Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-07-2013, 18:40   #1
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
[Storytelling] Droga do lepszego jutra - SESJA ZAWIESZONA

Wojna. Bitwa. Broń biologiczna. Zarodniki śmiercionośnych grzybów. Mutacja pasożyta. Niekontrolowana, niezdolna do powstrzymania ludzka agresja. Rozprzestrzenianie się choroby. Upadek cywilizacji.

Chaos.

Zaledwie dziewięciopunktowy plan wydarzeń stanowi najdoskonalszy opis tego, w jaki sposób ludzie stracili panowanie nad Ziemią. Jak z powodu własnej chciwości i żądzy władzy doprowadzili do zniszczenia wszystkiego, o co walczyli nie tylko oni, ale ich przodkowie i wszyscy, którzy kiedykolwiek pojawili się na tej planecie. Tysiące, dziesiątki tysięcy lat poszerzania populacji, systematycznego zwiększania kontroli nad środowiskiem, kształtowania się społeczeństwa zostało zaprzepaszczonych w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Wystarczyła jedna pomyłka ludzi postawionych zdecydowanie za wysoko, żeby popchnięta przez przypadek kostka domino zburzyła mozolnie przygotowywaną konstrukcję.

Początkowo społeczeństwo nie wiedziało nic o nowym rodzaju broni, której zaczęto używać na terenach działań wojennych. Zarodnikach grzybów, które zagnieżdżały się w ciałach ofiar i w błyskawicznym tempie rozwijały w ich mózgach, doprowadzając do wyłączenia funkcji, a w konsekwencji – śmierci. Środek był na tyle skuteczny i niezbyt kosztowny, że regularnie poszerzała się lista krajów posiadających go w swoich laboratoriach. A wszystko to skrupulatnie ukrywano przed mediami, aby cywile nie dowiedzieli się o bestialskich cudach nauki. Można było się tylko domyślać. Do czasu.

W myśl zasady „kłamstwo ma krótkie nogi” w końcu coś poszło nie tak. Grzyb zaczął mutować. Zamiast doprowadzać do śmierci zarażonych, ograniczał tylko procesy zachodzące w mózgu do takiego stopnia, że ludzie zmieniali się w agresywne stworzenia żądne tylko jednego – mięsa. Po dziś dzień nie do końca wiadomo, w jaki sposób choroba przedostała się z obszarów działań wojskowych do miast, niemniej skutek był niemal natychmiastowy – państwa zaczęły upadać jedno po drugim, nie mogąc sobie poradzić z nowym i błyskawicznie rozprzestrzeniającym się przeciwnikiem.

Nie wszyscy jednak zginęli. Są jednostki i grupy, którym udało się przeżyć i wciąż walczą o lepsze jutro w świecie opanowanym przez bezprawie i mutantów. Nierzadko muszą zatracać swoją moralność, aby wyjść cało z niektórych sytuacji, ale w końcu cel uświęca środki, jak wiadomo od wieków. Chociaż, czy autor tego powiedzenia uwzględnił tak niegodną przyszłość własnego gatunku? Nieważne. W końcu mamy apokalipsę, do jasnej cholery.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qKggnBh2Mdw[/MEDIA]

******

Dallas

Namiot był schludny i zadbany. W przeciwieństwie do wielu pozostałych w tym obozie nie sprawiał wrażenia miejsca przygotowywanego na dłuższy pobyt. Na ziemi nie leżały graty i inne równie użyteczne przedmioty porzucone niechlujnie przez właścicieli, a bagaż podręczny nie został wypakowany do końca. Jedynym większym i prawdopodobnie najważniejszym elementem wystroju było biurko, na którym znajdowały się dwie rzeczy – mapa i świeca.

Postronny obserwator już na pierwszy rzut oka opisałby właściciela jako kogoś schludnego, spokojnego, wyrachowanego, zapewne też myśliciela, stratega. I taki w gruncie rzeczy był Rodriguez, stojący właśnie nad planem stanu z papierosem w ustach i niespiesznie analizujący położenie obozu w przełożeniu na inne obiekty. A przynajmniej tak się wydawało.

Dźwięk kroków stawianych przez dwie pary ciężkich butów powoli zbliżał się w stronę namiotu. Hersh i Martin szli niespokojnie zaproszeni przez Rodrigueza do rozmowy. Przeważnie ich to nie dziwiło, gdyż latynos, nazywany przez wielu mieszkańców obozu po prostu „trójką”, rzadziej „trzecim dowódcą”, znany był z wybierania ekscentrycznych godzin do dyskusji na temat przyszłości ich społeczności. Tym razem jednak czuli, że chodzi o coś innego. I wcale ich to nie cieszyło.

Ciepłe powietrze wleciało do środka, kiedy płachta uchyliła się, żeby wpuścić dwóch przybyszów do namiotu. Ustawili się obok siebie, tuż przy wejściu, czekając na rozpoczęciu dialogu przez Rodrigueza. Ten jednak wydawał się być wciąż zajęty swoją mapę. W końcu Hersh odchrząknął i powiedział:

- Prosiłeś o spotkanie.

Latynos zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił niedopałek pod nogi. Nie był to pierwszy, który tam trafił, co sugerowało, że mężczyzna lubił tego rodzaju używki.

- Jak to często bywa – zaczął. – Wracałem od Rachel w godzinach wieczornych. Przeważnie wystarczało mi kilkanaście minut na dojście do mojego namiotu i położenie się spać. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj… coś mnie zatrzymało – skończył tajemniczo, po czym odwrócił się i skierował wzrok w róg pomieszczenia. Pozostała dwójka podążyła za jego spojrzeniem, a kiedy zrozumieli, na co Rodriguez chciał zwrócić ich uwagę, ich twarze zrobiły się blade.

- Coś ty zrobił, do jasnej cholery? – wydyszał Martin, patrząc z przerażeniem na martwe ciało przywiązane do krzesła.

- Ja? Wyjątkowo nic. To raczej mi coś zrobiono. A przynajmniej chciano, ale nie wszystko poszło zgodnie z planem – mówił Rodriguez, podchodząc powoli do trupa. – Ten śmieć zaatakował mnie, gdy byłem już blisko swojego namiotu. Żyję tylko dzięki Harry’emu, który w porę wbił mu nóż w plecy. Od razu mnie zastanowiło – komu też może zależeć na pozbyciu się jednego z dowódców, osoby, dzięki której ludzie z tego obozu wciąż żyją? Na szczęście odpowiedź miałem na miejscu. – Rodriguez rozdarł rękaw koszuli mężczyzny, pokazując tatuaż. – Znak pasterzy. Taki sam, jaki noszą twoi ludzie, Martin. Identyczny, jak twój, czyż nie?

Hersh zerknął nerwowo na Martina. Drugi z dowódców teraz był już koloru papieru ściernego.

- Nie mam z tym nic wspólnego – wykrztusił.

- Jednak zaskakująco dużo rzeczy wskazuje na to, że masz, nie mam racji? Człowiek jednego z trzech głównodowodzących dokonuje zamachu na życie innego. Jak się z tego wytłumaczysz? Czyżby znudził się taki podział władzy?

- To jest mój człowiek, ale na pewno nie wykonywał moich rozkazów – podkreślił Martin, wskazując najpierw na ciało, a następnie na siebie. – Nie mam żadnych interesów w twojej śmierci.

Rodriguez uśmiechnął się i podszedł do rozmówcy. Zatrzymał się, kiedy już prawie stykali się głowami.

- Boisz się zrobić tego sam? Musisz wysyłać podopiecznych? Czyżby Wielkiemu Pasterzowi, opiekunowi Owieczek zabrakło odwagi na zabicie herszta jakiejś nieokrzesanej bandy? Zwykłego zwierzaka? Spróbuj. Może ci się uda… a może nie.

Hersh zdecydował się zainterweniować, widząc, w jakim kierunku zmierza rozmowa.

- Dość, Rodriguez! Zostaw Martina, już ci powiedział, że nie wydał żadnych rozkazów temu człowiekowi. Nic byśmy nie zyska…

- Wy? Liczba mnoga? A jednak, mogłem się tego domyślić. – Uśmiech na jego twarzy zmienił się w szyderczy grymas. – No nic, myślę, że nic tu po mnie. Jak widać nie zawsze kompromis to dobre rozwiązanie – odsunął się od Martina i skierował ku wyjściu, odpychając dwóch mężczyzn na boki. – Idę przekazać moim ludziom nowiny. Wyruszamy jutro w godzinach porannych. Mam nadzieję, że dożyję do świtu… Zresztą, wam też tego życzę. Wypadki chodzą po ludziach, prawda?

Kiedy płachta opadła, a Rodriguez zniknął w ciemności, łza spłynęła po twarzy Hersha i spadła prosto na ziemię pod jego nogami. Tę pełną niedopałków, które zostawiał tu były trzeci dowódca.

******


Cyrus Parker
Zbudziło go szczekanie psa i odgłos wystrzałów. W sumie nie do końca wiedział, który z tych dźwięków przywrócił mu przytomność umysłu przez chwilowe otępienie po kilku godzinach głębokiego snu, ale nie to było teraz ważne. Odsunął zwierzę na bok i wychylił głowę zza płachty wejściowej, instynktownie łapiąc za karabin M14. Nie był to miły widok. Ludzie ostrzeliwali się zza osłon, a ci nieuzbrojeni próbowali uciekać, kryjąc się za namiotami. Wyglądało na to, że pojęcie pokoju przestało istnieć w tym obozie.

- Co się dzieje, Cyrus? – zapytała całkiem trzeźwo Emma, choć w oczach wciąż odbijały jej się senne marzenia. Wciąż siedziała w śpiworze, zapewne myśląc naiwnie, że to zapewni jej bezpieczeństwo.

Anastazja Aristowa
Otworzyła oczy, kiedy tylko usłyszała pierwsze strzały. Natychmiast podniosła się z prymitywnego łoża, szukając na ślepo broni. W końcu znalazła ukochany przedmiot, co od razu dodało jej otuchy. Spluwa w ręku to coś, z czym lepiej w dzisiejszych czasach się nie rozstawać. Jej partner na jedną noc ubrał się szybko i także chwycił za pukawkę. Wyglądając na zewnątrz, zbladł mocno, ale nie stracił przytomności.

- Spokojnie, mała – powiedział nonszalancko, choć barwa głosu wskazywała na to, że jemu bardziej przydałby się pocieszyciel. A jeszcze wczoraj był taki pewny siebie. – Wyciągnę nas z tego gówna.

Zabawne. Nie pamiętała, jak się nazywa jej „wybawiciel”.

John Rafter
John nie spał tej nocy. Przechadzał się między namiotami, nie mogąc zasnąć. Ból kończyn tłumaczył zmianą ciśnienia, jednak podświadomość mówiła mu, że chodzi o coś innego. Nie bardzo jednak pokładał w nią wiarę – w końcu nie był medium i nie posiadał też niczego w rodzaju szóstego zmysłu.

- John! – usłyszał za swoimi plecami nawoływanie. Kiedy odwrócił się, zobaczył uśmiechniętą twarz Briana, lokalnej duszy towarzystwa. Wyglądało na to, że mężczyzna wracał właśnie z kolejnej imprezy. – Czemu cię nie było? Nawet nie wyobrażasz sobie, co się dzisiaj działo! Kojarzysz tę laskę od Pasterzy? Wiesz którą, cały obóz się za nią ogląda. No to ona dzisiaj se siedzi przy stoliku i wiesz, myślę sobie „kurde, szkoda by nie…

Znajomy nie dokończył jednak zdania. Przez chwilę Johnemu wydawało się, że eksplodująca czerwienią głowa towarzysza to wynik działania jego wyobraźni i że jednak wtedy, w namiocie udało mu się zasnąć. Przez chwilę miał wrażenie, że zaraz się obudzi z powodu bardzo silnych emocji, które znikąd pojawiły się w mózgu. Ale to była tylko chwila. Potem wrócił do rzeczywistości.

Rafter odskoczył na bok, kryjąc się za namiotem. Niezależnie od tego, kim był zabójca, właśnie sprowokował dziesiątki innych żołnierzy do walki o swoje terytorium. Najgorsze w tym było to, że John nie posiadał przy sobie broni. Zostawił ją w namiocie położonym kilka minut drogi stąd, nie sądząc, że podczas spaceru spotka go taka niespodzianka.

Victor Tilton, Angelika Sayns
Nie mogli oderwać od siebie wzroku. Patrzyli sobie prosto w oczy, doszukując się choćby najmniejszych drgnięć źrenic, jak kochankowie podczas spotkania po latach. Coś w tym było, zważywszy na godzinę spotkania. Chociaż północ już dawno minęła, wciąż siedzieli przy jednym stoliku, nie decydując się na sen. W końcu, po długich sekundach - które zdawały się być latami - patrzenia sobie nawzajem w oczy Angelika wyciągnęła jedną z kart i położyła przed sobą, uśmiechając się lekko.

Victor także się uśmiechnął, ale nie zdołał utrzymać spojrzenia. Oderwał je od oczu przeciwniczki i skierował na ścianę namiotu znajdującą się tuż za nią. Wydawało mu się, że zauważył tam cień. Dobrze mu się wydawało. Być może przegrał to rozdanie, ale wygrał życie dla nich obojga.

Chwycił kobietę za ramiona i rzucił na ziemię, samemu także padając plackiem. Po chwili rozległy się dźwięki wystrzałów, a naboje karabinu przeszyły namiot w jednej linii, która nachodziła także na krzesła. Krzesła, na których jeszcze przed chwilą siedzieli. Wyglądało na to, że zamachowiec pobiegł dalej, ale nie była to dobra wiadomość. Wokoło rozgorzała bowiem wielka bitwa, której powodu nie znało żadne z nich.
 

Ostatnio edytowane przez Shooty : 07-08-2013 o 18:07.
Shooty jest offline  
Stary 31-07-2013, 11:24   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Niech to diabli... Niech to diabli... Niech to...
John był może i monotematyczny, ale te właśnie słowa w pełni oddawały jego nastrój. Na jego oczach ktoś jak kaczkę ustrzelił Briana, a potem w całym obozie rozpętało się piekło, jakby nagle wszystkich ogarnęło szaleństwo.

Przytulony do namiotowego brezentu John czekał przez moment, rozglądając się równocześnie dokoła w poszukiwaniu następnego napastnika. Widać miał trochę szczęścia, bowiem kolejny uzbrojony szaleniec nie pojawił się w polu widzenia.
Zgięty w pół prześlizgnął się do ciała Briana. I ponownie zaklął, bowiem okazało się, że i tamten spacerował po obozie nieuzbrojony. Jak pech, to pech.

Noc rozświetlana jedynie wystrzałami zdecydowanie sprzyjała przemykaniu się od jednego cienia do drugiego.

Przebiegająca niedaleko uzbrojona sylwetka skłoniła Johna do ponownego zanurkowania w cień rzucany przez najbliższy namiot. Poczekał odrobinę, aż tamten przejdzie, po czym ruszył dalej - cicho i ostrożnie, jakby podchodził płochliwe zwierzę na polowaniu.
Kolejny strzał, jeden z wielu, a ktoś przed Johnem zwalił się ciężko na ziemię. John podpełzł do leżącego i wyciągnął z martwej dłoni tamtego karabin.
Pospiesznie sprawdził magazynek. Był pełen. Widać tamten nie zdążył oddać ani jednego strzału.
- Lepszy rydz, niż nic - mruknął John gdy okazało się, że ex-właściciel karabinu nie miał w kieszeniach zapasów amunicji. Chyba że John kiepsko szukał, ale na dokładne przeszukanie czasu nie było. Musiał jak najszybciej dostać się do swego namiotu po broń i ekwipunek. Dużo tego nie było, ale raczej nie można było skoczyć do centrum handlowego i uzupełnić zapasy.

Z bronią w rękach John poczuł się nieco pewniejszy.
Oczywiście paranoją byłoby zakładać, że dokoła są sami wrogowie, ale głupotą byłoby założenie, że każdy,którego spotka, zechce wymienić z nim braterski uścisk. On sam nie zywił do nikogo wrogich uczuć.
I z tego powodu jedynie zdzielił w łeb kolbą człowieka, który nagle rzucił się na niego z krzykiem.

Pojedynczy krzyk zaginął w masie różnych innych dźwięków, wśród których królowały wystrzały - od pojedynczych po długie serie, brzmiące tak, jakby ktoś miał nieskończone zapasy amunicji. Istne szaleństwo.

Potknął się, nie zauważywszy w porę leżącego na ziemi ciała, i wyłożył się jak długi, wypuszczając z ręki karabin. I wtedy domniemany trup rzucił się na niego.
Walka w tak zwanym parterze ma pewne wady i pewne zalety. Zdaniem Johna przeważały te pierwsze, szczególnie wówczas, gdy ktoś był na dole.
Po krótkiej szarpaninie udało się Johnowi wyślizgnąć z serdecznego uścisku. Zerwał się na równe nogi, podobnie jak i jego przeciwnik, który sięgnął po nóż.
Najskuteczniejszy jest zawsze kopniak w przyrodzenie. Rzadko kto nosi ochraniacz... Równocześnie jednak każdy, kto przeszedł podstawowe choćby szkolenie jest na coś takiego przygotowany. Warto wtedy odwrócić jego uwagę, na przykład sypnąć piaskiem w oczy. Jeśli jest okazja.
Mężczyzna spróbował cięcia, ale John zdążył się cofnąć. Napastnik tym razem pchnął. John zrobił unik i złapał tamtego za nadgarstek ręki z nożem, pociągnął w dół i wyrżnął kolanem w klatkę piersiową. Trzasnęły pękające żebra. Nożownik zakrztusił się i upadł. John kopnął go jeszcze na wszelki wypadek w twarz i sięgnął po porzucony nóż, po czym szybko oddalił się z miejsca starcia.

Namiot przypominał ser szwajcarski. Albo raczej koronkę. Dziura na dziurze. Leżąc można by oglądać gwiazdy. Lub w ciągu dnia opalać się. W cętki.
John przypasał pistolet, po czym wyciągnął spod pryczy plecak i błyskawicznie wrzucił do niego kilka drobiazgów, leżących na prowizorycznie skleconym stoliku. Zwinął jeszcze koc i rozejrzał się, czy czasem czegoś nie zostawił, po czym ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, wymknął się z namiotu.
Miał zamiar jak najszybciej, ale i cało i zdrowo, opuścić ten dom wariatów.
 
Kerm jest offline  
Stary 31-07-2013, 12:39   #3
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Nigdy nie można było w tym miejscu mieć za dużo rozrywek. Choć miejsce było bezpieczne, to i cholernie nudne. Gra w karty była szczytem góry tutejszego życia rozrywek. Tyle dobrego, że tym razem, zamiast bandy pijaków, za towarzyszkę miał piękną kobietę. Choć jej nie dało się już tak ograć jak podpitych, szczęśliwych idiotów to taki rodzaj rozgrywki dawał znacznie większa satysfakcję. Nie czuł potrzeby rozmowy, rozkoszował się spokojną ciszą, jednak tym razem nie nudną. Wszystko zależy od towarzystwa.

Te na zewnątrz okrutnie się rozhuśtało. Victor nigdy nie przepadał za bronią palną, właśnie z takich powodów. Za cholerę się przed tym nie idzie obronić. Przed kulą się nie uchylisz, gdy już ktoś celnie wystrzeli. Tym razem jednak, ktokolwiek by do nich nie strzelał, starał się za wszelką cenę nie celować, a i szczęście w połączeniu ze złym przeczuciem, uratowało Victora i dziewczynę, od idiotycznej śmierci. Choć troszkę chciałby wiedzieć kiedy umrze, albo kiedy może umrzeć, jak w bardziej uczciwej walce. Zamachy były haniebne i okrutnie frustrujące, jeśli udawało się z nich wyjść obronną ręką.

Victor przewrócił się na plecy, wyjął rewolwer zza pasa i wycelował w poły namioty. Dysząc ciężko z szoku, celował tak dłuższą chwilę. W końcu szybko obrócił głowę do kobiety, potem znów na dziury w namiocie i znów na nią.
- Nic ci nie jest? Hej! - spytał samemu sprawdzając swój stan. Szybko poklepał się po rękach, nogach, torsie, głowie. Nic mu nie wyciekało, nigdzie się palił, wszystko było dobrze. Doskonale, tak. Rzadko kiedy można było szczęśliwie wyjść z ostrzału karabinowego. Zdając sobie sprawę jak blisko TYM RAZEM było, opadł ciężko na ziemię, uśmiechając się szczęśliwie. Dzięki takim chwilom, można było docenić życie.

- Nie. Dzięki. – mówiąc to zaczęła się rozglądać, gdzie upadła broń, która była oparta o krzesło. Zauważyła ją pod stołem. Kolba wystawała za obalonego krzesła. A karty były rozrzucone wokół stołu. Spojrzała jeszcze raz na kompana.

Vic wziął swoje rzeczy. Strzelba, nóż, maczeta, jak dobrze było być biednym i nie musieć nosić ze sobą przenośnego domostwa w plecaku. Ukucnął i lekko odchylił poły namioty, wyglądając na zewnątrz. Po samych odgłosach, można było wywnioskować, że nie jest to jedna z mniejszych, barowych sprzeczek.
- Hmm... przynajmniej nie było to chyba bezpośrednio skierowane w któreś z nas... co nie zmienia faktu, że jest źle - mruknął wstając. Schował rewolwer za pas, przewiesił strzelbę przez plecy i chwycił pewnie jedynie maczetę i nóż. Robił się nieco nerwowy, gdy nie wiedział kto do niego strzela.

W ogóle denerwowało go, że ktoś do niego strzela! Na szczęście przeważnie, świetnie trzymał nerwy na wodzy.

Victor spojrzał na rozgniecionego szluga, którego wyrzuciła dziewczyna, po ledwie trzech buchach.
- Hej... nie jest łatwo o fajki, nie marnuj - mruknął uśmiechając się. - Chyba należałoby tam wyjść - dodał, choć nie była to najlepsza perspektywa. Jeśli to tylko jakieś poważniejsze zamieszki, to lepiej było się w nic nie pakować, ale możliwe, że zostali zaatakowani przez kogoś z zewnątrz... miał szczerą nadzieję, że nie jest to nic aż tak poważnego na co wyglądało.

Wyszedł z dziurawego namiotu.

Regularna bitwa. Wszędzie strzały, wszędzie krzyki, wszędzie krew i lament, rozkazy i śmierć.
- Trzeba wiać - mruknął Victor do kobiety, patrząc na nią pytająco.
Nie były to żadne zamieszki, w ogóle nie wyglądało to na coś, co dało się opanować, ani coś w co Tilton chciał się pakować. Wszystko miało swoje granice, a taka rozwałka, była poza jego możliwościami.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 31-07-2013, 16:20   #4
Ali
 
Ali's Avatar
 
Reputacja: 1 Ali jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwuAli jest godny podziwu
Obudziły ją strzały. To śmieszne, jak w ciągu lat odgłos ten stał się dla niej swoistym budzikiem, który stawiał ją w gotowości, ale nie straszył. Co by nie mówić, był to też pewien lek na kaca. Gdyby chodziło o jakiś zwyczajny, leniwy poranek, obudziłaby się z denerwującym szumem w głowie i to na nim skupiłaby się jej uwaga. Pobudka taka, jak teraz, natychmiast przywracała ją do względnego porządku, zmysły skupiała na zewnętrznych bodźcach i nakazywała wykonać szereg zautomatyzowanych czynności.
Praktycznie wraz z otwarciem oczu, Anastazja zsuwała już z łóżka, instynktownie kierując rękę ku broni. Najpierw przyjemny dotyk znajomej drewnianej kolby SVD, a zaraz potem zimnego metalu Beretty. Dopiero w tym momencie zwróciła uwagę na to, że jest kompletnie naga. Widać mężczyzna obok niej miał zupełnie odmienny priorytet, bo pierwsze co zrobił, to chwycił ubrania.
Pozwoliła sobie na krótką chwilę zawieszenia na nim wzroku. To był jeden z tych licznych momentów, gdy miała uczucie, że kogoś zna, ale za cholerę nie potrafi sobie przypomnieć skąd, ani jak ma na imię. Tylko tym – kolejnym zresztą – razem sytuacja nie pozostawiała wyobraźni pola do popisu. Wiedziała, jak i po co się poznali, choć nie pamiętała tego tak dokładnie, jakby chciała. Przed oczami mignęły jej niewyraźne obrazy z poprzedniego wieczoru. Alkohol, taniec, zaloty, ściąganie ubrań i… nie, nie było najmniejszych szans, aby przypomniała sobie jego imię. Tak jakby miało ono większe znaczenie.
Na słowa mężczyzny uniosła tylko kącik ust. Cóż, mogła trafić lepiej, ale próba zachowania w jej oczach opinii o sobie jako macho była ujmująca. Tym bardziej, że wzrostem praktycznie dorównywała przeciętnemu mężczyźnie i „mała” było dość głupawym określeniem jej osoby.
- Nie wątpię, skarbie – mruknęła przyjemnym, niskim głosem, korzystając ze swojego wyuczonego miana dla „bezimiennych”. Skoro jej wybawca był taki chętny do nadstawiania za niej karku, postanowiła wykorzystać tę chwilę na ubranie się. Tak naprawdę przez myśl nie przeszłoby jej, żeby powierzać komuś swoje życie, ale nie była aż tak wyzwolona, by wdawać się w strzelaniny nago. Sięgnęła po bieliznę i naciągnęła poprzecierane jeansy. Tej nocy musiało dziać się coś naprawdę ciekawego, skoro jej bluzka przepadła bez wieści. Z braku lepszej opcji, nałożyła na stanik skórzaną kurtkę przyozdobioną charakterystycznie piórami. Na koniec wsunęła stopy w ciężkie wojskowe buty, przez ramię przełożyła niewielką torbę i wstała. Na szczęście w ubieraniu się miała równie dobrą wprawę, jak w rozbieraniu. Przymocowawszy kaburę z pistoletem przy pasie, zaś nóż na udzie, wzięła do ręki karabin i podeszła do swojego przygodnego towarzysza.
- Co tam? – spytała zaskakująco radośnie, poklepawszy go po ramieniu. Trzeba było dowiedzieć się, co się dzieje i na czym ona sama stoi. Mężczyzna wydawał się spięty i zdenerwowany tą sytuacją, ale skoro miał zamiar odgrywać silniejszą płeć, to jego wzruszenie ramionami i wybełkotane słowa o strzelaninie – tak jakby Nastka mogła ją przeoczyć – były niewystarczające. – Chyba nie zamierzasz tu tak stać? Wyjdź i zobacz, co się dzieje – zachęciła dość wyzywającym tonem, pośpieszając „kolegę” lufą swojego karabinu.
Jego głośnego przełykania śliny nie można było przeoczyć, ale wbrew wszystkim oznakom popadania w stan paniki, mężczyzna przytaknął i ku zdumieniu dziewczyny wyszedł z namiotu. Ona sama dokonała szybkiej inspekcji karabinu, by zaraz potem stwierdzić, że jest gotowy do użycia. „Bezimienny” był bardziej opanowany, niż przypuszczała. Rozglądał się, nie opuszczając broni i po chwili zwrócił się do Aristowej:
- Tutaj dość spokojnie, strzelanina musi być gdzieś da… - urwał w pół słowa, kiedy kule zaczęły ze świstem przelatywać obok niego. Złapał się za ramię, a między jego palcami popłynęła krew. – Boże, trafili mnie! – zawył.
- Padnij, durniu – warknęła Anastazja, przykładając lunetę do oka i nie racząc swojego „wybawcy” nawet oględnym spojrzeniem. Świetnie, przynęta podziałała i teraz mogła z łatwością odnaleźć agresora. Ten wychylał się zza namiotu kilkadziesiąt metrów dalej i szykował się do kontynuowania ataku, ale dziewczyna pokrzyżowała jego plany rozłupując mu czaszkę jednym celnym strzałem.
- Boże, czy ja umrę? Carmen, umrę? – zawodził dalej ranny towarzysz, opadając na kolana. Fakt, że on – w przeciwieństwie do niej – wiedział, jak ją nazywać, miło połechtał jej ego, ale nie było czasu na użalanie się.
- To tylko draśnięcie, skarbie – uspokajała go, nie siląc się nawet na spojrzenie w jego stronę. Przeczesywała okolicę uważnym wzrokiem i rzeczywiście wyglądało na to, że to nie tutaj koncentrują się walki. Co jakiś czas migały sylwetki przebiegających tu i ówdzie ludzi, czasem widziała rozbłysk strzału, zewsząd dochodziły ją krzyki. Zastanawiające było głównie to, o co chodziło walczącym. Nie miała najlepszej szansy, by przyjrzeć się swojemu celowi, ale nie wyglądał na kogoś z zewnątrz. Czy więc to nie bandyci atakowali, tylko trwała jakaś mała wojna domowa? Tym gorzej, bo znaczyło to, że lepiej stąd czym prędzej znikać. Szkoda, bo zaczynało jej się podobać w tym miejscu.
- Nie wiem jak ty, ale ja stąd zmykam. Było miło – zakończyła uprzejmie, wycofując się w głąb namiotu. Chwyciła dalej nierozpakowany plecak i założyła go sobie na plecy. Była gotowa do drogi, choćby i na drugi koniec Stanów – lepiej być przezornym, niż zostać potem z niczym.
Plan był prosty: przemknąć jak najciszej poprzez labirynt namiotów i wydostać się z tego przeklętego Dallas. Zacząć trzeba było od opuszczenia namiotu, lecz w ostatniej chwili zamarła, słysząc pobliski wystrzał. Jego ofiarą padł jej miły kompan, którego imienia miała już widocznie nie poznać. Chwilę potem do trupa podszedł wysoki mężczyzna, ale nim zdążył się obrócić w kierunku Anastazji, ta sięgnęła po bagnet i w trzech krokach dopadła go, wbijając mu ostrze w nerkę. Nie było czasu przeszukać zabitych. Słyszała, że zmierza tu większa grupka, nawołując zamordowanego przez nią dryblasa. Ruszyła przed siebie.
 
__________________
"We train young men to drop fire on people, but their commanders won't allow them to write "fuck" on their aeroplanes because it's obscene." Apocalypse Now
Ali jest offline  
Stary 31-07-2013, 22:52   #5
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
A pomyśleć że tego samego dnia, tylko rano był z Emmą szabrować stary szpital, gdzie skończyli na dachu podziwiając zdewastowany krajobraz. Cyrus miał wtedy nadzieję, że chociaż ona go nie opuści i będzie się mógł nią nacieszyć do usranej śmierci. Gdyby wiedział co się wydarzy w Dallas tego wieczora, pewnie bardziej by nalegał na nocleg na dachy opuszczonego szpitala, ale musiał ulec i wrócić do ich namiotu.

Co go w ogóle podkusiło aby zamieszkać w obozie i się wiązać. Zawsze się przed tym bronił wszystkim co miał, całe życie spędził w samotności kryjąc się w naczepie rozbitego tira z Dallas mając z nim tyle wspólnego, że jedynie po otwarciu wrót naczepy roztaczał się na niego piękny widok.
I mógł tam zostać.

Albo najechali ich bandyci, albo wdarli się zarażeni albo wybuchła wojna domowa. O tym że dowódcy się nie lubili było wiadomo i nawet taki aspołeczny gość jak Parker widział to jak na dłoni. Ale kto by przypuszczał, że są zdolni do otwartej wojny domowej. Był ciekaw jak mieszkańcy Dallas rozróżniają swoich od wrogów.

On sam nie był mieszkańcem, nie popierał i wetował żadnego z dowódców, po prostu mieszkał z Emmą. Co innego ona, była tu od urodzenia praktycznie i musiała się opowiedzieć po jednej z trzech stron. Może to dlatego przyszli po nich ich dawni sąsiedzi, a może po prostu liczyli na dobry łup z ich namiotu. W końcu Cyrus wychował się poza Dallas, więc znosił do ich namiotu prawdziwe skarby. Zbyt ciężkie by je gdzieś taszczyć, lecz idealne do osiadłego trybu życia. Jako nieliczni mieli własny agregat prądotwórczy.

Charakterystyczny terkot kałacha, rozległ się po prawej stronie ich schronienia. W tym samym czasie wręcz płótno poprzecinały kule karabinowe. Na wyczucie mierzyli w ich śpiwory, kilka kul poszło na wszelki wypadek również i wokół nich. Cyrus nie czekał aż wkroczą, z Coltem w dłoni wyskoczył z namiotu i poczęstował zaskoczonych niedoszłych oprawców kilkoma kulami .45 ACP. Teraz już wiedział że to nie żaden napad bandytów, tylko otwarta wojna domowa.

Jego i Emmy plecaki nie były jeszcze rozpakowane, po tym jak byli plądrować szpital. Miał tam wszystko co było potrzebne na wędrówkę.
- Pakuj się, musimy uciekać… - powiedział, wrzucając do plecaka kilka innych rzeczy.
Wrzucając do głębokiego plecaka na stelażu kompas, znieruchomiał patrząc w stronę śpiwora Emmy. Milczała, nie ruszała się. Słychać było tylko przytłumione łkanie. Cyrusowi ręce się zatrzęsły, wiedział co go znowu spotkało. Kolejne mu bliska osoba, opuszcza go. Miał cień nadziei że to tylko powierzchowna rana.

Jednym psują się cały czas samochody, innym zacina broń, a Parkerowi cały czas umierali bliskie mu osoby. Tak jak do samochodu czy broni można się było przyzwyczaić, tak do śmierci osoby do której coś się czuło, nigdy nie było można się przyzwyczaić. Choć niektórzy mogliby stwierdzić inaczej.
- Nie umieraj, słyszysz? Nie zostawiaj mnie! – Parker zaskomlał żałośnie do wykrwawiającej się dziewczyny z poważnym postrzałem okolicy brzucha, wiedział że dostała w wątrobę i że to ich ostatnia rozmowa.
- Cyrus… – wypowiedziała to tak jakby nabrała wody w usta, a raczej krwi którą się dławiła – Bądź taki jaki jesteś… Bądź dobrym czło…
Jej ostatnie słowa nie poprawiły mu humoru. Tylko chwilę tulił i ronił łzy na jej stygnące ciało, nim rozsadził go gniew od środka.
Matka sama sobie wybrała śmierć, strzelając sobie w głowę.
Pierwsza dziewczyna została pogryziona przez zarażonych, sam jej musiał strzelić w głowę.
Lecz to co działo się teraz, rozsadziło go. Oczy przybrały tą agresywną formę, w głowie poczuł jak pulsuje mu krew. Był pełen złości, furii. Nie dbał ani o swoje życie, ani tym bardziej o życie innych mieszkańców. Przez podartą płachtę namiotu sięgnął po kałacha, z którego zginęła jego dziewczyna. Wyszedł przed namiot, celnie i pewnie zdejmując wszystkich uzbrojonych i strzelając do innych ludzi, do póki nie odpowiedział mu odgłos braku amunicji w magazynku.

Wziął plecak, broń i owinięte w śpiwór ciało dziewczyny. Pies leżał zwinięty w rogu namiotu, pierwszy raz widząc swojego pana w takiej rozsypce.
- Zero, chodź – rzucił tylko, a pies posłusznie poszedł za nim.

Do bramy nie miał daleko. Po wystrzelaniu większości żołnierzy przy niej z AK, bez trudu się przez nią przeprawił. Emma była tak leciutka, zresztą jak zawsze. Śmiali się czasami, że on jest stworzony by ją nosić. Popierdolone Dallas.

Daleko nie odbiegł, ot tylko na małe wzniesienie. Za pomocą saperki wykopał płytki grób, w której złożył jej ciało, po czym zakopał ją by już więcej razy jej nie spotkać. Rozłoszczony cisnął saperkę przed siebie, dopiero później uświadamiając sobie że jednak mogłaby mu się przydać.
Noc spędził przy grobie, obserwując smutno płonące namioty i jak rak zwany chciwością, zjadał powoli dobrze pracujący organizm zwany Obozem W Dallas.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 02-08-2013, 22:56   #6
 
Nasty's Avatar
 
Reputacja: 1 Nasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnie
{ +-+ }


„Say” siedziała skupiona nad grą. Patrzyła w oczy przeciwnika. Uśmiechnęła się, gdy w końcu dostrzegła odbicie kart, które trzymał w ręku. Wtedy właśnie postanowiła wyłożyć jedną z swoich kart. To miała być jej wygrana… Jednak przeciwnik zagapił się gdzieś by następnie wywrócić ją jak i stół. W pierwszej sekundzie czuła oburzenie dopóki nie usłyszała charakterystycznego dźwięku. W kilku sekundach odwróciła głowę w stronę gdzie patrzył Victor. Następnie z powrotem na niego, jej ciało drżało a piersi falowały rytmicznie. Oczy z powiększonymi źrenicami patrzyły na niego.

Przez jej głowę, przeszła myśl. W tych czasach rzadko, o ile w ogóle się zdarza taki odruch człowieczeństwa. Ale kim byśmy byli gdyby nie takie właśnie odruchy. Zaraz przypomniała sobie swojego kompana a raczej kogoś więcej, swego chłopaka tuż po wielkich zmianach. Zareagował by tak samo. Ratował by ją. Po nim pozostały tylko takie wspomnienia. Wspomnienia i część pamiątek. Czyli kilka rzeczy w ekwipunku, które były jej życiem i nadzieją na lepsze jutro.

- Nic ci nie jest? Hej! - spytał Victor, sprawdzając swój stan. ..

Otrząsnęła się i wróciła do rzeczywistości. Tylko tu w osadzie można było sobie pozwolić na chwilę relaksu przy grze, czy mieć czas na wspomnienia, które i tak powoli zamazywały się i przeplatały z marzeniami.
- Nie. Dzięki. – mówiąc to zaczęła się rozglądać, gdzie upadła broń, która była oparta o krzesło. Zauważyła ją pod stołem. Kolba wystawała za obalonego krzesła. A karty były rozrzucone wokół stołu. Spojrzała jeszcze raz na kompana. Ten również zbierał swoje rupiecie.

- Hmm... przynajmniej nie było to chyba bezpośrednio skierowane w któreś z nas... co nie zmienia faktu, że jest źle - mruknął wstając.

Nie lubiła tego. Nie lubiła, być dłużna, żadnych przysług, rzeczy czy pożyczania. A co dopiero dłużna, za uratowane życie. Znaczyło to że będzie musiała kiedyś oddać dług. Co równało się bycie przy nim troszkę dłużej. A obiecała sobie nie polegać na innych, choć miała to w charakterze. Obiecała że po śmierci swojego mężczyzny i opiekuna nie będzie się wciągać w tego typu sprawy, czy choćby w przyjaźnie.

W tym czasie, gdy Tilton rozglądał się na zewnątrz, Say zbierała w pośpiechu swoje rzeczy. Idąc po plecak, zarepetowała “Saiga” by mieć pewność że nabój jest w komorze. Nie raz, uratowało jej życie takie postępowanie. Cztery zasady…

Miej broń pod ręką i nie oddawaj jej nikomu.
Nie ufaj nikomu.
Staraj się rozglądać wszędzie, by wiedzieć gdzie uciec.
Pamiętaj by strzelić, nie potrzeba nic, prócz naboju w komorze i sprawną broń.

…Więcej nie było potrzebnych.

W końcu podniosła plecak. Powiesiła sztucer na ramieniu i szybkim ruchem sprawdziła ekwipunek. Trwało to nie dłużej niż pół minuty. Po czym sprawdziła rewolwer i schowała za pas z tyłu. Przewiesiła plecak przez jedno ramię zdjęła sztucer i poprawiła plecak, wieszając go na drugim ramieniu. Trzymając broń myśliwską ruszyła za Victorem.

- No może i nie ale, siedząc dalej na krzesłach, już byśmy nie rozmawiali. - zaczęła jej drżeć ręka. Cofnęła się kawałek znów przewiesiła broń przez ramię i zaczęła szukać czegoś po kieszeniach. W końcu wyciągnęła paczkę papierosów i biorąc jednego w usta schowała ją z powrotem do kieszeni. Nerwowo wyciągnęła zapałki i próbowała odpalić jedną z nich o pudełko. Zanim odpaliła złamała co najmniej dwie. Zaciągnęła się szybko z trzy razy, po czym nerwowo wyrzuciła papierosa z ust.

- Cholerny świat, nawet zapalić nie mogę! - i znów złapała kurczowo broń myśliwską.
Podeszła do Victora jakby chciała przylgnąć do niego, by poczuć się bezpiecznie.


- Hej... nie jest łatwo o fajki, nie marnuj - mruknął uśmiechając się kompan.
- Chyba należałoby tam wyjść - dodał Victor

- I tak miałam skończyć, palę jak się zdenerwuję i co widzisz ? - zapytała kucając przy ściance namiotu, tuż za plecami Victora.

- Trzeba wiać - mruknął Victor do kobiety, patrząc na nią pytająco.

- No też mi się tak wydaje że źle się tu zaczyna dziać. Widzisz jakąś możliwość ? - przesunęła się bliżej od prawej strony i zaczęła wyglądać z namiotu szukając osłoniętej drogi ucieczki.



{ +-+ }
 

Ostatnio edytowane przez Nasty : 02-08-2013 o 23:22.
Nasty jest offline  
Stary 03-08-2013, 20:52   #7
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
[Storytelling] Droga do lepszego jutra - II tura

Bitwa rozkręciła się na dobre. Namioty zajmowały się ogniem, jeden po drugim. Walki toczone były regularnie, a ofiary ginęły nie tylko w wyniku postrzałów, ale i przez zapalenie oraz eksplozje. Przerażone rodziny nieuzbrojone w broń palną próbowały uciekać jak najdalej z tego piekła, nierzadko bezskutecznie. Jednak wśród krzyków rozpaczy i bezsilności słychać było także hasła o wiele lepiej przemyślane. Wyglądało na to, że operacja nie została przeprowadzona spontanicznie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KOwKZmyAJ7k[/MEDIA]

John Rafter
Wypadł z namiotu. Niestety, nie było mu dane przebiec reszty trasy samotnie. Akurat z przeciwnej strony nadchodziła spora grupka osób, w tym matek z dziećmi. Osłaniało ich kilkoro mężczyzn regularnie ostrzeliwujących i regularnie będących ostrzeliwanymi przez goniących drużynę przeciwników. John nie miał żadnych wątpliwości co do tego, na kogo się natknął. Pasterze ochraniający swoje Owieczki. Ludzie honoru, dla których rodzina ma największą wartość.

Jedna z kobiet z niemowlakiem w rękach dopadła do niego i chwyciła go za łokieć. Nie musiała nic mówić. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej zalaną łzami w twarz, żeby stwierdzić, że prosi o pomoc. O uwolnienie od tych bestii, które pragną ich śmierci. A być może także i o uratowanie jej męża, którym zapewne był jeden z Pasterzy.

Anastazja Aristowa
Biegnąc, kilkukrotnie wystrzeliła za siebie pociski z pistoletu. Strzały padały dosłownie z każdej możliwej strony, więc chyba tylko cud uratował ją od większych obrażeń nie będących zaledwie draśnięciami. W końcu, ogarnięta szałem uciekinierki, zapomniała o najważniejszej zasadzie biegacza - zawsze patrz pod nogi - i runęła na ziemię, zaczepiwszy o coś nogą. Kiedy zerknęła w to felerne miejsce, zrobiło jej się niedobrze. Okazało się, że to nie rzecz była przyczyną upadku, ale człowiek, a właściwie dziecko. Zaledwie kilkuletnie, niewinne i zaskakująco kruche dziecko, którego martwe ciało w przeciągu paru dni stanie się tylko pożywką dla zwierząt... i zarażonych.

Odwróciła głowę i zobaczyła kolejną osobę. Będąc tuż przy ziemi, zdawało się, że to bóg, a przynajmniej boski posłaniec, którego wyrobione ręce obejmowała właśnie płacząca kobieta z dzieckiem. Po chwili jednak otrząsnęła się z szoku. To nie był bóg, niestety albo stety, lecz zwykły mężczyzna taki sam, jak setki innych mężczyzn.

Victor Tilton, Angelika Sayns
Wyszli z namiotu przygotowani do drogi, a w razie czego nawet walki. Od razu przywitał ich ponury widok obozu, teraz będącego pobojowiskiem i polem bitwy, a jeszcze przed kilkoma godzinami tętniącego życiem. Na dodatek jakiś szaleniec biegał w pobliżu z pochodnią i podpalał wszystko, co tylko nawinęło mu się pod płomień. Jego śladami podążała większa grupa mężczyzn, którym niezbyt dobrze z oczu patrzyło, nawet jeśli z takiej odległości oczu dojrzeć się nie dało. Kiedy tylko zobaczyli parę bohaterów, bez ostrzeżenia rozpoczęli ostrzał.

Cyrus Parker
Gdy skończył kopanie grobu, odrzucił saperkę na bok i usiadł na ziemi, w milczeniu obserwując płonący obóz. W pewnym momencie spostrzegł, że w jego stronę, a konkretniej w stronę, którą przyjęto za wyjście, biegnie duża grupa osób. Składała się głównie z kobiet i dzieci. Gonili ich niezbyt przyjaźnie nastawieni mężczyźni, którzy nie zaprzestawali ostrzału. Cyrus ma całkiem niezłą pozycję do ataku i jeśli tylko by chciał, mógłby pomóc rodzinom w przetrwaniu... Chyba, że nie chce.
 

Ostatnio edytowane przez Shooty : 07-08-2013 o 18:08.
Shooty jest offline  
Stary 04-08-2013, 15:14   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Gdyby chciał kłopotów związanych z obowiązkami rodzinnymi, już dawno przygruchałby sobie jakąś panienkę. I z pewnością nie marzył o tym, by wziąć pod swoje skrzydełka jakąś kobietę z dzieckiem na dodatek.

- Schowaj się - warknął i popchnął kobietę w rzucany przez jeden z namiotów cień. - Już! - dodał widząc, że jego słowa nie spotkały się z natychmiastową reakcją.

Sam również schował się, chcąc spokojnie ocenić siły przeciwnika.
Było ich z dziesięciu. Nie da się ukryć, dużo za dużo jak na jego skromne możliwości. Gdyby miał snajperkę, z odpowiednią ilością amunicji, sprawa wyglądałaby inaczej. Ale snajperka to było marzenie ściętej głowy. Podobnie jak i skrzynka nabojów.
Co prawda miał sojuszników, ale oni również mogli utrupic kogoś, kto strzelał. Czy to było ważne, do kogo? W ciemności dość trudno odróżnić sojusznika od wroga, czy na odwrót.

- Cicho siedź! - Kolejne warknięcie uciszyło kobietę, która usiłowała coś powiedzieć. Pewnie zachęcić go do walki.

Jeden z Pasterzy padł, wypuszczając z dłoni strzelbę. Uniósł się jednak na kolano, sięgnął po broń i znów padł, trafiony paroma pociskami.
Jego towarzysze odpowiedzieli ogniem, i dwóch ścigających znalazlo się na ziemi. Ale zostało ich i tak za dużo, jak na gust Johna.

Napastnicy przebiegli jeszcze kilka kroków. Skuteczny zasięg SIG-Sauera wynosił 50 metrów, a tamci byli bliżej.
John starannie wycelował i pociągnął za spust pistoletu. Raz, drugi, trzeci...
Dwa cienie padły, trzeci złapał się za ramię.

Podziałalo to na zbirów niczym wiadro zimnej wody. Rozsypali się w tyralierę i padli na ziemię, a potem zasypali strzelca .

- W nogi! - syknął John. - I nie wstawaj!

Jeszcze tego by brakło, by” jego owieczka” dała się teraz ustrzelić. O krok od wolności.
Widać spokój panujący do dnia dzisiejszego obozie sprawił, że kobieta straciła instynkt samozachowawczy i w pierwszej chwili chciała się zerwać na równe nogi i uciec. John w ostatniej chwili zdołał ją przytrzymać, dzięki czemu wysłane w ich kierunku kule poszły górą.

- Życie ci niemiłe? - warknął. Nie dość, że baba z dzieciarem, to jeszcze przygłup jakiś. - Nie bądź głupia, nie daj się zabić - zacytował stare powiedzenie.

Korzystając z chwili przerwy w strzelaninie odczołgali się za jeden z namiotów.

- Tam biegnij! - polecił John, wskazując na kierunek nieco odbiegający od drogi prowadzącej do bramy. Tam jednak ludzi było jak mrówek, a nie wszyscy wykazywali pozytywne nastawienie do innych, o czym dobitnie świadczyły strzały i wrzaski o treści wskazującej na wyraźnie negatywne nastawienie.
Zdecydowanie prościej było wybrać inną drogę.


Mur otaczający obozowisko był wysoki, ale nie na tyle, by sprawny fizycznie człowiek nie zdołał go sforsować. Niegdyś na samym szczycie ozdobiony był drutem kolczastym, ale ten ozdobnik zniknął już dawno temu. Wiele osób prędzej czy później dochodziło do wniosku, że niekiedy trzeba wyjść lub wejsc bez konieczności użerania się z nadgorliwymi strażnikami.
John najpierw podsadził kobietę, potem podał jej dziecko, a następnie przerzucił swój plecak i sforsował mur.
Jogo podopieczna, miast cierpliwie czekać, zsunęła się na ziemię, o mały włos nie skręciwszy sobie przy okazji nogi.

- Dziękuję panu - wyszeptała.

Dzicia, najwyraźniej nie będąca miłośniczka sportów wyczynowych, zaczęła popiskiwać, ale kobieta szybko zdołała ją uciszyć.

- Poszukamy twoich - obiecał John.

Schyleni, rozglądając się na wszystkie strony, pobiegli w kierunku bramy.
 
Kerm jest offline  
Stary 05-08-2013, 01:10   #9
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Niby w takim świecie, śmierć powinna być czymś przyziemnym, ale on nigdy nie miał kogoś tak bliskiego jak Emma. I stratę przeżywał osób bliskich naprawdę ciężko. Teraz z resztą i tak było z nim lepiej, niż w czasie kiedy pierwsze przypadki zarazy pojawiły się w Dallas, a on musiał strzelić w głowę swojej dziewczynie. I to w swoje 18 urodziny.

Oparł plecak o drzewo, biorąc do ręki karabin. Emma nie chciała by pozwolił ginąć nie winnym, on sam z resztą stronił od zabijania ludzi. No, nie licząc zarażonych i bandytów, bo tych miał tylu na sumieniu że kalkulatorem by nie zliczył, ale zawsze ten mur który chronił go przed zezwierzęceniem, gdzieś tam stał w środku jego głowy. Na razie przeskakiwał przez niego tylko okazjonalnie.

Znalazł w miarę dobrą pozycję, na tyle aby mógł rozstawić dwójnóg, nakręcić tłumik i przycelować z monety, przełączając na tryb pojedynczego strzału. Jedna z pierwszych wersji M14, która jeszcze na to pozwalała. Nie wierzył w to że znalazł takiego klasyka, tak samo jak nie wierzył w poznanie Emmy.

Strzelił w pierwszego lepszego gościa, wiedząc że jest dla nich jak cień drzewa. Był poza źródłem światła, a oni stali mając naokoło płonące namioty, ba, w jednym miejscu nawet zajął się płot. Gość padł jak długi, z dodatkową dziurką w głowie. Ciut nad lewym okiem, nad brwią. Reszta zaprzestała gonitwy za pozostałymi, chowając się. Pewnie nawet nie wiedzieli czy ktoś strzelał sprzed czy zza ich pozycji. Postanowił wystrzelać tyle kul, ile to było na serio konieczne.

Jeśli jakiś zaczął gonić rodziny i wyszedł na pozycję, obrywał. Jeśli zostawali za bramą, mieli szansę przeżyć. Tresował ich niczym niesforne psiaki. A jego psiak, Zero, leżał przy jego nogach węsząc i jakby skubany wiedział, że teraz Cyrus potrzebuje by ktoś pilnował mu pleców, w tamtą stronę się gapił. Nie szczekał, więc to był dobry znak.

Kiedy grupka ludzi uciekła na odpowiednią odległość, chwycił plecak i pod osłoną szarości poranka, zaczął biec w ich stronę. Jego stara naczepa, w której się ukrywał nadal stała. Wiedział, bo dbał o nią w razie właśnie takiego zdarzenia. Tym ludziom jednak teraz była bardziej potrzebna.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 06-08-2013, 00:01   #10
 
Nasty's Avatar
 
Reputacja: 1 Nasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnieNasty jest jak niezastąpione światło przewodnie
{ +-+ }




- Ogień zaporowy, nie marnujmy czasu na mordowanie się z tymi gnojami - mruknął do towarzyszki, w zasadzie nie wiedząc czemu.... ,- Strzelaj byle w ich kierunku, biegniemy w stronę bramy, dobra? - spytał ją licząc na to, że usłyszy i zrozumie go, wśród wszechobecnych krzyków wojny.

Sayns tylko kiwnęła głową na znak że zrozumiała. Chodź usłyszała co drugie słowo. Chwyciła broń oparła ją w dłoni przykucając i wycelowała w pierwszego, który biegał z pochodnią. Tak na znak by, zaświecił przykładem, co się, dzieje z takimi jak On. Po czym zaczęła się wycofywać, co chwilę oglądając się za siebie. Biegła zygzakiem zmieniając rytmicznie odbicia w prawo, lewo. Czasem stawała i oddawała strzał do najbliższego z tłumu.

Zanim dotarła do bramy wystrzeliła amunicję z jednego magazynku. Niestety posiadała tylko jeden sprawny i musiała by, go załadować ponownie. Na to nie było szans, gdyż nie bardzo miała gdzie się schować, jak i czasu na to. Przy bramie zmieniła szybko broń, wieszając broń myśliwską na ramieniu. Wyciągnęła rewolwer. Za bramą podążała za kompanem.



{ +-+ }
 
Nasty jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172