzyknę, zaatakujcie jednocześnie. A to tego czasu... przeżyjcie, no i osłaniajcie mnie.
Elf nie stosując się do własnych słów, ruszył do ataku. Jego ostrza otoczył wiatr. Nie zamierzał przejść obok Rufusa. Zamierzał skorzystać nawet najmniejszej okazji do ataku.
Doskok, cios, odskok. Byle tylko pozostawić rysę na pancerzu... Byle tylko samemu nie zostać trafionym...

Surokaze ruszył w stronę Rufusa, który w tym samym momencie popędził w jego stronę. Elf zaatakował szybko niczym żądło wściekłej osy. Jednak zmęczenie i upływ krwi powoli dawał się mu we znaki, bowiem olbrzymie ostrze Lust, zderzyło się z mieczem z mithrilu. Rycerz odbił cios elfa, niczym cios dziecka, zaś siła jaka niósł ze sobą atak, niemal poderwała elfa do góry. Jedynym powodem, dlaczego Surokaze nie odleciał, było to, że pancerna dłoń pochwyciła go za gardło, zaś druga ręka już niosła ze sobą miecz, by go przepołowić.
- Niech to szlag! –krzyknęła w międzyczasie Bella, której broń się zacięła, w czasie przeładowywania, przez co nie mogła ona kolejnym strzałem powalić rycerza. Na ratunek przybyła jednak przyjaciółka dziewczyny białowłosego. Kobieta o śnieżnej grzywie pojawiła się obok szermierza wiatru, a jej rapier zderzył się z ząbkowanym ostrzem, by zbić je z trajektorii lotu. Ogromne ostrze, faktycznie zostało odsunięte od ciała Suro, ale to tylko wzmogło gniew zbrojnego.
- Z DROGI! –ryknął niczym bestia, by łupnąć w Elie, przy użyciu trzymanego Raima. Dwa elfy pofrunęły na pobliska ścianę niczym kukiełki ciśnięte mocą motocyklisty.
- Uspokój się idioto! –warknęła Haru, która pojawiła się nagle przed Rufusem. Oba jej ostrza otaczały świdry powietrza, które z bezpośredniej odległości wypaliły w hełm przeciwnika.
Rufus odleciał do tyłu, robiąc kilka fikołków po zniszczonej posadzce, dając tym samym czas Raimowi i Elie na powstanie.
Walka jednak nie była skończona, rycerz wyhamował, przesuwając dłonią po posadzce, podnosząc głowę. Szczątki hełmu opadały na ziemię, a długie biały włosy wylały się spod metalowej osłony.



Twarz młodzieńca pierwszy raz pokazała się bohaterom. Zapewne, gdyby nie walczyli teraz o życie mogli, by skupić się na tym iż młodzian jest całkiem przystojny. Jednak bardziej niż twarz wzrok przyciągało, to iż biorąc szeroki zamach, Rufus rozpoczął kolejną szarżę.

Myśl! Kurwa myśl!
Suro, po raz kolejny w czasie tej walki stanął na nogach. Z podziwem w oczach patrzył na dzieło jego lubej. Jednym ciosem zrobiła to, czego on nie był w stanie zrobić kilkoma. Czyżby aż tak urosła w siłę przez te dwa miesiące? A może on nie walczył z całą swoją mocą?
– Nic ci nie jest? – rzucił do Elie – Dzięki za ratunek.
Myśl. Oczyść umysł ze zbędnych emocji. Obserwuj... Czekaj...
Ręce stworzone z wiatru wysunęły się trochę przed elfa. Powietrze przed nimi zaczęło wirować, by po chwili uformować nowy twór. Nie był to jednak świder. Tym razem przypominało to bardziej tarczę.
Ostrza twym narzędziem, wiatr twoją bronią...
Białowłosy połączył oba ostrza w jeden miecz, który natychmiastowo wprawił w wirowanie. Wietrzny świder począł formować się przed bronią. Suro, nie poprzestał na tym. Jego usta otwarły się i one też zaczęły wytwarzać wir stworzony z żywiołu powietrza.
Gdy nadejdzie odpowiednia pora...
Miecz w dłoni szermierza kręcił się nie tylko wokół własnej osi, lecz zaczął również okręcać się dookoła ciała mężczyzny. Tarcza miała osłabić atak Rufusa, Świder tworzony przez broń miał zadać obrażenia. Ten tworzony przez usta, miał zwiększyć siłę atakującego wiru.
Daj się ponieść wiatrowi.

Rufus wziął szeroki zamach, by zaatakować Surokaze, cała swoją siłą. Jego włosy były rozwiane od pędu oraz krążącego po korytarzu wiatru. Twarz jednak wykrzywił szeroki uśmiech, gdy miecz zawrócił w ostatniej chwili, przed zderzeniem z wietrzną tarczą, posyłając wstęgę energii w stronę Haru.
- Choroba musi zginąć wraz z właścicielem! -krzyknął, gdy zaskoczona dziewczyna podskoczyła do góry. Wszystko jak gdyby na chwile zwolniło, tnąca siła już miała uderzyć w nogi i odrąbać je od ciała, kiedy elfka w ostatniej chwili podciągnęła je w górę. Dzięki temu atak jedynie musnął jej udo, mimo to boleśnie je rozrywając.
- Ty sukinsynu! - ryknęła Elie, skacząc od tyłu na przeciwnika, by rapierem przeszyć jego szyję. Rufus jednak leniwym ruchem przekręcił głowę tak, że ostrze otoczone wietrznym wirem, jedynie przebiło pustkę.
- Płotki niech się nie mieszają. - warknął, a jego opancerzona dłoń, szybkim ruchem gruchnęła w twarz kobiety. Nos trzasnął nieprzyjemnie, gdy kobieta została ponownie posłana na ścianę, zaś krew zalała jej ładną buźkę. Odruchowo złapała się na zdewastowaną jednym atakiem facjatę, starając się zatrzymać krwawienie zmasakrowanego nosa.
Krew w żyłach Raima gotowała się ze złości, gdy wystrzelił świdrami w odwracającego się przeciwnika. Świder uderzył o pancerz na piersi Rufusa, tworząc w nim kolejną dziurę, oraz rozrywając kolejne tkanki. Krew coraz gęściej lała się na ziemie z ciała, szermierza, jednak i Surokaze mocno szastał mocą, w tym stanie jeszcze kilka manewrów i nie będzie w stanie walczyć. Teraz nawet już nie był w stanie, użyć swej najsilniejszej techniki, która pokonała Yartaka.
- Tylko tyle? Twoje miecze tak słabo pragną mojej krwi? - Rufus skierował pytanie w stronę Raima, wskazując na niego mieczem, którego zęby głośno przecinały powietrze. - GDZIE TWOJE PRAGNIENIE!

[media]http://www.youtube.com/watch?v=ngRcfHQVgX8[/media]

– Elie, Bella zabierzcie stąd Haru! – Suro krzyknął głosem nieznoszącym sprzeciwu. - NATYCHMIAST!
Wietrzne ręce pełznąć po podłodze znalazły ułamane ostrza. Mithrilowy, dwustronny miecz został podrzucony do góry, a te pęknięte puszczone przez sztuczne dłonie. Bronie zostały chwycone przez odpowiednie ręce.
– Ostrza mym narzędziem, wiatr moją bronią... – głos elfa był tylko trochę głośniejszy od szeptu.
Miecz z mithrilu zaczął wirować w dłoniach stworzonych z żywiołu powietrza. Począł się nad nim formować wir w kształcie świdra. Pękniętą broń otoczył zbierający z każdą chwilą na sile wiatr, który również tworzył świdry. Przed twarzą szermierza również tworzył się wir.
– Czekaj, obserwuj, a gdy nadejdzie pora....
Białowłosy pochylił się nisko nad ziemią. Ostrza w prawdziwych dłoniach zostały wysunięte lekko do przodu. Dwustronny miecz znalazł się nad nim. Mina szermierza wskazywała, że z jego umysłu usunięte zostały wszelkie wątpliwości czy wahanie,
– Zaatakuj, by zadać cios ostatni...
Elf zaczął biec, jego kroki zdradzały zmęczenie, lecz on zupełnie się tym nie przejmował. Gdy jego wzrok spoczął przez chwilę na Haru, jego usta wypowiedziały nieme wyznanie miłości. Żegnał się z nią.
– Lub zgiń, gdy atak twój zawiedzie...
Suro, zniknął. Ostatni atak, na jaki było go stać. Włożył w niego całą pozostałą w jego ciele energię. Chciał pojawić się tuż koło stóp Rufusa, by świdrem wytworzonym przez mithrilową broń uderzyć w miecz, blokując go lub odbijając. Wir przed twarzą miał zablokować ewentualne kopnięcie. Świdry wytworzone przez pęknięte miecze, uformowane na kształt ich ostrzy, miały zostać połączone w jeden i zaatakować głowę zbrojnego. W ostateczności elf miał zamiar nie łączyć świdrów i za cel wybrać najbliższy skrawek ciała miecznika, byle tylko zadać obrażenia przeciwnikowi.

- Suro idioto, to ty po… -zaczęła wykrzykiwać dziewczyna, ale elf już jej nie słyszał. Pulsująca krew i rytm własnego serca zagłuszał wszystko, teraz liczył się tylko on i Rufus. Szermierz wiatru pojawił się przy nogach przeciwnika, który już opuszczał na niego swój ogromny miecz. Jednak obserwacja i nauka to potężna broń, szczególnie w rękach wprawnego szermierza. Wietrzny wir uderzył w Lust, odbijając je wysoko w górę, podrywając przy tym obie ręce szermierza, w ciężkiej zbroi. Wtedy w ruch ruszyła noga tego, który tak bardzo pragnął walki, lecz i ona spotkała się z wirem wystrzelonym z ust, który wytłumił siłę potężnego kopnięcia.
Oczy Rufusa rozszerzyły się w podnieceniu, gdy połamane ostrza posłały w stronę jego twarzy złączony świder.
- Tego pożądania szukałem! -zapiał pełen ekstazy, gdy wiatr pędził w stronę jego twarzy… gdy w ostatniej chwili wykonał unik. Świder rozciął jedynie jego lewy policzek, na całej długości, co zapewne zaowocuje pierwszą blizną na twarzy ciężko zbrojnego. Zmęczony Surokaze, niemal opadł na kolana przed swym wrogiem, który górował nad nim z uniesionym mieczem. Serce powoli uspokajało się w piersi elfa, gdy ten godził się ze swoim losem, ząbkowane ostrze opadało powoli w jego stronę… by skręcić i trafić do pochwy.
- Twoja choroba została pokonana. -stwierdził Rufus odwracając się jak gdyby nigdy nic. - A skoro tak, jedyny pojedynek, w którym mogę Cię pokonać, to ten gdzie tylko nasze ostrza się skrzyżują. -po tych słowach zagwizdał głośno, krzyżując ręce na piersi.
Wszyscy otumanieni taki zwrotem akcji, wlepiali tępo oczy w sylwetkę zbrojnego, nie za bardzo wiedząc co począć.

– Kobieta... też... może... dawać... motywację... do... walki... – wydyszał Suro w stronę Rufusa, starając się podnieść na nogi. Nie szło mu to za dobrze. – Nawet... większą... niż... jakieś... ideały... – Twarz szermierza zwróciła się w stronę kobiet. – Dajcie... mu... odejść... nie... ryzykujcie... życiem...
Elf zacisnął zęby. Podparł się mithrilowymi ostrzami i korzystając z resztek sił, jakie pozostały w jego organizmie stanął na nogi.
– Zlecenie... ochrony... zakończone.... sukcesem... – białowłosy wyprostował się. Jego walka się jeszcze nie skończyła. Choć zmienił się przeciwnik, potyczka trwała dalej. Teraz jego przeciwnikiem był on sam. – Zlecenie... zabójstwa... przyjęte... do... realizacji... – Surokaze uśmiechnął się szeroko. Jego ciało przestało podlegać jego woli. Zaczęła na nie działać grawitacja. Nie przestając się uśmiechać elf grzmotną o ziemię, a jego umysł powoli odpływał na niezbadane wody nieświadomości.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.

Ostatnio edytowane przez Karmazyn : 25-08-2013 o 17:41.
Karmazyn jest offline  
Stary 26-08-2013, 20:22   #277
 
Zajcu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znanyZajcu wkrótce będzie znany
Żywym być
Nawet jeśli strażnik równowagi przestał na kilka chwil być Watahą, coś pozwoliło mu... myśleć, rozmawiać, to wcale nie znaczyło że odzyskał chociaż trochę zdrowego rozsądku. Patrzył na twórcę szaleństwa, jednak wcale nie zwracał uwagi na jego sylwetkę. Jego myśli znajdowały się w innym, znacznie bardziej pochmurnym miejscu. Próbował odnaleźć się w sytuacji, w której właśnie się znalazł. Wziął kilka głębokich wdechów, a jedynym, co przechodziło przez jego umysł były coraz to liczniejsze przekleństwa - wyrazy złości.
Nie kierował jej jednak na stojącego przed nim osobnika. Adresatem nie byli również przeciwnicy, którzy doprowadzili go do tego. Właściwie, to nie był nawet zły na Wilka, w końcu on tylko wykorzystał nadarzającą się okazję. Piewcę równowagi trawiło więc nieograniczone wręcz poczucie winy. Nie czuł smutku z powodu śmierci, raczej z niewykonania swych obowiązków. Z zaniedbania swych powinności.
Myśli odpłynęły na chwilę w kierunku zapomnianego bóstwa. Z całą pewnością te wydarzenia przesądziły o ich współpracy. Faust przygryzł wargę, a drobne krople krwi zaczęły spływać po jego ciele. Nawet jeśli będzie go to kosztowało wiele - musi odzyskać władzę nad sobą, spętać wilka po wieki, czy może nawet pozbyć się go całkowicie, tracąc przy tym jego nieograniczone wręcz zdolności ofensywne. Blondyn wiedział, że w bezpośredniej walce z jego szaleństwem, jedyną szansą na wygraną byłaby nadmierna potęga przeciwnika.
- Witaj, jestem Faust IV - blondyn przedstawił się, jednak jego twarz nie potrafiła utopić się w ogłupiającym wręcz wyrazie rozbawienia każdą sytuacją. Właściwie to przez panującego nad nim wilka, znikła z niego cała pycha. Czyżby to była tak na prawdę próba, którą zrzucili na niego bogowie, może nawet Kat?
- Pierwotnie? - zapytał blondyn nieco zdziwiony słowami rozmówcy. - Dla mnie zwalczenie szaleństwa było zbyt oddalonym celem, zwłaszcza po poznaniu pewnych osobistości. Nawet jeśli to głupie, musiałem zobaczyć efekty choroby i określić, czy jest zagrożeniem dla równowagi, czy tylko zmianą dającą możliwości - powiedział, przypominając sobie rozmowę ze strażnikiem Chaosu.
- Niestety, po ostatnich wydarzeniach jestem prawie pewien, że jest ona tym pierwszym. - stwierdził smutno. - Mam również dziwne przekonanie, że nie było to twym zamysłem? - zapytał blondyn. Bystrość umysłu, jak i przyjemnosć prowadzenia rozmów wróciła do niego. Ciekawe na jak długo...
- Uznam to za komplement. -stwierdził osobnik, kończąc zabawę z rękawami. - Nie musiałeś się przedstawiać dobrze wiem kim jesteś. -westchnął jeszcze. - Jak Ci się podoba nowe lepsze ciało? Musze przyznać, iż niespodziewałem się że ty ulegniesz pierwszy. -stwierdził nie kryjąc swego zdumienia.
- Im bardziej pętające zasady, tym łatwiej je złamać. - odparł sztucznie zawstydzony blondyn. - Spotkania ze strażnikiem chaosu, czy też niesławnym “Katem” były sporym przyśpieszeniem tego procesu - dodał po chwili.
Przymknął na kilka sekund oczy, jakby zbierając myśli. - Niesymetryczne, niezrównoważone i jeszcze kobiety raczej bez siły do łoża nie zaciągnę - dodał, a uśmiech powoli wracał na jego usta, nawet jeśli pycha schowała się daleko za nim.
- Wybacz ale nie miałem czasu oglądać wszystkich twoich przygód. -odparł facet w monoklu, poprawiając go ruchem dłoni. - Faktycznie z kobietami może być problem... ale twoja wataha chyba nie ma wielkiej ochoty na słodycz, ciała niewiast. -stwierdził drapiąc się po brodzie. - Aczkolwiek moim faworytem był Calamity... ziarno jest w nim silne, aczkolwiek bardzo z nim walczy. Szkoda, ma wspaniałe preferencje by zostać wybranym.
- Myślę że nie wziąłeś pod uwagę Czarnoskórego, jego miłość do kamratów udziela się każdemu, kto znajduje się w okolicy. - stwierdził blondyn. - Calamity zapewne zbyt dobrze czuje się wśród osób, które przyjeły go jako coś normalnego, nie zaś potwora, by ryzykować ich zdrowie - kontynuował, wpatrując się w twórcę szaleństwa.
Oi, Kacie, nie wiem czy mnie słyszycz, albo czy chcesz słyszeć, ale nie podoba mi się to, co robi szalony ja. - słowa próbowały rozejść się po duszy blondyna.”
- Ja zaś podróżowałem sam, a to kładzie na ciele i duszy jeszcze więcej wyzwań. - stwierdził.
- Wasz niebieski dwupłciowy kolega, też odzielił się od grupy... ale niestety moja wspaniała zaraza, jakoś nie ma na niego wpływu. -westchnął Hakai. - Ale nie ma się co martwić, moi ludzie już dostali rozkazy by go zabić. -stwierdził, machając ręką, jak gdyby odganiał komara. Powoli zbliżał się do Fausta, z rękoma założonymi za plecami. - Myślę, że w Lukrozie któryś z nich w końcu pęknie... a przynajmniej uważam, że poczyniłem wszelakie kroki by się tak stało. -dodał obchodząc Fausta dookoła, niczym obiekt badawczy.
Głos który miał rozejść się po duszy chłopaka, zaczął przedzierać się przez czerń szaleństwa. Kat nawet jeżeli chciał rozmawiać, musiał odnaleźć te słowa pośród wycia wilków, a to nie było łatwe zadanie.
- Szaleństwo w danej osobie zaczyna rosnąć, gdy jest zmuszona do postępowania wbrew sobie? Gdy chce osiągnąć cel za wszelką cenę? - zapytał blondyn, przypominając sobie każdą walkę, po której zaczynał czuć się nieco inaczej. - Wykorzystuje w jakiś sposób instynkt przetrwania, tak? - zadał kolejne pytanie.
- Naprawdę uważasz ze odpowiem? -zapytał z politowaniem, mężczyzna. - Chyba nie sądzisz, że jestem głupi? -dodał delikatnie pukając w zbroję Fausta.
- Biorąc pod uwagę, że bez ingerencji nie jestem w stanie panować, działać czy myśleć w zbyt składny sposób? - wytknął błąd w rozumowaniu twórcy szaleństwa. - Liczyłbym bardziej na wiarę w swój twór. - dodał.
- Kacie? - Faust powtarzał imie swego protektora, wiedząc że nawet zaprzeczenie czy wyśmianie blondyna będzie lepszym znakiem, niż brak informacji zwrotnej.”
- Czy jeżeli wystrugasz lalkę, tłumaczysz jej jak to zrobiłeś? -odpowiedział pytaniem, na pytanie twórca choroby. - Matko... aż nie wiem w sumie co teraz z tobą zrobić, wilczku. -westchnął ponownie wstając przed Faustem.
W duszy Fausta zaś tylko trudny do ropoznania dźwięk dał o sobie znać. Strażnik raczej nie był w stanie teraz prowadzić konwersacji z starym bóstwem, bowiem szaleństwo, dalej władało większą częścią jego bytu.
“- Kacie rób z mym ciałem co chcesz, oddałem je tobie, nie chorobie - myśl rozbrzmiewała w duszy blondyna miarowo. Miał tylko nadzieję, że szaleństwo nie przekręca tych słów...”
- To już zależy od tego, co planujesz. - Faust uśmiechnął się głupio. Jego mina potwierdzała odczucia twórcy - nie oczekiwał na odpowiedź.
-” Ty naprawdę jesteś idiotą młody. - głos akta w końcu przebił się przez wycie. “- Umarłeś. Gdy choroba zniknie to i ty.” -warknął kat, który zdawał się odganiać od siebie wściekłe wilki.
- No właśnie nie mam pomysłu. -westchnął Hakai. - Albo wyśle Cię do Lukrozu, byś pomógł reszcie oszaleć, albo zabić Shibę... albo sam nie wiem. -stwierdził drapiąc się po brodzie. - Jakieś życzenia?
- Właściwie po co to robisz? - zapytał szczerze zaciekawiony przedstawiciel rodu zdrajców. Uśmiech zniknął z jego ust za sprawą niewiarygodnie smutnej treści słów Kata. Oddał życie w momencie wkroczenia na ścieżkę strażnika równowagi, więc technicznie i tak nie żył.
“-[i] Hah, nadal bawią mnie ograniczenia bogów[/] - dusza blondyna zaśmiała się, zapewne po raz ostatni w swej jakże krótkiej egzystencji...”
- Myślę na głos, czy po co zesłałem na świat chorobę? -zapytał żartem Hakai, po czym z uśmiechem dodał. - Bogowie, ty miałeś być tym inteligentnym... dobrze już odpowiadam. Mogę sprawić by oszaleli Ci potężni jak i słabi, a następnie wybrać tych wartych kontroli... więc czemu tego nie zrobić? -zapytał wsuwając ręce w kieszenie swej szaty, by po chwili wydobyć zen papierosa i zapalniczkę. Gdy pierwszy kłąb dymu wypłynął z jego ust, uderzając prosto w twarz blondyna dodał. - Gdy coś możesz zrobić, to robisz to. Proste, prawda? - zakończył z rozbrajającym uśmiechem.
- Zawsze można mieć nadzieję, że ktoś ma ambitniejszą motywację, by zburzyć porządek tego świata. - odpowiedział nienaturalnie wręcz smutny blondyn. To, co usłyszał od Kata ciągle rozbrzmiewało w jego uszach. Niestety, nie potrafił się z tym zgodzić. Tak długo jak istniała dusza, była też możliwość na prowadzenie żywota. Ciało Fausta i owszem było teraz podtrzymywane przez symbiot, jednak co przeszkadzało do tego, by przywrócić je do życia, lub, w wypadku tych dziwnych, znacznie mniej przyjemnych przypadków - po prostu zmienić podtrzymujący go symbiot.
“- Ja nie żyję, ale ty tak. Słyszałem już o przypadkach, w których bóstwa użyczały części swego nadistnienia swemu czempionowi. Szaleństwo nie wykorzystuje niczego nowego, tylko czerpie z istniejących zjawisk w nowy sposób. - blondyn wysnuł pewną tezę w kierunku rozmówcy obleganego przez strażników Faustowej uległości.”
- To, że potwierdziłeś jedną z mych tez nie umniejsza mej domniemanej inteligencji - uśmiech powrócił na twarz blodyna. Nie widział zbyt wielu możliwości “wygrania” tej rozmowy, ale musiał szukać wszystkich możliwości.
- Nigdy nie wyobrażałem sobie manifestacji mego “ja” jako wilka. - stwierdził uśmiechnięty blondyn. Może w ten sposób zdoła zyskać chociaz trochę dodatkowych informacji.
“- Pomyśl czasem trochę.”- furknął Kat. “- Umarłeś... a mim oto twoja dusza dalej pozostała w ciele. Czemu? Bo to gówno jej potrzebuje, jesteś teraz niczym doszyty do swojej powłoki. Ani żywy, ani martwy.” -wyjaśniło smutna prawdę zapomniane bóstwo.
- Potrafi zaskoczyć prawda? - zaśmiał się Hakai. - Aczkolwiek masz w sobie coś z wilka. Uparcie dążysz do swoich przekonań, starasz się dbać o swoją watahę, nawet jeżeli oznacza to porzucenie słabszego z osobników. Nie myle się? -zadał typowo retoryczne pytanie, po czym westchnął głośno. - Do Lugiego puścić Cię nie mogę. Zabrać ze sobą tez mogłoby być kłopotliwe. Wiesz że narobiłeś mi sporo problemów, swoja słabością?
- Nie puścisz mnie do Luigiego, bo? - Faust zapytał wyraźnie zaciekawiony. Czyżby “Nino” był tylko kreacją twórcy szaleństwa, czy może jego dawno zapomnianym uczniem? Twarz blondyna była pokryta smutkiem, jednak nic dziwnego biorąc pod uwagę to, czego uparcie się dowiaduje.
“- Nie ma rzeczy niemożliwych. Tak jak szaleństwo zdominowało moje ciało przez kilka błędów, tak samo ja, przy odrobinie szczęścia powinienem być w stanie to zrobić - głos, który teraz dominował w duszy blondyna, tylko resztką siły górując ponad wilczym skomleniem, zawierał w sobie mieszankę nadziei, jak i zrezygnowania, smutku.”
- Bo smutno by było, gdybyś zabił idealnego kandydata do oszalenia. -stwierdził twórca choroby. - Z jego potencjałem, zapowiada się na idealną laleczkę.
- Rzucasz wyzwanie światu, ale co, gdy wygrasz? - Faust zadał niezwykle ważne pytanie. Najgorszym, co może przytrafić się herosom, czy nawet tym znajdującym się po drugiej stronie “złoczyńcom” to zakończenie ich krucjaty, oraz, co znacznie gorsze - osiągnięcie ostatecznej mocy. Od tego momentu świat tylko traci w barwach.
- To proste... pod wpływem choroby zostawię tylko tych najbardziej przydatnych, co jakiś czas wypuszczę jakieś potężnego osobnika, by zrobić sobie wroga. Rozumiesz, zrobię sobie ze świat olbrzymią plansze do gry. -stwierdził wesoło Hakai. - Nigdy dzięki temu nie będę się nudził.
- Biorąc pod uwagę, że zawsze będziesz mógł zyskać nad nim kontrolę - cóż to za ryzyko? - Faust zapytał, wpatrując się w Hakaia. Możliwe, że uda mu się w jakikolwiek sposób zmienić sytuację w której znalazł się zarówno on, jak i świat.
- Grunt to powściągliwość. -stwierdził mężczyzna. - To jak z papierosami, jeżeli masz silną wolę, nie zrobisz czegoś nawet jeżeli jest Ci źle. -wyjaśnił, kiwając w pouczający sposób palcem.
- Gdy wszystko jest pod kontrolą, nie istnieje ryzyko - Faust odparł, przecząc słowom twórcy Szaleństwa, a co za tym idzie - osobnika, który stał się teraz dla niego niczym idealny kusiciel. Dawał to, czemu nie można było się oprzeć, w zamian za niemal wszystko. Transakcja ostateczna, żerująca na najpiękniejszym i najważniejszym z mechanizmów wszystkiego co żyje - instynkcie przetrwania. Blondyn myślał, przypominając sobie spotkania pana czarnej wieży - czempiona Hadesu. Jego umysł tańczył wokół każdego momentu, w którym złamał postawione przez siebie zasady, tylko po to, by mieć nieco łatwiej, lub też - by przeżyć. O ile te pierwsze przypadki były do uniknięcia, to te wpadające w następną grupę stawały się zwiastunami nadchodzącego końca wolności.
- Calamity nie ma chyba tak wielu zasad, które pozornie go pętają - stwierdził strażnik równowagi. - Właśnie dlatego rycerz rozpaczy jeszcze się trzyma - dodał, spoglądając na Hakaia.
- Żerując na instynkcie przetrwania choroba odwala niemożliwą do wykonania robotę, będąc królową dyplomacji - Faust pochwalił twór rozmówcy. - Gorzej, gdy nie ma wielu rzeczy do oddania - zakończył.
- Tak, rycerz jest zadziwiająco odporny. Ale to tylko kwestia czasu. -stwierdził mężczyzna… i nagle uśmiechnął się szeroko. - No właśnie! Nie ma bodźca! -rzekł uradowany własnym odkryciem. - Ty jesteś mu potrzebny! Szalony, dawny kompan. Osoba która go akceptowała, teraz w objęciach choroby, chcąc odebrać mu życie. Czy nie ma wspanialszego finału, dla zarazy która pożera jego duszę? -zapytał, a jego oczy aż błysnęły z podniecenia.
- Niee - Faust westchnął głęboko, wyraźnie zaskoczony tym, jak płytkie były rozmyślania twórcy szaleństwa. - Jeśli chciałbyś, by on oszalał - powinieneś wyelminować wszystkich pozostałych mu bliskich - blondyn uzasadnił swą odpowiedź. - A jeśli Gorta zostawisz jako ostatniego - najprawdopodobniej on również oszaleje - dodał, przekrzywiając nieco głowę na bok.
- Problemem jest to, że zarówno rycerz rozpaczy, jak i czarnoskóry myślą, nie sądzę by - tutaj blondyn zatrzymał się na nieco dłużej. - Bezduszne narzędzie zniszczenia, które myśli tylko o mordowaniu kolejnej istoty ma z nimi szanse… - dodał.
- Cenna uwaga. -stwierdził Hakai. - To co… najpierw przejdziemy się, by pogadać z Nino, a potem cóż… -mężczyzna zamyślił się na krótka chwile. - Może on wymyśli Ci zastosowanie, a jak nie zabiorę Cie ze sobą. - zadecydował w końcu wzruszając ramionami. - Co ty na to?
- Właściwie to chyba sam sobie tam poradzisz - blondyn zaśmiał się, słysząc że brzmi niemalże jak okazujący wiarę w swego syna ojciec. - Jeśli mam korzystać z mocy plagi, pomagając Ci przy tym, to może pomszczę tą, która na kilka chwil porwała me serce? - zapytał swego rozmówcę.
- Jeśli mam kogoś zabić, to wolę dokończyć błąd z przeszłości i pozbawić Shibę żywota - w końcu wyraził swą wolę. Z całą pewnością była ona najsprawniejszą intelektualnie pozostałą przy zdrowych zmysłach członkiną drużyny. Nie dość, że może zdołać pozbawić Fausta potrzeby ciągłego czerpania z mocy Szaleństwa by żyć, to zapewne zdoła pokonać go w bezpośredniej walce. Przynajmniej… o ile Wataha nie zwróci się o pomoc do… czwartego z rodu zdrajców.
Człowiek z monoklem, podrapał się po brodzie, po czym westchnął. - Odpada. Jeden z moich ludzi już ma się nią zająć. Joker nie zawodzi. -stwierdził, powoli ruszając w stronę niższych poziomów. Ciało Fausta niczym marionetka, ruszyło za nim, zupełnie nieposłuszne woli czwartego z rodu. - W sumie mógłbyś pomóc w moich poczynaniach z drugiej strony królestwa. Przydałby się tam porządny szaleniec. -zamyślił się na głos.
- Nikt nie zawodzi. - odparł uśmiechnięty blondyn. Jego umysł był pełen podziwu wobec tego, jak sprawnie choroba kierowała jego martwym bez dodatkowego źródła energii ciałem.
- Póki nie nadejdzie ten właśnie moment. - dodał.
 
Zajcu jest offline  
Stary 30-08-2013, 17:49   #278
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Guardian of Balance

Prawdziwy Nino


Faust ponownie zapadł w ciemność. Widać Hakai znudził się rozmową z nim, bowiem wilczy hełm ponownie przykrył głowę, blondyna, zaś myśli zagłuszyło wycie wilków. Mężczyzna ponownie zaczął spadać w otchłań z której nie dało się łatwo wyjść, przepaść własnych nieskoordynowanych myśli. Co chwile zdawało mu się, że ma cztery łapy, a jego zęby zmieniają się w kły, Faust był i nie istniał w tym samym momencie, każdej linii czasu. Nie ważne jak długo myślał, nad zwalczeniem choroby, zanegowaniem jej, w tych wolnych od ciemności chwilach – nie udawało mu się to. Brakowało m czegoś, klucza do negacji. Wiedział jak choroba się rozwija… ale nie wiedział czemu się nią zaraził, a właśnie to potrzebne mu było by uwolnić się spod jej wpływu na zawsze, dzięki mocy danej tym którzy strzegą równowagi.

~*~

Blondyn nie wiedział ile lat, czy sekund przebywał w mroku, gdy jego oczy dostrzegały tylko szare kształty. Jednak ponownie poczuł jak by ktoś chwytał jego włosy i wyciągał z zimnego bajora. Wilczy hełm się cofnął.
Strażnik równowagi, znajdował się w podziemiach, tylko migające pod sufitem lampy, oświetlały pokrytą kablami podłogę. Stare metalowe ściany, drgały lekko, od ruchu nóg giganta, którego silnik zapewne znajdował się gdzieś tutaj. Woda kapała z rur, biegnących niemal po każdej ścianie… zaś przed blondynem i Hakaim znajdowała się olbrzymia szklana tuba.


W środku naczynia bulgotał zielonkawy gęsty płyn, a wiele kabli podłączonych było właśnie do niej. W środku unosiło, się pomarszczone i zwinięte niczym embrion ciało, które to było gniazdkiem dla wszystkich przewodów. Jedno złote oko, dziwnej istoty było otwarte, wpatrzone w dwóch mężczyzn przed jej siedliskiem.
- Czego chcecie? –głos był zniekształcony, wydobywał się z kraty u stóp pojemnika. Jednak kilka bąbelków które pojawiły się w płynie świadczyło o tym, iż to więzień wypowiedział te słowa.
- Oto i Lugi Nino, Fauście. –stwierdził z szerokim uśmiechem Hakai. – A to jest mój stary przyjacielu, szaleństwo. –dodał do ukrytego w szkle naukowca, wskazując na Fausta. – Chyuba macie do pogadania, prawda? –zapytał twórca choroby, siadając na obrotowym krześle, które przed chwilą zajmował jeden z klonów naukowca.

Surokaze Raim.

Podziemny spacer


Świadomość powoli wracała do elfa. Czuł jak jego ciało podryguje w rytm ruchów, których to nie on był prowodyrem. Jego palce lekko drgnęły, zaś uszy wychwyciły dźwięki przyciszonych rozmów. Kobiece głosy otaczały białowłosego, który powoli otworzył swoje oczy.
Leżał na prowizorycznie zmontowanych noszach, zaś cztery nieznane mu niewiasty, niosły go jakimś podziemnym tunelem. Rany na jego ciele zostały zaszyte, jednak dalej pulsowały tępym bólem… za dużo ruchu i nici pękną, a rany otworzą się ponownie.
- W końcu się obudziłeś. –prychnęła, jak zawsze sceptycznie nastawiona do wszystkiego Bella. Metalowa kobieta, szła obok Surokaze a sądząc po śladach krwi na jej mechanicznych dłoniach, to ona zajęła się poskładaniem go do kupy. – Twój opancerzony przyjaciel, odjechał na wielkim motorze, zaraz po tym jak upadłeś. –wyjaśniła, lecz widząc minę Suro dodała. – Haru nic nie jest, idzie z przodu, prowadzi grupę.

Następnie kobieta z Wiutlover, udzieliła elfowi kilku wyjaśnień. Aktualnie szli tunelem, w stronę miasta, było to dawne przejście. Przemytnicy używali go niegdyś, by dostarczać nielegalne towary, dworskim fircykom, tka by Ci nie stracili twarzy. Przejście miało ponoć dwa wyjścia jedno w zamku, drugie zaś w mieście, grupa natomiast kierowała się tym do twierdzy. To że Rufus odkrył ich kryjówkę, było znakiem, że nie są już bezpieczne, dla tego też mała armia kobiet postanowiła ruszyć do boju. Surokaze zaś, chcąc nie chcąc był skazany im towarzyszyć.
Przez pierwsza godzinę po przebudzeniu o ruszaniu się o własnych siłach nie było mowy, nawet przy samozaparciu elfiego szermierza. Jednak potem w końcu stanął na nogi, a z pomocą Belli, dogonił nawet przywódczynię pochodu… w samą porę zresztą. Haru i Elie właśnie trafiły na coś czego nikt się nie spodziewał… gości w podziemiach.
Na skrzyżowaniu przemytniczych dróg, stało dwóch dziwacznych osobników, którzy oświetlali sobie drogę pochodnią. Pierwszego z nich trudno było scharakteryzować, bowiem przypominał bardziej stertę brudnych szmat niżeli istotę ludzką.


Mocno zgarbiony i pobrzękujący łańcuchami, jak gdyby niósł na sobie co najmniej tonę kajdan. Jego szare ręce, o długich brudnych paznokciach jako jedyny element ciała, wystawały spod kaptura. Zaciskał je na rączkach drewnianego wózka który ciągnął za sobą, a skrzekliwym głosem kłócił się ze swym kompanem.
- Czemu ja mam to ciągnąć, nie dość, że się przez Ciebie zgubiliśmy to jeszcze ja mam odwalać czarną robotę!
Towarzysz istoty, oparty był o ich mały bagaż, na który narzucona była płachta zasłaniająca zawartość. Był to młody mężczyzna o bladej skórze, zaś jego strój nie grzeszył różnorodnością kolorów- cały bowiem był czarny. Rozpięta koszula, odsłaniała tors typowy dla chudzielców… brak brzuska ale i widocznych mięśni, gdyby się uprzeć można by nawet policzyć żebra. Pas w kształcie czaszki, był chyba tylko elementem mającym dodać mrocznego wyglądu, bowiem spodnie były idealnie dopasowane do szczupłych nóg jegomościa.


- Skoro za przewodnika wybrałeś sobie ślepca, to twoja wina. –prychnął młodzian, poprawiając opaskę, która przysłaniała jego oczy.
Istota w kapturze chciała już coś odpowiedzieć.. gdy obie pary jej oczu migoczące w mroku dostrzegły grupkę.
- Proszę iść dalej i się nie przejmować. –zaskrzeczał stwór. – Nie jesteśmy jakimiś mordercami czy coś. –dodała istotka. Ale czy szczerze?
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 30-08-2013, 18:33   #279
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
Walka i "Walka"
part 1


Fioletowe ślepia mierzyły oręż oficerów, jako że nie mógł rozpoznać broni wzruszył tylko ramionami. - Gort… ja się pobawię z nimi. Mam dośc zabijania bezmózgów… - Głos Richtera wydawał się bardzo znudzony, jednak gdyby przyjrzeć się otworowi w hełmie dało się zauważyć paskudny uśmieszek, prezentujący szereg ostrych zębisk. W ułamek sekundy wyszarpał Despair zza pleców i ustawił się w swej pozycji bojowej.
- Zapraszam. - Dorzucił, bacząc uważnie na każdy ruch przeciwników. Z doświadczienia wiedział że ktoś może być piekielnie szybki, na tą ewentualnośc jest przygotowany. Przeniesię się w powietrze i wyprowadzi kontrę w postaci jednej energetycznej pręgi na łeb. Oczywiście o ile zaatakują pierwsi, jednak obserwacja to też jest istotna część pojedynków.
- Iwabababa! Kolejny silny gość, co? - ucieszył się pirat na którego twarzy wykwitł szeroki uśmiech ekscytacji. - Postaraj się żeby żadne słabiaki nie wchodziły mi w drogę, Puszka - poprosił swego kompana, po czym strzelił palcami i zrobił krótką rozgrzewkę by rozciągnąć mięśnie przed pojedynkiem, a następnie wskazał palcem na Ugmara.
- Ty jesteś mój! - zakomenderował głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Pirat uniósł do góry ramię którym wykonał w powietrzu szeroki zamach, zaś w tym samym momencie z posadzki wyłoniła się podobna kamienna pięść, tyle że dziesięciokrotnie większa, która zamierzała przywalić grubasowi prosto w bebzon.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=ePDmgIYuSn8[/media]

Kamienna piącha wystrzeliła z posadzki, rozrzucając na boki stoły, i głucho grzmotnęła w opancerzone brzuszysko. Atak jednak nawet nie przesunął przeciwnika, co prawda na stali pojawiły się delikatne pęknięcia, jednak nie było to żadne zagrożenie dla Ugmara.
Grubas ugiął nogi i z rykiem skoczył w górę, unosząc swój olbrzymi młot. Niczym olbrzymie kowadło począł lecieć na murzyna, by swym orężem rozgnieść go jak robaka. Gort wiedział że nie zdoła na czas uskoczyć… mógł więc jedynie zablokować cios. Uniósł skrzyżowane ramiona, które zostały wzmocnione przez jego ambicje, a po chwili młot zderzył się z nimi. Sala zatrzęsła się niczym podczas trzęsienia ziemi, a w podłoga pod murzynem ugięła się, tworząc niemały krater. Kamyczki posypały się z sufitu, a niektóre ściany popękały od potęgi uderzenia.
Ugmar był jednak wyraźnie zdziwiony, gdy wylądował na nogi przed swym przeciwnikiem, który nawet się nie ugiął. Fakt cios był silny, Gort poczuł jak kamyczki opadają z jego łapsk… ale uderzenie było niczym w porównaniu do Chuchra.
W tym czasie dwójka oficerów powoli krążyła dookoła Calamitiego, celując w niego swoją dziwaczną bronią.
- Jesteście zwiastunami zagłady. –wyrecytowali naraz. – Musimy was unicestwić. –dodali, gdy na czubkach ich broni, zaczęły powoli rosnąć świetliste kule
- Oh? Doprawdy? uhuu… - Calamity drwiąco się zatrząsł jakby był przerażony faktem żę go otaczają. Trwał w idealnym bezruchu obserwując dwójkę oficerów, ale moment w którym znaleźli się w jednej linii pchnął go do działania. Przeniósł się za jednego z nich tak by drugi był prosto za nim, już wtedy leciał niczym dysk blisko podłogi by ściąc nogi adwersarzom. Jeśli zdarzyło by się tak ża nie przebije się przez pierwszego odskoczy w tył posyłając dwie pręgi ale w jednego przeciwnika. Pierwsza z nich była wymierzona w kuriozalną broń, a druga w twarz osobnika.
- Tylko na tyle cię stać? - zadrwił murzyn, chwytając obiema rękami za głownię młota, nie pozwalając ruszyć mu się nawet o milimetr. Czarnoskóry zamierzał rozbroić swojego przeciwnika i do tego celu ponownie wykorzystał samą twierdzę, gdyż tym razem zarówno z podłogi, jak i sufitu wysunęły się dwie ostre kamienne płyty, które miały za zadanie zmiażdżyć ręce Ugmara niczym gilotyna jeśli tylko ten nie puści swojej broni za którą Gort jednocześnie ciągnął z całych sił.
Ugmar szarpnął mocno, za trzon swej broni, jednak siła Gorta tym razem wygrała starcie. Mimo iż piratowi nie szło to łatwo, nie pozwalał wyrwać pancernikowi, oręża ze swych dłoni. Ziemia drżała pod stopami dwóch siłujących się mężczyzn, zaś kamienne gilotyny pędziły, by uderzyć w ręce kapitana straży. Ten jednak zawarczał głośno, a jego bulgotliwy głos zawołał.
- Demon Lighting circle!
Po tych słowach z ust, hełmu wystrzeliły błyskawice, które zaczęły skakać po całej sali. Kilku niewinnych żołnierzy, zostało nimi ugodzonych, co przypłacili mocnym poprzeniami, nieraz też śmiercią. Jednak główna siła uderzenia, skupiła się na kamiennych ostrzach, które rozsypały się w proch, gdy spotkały się z elektryzującą niespodzianką Sigmara.
Walka Richtera też pełna była niespodzianek i zwrotów akcji. Rycerz zniknął, by niczym piła tarczowa, kręcąc się przy ziemi, wystrzelić w stronę nóg jednego z oficerów. Ten jednak gdy tylko do jego umysłu dotarła informacja o zniknięciu zbrojnego, wyskoczył w górę. Jedynie jego buty zahaczyły o miecz Richtera, tracąc przy tym podeszwy, zaś stopy zostały lekko otarte. Białowłosy chłopak wygiął się w powietrzu, w pięknym salcie. Gdy jego nogi ustawione były ku sufitowi, wyprostował rękę, by strzelić od góry w Richtera. Promień świetlistej energii, uderzył jednak w ziemię, bowiem wirujący dysk pędził już na spotkanie z bratem chłopaka. Ten jednak nie tracąc zimnej krwi, wycelował w Richtera z obu “mieczy”, a podłużne wiązki energii, uderzyły w rozpędzonego zbrojnego. Nie zdołały one przebić zbroi, jedynie trochę ją zarysowały, ale skutecznie wytłumiły ruch Calamitiego, zatrzymując go w miejscu.
- Bracie, prorok miał rację to silny zwiastun. -oznajmił spokojnym głosem, mężczyzna dzierżący dwa komplety broni, gdy te ponownie zaczęły się ładować.
- Masz rację Bracie, musimy go zatrzymać by oczyścić te krainy. - odparł białowłosy, lądując na ziemi.


- Nieźle szczeniaki… - Calamity przykucnął, opierając jedną dłoń na podłodze, a druga dzierżyła oparty o ramię miecz. - Jednak… wołałbym abyście się już wykrwawiali - Oczy Zbrojnego zaświeciły się, gdy wybił się do skoku w stronę osobnika z dwoma brońmi. Widział jak ładuje swój oręż zapewne do oddania kolejnego wystrzału. W tym wypadku wystarczy *Pufnąć* za pociski i rozpruć osobnika jak rybkę cięciem od dołu. Nie zapominał też o jego braciszku który pewnie będzie chciał zaatakować go od tyłu. W nienaturalny sposób ręka zbrojnego wygnie się w tył, by grzmotnąć go w twarz zaciśniętą pięścią.
- Więc ty też znasz parę sztuczek. Podobasz mi się, koleś! - zakrzyknął podekscytowany Gort, po czym odchylił się do tyłu i z mocą przywalił z główki w hełm zbrojnego. - Powiedz no, myślałeś kiedyś o zostaniu piratem?
Czarnoskóry przyjrzał się zbroi rycerza, wyszukując w niej słabych punktów. Po chwili zaś uśmiechnął się pod nosem, a z podłogi wystrzelił tym razem tuzin kamiennych włóczni, wycelowanych w szczeliny pod naramiennikami i nagolennikami Ugmara.
Calamity zniknął gdy z broni wroga wystrzelił pierwszy świetlisty pocisk. Strzał rozbił się o jedną ze ścian, tworząc w niej dymiące wgłębienie. Zbrojny pojawił się nisko przy wrogu, a Despair ruszyło by rozpruć irytująca pchłę, jaką był blondwłosy chłopak. Jednak ostrze ogromnego miecza, spotkało się, z wykonanym z czarnej stali orężem wroga. Co prawda siła była domeną okutego w ciężki pancerz szermierza, co zresztą widać było na początku starcia dwóch mieczy. Jednak, gdy broń przeciwnika została niemal odtrącona, światło z czubka oręża, przesunęło się na rękojeść, gdzie wystrzeliło niczym napęd odrzutowy. Taki dopalacz, pozwolił blondynowi, odepchnąć od siebie rękę Richtera, by odskoczyć na bezpieczną odległość.
Wbrew przewidywaniom rycerza, białowłosy zamiast się zbliżyć, kontynuował ostrzał z daleka, zmuszając szermierza, do odbicia strugi światła swym ogromnym mieczem.
- Jesteśmy sługami prawdy, nie możesz się jej przeciwstawić. -wyrecytowali jak jeden mąż, znowu celując w rycerza ze wszystkich luf, na których końcach formowały się kolejne pociski.
W tym czasie pojedynek gigantów w centralnej części kwater trwał w najlepsze. Kiedy murzyn przedstawił swoja propozycję, Ugmar ryknął niczym rozsierdzony niedźwiedź.
- Jak śmiesz się do mnie odzywać w taki sposób, nędzna ludzka istoto! Moi słudzy pożywia się na twojej duszy. - kolejne bulgotliwe słowa wypływały spod hełmu olbrzyma. Zbrojny chyba chciał powiedzieć, coś jeszcze jednak uderzenie z tak zwanego byka, skutecznie to zagłuszyło. Twarz wyrysowana na hełmie, pokryła się licznymi pęknięciami, gdy wyszczerzony pirat cofnął swoją łepetynę. Atak ten jednak wyraźnie wzmocnił wolę walki zbrojnego, bowiem z kolejnym dziekim rykiem, poderwał młot jak i trzymającego oręż pirata w powietrze. Ugmar demoniczny młot, wziął szeroki zamach by uderzyć swoją bronią, oraz piratem o pobliską ścianę, jednak wilk morski na czas puścił głownię broni, odturlując się w bok. Oręż przeciwnika, uderzył w mur, bez problemu zmiatając ścianę z powierzchni ziemi, otwierając tym samym przejście do korytarza obok. Wtedy też włócznie uderzyły w wymachującego bronią giganta, tworząc kolejne pęknięcia na napierśniku, który powoli tracił na swej świetlności, przeradzając się w sypiący się kawał metalu.
- Tch… znowu fanatycy… gadacie bez sensu o rzeczach… które wykraczają za wasze… rozumowanie. - Mruknął gniewnie Calamity. - Jednak to tuż… przed śmiercią ludzie pokazują… kim są naprawdę. Chcę to zobaczyć… - Ciało Richtera drgnęło w potężnym spaźmie, jakby to kości zamieniały się miejscami. - Pokażcie… pokażcie mi waszą… ROZPACZ! - Ostatnie słowo w zdaniu nie było wypowiedziane w ludzki sposób. Był to potworny wrzask który odbił się echem od ścian pomieszczenia. Zaraz po tym, z maniakalnym śmiechem ruszył w stronę osobnika który dzierżył tylko jedną broń, a odchylony do tyłu miecz jasno dawał do zrozumienia co chce z nim zrobić. Miał się powstrzymywać, ale widać było to niemożliwe w ferworze walki, właśnie gdy walczył o swój żywot.
- A jednak nudny z ciebie gość - odrzekł murzyn, kręcąc głową z dezaprobatą. - Więc ja porachuję ci wszystkie kości i zrobię sobie kufel z twojej czaszki! Aaaarrrggg!
Pirat zawarczał groźnie gdy jego dłonie pokryły się kamieniem i przybrały postać kolczastych kamiennych kul, a następnie zaszarżował na swojego przeciwnika, zamierzając przywalić mu z rozpędu w brzuch. Jednakże podczas jego biegu z ziemi wyrosła także skalna kolumna która miała za zadanie wybić do góry młot Ugmara, którym ten niechybnie planował zamachnąć się na Gorta.
Ziemia popękała dookoła rycerza gdy z jego gardła wydarł się wrzask. Nawet Gort poczuł delikatny dreszcz na karku, gdy nieludzki okrzyk zalał salę. Oficerowie pobladli, zaś pot gęsto zaczął spływać po ich ciałach. Oczy mężczyzn rozszerzyły się, jak gdyby dostrzegli swój największy koszmar, którym bez wątpienia był teraz Calamity.
Jego miecz wykonał szeroki łuk, by opaść prosto na głowę sparaliżowanego ze strachu białowłosego chłopaka. Trzasnęła czaszka, mózg wystrzeliły na wszystkie strony, a gałki oczne zostały zmiażdżone, przez nacisk jaki wykonał atak. Miecz zatrzymał się dopiero, na posadzce, przechodząc przez całe ciało oficera, który został dosłownie przepołowiony. Jego wnętrzności wylały się na ziemię, w potokach krwi, co zlało się z przerażonym wrzaskiem jego brata.
Ugmar zdawał się byc jednak odporny na paskudny wrzask rycerza, bowiem zacisnął dłonie pewniej an swym olbrzymi młocie. Tak jak przewidywał Gort broń, ruszyła od boku, by zmieść murzyna niczym muchę. Młot został podbity do góry, jednak przeciwnik szybko wyhamował swoją broń. Dało to jednak czas Gortowi by skrócić dystans, oraz nabrać szerokiego zamachu. Ugmar, chyba jednak nie chciał po raz kolejny testować swej zbroi, bowiem tupnął mocno, przenosząc cały ciężar na jedną nogę. Podłoga zadrżała, a szczeliny które pojawiły się pod nogami Gorta, wytrąciły pirata z równowagi, tak że ten niemal nie upadł. Demoniczny młot bezwzględnie to wykorzystał, a jego młot opadł z góry, wprost na łepetynę murzyna… zatrzymując się na niej, niczym na opornym stalowym klocu. Jedynie malutki okruszek, posypał się po czole Gorta, gdy zdziwiony kapitan straży, cofnął swoją broń, od wzmocnionej Haki gęby pirata.
- Tak...taaak… - Richter spoglądał teraz na pozostałego przy życiu oficera. - Więc jesteście tylko… dziećmi które… chcą się bawić w… wojowników. Ale widzisz… - Richter wbił czubek ostrza w jedną z połówek zwłok oficera walających się pod nim i dźwignął ją w górę.- ...jak się kończą… głupie zabawy… nieprawdaż bracie? - Te słowa skierował do ciała nabitego na miecz, następnie nieudolnie udając jego głos przemówił drwiąco - “Jestem głupi! Dałem się rozerwać...na strzępy… braciszku dlaczego nic nie zrobiłeś?” - Potrząsał mieczem wypowiadając każde słowo robiąc sobie z oficera upiorną kukiełkę. Część truchła została ciśnięta na ścianę, na której wylądowała z nieprzyjemnym mlaskiem i wcale nie miała zamiaru opaść tworząc budzącą grozę ozdobę ścienną.
- Twój wrzask.. był taki piękny… - Richter jak stał tak przeniósł się do drugiego z oficerów.
- Już nic więcej… od ciebie nie potrzebuje. - Zbrojny otworzył szeroko paszczę by buchnąć żrącymi oparami prosto w chłopaka. Jeśli stało by się tak że jest zdolny do walki, odskoczy w tył posyłając pręgę w jego stronę.
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
Stary 30-08-2013, 18:37   #280
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
Walka i "Walka"
part 2
- Prawie zabolało - stwierdził Czarnoskóry, strzelając karkiem. - Teraz moja kolej.
Gdy tylko słowa pirata przebrzmiały, zemią ponownie się zatrzęsła, tym jednak razem za sprawą mocy diabelskiego owocu, a posadzka pod stopami młotnika popękała, tworząc powierzchnię na której wyjątkowo trudno było utrzymać równowagę. W tym czasie Gort ruszył na Ugmara by uderzyć w niego z byka i przewrócić na posadzkę, przechodząc do walki w parterze gdzie dwuręczny młot był bezużyteczny.
Nogi Ugmara zadrżały, gdy ziemia pod nim zaczęła pękać, jednak demoniczny młot postanowił wykorzystać to na swoją korzyść. Widząc pędzącego Gorta, przeniósł ciężar ciała na jedną z nóg, tak że drżąca posadzka zaczęła przewracać go na pirata. Rozpędzone, ciężkie i poncerne cielsko zderzyło się z murzynem, wygrywając z jego brutalną siłą. Gort odbił się niczym piłka, od zbrojnego, z którego ust wraz z okrzykiem wystrzeliła pojedyńcza błyskawica. - Lighting bolt!
Atak, jednak minął wilka morskiego, bowiem dalej trzęsąca się posadzka uniemożliwiła dobre celowanie.
Calamity w tym czasie bawił się emocjami pozostałego przy życiu oficera, by nagle zniknąć i pojawić się obok niego. Ten jednak mimo strachu i straty w sercu, zdołał odskoczyć, a żrący opar, jedynie musnął jego policzek, sprawiając, że ten został lekko oparzony.
Złożył on lufy swych dziwnych strzelb, tak że wystrzelone strumienie, zaczęły wirować dookoła siebie, niczym wielki świder. Tak stworzony atak, uderzył prosto w prawy naramiennik Calamitiego, odrywając pancerz od ciała. Ciało rycerza nie ucierpiało, lecz kawałek przeklętej zbroi, został kompletnie spopielony.
Ziemią pod olbrzymem wciąż drżała, nie pozwalając mu złapać równowagi, gdy pirat zaczął kręcić się dookoła własnej osi i ciągle przyspieszając nabierał coraz szybszego momentu obrotowego. Trzeba było do końca rozbić tą jego upierdliwą zbroję żeby dostać się do mięciutkiego wnętrza i wykończyć tego skorupiaka.
- Bari Bari no Hard Core Skullcrusher! - ryknął w końcu, wypuszczając z rąk dwie kamienne kule które popędziły na spotkanie z Demonicznym Młotem.
Calamity nie miał zamiaru przeciągać tego pojedynku… a raczej egzekucji. Miał jednak nadzieję że drugi dokładnie przejrzy na oczy i po prostu grzecznie stanie w jednym miejscu czekając na gilotynę w postaci Despair… cóż jednak nadal miał jakąś wolę walki. Richter odwrócił się na pięcie i posłał pręgę energii w oficera, po czym przeniósł się w przód, tak by być obok chłopaka. Zamierzał przyrżnąć mu pięścią w czaszkę. Od tak szybko i bezboleśnie.
Olbrzymi kapitan straży, przyzwyczaił się jednak do wstrząsów na tyle, by stanąć pewniej na nogach. Jego młot niczym kij bejsbolowy, został posłany w stronę nadlatujących kul, na łańcuchach. Metalowe narzędzie, zderzyło się z kruszącymi czaszki kamieniami, zaś po sali rozeszła się kolejna fala uderzeniowa. Nieprzytomni i ranni strażnicy latali, po pomieszczeniu, niczym listki na wietrze, gdy dwóch gigantów toczyło swój bój. Ugmar jednak zaczął przejmować prowadzenie w tym boju, jego olbrzymi młot, odbił kule w stronę ściany, która wręcz eksplodowała od siły uderzenia. Co prawda wzmocnione przez ambicje pirata pociski, zostały nietknięte, ale skorupiak, nie miał zamiaru na tym zakończyć swego pokazu mocy. Ponownie ciężko odbił się na nogach od podłoża, by opaść na Gorta. Pirat ponownie zmuszony był do zablokowania ciosu skrzyżowanymi ramionami, które coraz bardziej odczuwały, skutki potężny ciosów Ugmara. Szczególnie popękana była sztuczna ręka kamiennego pirata. Nogi Gorta wbiły się lekko w posadzkę, gdy Ugmar starał się wbić go niczym olbrzymi gwóźdź, po samą głowę. Olbrzym bowiem znowu unosił swój młot, by zadać kolejny mocarny cios.
Calamity w tym czasie kończył swój niezbyt emocjonujący pojedynek. Pręga energii pofrunęła w stronę oficera, rozcinając jego pierś. Szybka teleportacja połączona z potężny prawym sierpowym, sprawiła iż nos wbił się w czaszkę blondyna. Jego ciało targane spazmami opadło na posadzkę, gdzie łaskawe ostrze Despair, skróciło męki pokonanego.
Niespecjalnie zadowolony z “walki” Richter strzepnął krew z Despair. Odchylił głowę do tyłu i przekręcił ją tak by widzieć co wyprawia Czarnoskóry.
- Gort.. przestań się bawić… i go wykończ… - Rzekł Calamity smętnym tonem. Da jeszcze jedną szansę Gortowi, potem dołączy do walki z Ungmarem. We dwójke wycisną go z tej zbroi jak pryszcza...
- Twardy z niego gość. To może zaczniemy już szukać Rudego? - zaproponował pirat, gdy wstrząsy zaczęły coraz bardziej przebierać na sile, a Czarnoskóry odskoczył do tyłu by uniknąć ciosu młotem. Teraz czuć było jak trzęsie się spora część budynku, a pęknięcia zaczynały powoli rozchodzić się po całej posadzce. Podłoga na niższych piętrach również zaczynała tracić solidność i wyglądało na to że pirat zamierza zawalić jednocześnie wszystkie pomieszczenia pod nimi, tak by zarówno rezydenci twierdzy, jak i dwaj intruzi spadli trzy piętra w dół, bezpośrednio do lochów.
- Cały Gort… eh? - Uśmiechnął się Richter przenosząc się ze spadających kamieni na kolejne. A gdy mu takowych zabrakło wbił Despair w ścianę wyhamowując opadanie. Została na niej długa bruzda po czym zbrojny przeniósł się na podłogę… lub raczej to co z niej zostało.
Ugmar niczym kamień, runął w dół, stworzonej przez Gorta wyrwy. Gdy Calamity skakał, między jednym kamieniem a drugim, murzyn z szerokim uśmiechem opadał w dół, by wzmocnionymi Haki nogami, grzmotnąć o ziemię. Posadzka, ciemnego więziennego korytarza, popękała, pod siłą z jaka uderzył o ziemię, ale jego defensywa była niewzruszona.
Demoniczny młot, również opadł, na swe okute stalą stopy, jednak jego pancerz nie był tak potężny jak ambicje pirata. Upadek z takiej wysokości, sprawił iż stal powyginała się i popękała, skutecznie spowalniając ruchliwość i tak ociężałego oponenta.
Ugmar jednak nie marnował czasu, gdy tylko cała trójka trafiła do podziemia, mrok rozświetliły kule błyskawic, które pojawiły się dookoła jego oręża. - Thunder Smash! -ryknął, swym bulgotliwym głosem, uderzając olbrzymim młotem w ziemię.
Gort rozgrzany przez ten dosc wyrównany pojedynek, od razu zrozumiał co się święci podskakując w górę. Calamity miał jednak mniej szczęścia. Rycerz, w ciężkiej zbroi, ponadto znudzony poprzednia potyczką zareagował za wolno. Błyskawice które rozlały się po całej posadzce, oplotły jego nogi. Następnie chciały opleść, resztę ciała, jednak napotkały boską barierę, z daru zdobytego w piramidzie. Magiczna ochrona, sprawiła, że zamiast zmienić się w skwarka, rycerz był nietknięty. Co więcej magiczna defensywa, otoczyła też ciało kompana Richtera, dodając mu kolejna linnie obrony.
- Ja go wykończę - oświadczył Czarnoskóry Calamitiemu. - A jak ci się nudzi, to poszukaj naszego nakama i tego gościa w masce, bo troszku nam pewnie zajmie przeszukanie tego miejsca.
- Aye aye… Cap’n - Rzucił rozruszając ramię, a z jego hełmu dobiegł nawet odgłos ziewnięcia. Z Despair opartym na ramieniu poszedł szukać rudzielca. Miał zamiar przechodzić przez każdą ze ścian cel aż znajdzie tego kogo trzeba. Jakiś zabłąkany odłamek ściany nie powinien zrobić większej krzywdy Khaliemu. - Halo? Jest tu ktoś? - Te słowa poprzedził kopniak w jedną ze ścian…
- To teraz pora dokończyć nasze porachunki - stwierdził pirat, który z groźnym uśmiechem zaczął zbliżać się do Ugmara powolnym krokiem. Wyglądał na tak pewnego siebie jakby już wygrał tę walkę. - Zakończę to szybko, więc po prostu się nie ruszaj.
Rozkaz Czarnoskórego niósł tym razem za sobą pewną moc i grozę, które sprawiały że w tym momencie przypominał władcę wymierzającego bezlitosny wyrok osobnikowi który ośmielił się mu przeciwstawić.
Ściany po obu stronach lochu zadrżały i po chwili z głośnym chrupaniem kamieni zaczęły się poruszać, zbliżając się coraz do Demonicznego Młota, by zwyczajnie zgnieść go na miazgę.
Mury twierdzy uderzyły w posłusznego woli pirata, giganta. Jednak czarnoskóry nie mógł rozkazywać mu przez wieczność. Kamienne ściany natomiast, musiały stawić czoło potężnej zbroii Ugmara. Pancerz zaczął pękać i sypać się, jednak olbrzym w końcu odzyskał władze w swym ciele i z rykiem rozstawił ręce na boki. Kamienie popękały pod siła ramion, a mury zatrzymały się w miejscu, nie zgniatając kapitana straży w swych mocarnych objęciach. Jednak zrobiły to, co od dłuższego czasu próbował Gort, sprawiły że cały jego pancerz sypał się w szczątkach na ziemie.


Sylwetka która kryła się w skorupie, była iście makabryczna. Cielsko włochatego demona, który zamiast twarzy, miał grubą warstwę kości. Odrzucił on zniszczony młot za plecy z dzikim rykiem, ruszając na pirata by stratować go swoją potężną demoniczną mocą.
Gort był jednak na to gotowy. Jego dłonie po raz kolejny przemieniły się w kruszące czaszki kule, a pirat również z impetem zaszarżował na demona.
- Ciekawe z którego rynsztoku wyciągnęli takiego brzydala! - zadrwił, unosząc do góry pięść która niebawem miała przygrzmocić w kościstą mordę Ugmara. - Ale luzik, zaraz przerobię cię na śliczniutką miazgę!
Czarnoskóry postanowił jednak zwiększyć swoje szanse w tym starciu kolcami które tuż przed zderzeniem dwóch wielkoludów wyrosły z posadzki by przebić stopy demona i tym samym osłabić jego szarżę, jeśli nie całkowicie go unieruchomić gdy murzyn zrobi sobie z niego worek treningowy.
Kolce wyrosły z ziemi, jednak Gort nie przewidział jak silna będzie szarża przeiwnika. Rozgniótł on kamienie, niczym zwykły papier, jego stopy zostały zaledwie lekko draśnięte. Dwie olbrzymie piąchy minęły się w powietrzu, a każdy z wojowników otrzymał silny cios w gębę. Kolce którymi wzmocnione były piąchy murzyna, urwały spory kawał kościanej mordy, ale piącha Ugmara, również pozostawiła spora wyrwę na kamiennym policzku, wielkoluda.
- Gwahahahah. -bulgotliwy śmiech wyrwał się z gardła demona, gdy ten brał kolejny szeroki zamach. - Zaczynam Cie lubić człowieku. Nie boisz się pokazu sił, nawet gdy widzisz kim jestem. -stwierdził demon. Czyżby rzucał murzynowi wyzwanie? Pojedynek na pięści bez bloków i sztuczek, test siły i wytrzymałości?
- Te Gorcik, serio masz z nim problemy? -czarny duch, w koronie siedział na ramieniu murzyna, podrzucając atrybutem królów. - I ty chcesz zostać królem piratów? -zadrwiło szaleństwo.
- Nie żartuj sobie! - ryknął wściekle murzyn. Co prawda nie wiadomo było czy zwraca się do Ugmara, czy też do szaleństwa w swojej głowie, jednak jego odpowiedź była jednoznaczna i łatwa do zrozumienia - Myślisz że przestraszyłbym się kogoś takiego jak ty!? Nie potrzebuję niczyjej pomocy żeby obijać mordy takim cieniasom! JESTEM WIELKI PIRAT CZARNOSKÓRY!!!
Kapitan załogi pirackiej potężnym uderzeniem kolczastej kuli odrzucił ramię demona i odskoczył do tyłu by ponownie zebrać siły.
- Zawsze powtarzałem moim kamratom... że żeglują po morzach i oceanach z najsilniejszym człowiekiem stąpającym po ziemi... że dopóki choć jeden z nich we mnie wierzy, sprawię że na własne oczy ujrzy jak ta siła uczyni ze mnie króla piratów... Moja siła i TYLKO moja!! - pirat z dzikim wrzaskiem ponownie zaszarżował na przeciwnika, zamierzając jeszcze raz się z nim zderzyć. - DLATEGO NIE ULĘKNĘ SIĘ PRZED NIKIM I STRĄCĘ W MORSKIE ODMĘTY TAKIEGO CHĘDOŻONEGO SZCZURA LĄDOWEGO JAK TY!!!
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172