Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-08-2015, 12:57   #31
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Roger i Maria

Sytuacja wyglądała źle, cała farma stała w płomieniach. Najemnicy odjechali, zabierając Bonnie. Roger'a i Marię co prawda oszczędzono ale dobrze wiedzieli że mało zabrakło aby zostali tutaj razem ze starym Wellingtonem z kilkoma otworami po kulach.

Na dodatek na samą myśl o stawieniu czoła szeryfowi i przedstawieniu mu wszystkich tych zdarzeń i faktu że porwano jego ukochaną córkę przechodziły was ciarki. To nie będzie przyjemna rozmowa.

Roger rozejrzał się na boki. Farma świeciła pustkami. Każdy kto zdołał uciec zrobił to mając ku temu okazję. Wydaje się że zostali sami.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 01-09-2015, 19:24   #32
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Słysząc zamieszanie na tyłach wozu June sięgnęła po broń. Pozostała na miejscu i przez boczne lusterko próbowała ocenić sytuację. Dostrzegła zarysy motocykli. Po chwili strzały zaczęły obijać się o cysternę.

James zaklął szpetnie, szybki strzał w nadjeżdżającego gangera nie był wystarczająco celny. Przymierzył dokładniej, mocniej przyciskając kolbę do ramienia i wystrzelił ponownie.


*
Johnny odruchowo drgnął, gdy usłyszał pierwsze strzały. Ból i zmęczenie momentalnie pojawiły się na jego twarzy.
- Ja wiem, że się spodziewaliśmy. Żeby tak raz zostać zaskoczonym.

Nie mógł w żaden sposób pomóc chłopakom z tyłu. Patrzył tylko na przemian to w lusterko, to przed siebie, to w bok. Przeszło mu tylko przez myśl jak wspaniała w jednych sytuacjach, a bezużyteczna w drugich jest jego kusza. Dobrze że dostał strzelbę; szybkim ruchem sprawdził jeszcze, czy pistolet jest w kaburze.

Gangerzy nie zaprzestawali ostrzału, który coraz bardziej przypominał ogień zaporowy. James leżał na ziemi i nieco zdegustowany wcześniejszym niecelnym strzałem tym razem mocniej się skupił. Wycelował na tyle spokojnie, na ile pozwalała mu na to sytuacja i strzelił w jednego z motocyklistów. Trafił, ale sukinsyn był twardy. Po chwili niepewności i utraty kontroli nad kierownicą w końcu wrócił na stary tor. Tyle dobrego, że lawirując przez te ułamki sekundy mało nie wpadł na swojego kolegę, a ten siłą rzeczy musiał gwałtownie odbić w bok. Wpieprzył się w dziurę w drodze i został wyłączony z dalszej walki. MacArthur zdążył też zauważyć między kolejnymi strzałami, że napastnicy nie korzystają z byle rozklekotanych samopałów. Dźwięk karabinów kojarzył się z legendarnym M16, a te nie należały do standardowego uzbrojenia gangów w ZSA. Domyślił się też, że cała ta droga wiedzie w pułapkę. Z tej szybkiej analizy wyrwał go krzyk Eli’ego, z ramienia którego lała się krew. Opanował się jednak i walczył dalej.

Malcolm radził sobie zdecydowanie najlepiej. Ze snajperką w dłoniach stanowił największe zagrożenie. Kolejne strzały ściągały gangerów jeden po drugim.

John rozglądał się na boki i przed siebie. I nic nie widział. Zbliżali się do miejsce gdzia autostrada rozszerzała się stając się trzypasmówką. Z odnóg głównej drogi wjechało kilka motocykli i jedna furgonetka, które od razu przystąpiły do ataku. Dwa z nich podjechały od strony pasażera. Padł strzał, szyba została roztrzaskana w drobny mak. John zdołał się uchylić, a śrut nie był na tyle potężny żeby przebić na wylot metal jakim została wzmocniona ciężarówka. Trzy pozostałe motocykle jechały z prawej strony, bliżej miejsca w którym bronili się James, Malcolm i Eli. Jeden próbował łańcuchem zgarnąć pomocnika szeryfa z platformy, drugi do niego strzelał, a trzeci próbował chwycić się drabiny by wejść na platformę cysterny.

Johnny, nie wychylając się, oddał strzał za okno. Huk strzelby zagłuszył krzyk gangera.

Z tyłu ciężarówki sytuacja zaczęła się pogarszać. Eli został ściągnięty łańcuchem z platformy i spadłby, gdyby nie uprząż. Zsuwając się uderzył głową o barierkę tracąc przytomność.

***
- Przed nami! Jest ich więcej! Barykada!
Aut było może z pięć sztuk ustawionych zarówno po bokach, jak i na środku drogi. Zwykłe terenówki. Powinno pójść gładko z przetaranowanie się.
- Mal! – James schował się za wieżą – Co jest na tej cholernej furgonetce?
- Nic nie widzę! Bardziej martwiłbym się o to co jest w środku. - po chwili odwrócił się by sprawdzić przód i krzyknął – O tę blokadę co jest przed nami tez bym się zaczął martwić!
Ostrzał nie ustawał, ale gangerzy zaczęli zwalniać, zostając z tyłu.

Tir zbliżał się do barykady ustawionej wzdłuż drogi.
- Trzymajcie się! Czeka nas …

Nagle szarpnęło całym konwojem, gdy ciężarówka przebiła się przez dwie furgonetki. Huk, trzask, pęknięte opony. Przeciwnicy bardzo przytomnie ułożyli kolczatki na asfalcie. Opony zostały przebite, ogromna konstrukcja straciła przyczepność i przewróciła się na bok. Nie przestawała sunąć jeszcze przez długi czas. Kierowca i pasażerowie kabiny jeszcze jakoś mogli przeżyć taki wypadek. Pozostali nie mieli jednak szans.

June wypadła przez przednią szybę.

James próbował złapać się barierki, jednak stracił równowagę i spadł. Przywiązanego uprzężą przeciągnęło go po asfalcie póki ciężarówka się nie zatrzymała.

Malcolma wyrzuciło z wieży prosto na drogę. Ciężko ranny przeżył upadek, próbował odczołgać się na pobocze, jednak gangerzy już jechali. Kilkaset kilogramów metalu zbliżało się w jego stronę. Zdążył tylko zamknąć oczy.



***
Czuł każdą stłuczoną kość i każdy obolały mięsień. Krew, która sklejała całe jego ciało, zdążyła już zakrzepnąć. Drżącą dłoń otarł twarz, czując jak zdziera z siebie zaschniętą posokę.


Próbował zorientować się gdzie jest. Zamroczonym spojrzeniem omiótł kabinę. Pomiędzy kawałkami szkła, wygiętymi płatami metalu oraz postrzępionymi i wybitymi z konstrukcji fotelami dostrzegł kierowcę.


Johnny przymknąłby jego otwarte oko, ale ledwo mógł się ruszać. Był zbyt słaby. Próbował wyczołgać się na zewnątrz przez rozwaloną szybę, jednak siły go opuściły i znowu stracił przytomność.

*
W końcu wydostał z ciężarówki. Nie mogąc wstać, wciąż będąc na czworaka, rozejrzał się dookoła. To był koszmar. Ochrona konwoju nie była znowu tak liczna, mimo to krew była wszędzie. Zmasakrowane zwłoki, zszarpane do żywej kości, z wnętrznościami leżącymi obok.

Próbował podejść do najbliższego trupa, zobaczyć czy może przeżył. Był strach, była panika i nadzieja, że jednak wszystko nie skończyło się tak źle na jak to wygląda. Do spotkania z Black Sands podróżował przeważnie samotnie. Jedyni martwi, których spotykał, to Ci którzy nie poradzili sobie na pustkowiach i zmarli z pragnienia albo którzy mieli pecha trafić na sforę głodnych zwierząt. Widok nie był przyjemny dla oka, ale to wciąż przeważnie jeden trup, wyjedzony do najmniejszej kosteczki i oblizany z krwi.

Tutaj rządził horror.

Musiał wstać. Palące słońce sprawiało, że ręce, i tak już pocięte i pokaleczone, zaczynały dostawać oparzeń. Oparł się o zgruchotany przód tira. Chciał jeszcze chwilę odpocząć, jednak nagle zaczął iść przed siebie. Krok przeszedłby w bieg, ale potknął się. Przeszywający ból uświadomił mu dlaczego. Zacisnął zęby, zamknął oczy i wyrwał większy kawałek szkła, który cały czas wystawał z jego uda. Pomimo chwilowego zamroczenia zdołał zachować przytomność. Znowu zaczął iść w jej stronę.

Nie była już tą uśmiechniętą pięknością. Jej ciepłe spojrzenie ustąpiło miejsca beznamiętnemu wpatrywaniu się w niebo. Uroda została zamieniona w makabrę. Uderzenie o szybę całkowicie poharatało jej twarz i głęboko rozcięło głowę, sięgając ciemnoróżowej masy. Johnny ułożył jej długie blond włosy na rozcięciu, tak by zasłonić ten paskudny widok. Z jej ciałem nie dało się już nic zrobić. Strupy, rany, ręka wybita ze stawu, a do tego dwa wystające żebra, z czego jedno ułamane. Chciał jeszcze zostać przy niej, jednak pamiętał, że przyjechał nie tylko z June.

Malcolma wypatrzył od razu jak tylko podniósł wzrok. Wyrzuciło go najdalej ze wszystkich. Już z daleka było widać jak brutalnie skończył. Krwiste ślady opon były widoczne jeszcze daleko za nim. Leżał zarzygany własną krwią, cuchnąc wylanymi wnętrznościami i smrodem motocykli. Johnny’emu przypomniała się stacja benzynowa i facet, którego rozjechała Maria. Miał wtedy nadzieję, że nigdy więcej nie zobaczy czegoś takiego, jednak los bywa złośliwy. Motor waży mniej od samochodu, ale to zezwierzęcone gangerskie bydło nie mogło się powstrzymać. Spojrzał jeszcze raz na ślady na drodze. To było kilka pojazdów, a nie tylko jeden. Pozostawało mieć nadzieję, że Malcolm zginął od razu od uderzenia w ziemię.

Ledwie idąc rozglądał się dookoła. Nie mógł znaleźć ostatniego z Black Sands. Zobaczył tylko pomocnika szeryfa, przeszytego kulami, z łańcuchem zawiązanym wokół szyi. Szedł dalej, opierając się o cysternę, zostawiając na niej brudny, czerwony ślad. Gdy doszedł do końca, trafił na Jamesa. Momentalnie odwrócił wzrok.

Usłyszał cichy charczący oddech i przygasające rzężenie.
- James?
Podszedł bliżej, uklęknął. MacArthur nie miał już twarzy, a jedynie obdartą ze skóry maskę. Jednak żył jeszcze. Zbyt słaby żeby robić cokolwiek poza walką z opadającymi powiekami, ale żył. Zawsze był twardym, groźnym sukinsynem. Najwyraźniej nawet Śmierć bała się do niego zbliżyć. Ciężko poturbowane ciało, z pogruchotanymi kościami, otwartymi złamaniami i zapewne całkowitą rzezią organów wewnętrznych, do tego głowa ledwie trzymająca się karku. Sam fakt, że jego serce jeszcze biło, zakrawał na cud. Choć w tym wypadku wyglądało to raczej na przekleństwo. Johnny nie wiedział, czy James był w tak ciężkim stanie, że przestał odczuwać ból, czy może przeciwnie, odczuwa go tak mocno, że już nie ma siły cierpieć.

Gdyby to Johnny umierał, chciałby wiedzieć co się dzieje z jego Rose, gdziekolwiek ona nie jest. Czuł że powinien powiedzieć mu o June, jednak nie mógł. Szczerość i powinność ustąpiły miejsca litości. Nie chciał dobijać konającego taką informacją, szczególnie że i tak miał zaraz zrobić jedyną rzecz, którą mógł. Niech odejdzie w nieświadomości, niech trzyma się nadziei, że jest bezpieczna.

Patrzył przez chwilę na Jamesa, odwlekając nieuniknione, jednak musiał się za to zabrać. Sięgnął po nóż, przyłożył go do jego szyi.
- James. – docisnął ostrze, które momentalnie oblało się czerwienią - Wiesz że tylko to Ci pozostało.
Przeciągnął nożem po gardle. Krew szybko wypływała, a razem z nią resztki życia z MacArthura.

Johnny’emu wciąż jedna rzecz nie dawała spokoju. Odczekał chwilę, bijąc się z myślami. Śmierć czekała wraz z nim.

- Położę Cię obok June. Przepraszam. – podniósł się. Nie chciał żeby ostatnią rzeczą, którą James zobaczy w życiu, były zaszklone oczy łowcy. – Nie cierpiała.

Śmierć wahała się jeszcze przez chwilę, ale w końcu odważyła się podejść.



***
Powinien był od razu ruszyć w drogę, ale nie potrafił. Wyszedł z założenia, że skoro przeżył taką masakrę, to przeżyje jeszcze godzinę wysiłku.

Ledwie szedł, wlokąc za sobą MacArthura. Ułożył go na poboczu, tuż obok June. Położył jego dłoń w jej dłoni. Nie znalazł szabli Jamesa, jedynie kapelusz, który umieścił przy jego głowie.
Przy June wypisał palcem na ziemi trzy czerwone litery. Pax.
Malcolma ułożył nieco bardziej z boku. Z pewną dozą wstydu przeszukał kieszenie jego kurtki. Zdjęcie. Nie wiedział kim jest przedstawiona na nim kobieta, ale najwyraźniej miało dla niego jakąś wartość. Położył je Malowi na piersi, które teraz było jedynie zbryloną masą brudu, mięsa i krwi.

Johnny zaczął odczuwać pragnienie, jednak nie mógł przestać w połowie. Znalazł jakąś rurkę oraz metalową powyginaną miskę, która kiedyś była częścią podwozia. Nie znał się na technice, a do tego gangerzy mogli się tym już zająć, ale może mu się uda zrobić to, co zamierzał.


***
Ciała powoli płonęły. Czarny dym kłuł w oczy. Odkopnął na bok śmierdzące benzyną naczynie. Patrzył jeszcze przez chwilę. Zawsze był przekonany, że minie znacznie więcej czasu, niż się z nimi rozstanie. Zdecydowanie nie spodziewał się tego tak szybko. Jak również tego, że to on będzie ich chował.


***
Przyszedł w końcu czas na rozsądek i przetrwanie. Zrobił co mógł żeby doprowadzić się do porządku. Starł z siebie krew. Z niektórych trupów zdjął ubrania i porwał na pasy, żeby obwiązać własne rany, które wcześniej przemył alkoholem z piersiówki Eli’ego. Wrócił po swój plecak, zobaczył czy jest wszystko to, z czym przyjechał. Było. Gangerom najwyraźniej nie zależało na czymkolwiek poza przewożonym ładunkiem. Szybko przeszukał rzeczy innych osób. Nie mógł wziąć zbyt dużo, ale nie mógł też ot tak tego zostawić. Colt Malcolma, pistolet June, VIS Jamesa. Trochę zapasów, które mieli w swoich torbach. Pozbierał amunicję i wrzucił luzem. W końcu znalazł ostatnią rzecz, której szukał. Trzymała się zadziwiająco dobrze. Przewiesił kuszę przez ramię.

Spojrzał jeszcze raz w stronę ognia, po czym poszedł przed siebie.
 
__________________
[I]Stars shining bright above you
night breezes seem to whisper "I love you"
birds singing in the sycamore trees
dream a little dream of me[/I]

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 04-09-2015 o 10:52.
no_to_ten jest offline  
Stary 06-09-2015, 23:01   #33
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Buce za dialogi...

Roger wyglądał na przybitego całym przebiegiem spraw. Pierwszy raz od dawna na jego twarzy nie było uśmiechu, który zastąpiły silna determinacja i powaga. Roderick nie był w ciemię bity i wiedział, że musiałby trafić na skończonych idiotów aby z samą Marią sobie z nimi poradzić. Ci gangerzy nie byli idiotami. Byli dobrze przygotowani, świetnie wyekwipowani i świadomi tego, że nie idą się bawić. Najemnik spojrzał kątem oka na szperającą przy jego kajdankach hiszpankę po czym rzucił okiem na ich pojazd. Pickup wyglądał dobrze. Rewolwerowiec liczył, że w środku nadal były jego rzeczy i shot, którego raczył zostawić człowiek szeryfa.

- Nic Ci nie jest? - zapytał poważnie kowboj patrząc na monterkę z troską.

- Ehe. - odparła Maria z równie zaciętą miną co Roger. Po chwili poradziła sobie w końcu i z jego kajdankami. Rozejrzała się po okolicy… stodoła płonęła, dom płonął. Nie pozostało im chyba nic innego jak odjechać, zanim jeszcze w tej pieprzonej stodole wybuchną beczki z paliwem.

- Nie ma za bardzo co zbierać. - powiedział Roderick rozglądając się po farmie. - Karabiny zabrali. Dobrze, że nasz sprzęt zostawili i auto mamy sprawne. - dodał Roger po czym jego wzrok spoczął na staruszku wiszącym na lampie. - Zapłacą nam za to. Musimy go ściągnąć i zabrać ciało. Nie zasłużył na zżarcie przez ptaki.

Roderick zaczynał się zastanawiać jak najszybciej i najskuteczniej ściągnąć ciało Wellingtona. Chciał aby było ono w jak najlepszym stanie chociaż zdawał sobie sprawę, że staruszkowi było to już obojętne. Szeryf zawsze przychylniej na nich spojrzy widząc, że zabrali ciało szanowanego obywatela, a nie zostawili je wiszące na słupie nieopodal płonącego dobytku jego życia.

- To chodź go ściągnąć... - powiedziała hiszpanka. - Im szybciej opuścimy to przygnębiające miejsce tym lepiej. Tylko uważaj trochę na siebie. W końcu jesteś ranny.

- Uważaj trochę powiadasz… - rzucił Roderick do hiszpanki. - Myślałem, że bardziej Ci na mnie zależy. - dodał po czym się krótko zaśmiał. - Wejdę na górę, odwiążę go i opuszczę powoli na dół. Ty przytrzymasz ciało i położysz je na ziemi. Musimy być delikatni. Wiem, że na pogrzebach otwarte złamania trupa bliskim nie szczędzą łez.

- Bardzo śmieszne. - odpowiedziała Maria, po czym sprecyzowała. - Z tym uważaniem…


Roger wspiął się na słup zaraz po tym jak założył na nowo swój pas taktyczny. Już na drabince Roderick przyjrzał się łańcuchowi, na którym wisiał staruszek. Kowboj na górze starał się najpierw odwiązać, odkręcić łańcuch, a później powoli, spokojnie opuścić ciało Wellingtona na ziemię gdzie bezpiecznie ułoży je Maria. Wszystko układało się po ich myśli. Ciało Wellingtona dotknęło ziemi łatwo jakby sam nieboszczyk tego chciał. Ogień się rozprzestrzeniał. Zanim Roger i Maria zdążyli podjąć kolejne decyzje zaczęły się zjeżdżać różnorodne auta - w tym jedna prowizoryczna laweta strażacka. Ktoś musiał zaalarmować szeryfa, który wraz z kilkunastoma ludźmi przyjechał tak szybko jak to tylko było możliwe. Jonah wybiegł z auta. Wyglądał na bardzo przejętego.

- Co się tu, kurwa, stało?! Gdzie Bonnie?! - zawołał miejscowy stróż prawa.

- To była pułapka. - powiedział Roderick patrząc na szeryfa. - Wśród ludzi pracujących dla Wellingtona musiała był wtyka gangerów. Przybyło ich tu łącznie z dwudziestu. Zabili wszystkich, a staruszka powiesili na słupie. Dopiero go ściągnęliśmy. - dodał Roger. - Oszczędzili nas jako powierników wiadomości dla Ciebie. Nie później jak za trzy dni masz się spotkać z Javier’em Escuell’ą w El Paso. Javier chce porozmawiać o interesach, cokolwiek to oznacza. Mają Bonnie. Nic jej nie jest, ale porwali ją. - kowboj mówił spokojnie i wyraźnie aby Jonah zrozumiał wszystko co chciał mu przekazać. - Zabiliśmy kilku, ale wtedy ten Rusek zagroził, że zabije Bonnie. Nie mogliśmy dalej walczyć, bo by to zrobił. Nie mieliśmy wyboru.

Jonah stał jak wryty… Upuścił broń, spuścił głowę i po chwili padł na kolana. Nie płakał, nie mówił nic. Po prostu tkwił w bezruchu. Jego ludzie zaczęli zabezpieczać teren i zabierali się za gaszenie farmy. Za szeryfem stała Sasha. Kobieta nie dawała po sobie poznać czegokolwiek. Patrzyła na najemników i również milczała. Po chwili ciszy zastępczyni szeryfa odezwała się.

- Jeśli mówisz o tym Rusku, o którym ja myślę to macie szczęście że zostaliście oszczędzeni… - piękna prawa ręka szeryfa wyglądała na osobę, która doskonale wie z kim mieli do czynienia. - Ale spotkanie z Escuell’ą w El Paso… śmierdzi mi to strasznie…

- Oczywiście, że to pułapka. - powiedział Roderick zgadzając się z kobietą. - Pewnie gość chciałby usunąć szeryfa i kilku jego ludzi z szachownicy, bo o zjednaniu się prawych ludzi z tymi łajdakami chyba nikt nie myśli. - Roger wyciągnął klamkę z cofniętym zamkiem, schował do niej magazynek i zwolnił zamek, po czym schował pistolet do kabury. Cała operacja była bardzo szybka i sprawna. Kowboj robił to odruchowo nie zastanawiając się nad tym co robi. Musiał obsługiwać tego gnata setki albo tysiące razy. - Jonah obiecałem, że będę bronił zdrowia Bonnie, ale w tamtej sytuacji nie mogłem inaczej. To co, że zabilibyśmy jeszcze kilku ludzi Ruska jak on zabiłby ją? Nie chciałem ryzykować. Chcę abyś to wiedział i przyjął moją propozycję współpracy. Zrobię wszystko aby ją ocalić. Mogę iść w pierwszym szeregu, a wiesz, że znam się na skradaniu i przetrwaniu. Zwykle mam hamulce aby zabijać z ukrycia, ale dla tych skurwieli zrobię wyjątek. Zobaczcie co zrobili z tą farmą, tymi niewinnymi ludźmi i Wellingtonem. - pokazał naokoło rękoma rewolwerowiec.


Maria stała obok Rogera w milczeniu paląc kolejną fajkę. Cała ta sytuacja na farmie mocno ją wnerwiła: ze zwykłej sielanki zrobiła się niezła masakra, a oni w samym jej środku o mały włos również nie kończąc z kulką na tym zadupiu.

- Nie mieliśmy szans, serio. - dodała od siebie z poważną miną. W tej chwili to jej się nawet za bardzo gadać nie chciało…

Sasha kiwnęła głową coraz mocniej ściskając karabin. Szeryf na słowa Roger’a o farmie wstał, miał łzy w oczach. Łzy ojca troszczącego się o córkę. Roger jednak szybko dostrzegł coś jeszcze. Absolutny szał, furię, ogień w oku jakby płonął tylko po to by dokonała się zemsta. Po chwili rozglądania się po farmie Jonah rzekł:

- Wiedziałem, że to zły pomysł by puszczać was samych… Sasha miała iść z wami albo przynajmniej filować w obwodzie wokół farmy, ale kazałem jej zrobić rekonesans terenu wokół El Paso i Twierdzy… Chciałem wiedzieć jak wyglądają siły Escuell’i i co się tam dzieje. Teraz wiem, że to było głupie. Facet jest naprawdę przebiegły. Musiał planować to od tygodni… Dopilnować żeby wszystkie terminy się zbiegły. I uderzył wtedy gdy nasze siły był najbardziej rozciągnięte… - widać szeryf wracał do siebie, znowu przypominał tego twardego, prawego gościa, którego poznali. - Roger… Staram się ze wszystkich sił nie winić cię za to co się stało. Powinienem winić tylko i wyłącznie siebie. Chętnie skorzystam z oferty pomocy. Co się właściwie stało? I kim był ten skurwiel, który zabrał Bonnie?

Sasha wtrąciła się zanim rewolwerowiec zdążył cokolwiek powiedzieć:

- Rosyjscy najemnicy… Dowodzi nimi Jurij Kravczenko, dezerter frontowy i masowy morderca. Skurwysyn pierwszej klasy. Mówią, że Kravczenko i Escuella to dawni bracia frontu. - Sasha zatrzymała się na chwilę i zerknęła na ich zdziwione miny, wzruszyła ramionami i dodała. - Przecież kazano zrobić rekonesans? Przechwyciłam dwójkę Banditos przy forcie i przesłuchałam ich. Jednego musiałam poświęcić żeby drugi zaczął sypać… Wracając do rzeczy ważnych… Escuella ściągnął ich kilka tygodni temu do swojego fortu, zapewniając azyl. Kravczenko jest ścigany przez sztab generalny Posterunku, poszukiwany w Nowym Jorku, Federacji Apallachów… Wszędzie gdzie jest jeszcze prawo. Jeśli to prawda to też każdy łowca głów siedzi mu na karku. - weteranka frontowa naprawdę zrobiła szeroko zakrojony rekonesans, wpuszczając się głęboko na teren wroga.

- Pozwól Jonah aby Kravczenko zajęli się ścigający go ludzie, którym można dać cynk. - powiedział Roger na słowa Sashy. - Naszym celem jest chyba Escuella, a bardziej uratowanie Bonnie, a później zabicie tego gnoja. Jak mówiłem to całe spotkanie z nim to pewnie pułapka aby unieszkodliwić Ciebie i twoich ludzi. Nie wiem co ustaliła co do liczebności wroga Sasha, ale uwierz mi szeryfie, że jedna osoba więcej nie zdałaby się tu na wiele. Oni byli świetnie poinformowani i przygotowani. Gdyby nie ten szantaż to pewnie walczylibyśmy z nimi do śmierci, bo wygrać nie mieliśmy szans. Nie z dwudziestoma ludźmi uzbrojonymi w karabiny, klamki i wyrzutnie. Mimo iż była to trudna decyzja moim zdaniem podjąłeś ją dobrze. Teraz mamy informacje, dzięki którym możesz pozbyć się największego skurwiela w okolicy. Musimy być ostrożni, a Bonnie nic się nie stanie. Macie jakiś plan? - zapytał Roderick.

Jonah kiwnął głową i rzekł nieco spokojniej:

- Problem polega na tym, że w tak krótkim czasie nie zdążymy ściągnąć tu nikogo do pomocy. Mówię o jakichś oddziałach Posterunku albo jakiejkolwiek armii, czy to Nowy Jork czy Federacja… Wyślę kilku kurierów do pobliskich miast… Niech sprawdzą co się dzieje i czy na kimś można polegać. Do tej pory… Kravczenko jest naszym problemem.

- To jego przyjaciel, obecnie prawa ręka do najbrudniejszej roboty… - wtrąciła Sasha. - Przy jakimkolwiek ruchu wykonanym w stronę Escuell’i musimy liczyć się również z nim i jego najemnikami...

- Pomijam w tym wszystkim fakt, że w forcie obecnie aż roi się od aniołków… - kontynuował po zaczerpnięciu powietrza szeryf. - Escuella wybrał sobie naprawdę ciekawe towarzystwo jak na obecne czasy… Mordercy, wręcz ludobójcy, zbrodniarze wojskowi, szaleńcy… Sprasza wszystkich… Wejście tam małym oddziałem ludzi jest samobójstwem… Niestety innego oddziału niż mały obecnie nie mamy… Nie mogę przecież zaprzęgnąć każdego w Rosewell, który potrafi utrzymać jakąkolwiek broń do walki… Zresztą nawet jakbym mógł to i tak nie mamy tyle broni… Tym bardziej amunicji…

Wypowiedzi przeplatały się. Słowotok leciał swoim rytmem. Wszyscy głośno myśleli wypluwając każdą myśl na ten temat jaka przyszła do głowy.


- Jak szeryf chce możemy wysłać jednego kuriera do Saint Louis. - powiedział Roger. - Mam tam znajomego wśród miejscowych Pazurów. Myślę, że po takiego zwyrodnialca, z listem gończym na karku z chęcią wpadnie wraz z kilkoma świetnie wyszkolonymi najemnikami. - kowboj się zastanowił. - Nie mamy sił na atak bezpośredni to spróbujmy walki podjazdowej. Wycinajmy po trochu Aniołki po traktach, gangerów po stacjach, najemników po pustyni i nagle szanse się wyrównają. Tylko, że trzeba się z tym uwinąć w 2 dni. Musielibyśmy podzielić się na kilka grup i w takich wyciąć ile się da do spotkania w El Paso.

Sasha wyraźnie zdziwiła się… Po chwili jednak powiedziała z bliżej nieokreślonymi uczuciami w stosunku do Roger’a:

- Doceniam twój zapał kowboju… ale chyba naprawdę nie sugerujesz, że wytniemy cały czarter Aniołków z San Bernardino… Do tego jeszcze trzeba coś zrobić z Krevczenko i jego najemnikami… Aha… No i pozostają jeszcze ludzie samego Escuell’i, którzy też całkiem nieszkodliwi nie są… A nas jest ilu? Dziesięciu? Także albo masz naprawdę niezły plan albo nieźle pogięty cz…

- Sasha, spokojnie… - wtrącił się Jonah. - Trzeba się nad tym na spokojnie zastanowić. Zostawię tu ludzi, niech ogarną ten bałagan. A my pojedziemy do mojego biura i na spokojnie przemyślimy plan działania… Czas ucieka, a moja córka jest w rękach tych bandytów...

- Dajcie mi jeden dzień na przygotowanie i możemy rozwalać kogo popadnie na drogach… - Milcząca do tej pory Maria pstryknęła niedbale kiepem gdzieś w bok. Miała wyjątkowo poważną minę - Pomysł Rogera z likwidowaniem liczebności wrogich puta wcale nie jest taki zły…
 
Lechu jest offline  
Stary 14-09-2015, 08:52   #34
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Post łączący wszystkich w jedno miejsce - Johny dał radę dojść jakimś cudem do miasta. Zanim Roger i Maria dojechali do miasta on był już na miejscu.

Sytuacja wyglądała niezbyt kolorowo. Farma była doszczętnie zniszczona, były ofiary śmiertelne i jedna porwana osoba. Roger czuł że szeryf, mimo że dobrze gra swoją rolę i trzyma się całkiem nieźle jak na stratę córki, ma do niego żal za to co się stało. Mimo że logicznie było jasne że Roger i Maria zrobili wszystko co mogli wobec przeważającej sile przeciwnika i brudnym zagraniom najemników. Teraz to wszystko było już jednak nieważne... najważniejsze dla szeryfa było odzyskanie swojej córki. Widać po nim że jest gotowy poświęcić wszystko.
Wracali obecnie jednym autem do Rosewell. Roger, Maria, Sasha i Jonah. Jechali w ciszy. Każdemu w głowie dudniło od myśli i planów... ale każdy milczał.
Kiedy zajechali do centrum Rosewell i pod biuro szeryfa zauważyli jakieś zamieszanie. Kilku ludzi szeryfa stało i czekało na powrót swojego przełożonego. Zaparkowali pod samym budynkiem i wysiedli z auta. Nie zdążyli nawet zapytać o co chodzi kiedy jeden z pomocników podbiegł i oznajmił gorączkowo:
- Szeryfie! Był atak na ciężarówkę! Tym razem udany...
- Nie tutaj Pete... do mojego biura, natychmiast! – rzucił zdenerwowany szeryf i machnął ręką do Roger’a, Marii oraz Sashy.
Wszyscy ruszyli do biura szeryfa. Gdy tylko przekroczyliście próg budynku zauważyliście Johny’ego siedzącego na na leżance. Był w opłakanym stanie. Cały we krwi, jego ubranie było porwane i nieco zasmolone. Obok niego była pielęgniarka, która opatrywała jego rany. Nad nią stał starszy mężczyzna w koloratce. Bez dwóch zdań był to Pastor Lawrence, który zarządzał „Kościołem Jedności” zajmującym się niesieniem pomocy potrzebującym.
- Złe wieści Jonah... – rzekł spokojnie lecz z widoczną przykrością w głosie Pastor – twoi ludzie, cały transport... wybity do nogi. Wrócił tylko Pan Black... ledwie...
 
AdiVeB jest offline  
Stary 25-09-2015, 15:58   #35
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialog...

Ojciec pielęgniarki nie tracił nadziei na odzyskanie córki. Jonah - mimo iż podświadomie wiedział, że Roderick postąpił słusznie - nie był w pełni zadowolonym ze swoich najemników. Roger miał zapewnić Bonnie bezpieczeństwo, ale co kiedy miał wybór między jej śmiercią, a porwaniem przez zgraję psychopatycznych morderców? Może jej śmierć byłaby z jego strony łaską i dobrym uczynkiem? W takiej niewoli mogła być wielokrotnie bita, gwałcona, poniżana i okaleczana. Mogła już niedługo poznać smak atrakcji, od których śmierć byłaby zdecydowanie lepsza...

W oczach szeryfa było zacięcie na tyle ostre, że budziło w Rogerze pewien niepokój. Jako stróż praca Jonah powinien myśleć przede wszystkim o Rosewell, ale jako ojciec... powinien zrobić wszystko aby jego dziecko wróciło do domu całe i zdrowe. Czy szeryfowi uda się pogodzić te dwie role? Roderick obawiał się, że nie. Martwił się, że cała miejscowość może ucierpieć kiedy tylko Jonah - za wszelką cenę - bezwarunkowo i z pełnym poświęceniem zabierze się za ratowanie córki. Bonnie była ważna, ale nie ważniejsza od całego Rosewell. Tylko bardzo silny człowiek był w stanie sprawiedliwie ustawić swoje priorytety, a co za tym idzie nie poświęcać tuzina ludzi dla jednej - nawet tej najważniejszej dla niego - osoby. Roderick postanowił, że pomoże szeryfowi nie zrobić nic czego by przez resztę życia żałował.

Jazda w milczeniu nie była w stylu Rogera. Chciał ją przerwać co uczynił kiedy zobaczył zamieszanie w centrum Rosewell. Czyżby stało się coś gorszego od porwania córki szeryfa i zabicia najważniejszego w okolicy gospodarza? Ta mieścina była jak magnes na tarapaty, w których niedługo mieli zacząć się topić. Pod biurem szeryfa czekało kilka osób co nie wróżyło nic dobrego. Kiedy tylko padło pierwsze zdanie Roderick rozszerzył ze dziwienia oczy. Ciężarówka została skutecznie odbita?! Mózg Rodericka szukał wyjścia z sytuacji tak intensywnie, że kowboj nie pamiętał jak dostał się do biura Jonaha.

- Złe wieści Jonah... – powiedział zatroskany ojciec Lawrence. - Twoi ludzie, cały transport... wybity do nogi. Wrócił tylko Pan Black... Ledwie...


Roderick stanął jak wryty. Nie zwrócił zbytniej uwagi na piękną pielęgniarkę co w jego przypadku nie wróżyło nic dobrego. To co usłyszał było szokujące na tyle, że zwykła matematyka mordercy stworzyła arkusz, którego rozwiązaniem była śmierć wszystkich poza Malem. Go znał najdłużej, z nim zżył się najbardziej. Jego śmierć nie miała sensu. O ile June żyła tylko dzięki Jamesowi to Malcolm swoje życie zawdzięczał wyłącznie sobie. Co chciał im przekazać ten na górze zabijając tak dobry materiał na przyjaciela? Rewolwerowiec spojrzał na Blacka i... sam siebie ganił za pierwszą myśl jaka przyszła mu wcześniej do głowy. Jak mógł wybierać między swoimi towarzyszami? Kim był aby odbierać rannemu, ledwo żywemu łowcy możliwość znalezienia żony?

Jedyny ocalały z pułapki siedział spokojnie. Nie ruszał się, nie próbował rozpraszać młodej pielęgniarki rozmową, nie wydawał żadnych teatralnych odgłosów bólu czy niewygody. Pieczenie po przetarciu rany to w końcu coś normalnego. Wracając do miasta miał trochę czasu żeby pomyśleć o wszystkim. Zrobił co tylko mógł. W trakcie strzelaniny korzystał ze strzelby, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Po masakrze pochował Mala, Jamesa i June. Zabrał wszystko co uznał za przydatne, a następnie poszedł przed siebie. Tylko tyle można było zrobić i tylko tyle trzeba było.

Podniósł wzrok. Dwie znajome postacie przeszły właśnie przez próg. Nie bardzo wiedział jak im o wszystkim powiedzieć. Postanowił zrobić to wprost. Nie było lekko po stracie trzech osób, z którymi podróżował. Nie było też jednak przesadnego smutku. W gruncie rzeczy to wciąż byli nowi ludzie, a nie przyjaciele. W drodze powrotnej poświęcił im kilka chwil żałoby i zadumy, po czym uznał, że czas wrócić do normalności. Skinął głową w stronę Marii i Rogera.

- Co się stało Johnny? - zapytał Roger przejęty. - Co z Malem, Jamesem i June? Nie żyją? - zapytał z ślepą nadzieją w głosie kowboj.

- Nie żyją. Pułapka gangerki. Cały konwój ograbiony, wszyscy martwi. James jeszcze oddychał, ale samo podniesienie z ziemi by go prawdopodobnie wykończyło. - obrócił dłoń i palcami drugiej przejechał na wskroś po nadgarstku - Musiałem.

- Kurwy… - powiedział Roger, a na jego twarzy pojawił się grymas pełen złości. Roderick wpatrywał się w ścianę przed sobą. Stał tak kilka sekund po czym znowu zwrócił się do Blacka. - Jak się trzymasz? Wygląda na to, że porządnie oberwałeś.

- Trochę. - uśmiechnął się smutno Black. - Powinienem był zginąć. Siedziałem z przodu. Rozłożyli na trasie jakieś gówno, przez które całą ciężarówkę wyjebało bokiem. To ostatnie, co pamiętam. Gdy się obudziłem, kierowca był trupem, a June wyrzuciło przez przednią szybę. Nie mam pojęcia jak, ale mnie się udało przeżyć. Rany się zagoją. - spojrzał w stronę pielęgniarki jakby chcąc się upewnić, że tak faktycznie się stanie. - Z początku była męczarnia. Na przemian mdlałem i się czołgałem. Jakoś jednak doszedłem do siebie. Zrobiłem coś... - na chwilę zamarł z otwartymi ustami. - ...w rodzaju pochówku, na ile tylko mogłem. Roger - skinął głową w stronę swojego plecaka - wziąłem ich broń, trochę amunicji. Coś się pewnie przyda. To też mnie dziwi, że gangerzy połasili się tylko na konwój. To była duża grupa, pozbieranie tego wszystkiego nie zajęłoby im dużo czasu. Nie zabrali nawet karabinu snajperskiego, a taki jest chyba wart parę gambli. Wszystko zostawili na drodze.

- To się nazywa walka psychologiczna kolego. - powiedział Roderick. - Nie zabierają broni przeciwnika mimo iż sami mają gorszą. Straszą swoją iluzoryczną potęgą, którą lada moment się udławią. - Roger spojrzał w kierunku plecaka. - Jak tylko się nieco ogarniesz zaczniemy planować. Mam kilka ciekawych pomysłów, ale brak reszty uniemożliwi wykonanie większości z nich… - kowboj zwrócił się do pielęgniarki. - Johnny będzie mógł chodzić aby nie pogorszyć swego stanu?


Pielęgniarka kiwnęła głową w geście potwierdzenia słów Rogera, jednak po chwili na niego spojrzała i rzekła:

- Proszę siadać… Pan krwawi.

Roger spojrzał na swoje ramię i faktycznie. Krwawił szeryfowi na podłogę. Usiadł obok Johna i dał się zająć swoją raną. Black dopiero teraz zobaczył, że rewolwerowiec również był ranny. Chciał o to zapytać, ale ktoś wszedł mu w słowo. W końcu Jonah rzekł kiedy już dał radę się uspokoić:

- Mamy dwa dni… niedobór ludzi… niewiele amunicji na prawdziwą wojnę i przeciwnika, który dosłownie chce nas wybić i zagarnąć sobie nasze miasto… Co do tego nie mam wątpliwości…

- Na dodatek ma zakładnika Jonah. Musimy myśleć o takim planie żeby nie ucierpiała… - dodała swoją oczywistość Sasha.

- Oczywiście! To przede wszystkim… ale ludność tego miasta wybrała mnie szeryfem, zaufała moim decyzjom… Nie mogę zawieść ani Rosewell ani Bonnie. Dlatego jesteście tu teraz wszyscy. Moi najbliżsi współpracownicy… których znam od lat… i ludzie obcy, którym jednak postanowiłem zaufać i ufam nadal. - ostatnie słowa Jonah mocno trafiły do Rogera, jakby mu przebaczył i prosił o potwierdzenie czy mu pomoże, zwrócił się do niego. - Straciliście również ludzi… w naszej sprawie. Moje kondolencje… ale ich już nic nie wróci. Moja córka jednak żyje i chcę zrobić wszystko by wróciła do domu. Chcę tez zrobić wszystko aby miała gdzie wrócić.

- Panie Jonah. - Black lubił, gdy po emocjonalnych przemowach na temat odpowiedzialności pojawiały się konkrety. - A jak zamierzamy odzyskać Bonnie?

- Tego trzeba się jak najszybciej dowiedzieć… - zwrócił głowę do swojego pomocnika. - Peter, wyślij wiadomości do Santa Rosa, że transport nie dojedzie. Zapytaj też czy wspomogą nas w ewentualnej walce z Escuell’ą... Czas ucieka… Trzeba myśleć o wszystkim…

Peter ruszył prędko za drzwi by wysłać kurierów. Maria cały czas milczała. Już wcześniej miała dosyć kiepski humor, a po usłyszeniu wieści o śmierci ich trzech towarzyszy miała chwilowo naprawdę już dosyć. Siedziała cicho wpatrując się gdzieś przez okno, a po jej policzku spłynęła łza. Po chwili druga i trzecia… Wyciągnęła fajkę i zapaliła, nie zwracając uwagi na krytyczne spojrzenie choćby pielęgniarki. W końcu otarła łzy. Zgasiła peta, odchrząknęła.

- To co konkretnie robimy? - Spytała poważnie. Gdzieś zniknęła ta wesoła, często rozwydrzona Maria. Teraz wyglądała na bardzo chłodną, pozbawioną wręcz humoru. Całkiem jak pomocnica szeryfa? - Rozwalamy na początek tych skurwieli pałętających się po drogach, by uszczuplić szeregi?

- Zawsze to jakieś rozwiązanie. Sam raczej poszedłbym po Bonnie. Zanim przeładuję kuszę, i wy, i oni, zdążycie wymienić po dwa magazynki. - rzucił Johnny. - A z normalną bronią mi nie do twarzy. Wziąłbym jakiś transport, podjechał na ile blisko się da i jakoś się do niej przekradł. Zakładając, że wszyscy przyjadą tutaj żeby się z wami strzelać, to nie miałbym większych problemów. Bo przecież raczej nie przywiozą jej ze sobą.

- Aby mieć z nimi szanse musimy myśleć perspektywistycznie, szeryfie. - powiedział operowany Roderick. - Najlepiej dogadać się z najbliższymi mieścinami aby wspólnie usunąć zagrożenie. W końcu Aniołki i reszta tych kutasiarzy im również lada chwila zajdzie za skórę o ile już tego nie zrobili. - Roger pokazał ręką za drzwi. - Warto również zrobić pobór i szkolenie wstępne wśród miejscowych, na amunicji typu .22LR aby chociaż nieco im rozjaśnić i nie marnować gambli. Jeżeli to okazałoby się nie wystarczające można dogadać się z Meksami. Im też pewnie nie pasuje twarde, tępe ramię Escuelli.

- O ile dobrze zrozumiałem całą sprawę, to mają do nas wpaść lada chwila? Czy najwyraźniej mamy trochę więcej czasu? - zapytał nieświadom do końca sytuacji Black.

- Nadal nie wiem czy jest jakiś sens zacząć jeździć po autostradzie i wycinać po dwóch, trzech aniołków… To rozwiązanie eliminuje tylko kilku aniołków… A “El Carnicero” Vincent zwiózł ich tutaj cały pieprzony czarter… Mówi się, że samych aniołków zjechało do El Paso ponad 100… - rzekła Sasha jakby już denerwując się na ten plan.

- Sasha ma rację… Rozwalenie kilku motocyklistów nie załatwi naszego problemu… Oprócz motocyklistów są jeszcze Banditos Escuell’i, którzy praktycznie w ogóle nie opuszczają Twierdzy… Doszli najemnicy, wielu z wyszkoleniem wojskowym… Byłby to dobry pomysł jakbyśmy mieli kilka miesięcy… Mamy 2 dni...

- Ja nie mówię już o wybijaniu po kilka sztuk tylko zorganizowaniu większych sił. - powiedział Roger uświadamiając sobie, że jego ostatniej kwestii chyba nikt nie usłyszał. - Poza Rosewell w zasięgu tych cwaniaków jest jeszcze kilka osad. Co więcej banditos też mogą okazać się pomocni, nawet jak nie zawsze się z szeryfem dogadywali. - dodał kowboj.

Jonah kiwnął głową:

- Tak… Mamy na szczęście kilku sprzymierzeńców wokoło… Nie wiem tylko czy te sojusze są na tyle silne by przetrwać wypowiedzenie wojny Twierdzy… Boję się, że do tego wszystko zmierza… Żeby wziąć Fort w El Paso szturmem potrzebujemy więcej informacji… i oczywiście moja córka musi byc w bezpieczeństwie… Przede wszystkim potrzebujemy więcej ludzi…

- Ja zrobię rekonesans Twierdzy… - rzuciła Sasha. - Może uda się wyciągnąć twoją córkę jakimś cudem… Chociaż nie liczyłabym na to Jonah… Szkoda, że nie mamy planów tego miejsca…

Johnny wstał, uznając że jeszcze trochę tego przecierania ran i pielęgniarka zacznie obdzierać go ze skóry.

- Pójdę z Tobą.

Sasha zmierzyła Black’a wzrokiem i rzuciła wzruszając ramionami:

- Normalnie wolę pracować sama… ale jeśli faktycznie zdecydujemy odbijać Bonnie to przyda się twoja kusza… Lepiej w ogóle nie zdradzić swojej obecności… czekamy do zmierzchu czy ruszamy już teraz?

- Normalnie czekałbym do zmierzchu, ale w tym przypadku nie mamy co marnować czasu. Porozmawiam tylko chwilę z Marią i Rogerem na osobności i możemy ruszać.

- Jak chcesz Jonah mogę pojechać z Marią do banditos, a ty i twoi ludzie zrobicie pobór wśród sprawniejszych miejscowych i udacie się do ewentualnych sojuszników. - powiedział kowboj. - Czy może mamy się zająć czymś innym?

Szeryf kiwnął głową:

- Tak, biorąc pod uwagę okoliczności udzielam wam pełnomocnictwa by negocjować w moim imieniu. - chwycił Roger’a za ramię. - Nie daj się zrobić w konia synu… De la Rivie w normalnych okolicznościach bliżej do Escuell’i niż do normalnego człowieka…

- Co mogę im zaoferować w imieniu szeryfa Rosewell? - zapytał kowboj. - Nie chciałbym być gołosłowny. To tałatajstwo, ale przydatne tak długo jak długo mamy wspólnego wroga. No i ja nie lubię rzucać słów na wiatr.

- Jeśli nas wspomogą w walce z Escuell’ą… - zaczął szeryf - powiedz, że po wszystkim stworzymy jedną wspólnie działającą społeczność… Głodują, są na skraju rozpaczy, dlatego dali się wziąć Escuell’i pod skrzydła… więc powinni się zgodzić… Tylko nie wiem czy de la Rivi duma nie przysłoni oczu… Powiedz, że szeryf ma jak najszczersze zamiary…

Johnny patrzył w drugą stronę. Nie chciał żeby szeryf zauważył jego minę pełną politowania, gdy ten wspomniał o "wspólnie działającej społeczności".

- Dobra. - powiedział po chwili zastanowienia Roger. - Postaram się to jakoś ładnie ująć. Maria dużo potrzebujesz czasu aby się przygotować? - zapytał kobiety kowboj.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 14-10-2015 o 21:57.
Lechu jest offline  
Stary 14-10-2015, 20:56   #36
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
- Wiemy coś o tej Sashy?
Johnny odciągnął Rogera oraz Marię na bok i mówił nieco ciszej niż zwykle.
- Kobieta jest tu nowa. Umie strzelać, umie radzić sobie sama. Mocno się wyróżnia spośród miejscowych. - skinął głową w jej stronę - Przechodząc do sedna, niespecjalnie ufałbym osobie, która jest tu od niedawna, a do tego wyrywa się do samotnego zwiadu.

- To jest prawa ręka Jonaha, a ten jest tutaj od wielu długich lat. - powiedział Roderick. - Wydaje mi się, że jako szeryf powinien bardzo uważnie dobierać sobie towarzystwo, ale jak chcesz można się jej przyjrzeć i zrobić małe rozeznanie. Wcześniej zajmował się tym Mal… - dodał i spojrzał w dal kowboj. - Mogę popytać to tu to tam.


***


Roderick nie należał do łatwowiernych czy dających się omotać byle słowem. Kowboj wiedział, że jego przyszli rozmówcy również tacy nie byli. Byli twardzi, nieustępliwi, a ich charakter miał w sobie pewną godność i dumę. Rewolwerowiec nie potrzebował wiele aby być gotowym do wyprawy. Zabrał jedynie swoją klamkę, nieco zjadł, napił się i przygotował pas z niezbędnym sprzętem.

- Wyruszymy na pieszo. - powiedział do hiszpanki sprawdzając czy odciążony pas taktyczny stabilnie trzyma się na jego ciele. - Mamy blisko i w razie strat lepiej zostawić nasze auto na miejscu. - dodał mężczyzna spoglądając na monterkę.

- Nie da rady tym zdechlakiem co na farmę jechaliśmy? - Spytała Maria, nie mając chyba ochoty na wycieczkę na piechotę - Wóz się zawsze przyda…

- Jak tylko Jonah nam go użyczy to pewnie. - odpowiedział kowboj. - Po prostu wolałbym nie tracić naszego pojazdu. Może się jeszcze przydać. Banditos mają to do siebie, że są uparci i nie zawsze idzie ich przekonać do lekkiej zmiany zdania.

- To chodźmy się spytać, pakujemy manele i w drogę? Mam nadzieję, że ta wyprawa będzie lepsza niż na farmie… - Podrapała się po ramieniu, jakby ze zdenerwowania. - Besa mi culo, zaś się pakujemy w gówno.

- Damy radę Maria. - powiedział z całym przekonaniem Roger. - Dałem ciała jako ochroniarz dlatego musimy teraz odpracować razem. Po tej całej chryi postaram się to Tobie jakoś wynagrodzić. - puścił jej oko rewolwerowiec. - Zabójcom naszych kompanów nie podaruję i pomszczę ich nawet za cenę życia. Chodźmy zapytać Jonaha czy da nam wóz...

Rosewell zdawało się żyć własnym życiem. Ludzie chodzili, biegali, pili i śmiali się zupełnie nie będąc świadomymi tego co się zdarzyło kilka godzin wcześniej. Nie chodziło tu tylko o porwanie córki szeryfa, ale i o brudne, niegodziwe łapy przestępczego półświadka, który upomniał się o ich dom. Escuella był bardzo pewnym siebie skurwysynem, który narażając się całym rzeszom ludzi wystawił się nie tylko na gniew jednostek, ale całej, zbitej, szarej masy, którą poruszył i rozgrzał do bordowej złości. W centrum tego bagna znaleźli się oni. Spokojny na co dzień, uśmiechnięty Roger Roderick i rozrywkowa piękność z niepohamowanym pociągiem do czterech kółek. Jednak ani Maria ani mężczyzna nie przypominali siebie sprzed jeszcze kilku godzin. Teraz byli bardziej spięci, mnie chętni do żartów. Zginęli ich niemal wszyscy towarzysze, a najświeższy wrócił ledwo żywy. Jadąc tak przez Rosewell Roderick nie mógł zachować milczenia. Musiał przełamać krępującą ciszę.

- Nie łam się. Dokopiemy tym cućmokom. - rzucił uśmiechając się lekko, niemal jak przez łzy, kowboj.

- Nie łamię się, teraz to już jestem wkurwiona - Odpowiedziała, lekko się uśmiechając - A wieczorem to się schleje...my? I wtedy się... “połamiemy”? - Spojrzała na niego mrużąc oczy.


- Schlejemy w miarę możliwości, bo kto wie czy w ferworze walki z Escuellą nie będzie trzeba zachować względnej trzeźwości. - odpowiedział Roderick. - Na drugą propozycję przystanę z radością. - dodał kowboj spoglądając na monterkę. - W razie nie dogadania się z banditos możemy nie dać rady z całą bandą dlatego najlepiej jak coś wytargujemy. Szeryf jako kartę przetargową dał nam piękne, prawe społeczeństwo chociaż najlepiej jak lekko modyfikujemy jego ofertę. Bez pazura oni na to nie przystaną, co nie?

- Co byś proponował jako dodatki do utargu? - Maria wyciągnęła… z kieszeni drzwi pickupa butelkę piwa, wyjątkowo zręcznie otwierając ją w czasie jazdy autem, po czym pociągnęła spory łyk. Spojrzała na Rogera, który zdaje się zamrugał oczami.
- Co, chcesz łyka? - Spytała kierując flaszkę w jego stronę - Czy będziesz mi truł culo, że piję i jadę? - Dodała z przekąsem.

- Truł nie będę. Nie jestem twoim ojcem. - rzucił Roger chwytając butelkę i biorąc sporego łyka. - Myślę, że warto lepiej to ująć. Wielkie, piękne, czyste i ułożone przez szeryfa społeczeństwo im nie będzie pasowało. Zwyczajnie bazujemy na tym, że Escuella jest jeszcze mniej do strawienia niż Jonah.

- I to ich wielce przekona? - Zastanowiła się Maria - Mnie by nie przekonało... tacy Hegemońcy to z reguły chcą coś, coś co można w łapie trzymać. Wartościowego gambla, a nie wizje przyszłości... choć może jak i ten temat odpowiednio im przedstawimy, to się chociaż na chwilę zastanowią, a nie nas od razu na zbity pysk wywalą - Spojrzała na kowboja.

- Aby zrobili to za gamble byśmy musieli mieć górę, a my nawet pagórkiem fantów nie dysponujemy. - powiedział rewolwerowiec. - Wydaje mi się, że jak będą mieli możliwość stale wymieniać towar ze społeczeństwem Rosewell na dobrych warunkach, zapewniać ochronę za żarcie, picie, amunicję to… Raczej będą zadowoleni jak się zastanowią. Zobacz, że zaraz Aniołki zablokują trasę i żaden handlarz ani kurier tędy nie przejedzie. Wszyscy będą to miejsce omijać, a zatem nie będzie zysków. Kiedy zyski z przyjezdnych się skończą Escuella obróci się przeciw miejscowym czyli Rosewell, a zatem Meksom i Teksańczykom. Zatem w ich interesie jest pozbyć się niego i jego cwaniaczków, co nie?

- No - Odparła robiąc durną minę, parsknęła, po czym dodała:
- W końcu o tym mówię. Trzeba im to ładnie sprzedać… niby to zwykłe Pendejo, ale całkiem tępi pewnie nie są… o, patrz, dojeżdżamy.




- Ta… - powiedział Roger chociaż w takim towarzystwie wolałby dochodzić niż dojeżdżać. - Myślę, że razem jakoś ładnie im to sprzedamy. Łatwo nie będzie. Boisz się? - zapytał z zadziornym uśmiechem kowboj.

- No ten… tak trochę mam cykora, a ty? - Powiedziała.

- Tylko głupiec by się nie bał. - powiedział kowboj. - Jednak w moim przypadku strach determinuje i dodaje sił do działania. Damy radę. - dodał, puścił jej oko i uchylił okno aby nie wysiadać ani nie robić innych głupich rzeczy. O ile ma się dobre intencje zawsze rozmawia się z opuszczoną szybą. Maria uczyniła podobnie…
- Buenos dias señores, commo estas? - Zagadnęła pierwsze napotkane facjaty po hiszpańsku.






.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172