Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2013, 20:19   #21
 
malkawiasz's Avatar
 
Reputacja: 1 malkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie coś
Deski pod jego podeszwami odzywały się przy każdym kroku, ale nie zanosiło się na to, by miały się pod nim złamać. W sumie dobrze, bo skręcony kark znacznie ukróciłby jego ekspedycyjne zapędy. Piwnica była równie duża jak ją zapamiętał ze szczenięcych lat. Właściwie to teraz zdawała się nawet trochę większa. Zapewne było to złudzenie wywarte przez wszędobylski mrok, który rozcinały tylko dwie szpary u góry bocznej ściany. Przez pajęczyny i zabrudzenia, światło dnia tworzyło pokaz falującego w powietrzu kurzu. Wkoło panowała grobowa cisza, zakryte kawałkami szarej plandeki meble i podobne im graty kojarzyły mu się z nagrobkami. Widział też centrum zaklęcia - falujący splot trupich energii na samym środku pomieszczenia. Bez świetlówki żarzącej się nad głową wyglądał trochę jak te jaskrawe kiljaszki i koraliki, cholernie popularne ostatnimi czasy w miejskich dyskotekach. Tylko, że te fluorescencyjne zabaweczki nie skracały życia aż tak bardzo.
Cholerstwo wiło się jak kopulujące węże. I mniej więcej tak samo Tex nie chciał by tego dotknąć. Był to problem jednak, który musiał rozwiązać jeśli zamierzał w miarę bezpiecznie zwiedzać dom. Musiało to jednak poczekać jeszcze chwilę, nie chciał tego zaklęcia badać bliżej nie wiedząc co może się czaić w ciemnościach. Przypuszczał, że pułapka przy drzwiach to mógł być ledwie początek. Smagał latarką bliższe i dalsze kąty, starając się obejrzeć jak najwięcej. Chcąc nie chcąc zalała go fala wspomnień z dzieciństwa, którą jednak zdusił w zarodku. Nie był to najlepszy czas by tracić koncentrację. Sięgnął swa wolą do pierścienia na palcu. Wyostrzył zmysły i skoncentrował tak silnie, że prawie czuł jak pierścień ożywa i w niekończącym tańcu wije się wokół jego palca. Sięgnął wolą poprzez mrok starając się wyczuć potencjalne niebezpieczeństwa.
Pomysł był niezgorszy. Z taktycznego punktu widzenia zdawał się jednym z bardziej logicznych posunięć. Tex wysłał sygnał w próżnię. Kiedy mentalna sonda powróciła, dostarczyła ze sobą trochę użytecznych informacji. Magus nie odnotował żadnych umysłów przekraczających swą jaźnią dzikie zwierzę. Krążące wokół rozumki były małe, nieporadne i zapewne futrzaste. Gryzonie o łysych ogonkach najpewniej czaiły się w ściennych wnękach... ale podziemie zawierało także bardziej “towarzyskie” bestie. Coś puknęło Teksańczyka w lewą nogawkę, zaraz na wysokości kostki. Twardość i przedmiotu z początku przywiodła mu na myśl wykręconą gałąź. Ale dopiero kiedy “gałęzi” zachciało się złapać go za nogę, czarodziej zrozumiał, że znajduje się w poważnych opałach. Odsunął się w samą porę by zobaczyć sine palce i pokryte bielmem ślepia, osadzone w wizerunku, którego nie pokochałaby nawet matka. Tkwiący pod schodami truposz kłapnął na niego niepokojąco zaostrzonymi zębiskami, machając zesztywniałą ręką jak parą grabi. Na domiar złego, usłyszał także szurające dźwięki po swojej lewej i prawej stronie. Otrząsając się ze wstępnego zaskoczenia i przełykając ślinę stwierdził, że wołał raczej intruzów w postaci rozwydrzonych nastolatków.


Mimo, że zaklęcie, które rzucił powinno go uspokoić czarodziej nie opuszczał gardy. Wszak istniały sposoby by ukryć przed nim swa obecność. Schodził dalej starając się badać otoczenie. Mimo, ze był czujny przegapił niebezpieczeństwo, a wręcz sam na nie nadepnął. Nikt pewnie nie chciałby by coś próbowało go złapać za kostkę gdy schodził do ciemnej piwnicy. Koszmar prawie jak z horroru. Tex nie przepadał za tym gatunkiem filmowym bo w życiu spotykały go często straszniejsze rzeczy. Odskoczył przed atakującym machnąwszy jednocześnie nisko mieczem. Gdyby przeciwnik przypuścił drugi atak pewnie Tex by go chlasnął. Przeciwnik jednak okazał się wolniejszym niż paranoja maga. Szybki rzut oka w oświetlone latarka oblicze paskudztwa sprawił, że Teksańczyk pożałował, że to oświetlił. Skrzywił się i wymamrotał przekleństwo słysząc szuranie próbujących go oflankować stworów.

- Pieprzeni Nekromanci. Czemu akurat oni. Niech ich wszystkich cholera weźmie. - Rzucił pod nosem. Osobiście cenił sobie każdy rodzaj magii i miał w planach prędzej czy później zgłębić wszystkie jej Arkana. Wszystkie oprócz Śmierci. Nie wiedział dla czego, ale czuł jakiś osobisty uraz do używania czegoś tak czystego i świetlistego jak magia do babrania się w zwłokach. Do tego jakiś Nekromanta robił to wszystko w jego domu. Tex poczuł jak ogarnia go gniew. Gniew, który sprawił, że miał ochotę wysprzątać wszelkie zło z całej posesji. Wysprzątać je świętym ogniem raz i na zawsze. Pomyślał na tym jedynie przez chwilę, a już tkał zaklęcie, które miało mu w tym pomóc. Czuł ciepło od medalionu pulsującego na piersiach pod koszulą. Czuł moc, ciepło i światło, które wypełniało każda jego komórkę świętym ogniem. Zogniskowanie i wypuszczenie tego ognia na wroga było jedynie kwestią kilku słów.
Przeszedł od ogółu do szczegółu. Mógł wypatrzyć delikatny powiew mistycznej zgnilizny reanimującej truposza rzucającego się za kawałkami drewna. Sądził, że pozostałe chodzące zwłoki posiadały podobne, ale był jeszcze zbyt daleko żeby stwierdzić to ze stuprocentową pewnością. Oczywiście wolałby wpierw ich dostrzec, a nie poczuć jak ich zęby toną w jego barku. Choć w magicznym światku stan wałęsającego się trupa nie był przenoszony w sposób jaki założył sobie Romero, to osoby sprowadzone do stanu wygłodniałego zwierza indywidua mogły skutecznie uśmiercić człowieka i bez tego. Tex oddalił się od rozwścieczonej paskudy, ustawiając się plecami do jednej z podtrzymujących parter belek. Teraz sam nakierował wewnętrzną stronę dłoni na wprost na zamglone ślepia, z zamiarem usmażenia ich w oczodołach przy pomocy pierwotnej energii. Przeanalizował wszystkie elementy rzucanego zaklęcia wymawiając tajemne sylaby i... nic się nie stało. Głowa trupa nie rozleciała się na dwoje, jak oczekiwał, wyładowania tylko nieśmiało zatańczyły między jego kciukiem i palcem wskazującym. Wyraźnie urażony tym niecnym występkiem, trup zaczął mędrkować jak obejść przeszkadzającą mu zaporę. Ubiegł go jednak inny, który sycząc zaatakował od boku i targnął się dłonią o pożółkłych paznokciach. Koślawy cios ledwie sięgnął swojej ofiary, nieumarły miał jednak sporo siły, która wystarczyła mu żeby strącić z głowy maga czarny kapelusz i powołać głęboką bruzdę przy prawej skroni, która mogła zaowocować zakażeniem. Zakładając, że Teksańczyk w ogóle przeżyje tą zgniłą potańcówkę.


Syknął z bólu odsuwając się jednocześnie w druga stronę. Cóż, zdaje się, że obrona piwnicy była jednak zbyt silna jak na jego siły. Postanowił przebić się na schody o ile uda mu się wyrąbać do nich drogę. Nie wiedział jakimi zmysłami posługują się truposze postanowił jednak zaufać odruchom. Zgrawszy płynnie ruchy obu dłoni zaświecił w oczy latarka umarlakowi, który stał mu na drodze jednocześnie wyprowadzając cios mieczem. Tex nie mógł oszacować, czy trup był zdziwiony takim obrotem wydarzeń, jego twarz została bowiem permanentnie skonfundowana przez rigor mortis. Inicjatywa świetlna okazała się jednak trafna. Zgniłek skupił swoją uwagę na irytującym blasku, nieświadom ostrza, które nadleciało z drugiej strony, tnąc skórę, łamiąc to co zostało jeszcze z jego lewego obojczyka i wnikając głębiej, w podszyte rozkładem tkanki. Ze zgrzytliwym pogłosem zahaczyło także o mostek. Wraz z zadaniem obrażeń jego powłoce, magia utrzymująca truposza na chodzie także widocznie osłabła. On bynajmniej nie był zaniepokojony takim obrotem wydarzeń, chciał chyba nawet się zrewanżować, na szczęście Texa już dawno nie było w zaatakowanym miejscu. Zamiast niego śmiertelnie ranił pralkę, roztaczając wkoło dudniące echo i wyłamując sobie dodatkowo kilka palców. Teraz życie utrudniał magowi tylko “potwór z pod schodów”, przez którego obronę również musiał się jakoś przebić. Kątem oka zauważył dwójkę innych milusińskich, którzy także postanowili się przedstawić. Cztery zombie mieszkające w jego cholernej piwnicy.
Sytuacja nie wyglądała ciekawie lecz Tex nie tracił nadziei. Jego ciało pokrywała spora ilość blizn, a jemu udało się wynieść skórę z różnych opałów. Miedzy innymi dla tego, że nie wpadał w panikę. Szczerze mówiąc miał ochotę podwójnie skopać dupę gościowi, który rozsiał to plugastwo po jego piwnicy. By jednak tego dokonać musiał wyrwać się z opresji. Klnąc siebie za głupotę, która sprawiła, że zlazł tu zamiast najpierw wrzucić kilka granatów sieknął w łapska “gościa spod schodów”, a potem skoczył do przodu starając się przeskoczyć pułapkę. Udało mu się! Chociaż niezbyt widowiskowo. Odcięcie stworowi kilku palców utrudniło złapanie uciekiniera, choć teraz jedną z nogawek Teksańczyka pokrywała czarna, śmierdząca jucha. Mimo tego mało ambitnego zamachu na jego zmysł estetyczny (i życie), zdołał wydostać się z piwnicy i zatrzasnąć za sobą drzwi. Nie miał ich jednak jak zamknąć na dobre, w końcu kłódka leżała na ziemi w kilku pordzewiałych kawałkach. A mimo, że głupie jak but, truposze poradzą sobie prędzej czy później z obsługą klamki. No chyba, że rozjuszone pojawieniem się gościa wyważą drzwi wcześniej...
Wycofał się do kuchni i tylnego wyjścia z domu obserwując korytarz i nasłuchując. Zastanawiał się czy truposze będą na tyle głupie by wyleźć za nim na powierzchnie. Nie miał by nic przeciw temu bo tutaj miał większe szansę. Był szybszy, bardziej zwinny i mógł wykorzystać wiele sztuczek przeciw nim. Poza tym było jasno, jak to w dzień co pewnie tez działało by na jego korzyść. Ostatecznie mógł je wyciągnąć na dwór, o ile tylko mogły opuścić obszar działania zaklęcia. Jeśli nie to nawet lepiej, wystrzelałby je z daleka. Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę gdy nasłuchiwał uważnie. Na razie było spokojnie więc postanowił wykorzystać chwile by przemyć ranę. Nie zabrało mu to wiele czasu i już po chwili wrócił do punktu wyjścia. Jedno było pewne, musiał coś z tym fantem zrobić.
 

Ostatnio edytowane przez malkawiasz : 27-08-2013 o 09:14.
malkawiasz jest offline  
Stary 26-08-2013, 13:08   #22
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
I believe it's my god-given right
To destroy everything in my sight

The Offspring - One Fine Day

Saber skoncentrował swoje starania na młódce, która zalazła mu za skórę. Dziewczyna siedziała teraz na tylnym siedzeniu samochodu, trzymając swoje buciory przy drążku automatycznej skrzyni biegów i od niechcenia przesuwając go to do przodu, to znów wstecz. Oldsmobile Firenza był wystarczająco przestrzenny żeby zapewnić jej ową skromną dozę wygody i iluzję rozrywki, ale stanowiło to pojedynczą pozytywną cechę jednego z najgorszych modeli aut wyprodukowanych w latach 80tych. Dwójki chłopców nadal nie było w środku, nawet tragarz który przytargał tu czubiastą pannę na siłę gdzieś się ulotnił. Chyba liczył na to, że trochę czasu w kojcu, z dala od innych dzieci, dobrze zrobi naburmuszonej pociesze. Sądząc po jej lekko przyśpieszonym odechu i bębnieniu w szkło paznokciami, raczej się mylił. Wyglądała na osobę posiadającą niezliczone pokłady energii. Po paru sekundach zaczęła przekopywać gazety znajdujące się na tapicerce obok. Komiksy, magazyny motoryzacyjne, jakieś stare gazety, mające przynajmniej parę miesięcy. Wątpliwym było, że szukała czegoś konkretnego, ale kolorowe świstki, które nie spełniały jej wymogów lądowały z powrotem na stercie.


Obserwator nie odnalazł w wizji niczego ciekawego. Być może trochę za wcześnie użył zaklęcia, ale teraz kiedy mu się już udało, wystarczyło tylko je podtrzymywać. Chłopcy zaraz pewnie do niej dołączą, może wtedy uda się mu wychwycić coś ciekawego. Poświęcał wyrwie w przestrzeni tylko trochę uwagi - resztę skupiając na drodze. Ruszył w kierunku miejscowego sklepu z bronią. Teoretycznie nie miał licencji, ale na Boga to był Teksas a on był Teksańczykiem. Spluwy były zakorzenione w jego rodzimej kulturze niczym święto dziękczynienia. Powinien móc na coś sobie pozwolić. Potem pewnie kupi sobie jakiś kapelusz… kto wie, kto wie.

Arms and Armor Depot stało na rogu Oak i Columbia odkąd mógł sięgnąć pamięcią. Było dziedziczone z ojca na syna, kilka generacji sprzedawców broni zawdzięczało temu miejscu chleb, który kładli na stole każdego ranka. Nie chodziło tylko o samą broń palną, ale także o amunicję, odpowiedni ubiór i akcesoria. Ktoś mógłby powiedzieć, że obrona własnej posesji schodziła czasami na drugi plan względem fanatyków polowania na pustynne żyjątka. Ale dopóki biznes się kręcił, właściciel teoretycznie nie powinien narzekać. Gdy Saber opusczał miasteczko za młodu, do przejęcia interesu szykował się Jason Mendell, ale teraz granatowa plakietka na drzwiach głośiła “Atticus Berch - Authorized Arms and Ammunition Dealer”. Młody nauczyciel z chęcią dowiedziałby się więcej na temat tożsamości tego osobnika, ale chroniąca szkło kratownica dość skutecznie uniemożliwiała mu złapanie za klamkę. W sprzeczności z godzinami otwarcia, według których miejsce zapraszało klientów od 8:30 do 22:00, Arms and Armor Depot było zamknięte na głucho. Sam dwupiętrowy budynek nie okazał się wystarczająco uprzejmy by udzielić interesantowi jakichkolwiek wyjaśnień. W międzyczasie, obserwowana przez niego miłośniczka muzyki ciężkiej otworzyła datowany na dwa lata komiks wydawnictwa Marvel i zaczęła go kartkować. Pęknięcia na okładce i wzdłuż grzbietu sugerowały, że była to jedna z jej ulubionych lektur. Umiała więc przynajmniej łączyć proste zdania i nadawać im sens.


Wysłannik Pentaklu zapukał dla pewności w drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Wydawało się to trochę dziwne, jednak skoro zamknięte to zamknięte i tyle. Spojrzał na zegarek. Miał trochę wolnego czasu i postanowił poczekać te 10 minut. Może właściciel musiał gdzieś skoczyć szybko albo dostał ataku biegunki? Cholera go wie. Oparł się więc o ścianę budynku i skupił na wyrwie przestrzennej. Nie mając nic lepszego do roboty, czytał komiks wraz z dziewczyną zerkając jej perfidnie przez ramię. Było to jedno z tych fikcyjnych zdarzeń przedstawiających grupę złych postaci połączonych pod jednym sztandarem. Ich cel okazał się prosty, a jednocześnie dość ambitny - obalenie drużyny herosów, która zaszła im za skórę. Doctor Doom, Kingpin, Mandarin, Magneto i paru mniej znaczących złoczyńców rozprawiało właśnie o najlepszym sposobie zajęcia się Avengers. Siedzieli przy parodii okrągłego stołu, wymieniając sugestie i besztając wzajemnie swoje pomysły, bo każdy z nich wiedział lepiej. Saber nie mógł niestety dokładnie przeanalizować wszystkich chmurek, a co za tym idzie kompletnie pojąć fabuły. Dziewczyna kartkowała zeszyt tak szybko, że pewnie potrafiłaby wyrecytować go z pamięci. Najbardziej interesowały ją sceny akcji, na których zatrzymywała się najdłużej, śledząc dynamiczne sylwetki i niszczone otoczenie. W końcu zatrzasnęła kartki w momencie gdy tajemniczy antagonista organizował wydostanie pomniejszych kryminalistów z więzienia o nazwie Vault. Odchyliła głowę do tyłu i zaczęła mało wyraźnie nucić słowa piosenki, której mężczyzna z muszką nie znał.

Właściciela sklepu jak nie było, tak się nie pojawiał. Potencjalny klient westchnął głoścno, po czym ruszył przed siebie z zamiarem zrobienia sobie spaceru po mieście. I tak nie miał niczego lepszego do roboty, a siedzenie samemu w domu byłoby nudne - nie kupił jeszcze telewizora, nie miał też ochoty na słuchanie lokalnej stacji radiowej. Jednym okiem podziwiał otaczające go widoki, drugim raz po raz zerkał w kierunku dziewczyny. Jej koledzy dziwnie długo do niej nie dołączali. Dziwne. Ona doszła do podobnych wniosków na własną rękę. Wyszła na zewnątrz żeby rozprostować nogi. Zaraz potem nachyliła się przez okno i rzuciła okiem na zegarek, będący jednym z elementów składowych deski rozdzielczej. Schowała dłoń do kieszeni, szukając czegoś, ale nie znajdując. Przynajmniej jeszcze nie.
- Duet popieprzeńców. Niech im będzie - mruknęła tylko, szurając gumową podeszwą po żwirowatym podjeździe. W aucie już dłużej by nie wysiedziała, ciepło spływające z góry zamieniło je w piekarnik. Jeszcze moment pełniła rolę samochodowej podpórki, po czym wpadła na pewien pomysł. Z figlarnym uśmiechem ruszyła z powrotem do Gracy’s Graceful Diner, wymyśliwszy sobie zajęcie. Jack mimowolnie się zainteresował. Co wymyśliła ta dziewczyna? Jej uśmiech nie zdradzał niczego dobrego. Obserwował.

Weszła do środka, nie zamówiła niczego, mimając kompletnie nieświadomą zagrożenia kelnerkę i obierając kurs na damską toaletę. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła pięć średniej wielkości kuleczek o purpurowych obwódkach, z czarnym, przetartym nadrukiem BIG BOMB. Do tego parę woreczków strunowych. Owa garść przedmiotów ledwie mieściła jej się w dłoni. Jako nauczyciel, Saber wiedział z czym na do czynienia. A przynajmniej przypuszczał. Sam był zbyt “porządnym” chłopcem żeby brać udział w podobnych aktach wandalizmu, ale słyszał sporo od wychowawców o niebezpieczeństwach szkolnych szaletów, które mogły zawstydzić niejednego wojennego weterana. Panna z irokezem wyciągnęła także paczkę zapałek. Po kolei weszła do każdej z pięciu kabin, posyłając po jednej z odpalonych kulek w ostatni rejs. Jej dłonie pracowały precyzyjnie i żwawo, a kiedy skończyła z ostatnim egzemplarzem, zaczęły pracować także jej nogi. Wybiegła z toalety, zachaczając łokciem jakąś starszą panią, która własnie stanęła w drzwiach.
- Jak słowo daję! Ta dzisiejsza młodzież myśli, że jej wszystko wolno! Chociażby powiedziała przepraszam sma...- wywód babci na temat braków w wychowaniu został urwany przez pierwszą z pięciu eksplozji, która odbiła się echem po całej ubikacji, z siłą wystarczającą by wstrzymać rozmowy w całym lokalu. A potem poszło już z górki. Kolejne zablokowane w rurach petardy rozsadzały po dalsze muszle klozetowe, posyłając w górę gejzery fekaliów. Ostatnia z brązowych smug obryzgała babcię od góry do dołu. Staruszka zrobiła jeszcze jeden krok i runęła jak kłoda. Saber dziękowałi bogu za brak efektów zapachowych w zaklęciu.


Musiał zamknąć dłonią usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Wandalizm był zły, ale starsza baba w fekaliach… obudziła w nim jakieś prymitywne poczucie humoru. Gdyby dziewczyna była z jego klasy to dałby jej popalić, ale tak nie miał zamiaru interweniować. Sam za młodu robił przecież dużo gorsze reczy, więc nie miał prawa oceniać. Był ciekaw reakcji jej kolegów. Sądząc po pierwszym wrażeniu, nie byli oni typami którzy lubili ściągać na siebie niechcianą uwagę, a ich przyjaciółka właśnie im to zagwartantowała. Jak jasna cholera. Zaczęło się robić naprawdę ciekawie. Przebierała butami dosyć szybko, nikt nawet nie próbował jej zatrzymać, a pani za kasą była zbyt zszokowana żeby wybrać czy powinna zadzwonić na policję, czy po pogotowie. Rzucając ponowne spojrzenie fekaliowej damie, zdecydowała się na drugą opcję i sięgnęła po telefon pod ladą, początkowo strącając słuchawkę. Młodzież rozpoczęła masową ewakuację wywołaną przemożnym smrodem, jedni byli równie rozbawieni co Saber, inni już mniej. Na szczęście w grupce garnącej się do drzwi nie było Gwen i jej koleżanki - musiały wyjść wcześniej. Punkówa nadal biegła, tyle, że wolniejszym, miarowym tempem. Jej mimika zdradzała, że zastanawia się co zepsuć w następnej kolejności. Ale chyba musiała być jakaś metoda w tym szaleństwie, prawda? Poza tym, nie mogła liczyć, że ujdzie jej to na sucho.

Była niezłym ziółkiem. Zawracając ze spaceru, McGee skierował się spowrotem w kierunku jadłodalni. Trochę inną drogą, by nie wpaść na dziewczynę, ale wystarczająco blisko by wrazie czego ją dopaść bez sięgania bo swoje nadnaturalne zdolności. Dziewka wyraźnie starała się narobić jak najwięcej szumu. Udało się jej aż nadto. Nie wiedział tylko co z nią zrobić. Zapolować czy spróbować ujarzmić? Czas miał mu pomóc z decyzją, ale nie uszedł nawet kilkunastu metrów od Arms and Armor Depot, kiedy wybiegła zza rogu i ich drogi ponownie się skrzyżowały. Rozważnie udał, że jej nie dostrzega i po prostu poszedł dalej przed siebie. Palce aż go swędziały by błyskawicznie sięgnąć po nóż gdyby czegoś spróbowała, ale wolał póki co uniknąć tego rozwiązania. Zaczynała bawić go ta gra w kotka i myszkę. Ona też nie zaszczyciła go swoim spojrzeniem. Wyminęła się z nim w biegu i... stanęła w pół kroku. Bladą dłonią otarła pot z czoła, zerkając w zadumie na szyld Arms and Ammo Depot. Zęby przygryzły dolną wargę, a koniuszki ust uniosły się w wilczym usmiechu. Właśnie czegoś takiego szukała.
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline  
Stary 26-08-2013, 22:12   #23
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
High Noon

He's so country he thinks a seven course meal is a possum and a six pack.
Naprawdę trzeba wyjaśniać o kim to?


Mark wisiał uwieszony na nizutkim płotku chroniącym grządkę jego sąsiadów, starając się odzyskać panowanie nad swoimi zmysłami. Nie miał najmniejszego pojęcia co ten człowiek mu zrobił, jak, ani o co mu właściwie chodziło. Ale szczytem był fakt, że nie wiedział co działo się z nim samym od kilku dobrych chwil.. Przez pierwsze parę sekund, gdy zauważył fale rozchodzące się w powietrzu, myślał że mdleje i majaczy. Gdy przez skołotaną głowę przeleciał pomysł że mogą to być fale akustyczne(co potwierdziło się gdy zaczęły interferować) uznał że napastnik potraktował go jakimś psychotropem i któryś z dawnych prowadzących nie odpuści okazji żeby dokopać absolwentowi nawet w trakcie halucynacji. Osłabiony, oszołomiony i rozbity Mark po prostu poddał się i zrezygnował z trzymania się w kupie, chcąc po prostu zemdleć i przeczekać nieprzytomny aż środek przestanie działać.

Ale przecież ciężko było oczekiwać, ze straci przytomność na życzenie. W dodatku stojąca obok pani domu raczej nie zniosłaby tego dobrze, może nawet gorzej niż on. Juz teraz sposób w jaki na niego patrzała odzwierciedlał jego wewnętrzne samopoczucie. W końcu Atticusa nigdzie nie było widać, podobnie jak dowodów jego domniemanego aktu mordu.
- M-Mark, może chciałbyś wejść do środka, zaparzę nam herbaty. Nie wyglądasz za dobrze, nie wiem co bym zrobiła gdybyś mi tutaj zemdlał...- odezwała się ponownie kura domowa, nieugięta nawet wobec braku spójności w jego historyjce prosto z kryminału.

- Chyba...tak-wymruczał, zezując żeby objąć wzrokiem całe pierścieńie który przy każdej głosce wydobywały się z jego ust. Ale zobaczył coś więcej, falującą sylwetkę po drugiej stronie ulicy. Nie widział jej twarzy ani specyficznego ubioru. Po prostu posąg, kiepsko ociosany, trzymający ręce na wysokości pasa, z głową lekko pod kątem. Wyglądał jak wykonany z niestabilnej tafli wodnej, która w jakiś sposób chroniła go przed promieniami świetlnymi. Sprawiając, że te opływały go dookoła, nie nawiązując kontaktu z tym co kryło się pod spodem. Jego postawa i dziwny zapach, który Łasica wyczuł przy pierwszym spotkaniu nie pozostawiały żadnych wątpliwości, to musiał być Atticus. Tylko dlaczego wyglądał tak... nierealnie.

Wcześniejsze przerażenie i oszołomienie powolutku przetapiały się w tą specyficzną, desperacką złośliwość. Mark klapnął na pośladki i zaczął rozwiązywać buta. Zdjął go, wziął do ręki, podniósł na wysokość oczu i obejrzał krytycznie. “Musi się nadać”. Zerknął na Mabel. Nic dziwnego że patrzyła na niego jak na szaleńca. Miała podstawy. Właśnie celował własnym śmierdzącym butem w istotę która na życzenie zakrzywiała bieg światła. Gdyby okazało się że but trafi w cel, Mabel mogłaby zauważyć że COŚ JEST NIE TAK. Zerknął ukradkiem przez ramię w stronę Atticusa, ocenił odległość...i rzucił.
- Mark? Co ty wyprawiasz? Dosyć tego, idę zadzwonić po pogotowie! - podsumowała kobieta, która najwyraźniej też stwierdziła, że ma już tego wszystkiego i nie będzie tolerować kolejnych dziwactw w wykonaniu nowego sąsiada. Tym razem potwierdził się przynajmniej jeden stereotyp odnośnie tutejszej ludności - nieufność względem obcych, co chyba oznaczało również nowych sąsiadów, którzy o pewnej pięknej popołudniowej godzinie decydują się dostać bzika. Zanim brodacz zdąrzył podnieść swoje cztery litery, kobieta zniknęła wewnątrz domu, jedynym świadectwem jej wcześniejszej obecności były szybko cichnące kroki. Lustrzana halucynacja bez pośpiechu zeszła z trajektorii lotu obuwniczego. But wylądował na jezdni, podeszwą do dołu, nie zagrażając już nikomu. Ale to stwierdzenie nie było prawdziwe dla Atticusa. Złączył dłonie, bezszelestnie strzeliwszy kłykciami i zaczął iść w stronę Marka.

Rozbity i załamany swoim niepowodzeniem Mark nie wstając z ziemi patrzył jak dręczyciel zbliża się do niego. Tap, tap, asfalt dyskretnie zmieniajacy kolory gdy poza padającymi promieniami słońca odbierał ciepło wynikające z tarcia podeszw. Kolory? To jest fale światła o różnej długości? Odbierane przez… . Odkształcenia gorącego materiału pod wpływem ciężaru tego cholernego mięśniaka. Halucynacje od udaru słonecznego, skażony alkohol, jakiś psychotrop...to co się działo nie pasowało do rzeczywistości. Wyglądało realnie, wręcz hiperrealistycznie, zwłaszcza te skomplikowane wzory wzajemnie oddziaływujących układów. Gdyby tylko było łaskawe pozostać na kartach książek.

Buzujący energią elektryczną nimbus zatrzymał się przed siedzącym. Chociaż pan Berch skrywał swoją twarz, Mark dałby sobie uciąć rękę, że jego kat uśmiecha się pod falującym całunem. Figura z płynnego szkła przykucnęła tuż przed nim na jedną nogę, podpierając się łokciem. Może nawet mógłby spróbować jej dotknąć, gdyby nie ryzyko kolejnego kontaktu z absurdem.
~Już? Nabiegaliśmy się? Skończyliśmy gierki? Teraz jesteś gotów mnie posłuchać?~
Jakże znajomy głos świra ze sklepu z bronią nie pochodził z ust. Rodził się w zakamarkach umysłu Łasicy, gdzie dopiero zmieniał się w słowa.

Nie bardzo będąc w stanie sklecić jakąkolwiek rozsądną odpowiedź, Mark przerwał rozwiązywanie drugiego buta i ostrożnie położył się na plecy. Czy ten człowiek mógł powiedzieć mu coś ciekawszego niż to co teraz widział? W ogóle, mówił to tamten świr czy po prostu miał aż tak radosną halucynację? Otrząsnął się. I tak już było po nim, więc co mu szkodzi wysłuchać tej halucynacji? Na przykład po cholerę się tak do niego przyczepił. Podniósł głowę i wpił w niego spojrzenie jakby to miało mu zrekompensować całe to zdarzenie.
-Mów-
Posąg na chwilę zgubił gdzieś swoją determinację. Bitwa, pościg, wszystkie okazje wywołujące buzowanie adrenaliny od zawsze były jego żywiołem. Jednak teraz, kiedy gonitwa się skończyła, a on miał powiedzieć coś bardziej konstruktywnego niż tylko sprytną docinkę, widocznie stracił na animuszu. Ludzie tacy jak on nie nauczali, nie propagowali wiedzy, nie tworzyli. Ich sens życia zasadzał się na zadawaniu cierpienia innym i szerzeniu destrukcji. Dzięki temu odnajdywali swoje miejsce w świecie.
~Jesteś jednym z Przebudzonych~ zaczął, ponownie nawiązując kontakt myślowy ~ jako jeden z niewielu ludzi na świecie potrafisz zmieniać to, co dookoła dzięki swojej sile woli. Wszystko, przez co cię dzisiaj przeciągnąłem było odkształceniem rzeczywistości. Mojej roboty. Bo ja też jestem jednym z nich~ dokończył, zadowolony jak kot na czynnym piecu.

- Who watches the watchmen?--wymamrotał słysząc że zarówno on, jak i Atticus mieliby być jakimiś …superbohaterami? Naprawdę, to towarzystwo straszliwie się stoczyło jeżeli napastowanie spokojnych ludzi w ich domach i wypijanie im piwa z lodówek stało się standardowym procesem rekrutacyjnym. Zerknął na stojącego nad nim faceta i czekał na część dalszą. Ratowanie świata i te sprawy. Ale lustrzany mężczyzna najwyraźniej nie gustował w takich dziełach, bo wspomniany cytat zbył jedynie ciszą sugerującą brak pojmowania. Ale chwilowa konsternacja działała nieprzyjemnie również na niego, więc podjął odpowiednie kroki by jej zaradzić.
~Teraz to ja nie wiem o czym gadasz. Ale facetom takim jak ty nie można pozwolić na swobodne latanie po mieście i podświadome zmienianie wszystkiego wkoło. Musisz się nauczyć kontrolować to gówno, a nie na odwrót. Szczęśliwie dla ciebie, Mark... znam świetną nauczycielkę~
Oby tylko wykazała się większymi umiejętnościami pedagogicznymi niż fan militariów.
To jest, jakimikolwiek poza wbijaniem wiedzy do głowy niewidzialnymi kulami.

- Nie ma jej tutaj, prawda? zapytał Mark zbierając się z ziemi. Jakkolwiek krzywiące umysł by nie były, wszystkie te dodatkowe bodźce wcale nie deprymowały go aż tak bardzo. Gdy wyszedł już z szoku wynikającego z wcześniejszych zdarzeń, uznał że nie czuje się nawet w połowie tak źle jak przedtem. Głowa dalej bolała, wciąż widział WSZYSTKO, ale nie sprawiało to wrażenia kaca po weekendzie w laboratorium z uszkodzonym wywietrznikiem.
~Mam wrażenie, że jest z nami... duchem. Jeśli możesz uwierzyć w takie bzdury. Heh~
Oczywiście narwany żołnierz dobrze wiedział, że danie wiary czemuś takiemu było łatwiejsze, niż połowa rzeczy, z którymi Mark był zmuszony mierzyć się dzisiejszego dnia. Mimo, że pozbawiony swojej fizyczności, głos Bercha niósł w sobie zadowolenie oraz jakąś wypaczoną formę uznania dla osobnika za którym gonił pół dnia, chcąc go przekonać do swoich racji. Poziom adrenaliny i antagonizmu opadł. Aura otaczająca Atticusa też uległa wygładzeniu, co sugerowało, że jest bezpośrednio powiązana z jego stanem emocjonalnymi.
~W kuchni, obok tego napoczętego sześciopaku, zostawiłem ci jej numer telefonu. Fajnie byłoby jakbyś odezwał się dziś wieczorem i ustalił z Danielle kilka rzeczy. Tak po sąsiedzku~ dając “przyjacielską” radę, odwrócił się do Łasicy plecami. Spojrzał apatycznie na niebo. Musiał być kurewsko pewny siebie, jeśli jeszcze przed rozpoczęciem gonitwy na dobre uznał, że wszystko skończy się po jego myśli. Może i nie był do końca świrem, ale nadal pozostawał pełnoprawnym dupkiem, który łatwo zapadał człowiekowi w pamięć.
~Wracam otworzyć sklep. Takie popołudniowe wycieczki nie są dobre dla portfela~
Stwierdzenie miało też robić za pożegnanie, bo wciąż niewidzialny dla świata sprzedawca ruszył, obierając kurs z powrotem na centrum Glory. Mark miał jednak własne problemy, bo w głębi domostwa sąsiadów znowu usłyszał zbliżające się kroki. Musiał wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo dla Mabel i spróbować ją uspokoić. Co mogło być wyzwaniem, zważywszy, że sam też wciąż był kłębkiem nerwow.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline  
Stary 27-08-2013, 19:02   #24
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
When you get angry, they tell you, count to five before you reply. Why should I count to five? It’s what happens before you count to five which makes life interesting.
~ David Hare

Plan dziewczyny wyrafinowaniem nie grzeszył, co w obecnych warunkach mogło wyjść nawet na plus. Zachodząc budynek z tylnej strony, szybko znalazła kontener na śmieci, po którym wspięła się na wejście przeciwpożarowe w postaci podwieszonej wyżej, srebrnej drabinki. Nawet na takim Teksańskim zadupiu jak to musieli przestrzegać przepisów BHP. Potem została już tylko kwestia wyszukania włazu, jak przy wszystkich budynkach z płaskim dachem. Fakt, że te były z reguły zamknięte na kłódki albo nawet przylutowane na głucho, chyba nie był postrzegany jako problem. Zakładając, że w ogóle o tym wiedziała. Lub, że ją to obchodziło. Ze swojego miejsca stojącego, Saber mógł obserwować tylko część tych mniej legalnych działań. Widział jak punkówa znika w wąskiej uliczce. Kilkanaście sekund później jej biały czub mignął mu z dachu, jak rzepa czekająca na wyrwanie. Fryzura i jej właścicielka zastygły tam chwilę dłużej, ale nie na tyle by ściągnąć na siebie uwagę gapiów. Przynajmniej nie takich, którzy jeszcze o nich nie wiedzieli. Widownia w postaci jednej osoby była wystarczająca. Po trzech, góra czterech ruchach, zniknęła, wskakując do środka Arms and Armor Depot.


Jack wpadł na wyjątkowo wredny, ale niekoniecznie śmiertelny dla panny pomysł. Wymagał on niestety natychmiastowej reakcji kilku osób, na co niestety nie miał wpływu. Ruszył szybko w kierunku najbliżej stojącego domu i zapukał do drzwi. Jego wewnętrzny złośliwy diabełek szalał sobie w najlepsze, starając się nie zacząć chichotać. Najbliższe okazało się w tym przypadku niewielkie (niektórzy powiedzieliby, że zaściankowe), studio tatuażu, a nie dom mieszkalny. Tych drugich zwyczajnie nie było na Oak Street. Na pukanie odpowiedział mężczyzna po czterdziestce, z siwą brodą sięgającą po koniec szyi. Miał na sobie tylko dżinsy, a golizna tułowia okazywała jedyny imponujący fragment jego sylwetki - ten ukształtowany przez nadmiar alkoholu i zakąsek. Na prawej piersi posiadał też jakiś nieudany eksperyment z początków swojego fachu. Przetarł zaspane oczy, chyba kilka godzin wcześniej wrócił ze spotkania artystycznego, gdzie dane mu było kultywować swoje największe hobby. Inne niż to, które pozwalało zarobić około dwustu dolarów na kwartał. Mrugnął raz i drugi, trzymając sztywno klamkę i patrząc na nowego klienta.
- Pan chcesz jakiś tatuaż? To może ustawmy się na jutro? Bo dzisiaj mi się trochę ręka chwieje...- na potwierdzenie i ostrzeżenie zarazem, uniósł deliryczne paluchy do słońca. Faktycznie, drgały jak u człowieka, który czym prędzej musi się napić.

McGee postanowił zignorować gościa i wypalić mu całą sprawę jasno - prosto z mostu.
- Przepraszam, ale jakaś małolata włamała się właśnie do sklepu z bronią. Mógłbym skorzystać z telefonu? Trzeba zawiadomić szeryfa - jeśli chodzi o tak małe miasteczka, to takie rzeczy z reguły tylko na filmach widać. Chciał sprowadzić na głowę młodej trochę problemów... w ramach resocjalizacji - niekoniecznie jednak zamierzał sam maczać w tym łapki. Po co, skoro miejscowa władza chętnie się nią zajmie? Przepite oczy i czerwona gęba odznaczały się teraz brakiem jakiejkolwiek spójnej myśli. Facet potrzebował dobrych kilkunastu sekund, żeby zębatki między jego wypalonymi komórkami mózgowymi na powrót zaczęły się obracać. Ale kiedy już ruszyły, wydawał się szczerze chętny do pomocy. Co więcej, zawierzył Saberowi od razu, jak jeden samiec drugiemu gdy okazuje się, że płeć piękna szykuje zamach na ich wspólne dobro. Gdzie dobrem w tym przypadku był dostęp do broni palnej.
- Jasne, się rozumie! Właź pan zaraz i dzwoń, telefon jest w drugim pokoju. Znaczy w moim studio - trudno było się nie uśmiechnąć, słysząc jak koślawie wypowiedział to ostatnie słowo. Najpewniej podłapał je przed telewizorem, skacząc po kanałach i natrafiając na program o wielkomiejskich “artystach”.


Jack zerknął przez wyrwę. Panna ciągle była na miejscu. Dobrze. Ruszył w kierunku aparatu niczym człowiek z misją ratowania świata. Wewnętrzne pokłady czystej ludzkiej złośliwości - znaczy chęci resocjalizacji nieletnich - miały się niemal świetnie. Zignorował tandetny wystrój pomieszczenia. Od razu chwycił za słuchawkę i wykręcił odpowiedni numer. Gdy po kilku sygnałach nawiązało się połączenie, nie czekał aż ktoś po drugiej stronie powie “dzień dobry” tylko od razu wypalił.
- Dzień dobry, chciałem zgłosić napad. Widziałem jak przed chwilą jakaś nastolatka włamała się do Arms and Armor Depot. Sklep jest zamknięty, ale weszła jakoś przez wyjście przeciwpożarowe. Jak szybko mogą państwo przyjechać?
Dyspozytorka, nieprzywykła do tego typu zgłoszeń w mieścinie gdzie popełnia się jedno poważniejsze przestępstwo na rok. Zająknęła się. Szybko jednak powołała się na swoje szkolenie i odzyskała zimną krew, która mogła okazać się teraz nader użyteczna.
- N-natychmiast wyślę patrol. Pańska godność? Skąd pan dzwoni?
- Jack McGee. Dzwonię z Velvet Needle. Proszę się pośpieszyć. - odłożył słuchawkę. Ruszył w kierunku wyjścia. Mijając tatuażystę tylko skinął mu głową. Nie był to jednak zwykły ruch makówką, tylko skinięcie na wskroś męskie, które potrafiło wyrazić więcej niż tysiąc słów. Stanął niedaleko sklepu, po czym zaczął patrzeć przez wyrwę.

Długo nie trwało nim na miejsce zawitała kawaleria. Oczywiście najpierw ją usłyszał, a dopiero potem zobaczył. Włączona syrena musiała być dla tych gliniarzy odpowiednikiem świątecznego poranka i otwierania prezentów z pod choinki. W pierwszej chwili zaniepokoił się, że dziewczyna z irokezem zwyczajnie czmychnie przed pogonią, zaalarmowana tym piekielnym harmidrem. Ale biały kukuryk nie zawitał ponownie na dachu, co kazało przypuszczać, że przestępczyni wciąż jest w środku. Czyżby jej agresywne zachowanie całkowicie przyćmiło instynkt samozachowawczy, o szacunku względem prawa i porządku nie wspominając? Radiowóz zaparkowano idealnie wzdłuż krawężnika, otworzyły się kanciaste drzwi i wyszedł przez nie atletycznie zbudowany mężczyzna, w mundurze koloru pustyni. Nauczyciel ni w ząb nie znał się na tutejszych odznaczeniach, ale pagony uświadomiły mu, że ma do czynienia z kimś więcej niż szarym posterunkowym, zapewne z zastępcą szeryfa. Funkcjonariusz stanął przed frontowym wejściem do sklepu i potrząsnął kratownicą, testując jej materialność.
- Faktycznie, zamknięte. Emmett Blackburn i Butch Evans. Pan McGee, tak? rozumiem, że to pan dzwonił w sprawie włamania? - facet przeszedł na tę samą stronę ulicy co Jack, wymienił z nim szybko uścisk dłoni i uznając uprzejmości za dopełnione, od razu zajął się sednem sprawy.
- Zgadza się. Smarkula weszła przez wejście przeciwpożarowe. Chyba jakaś przejezdna. Uczę w szkole, ale mogę przysiąść że nigdy jej tam nie widziałem - ostatnie zdanie dodał by potwierdzić swoją hipotezę. Stereotyp “obcy to zawsze kłopoty” wpasowywał się tutaj aż za dobrze. Zerknął przez wyrwę czasoprzestrzenną. Panna nadal była na miejscu. Kawaleria przyjechała. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko schłodzonego piwa i popcornu. Całe to zdarzenie było dla niego niczym powiew świeżości. Nigdy nie przypuszczał, że będzie działał w majestacie prawa. Blackburn kiwnął głową, na znak, że przyjął to wszystko do wiadomości.
- Rozumiem. Ale co kieruje tymi dzieciakami, tego nigdy nie pojmę. Może być pan spokojny, zajmiemy się tym. Butch, weź broń z bagażnika i chodź ze mną. Nastolatka czy nie, prawdopodobnie jest uzbrojona - odpowiedziało mu przytakniecie młodszego osobnika, który nie mógł poszczycić się równie wysokim stopniem. Funkcjonariusz Evans wyjął dwururkę z samochodu, po czym obaj ruszyli w stronę tylnej uliczki. Jako dobrze zbudowani ludzie w kwiecie wieku, nie mający nic wspólnego z pączkożernym stereotypem, pokonali drabinkę i kontener równie zwinnie co dziewczyna. Wzajemnie się ubezpieczając, wkroczyli do środka, na pierwsze piętro. Nie krzyczeli przez megafon, nie bawili się w cięcie krat, które zajęłoby im lepszą część dnia. Zamierzali rozwiązać sprawę szybko i pewnie liczyli na uniknięcie rozlewu krwi. Chociaż realia sytuacji przedstawiały takie oczekiwania w wątpliwym świetle.


Saber zachowywał dystans, ale nie był on na tyle duży by nie mógł w razie czego wkroczyć do akcji osobiście. Zabawa zabawą, jednak nie chciał by stróże prawa ginęli śmiercią nadaremną. Dziewczyna była “czymś”. Nie wiedział czym dokładnie, ale nie zwykłą śmiertelniczką. Cały plan opierał się na tym, że nie okaże się na tyle głupia by używać swoich zdolności przeciwko zwykłym ludziom. Tego jej koledzy - jak już zdążył zauważyć - raczej by nie pochwalili a ona liczyła się mniej lub bardziej z ich zdaniem. Zawsze trzeba było być jednak gotowym na wariant “rozpierdol totalny”. Ale póki co, obserwował. Jego magia wciąż znacznie mu to ułatwiała, widział nieletnią recydywistkę równie dokładnie jakby stał obok niej. Z magazynu na piętrze, mężczyźni zeszli po schodach, zastając swój cel na parterze, za ladą, przeglądający różne typy amunicji. Punkówa uważnie badała jedno z pudełeczek, wczytując się w sprawy techniczne. Z tego stanu wyrwał ją dopiero odgłos odciąganego do tyłu kurka rewolweru.
- Policja! Ręce do góry i nie ruszaj się! Żadnych gwałtownych ruchów, bo otworzymy ogień! - przekonująco wyrecytował pan Blackburn. Ona sprawiała wrażenie równie znudzonej, co mag kilkanaście minut wstecz. Chyba nie pierwszy raz spoglądała w lufę broni, toteż nie zawładnął nią paniczny strach jaki zwykle mącił ludziom w głowach kiedy dochodziło do potencjalnie brutalnych scen.

Otworzyła usta na pełną szerokość i ziewnęła krzywiąc się. Zlustrowała obydwu mężczyzn i uśmiechnęła się jak stara przyjaciółka do tego trzymającego dubeltówkę. Butch drgnął niespokojnie, ale nie opuścił broni, nadal trzymając włamywaczkę na celu.
- Och, szczeniaczek się mnie boi! Jakie to słodkie! Uspokój się maleństwo, nie zrobię ci krzywdy- zaśmiała mu się w twarz, co wywołało na jego licach obłoki czerwieni. A u niej jeszcze więcej złośliwej satysfakcji. Mimo to, powoli uniosła dłonie ku górze. Na ten moment czekał starszy stażem funkcjonariusz. Sięgnął do paska po srebrne obrączki, z zamiarem nałożenia ich czubatej. Obszedł dookoła ladę i stanął twarzą w twarz ze złodziejką. Ona, wciąż pogrywając w tylko sobie znaną grę, wyciągnęła grabki zachęcająco przed siebie. Ale nie poszło po jej myśli.
- Odwróć się! Ręce na stół, nogi w rozkroku, plecy pochylone - rzucił formułkę Blackburn. Zrobiła jak kazał, a on dokonał szybkiego przeszukania jej osoby. Kiedy dotarł rękoma do nieletnich pośladków, teatralnie pisnęła, odwracając głowę w kierunku starszego stopniem. Oczywiście drwiła i z niego.
- Ejże! Nie jestem zbyt pruderyjna, ale może najpierw postawiłbyś mi chociaż kolację, przystojniaku? No i jeszcze jedno...- zmęczony ciągłym pyszczeniem, Blackburn rzucił młodej spojrzenie, sugerujące żeby lepiej się zamknęła, jeśli wie co dla niej dobre. Ale ona kontynuowała mimo wszystko.
- Chyba nie robicie tego za często. Skoro szczeniaczek, który cię ubezpiecza, mierzy do nas obojga ze strzelby - podsumowała z uczynnością prawdziwej Pani Dobra Rada. Tym razem strach zagościł w oczach Blackburna, który za późno zrozumiał swój błąd.
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline  
Stary 29-08-2013, 11:09   #25
 
malkawiasz's Avatar
 
Reputacja: 1 malkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie coś
Wysyp żywych trupów z ich piwnicznego kąta jednak nie nastąpił. Mężczyzna nie wiedział, czy przyczyny należało szukać w zbytnim przywiązaniu nowych lokatorów do miejsca pobytu, czy też w jakimś pierwotnym instynkcie odradzającym ożywieńcom wychodzenia na światło dzienne, gdzie czekały na nie jeszcze gorsze niebezpieczeństwa niż szpic miecza. Nawet jeśli ten został wzmocniony pierwotną energią spajającą ze sobą wszelkie rzeczy. Tak więc między rezydentami trwała wojna pozycyjna, bo sam Tex też szczególnie nie wyrywał się aby ponownie zejść po schodach. Jeszcze nie zaschnięta szrama na głowie była bolącym przypomnieniem, że siły tkwiącej w tych chodzących truchłach nie można lekceważyć. Podobnie jak ich liczebności. Oczyściwszy prowizorycznie ranę postanowił wycofać się i przemyśleć sprawę. W końcu trupy nigdzie się nie wybierały i pewnie będą tu też jutro.

- Zaraz. Cholera jutro mają przyjść te dzieciaki. - Wahał się jedynie przez chwilę. Nie mógł dopuścić by jakiś bogu ducha winny śpiący wlazł nieopatrznie do piwnicy. Cóż, w takim razie musiał skończyć to co zaczął i wysprzątać dom, albo zabić na głucho drzwi prowadzące na dół. Druga opcja była łatwiejsza, ale miał ku temu opory. Sam był kiedyś młody i wiedział, że dzieciaki bywają wścibskie. Nie pozostało mu zatem nic innego jak zejść tam ponownie. W sumie i tak musiał odebrać im kapelusz. Nie to, że miał zamiar go zakładać ponownie, raczej wolał go spalić lecz zostawienie go tak by mógł go znaleźć Nekromanta nie było zbyt mądrym pomysłem. Podobnie jak powrót na dół. Zejście do piwnicy bez przygotowania równało się samobójstwu. Nie zamierzał popełniać takiego błędu więc nie pozostało mu nic innego jak zakrzątać się po obejściu i przygotować parę asów do rękawa. Znajomość terenu i motywacja sprzyjały szybkiej pracy. Z szopy na narzędzia pożyczył widziane wcześniej przedłużacze, a z całej chaty zebrał wszelkiego rodzaju źródła światła, które pozwalały się przenieść. Po kwadransie przy drzwiach do piwnicy kłębiła się bateria lamp, lampek i zapasowych żarówek. Sprawdziwszy całość instalacji wybrał najsilniejszą i spróbował wzmocnić jej światło swoim zaklęciem. Po chwili był już gotowy i nie znajdując żadnego powodu by dalej zwlekać przygotował broń. Otworzył drzwi gotów na atak.
Dobrze więc, że taki nie nastąpił, bo pozbawione obiektu zainteresowania, chodzące potworności wycofały się na powrót w mrok. Nowe źródło światła zaszczepiło w nich jednak ponownie agresję, więc teraz Przebudzony mógł zobaczyć całą plejadę uparcie ruchliwych zwłok. Paskuda z pod schodów, jak i łajdak, który strącił jego kapelusz. Dodatkowo dwójka innych, których wcześniej nie miał przyjemności poznać. Ciężko było powiedzieć, skąd pochodzą te ciała. Zgadywanie jak nekromanta zdobył do nich dostęp także zalatywało bezsensem. Ale mag doszedł do wniosku, że biwakowały tu sobie cholernie długo. Pewnie “wprowadziły się” zaraz po śmierci starego wojaka. Poprzykrywane płachtami przedmioty gospodarstwa domowego mogły zostać wykorzystane taktycznie, teraz kiedy w końcu widział więcej niż tylko czubek swojego nosa. Zakładając oczywiście, że te zgniłki nie powalą go na ziemię i nie zaleją masą. Śmierć przez rozszarpanie na kawałki nie była miłą perspektywą.
Zaradzić temu zamierzał przy pomocy swojej poczciwej pukawki. Dobyty rewolwer pozwalał na dystans względem oszalałych trupów, a maksyma o odstrzeliwaniu wściekłych psów sprawdzała się także względem tego ścierwa na dole. Uniósł broń, przymknął jedno oko i wypalił. Ogień trysnął z lufy, wypluwając ołowiany pocisk, który ugodził wcześniej już ranionego zombie w tors, wyrywając nim dziurę wielkości talerza. Trajektorię wylotową kuli ukazywały zgniłe trociny, które podążały za nią jak pierze z poduszki. Tyle, że nader obrzydliwe i śmierdzące. Trup zachwiał się i spojrzał na wyrwę. Ostatnie wiązania magii w końcu puściły, a worek kości i flaków padł na ziemię. Kompletnie nieruchomy, zgodnie z zaleceniami matki natury. Inni obserwatorzy nie byli pod wrażeniem umiejętności strzeleckich Texa, co postanowili mu wytknąć robiąc użytek ze swoich zropiałych szponów. Na schodach zmieściło się tylko dwóch, trzeci pokracznie włóczył kończynami za tymi bardziej rześkimi. Pierwszy próbował go ugryźć, ale tarcza energetyczna Teksańczyka zneutralizowała zagrożenie. Drugi zamachnął się w parodii sierpowego, chybiając o włos. Gdyby trafił, rewolwerowiec byłby w mało komfortowej sytuacji.
Okazało się, że urągające naturze ożywione truchła jednak wykrzesały z siebie trochę animuszu i pokonały schody szybciej niż Tex się tego spodziewał. Cóż, spróbował wyjąć gołą ręką ziemniaki z ogniska więc pozostało mu zgarnąć ich jak najwięcej zanim się oparzy. Skrócony dystans miał swoje wady, miał też zalety. Nie celując bo prawie opierał lufę o ich paskudne cielska wypalił, a potem cofnął się w kierunku wyjścia. Widział już jak powoli umierają i nie zamierzał zostać przez nich odcięty w ślepym korytarzu. Konieczność strzelania nieumarłym w głowę okazała się mitem, przynajmniej jeśli chodziło ożywieńców stworzonych przy pomocy sztuk mistycznych. Nie to żeby Tex katalogował spotkania tego typu. Do niedawna niezwykle straszny potwór z pod schodów stoczył się ze stopni i został rzucony na beton, bo kolejna wystrzelona salwa ołowiu zmieniła jego żołądek w mielone mięso, zahaczając na wylocie również o dolne partie kręgosłupa. Taki też był jego koniec, bo zamarł na dobre. Chociaż ich oddziały uszczuplono o połowę, dwóch zombie-biegaczy nadal kontynuowało natarcie. Bez troski o własne przetrwanie - liczyło się tylko rozdarcie intruza na kawałki jak nadgniłej szmaty. Pierwszy uderzył Texa w twarz, przedarł się przez zaklęcie i rozharatał mu prawy policzek, pozostawiając na nim cztery głębokie pręgi, sięgające od kości policzkowej aż po żuchwę. Drugi zamachnął się, stracił równowagę i rąbnął głową o drugi stopień od drzwi, smutno przy tym pojękując. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie zagrożenie życia.
Wszystko trwało zaledwie mgnienie oka, a zdawało się, że czas rozciągnął się do granic możliwości. Dziwne, ale celując w następnego truposza Tex zastanawiał się jak Arkanum Czasu wpływa na percepcję studiujących je magów. Może ktoś inny odczuwał by większe emocję, ale Tex po prostu sprzątał szkodniki ze swojej piwnicy. No, może cokolwiek przerośnięte i śmiertelnie niebezpieczne, ale dalej tylko szkodniki. W końcu to nie ich wina, że zalęgli się w jego Domostwie i pewnie dopiero skopanie tyłka Nekromancie sprawiło by, że Tex ożywił by się trochę bardziej. Nie był maszyną, wiedział, że może zaraz zginąć, ale nie czuł nienawiści do żywych trupów. Prawdziwym cierniem w dupie był koleś, który ich przywołał. Tex był gentelmanem i nie dopuszczał myśli, że Nekroamntką mogła być kobieta. Wszyscy Teksańczycy byli odrobinę seksistowscy. Odskoczył na bezpieczną odległość i strzelił.

- Kabum - odpowiedział rewolwer, a kula wybiła widowiskową dziurę we framudze o włos od brzydkiej facjaty zombiacza. Ten warknął, jego struny głosowe wydały dźwięk zbliżony do żużlu strzelającego z pod boksujących opon samochodu. Głęboki smród padliny spowodował, że do oczu mężczyzny zaczęły napływać łzy. Niezdara był mniej gadatliwy, pozwalał by to jego siła dostarczyła argumenty. Nie podnosząc stłuczonego łba namacał spodnie i zacisnął rękę na kostce kowboja, a ten otworzył szkliste oczy w zdziwieniu słysząc trzask gdzieś w pobliżu swojej kostki. Przebiegający po plecach wstrząs tępego bólu utwierdził go w tym, że mu się nie przesłyszało. Palce tego zdechłego parszywca były jak prasa hydrauliczna.
Niepotrzebnie zlekceważył leżącego przeciwnika skupiając się na ostatnim stojącym. Choć jego mentor wiele razy wbijał mu do głowy by nigdy tego nie robić. Czyżby to miała być jego ostatnia lekcja. Epitafium?!?

- Giń - Warknął i jednocześnie strzelił, a potem z zreflektowawszy się z kim ma do czynienia dodał - Znowu.

Z powodu odległości i położenia agresora, nie było nawet mowy o uniku. Pocisk przebił się przez tył czaszki, jej przód oraz deskę poniżej, która do tej pory robiła za stopień. Truchło podskoczyło kilkakrotnie w spazmach, kojarząc mu się z rybą wyrzuconą na brzeg. Co ciekawe, drugie bydle zatrzymało się w połowie kłapnięcia paszczęką obok jego ucha. Zbielałe patrzałki straciły poprzedni kolor, przyjmując barwę węgla. Trup stał teraz na baczność.

- Zostałeś ostrzeżony przez mojego sługę. A mimo to, wciąż wpychasz nos tam gdzie nie należy. Dlaczego?- gadać też zaczął, dosyć pompatycznie na dodatek. Ale Tex wiedział, że to nie jego słowa. Po prostu rozmawiał teraz przez cholernie niekonwencjonalny telefon.

Tex był weteranem wielu potyczek. Nie uważał się za wielkiego wojownika, raczej sądził, że do tej pory miał szczęście. Lub ktoś, tam na górze ma co do niego inne plany. A może jego godzina po prostu jeszcze nie wybiła. Wszystko zależało od tego, kto pytał i w jaki dzień tygodnia. Tak czy siak jego doświadczenie sprawiało, że mimo ekstremalnego położenia i odniesionych ran nie tracił koncentracji. Widział jak truposz zesztywniał jeszcze bardziej, gdy czyjaś wola wykorzystała go jako przekaźnik. Odnotował zmianę koloru oczu i pewnie gdy znajdzie chwile wszystkie elementy spróbuje jakoś poskładać. Teraz jednak zaczynała go boleć głowa. Policzek palił żywym ogniem, a zgruchotana kostka domagała się intensywnej uwagi.

“To zabawne, czytałem kiedyś, że mózg kolejkuje ból i zawsze czujemy tylko ten największy. Mój chyba tego nie wie bo boli mnie wszystko.”

- Wypierdalaj z mojego domu. - Miał nadzieję, że tym razem on przekazał jednoznaczną wiadomość i odłożył słuchawkę na widełki tego niekonwencjonalnego telefonu. Rewolwerem. Dwa razy.
 
malkawiasz jest offline  
Stary 01-09-2013, 10:39   #26
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Powołując się na swoje wykształcenie i obrany zawód, Saber stwierdził, że jego nowa znajoma była jak magnes na kłopoty. Idealnie sprawdzała się jako sposób na zabicie czasu. Zrobiło mu się aż żal tych biednych policjantów. Chłopaki tylko wykonywali swoją pracę, a nastolatka robiła z nimi dokładnie co chciała. Pozostawało kwestią niewiadomą, czy zechce pójść po dobroci, czy będzie próbować spacyfikować miejscowych stróżów prawa. W drugiej sytuacji nauczyciel musiałby zainterweniować, a to mu się nie uśmiechało. Jednym z plusów dziejącego się show był fakt, że skryty obserwator mógł się dobrze bawić nawet przy zupełnie biernym nastawieniu. Życie było teraz dla niego prywatną salą kinową. Repertuar prawie nigdy się nie powtarzał.

W momencie kiedy glina zaobrączkował jej pierwszą dłoń, złączyła nogi w kolanach i odchyliła się mocno w tył. Jej czaszka uderzyła mężczyznę w nos, a specyficzny trzask zaświadczył, że to on wyszedł na tym gorzej. Skołatany, stracił równowagę i wpadł na podłużny stojak z Winchesterami, przewracając jego zawartość na podłogę i zaraz do niej dołączając. Nieskładny bełkot był chyba prośbą o pomoc, skierowaną do młodszego mężczyzny, który przeładował broń, wprowadzając zielony nabój do komory. Dziewczyna mechanicznie obróciła głowę w jego kierunku. Tym razem się nie uśmiechała. Jej wizerunek ział kontrolowaną nienawiścią.
- Stój bo strzelam! To ostatnie ostrzeżenie!- funkcjonariusz wiedział, że z takiej odległości nie miał możliwości chybić, rozrzut ołowiu był po prostu zbyt duży. Jedyną szansą prowodyrki zajścia byłoby danie nura za drewnianą ladę, ale tak licho wykonany mebel nie gwarantował absolutnego bezpieczeństwa. Tylko, że ona się nie chowała. Na przekór całemu światu. Nawet jej to przez myśl nie przeszło.


Widząc co ma miejsce, Saber ruszył leniwie w kierunku sklepu. Gdyby miał fajki, zapaliłby teraz papierosa. Z jakiegoś powodu wydawało mu się to dziwnie odpowiednie. Jeszcze nie było tragedii. Wszyscy żyli i mieli się dobrze. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, on miał w planach zaskoczyć małą i szybko ją obezwładnić. Wyjścia ze sklepu były tylko dwa. Przednie zamknięte na cztery spusty oraz awaryjne. Spojrzał na nie, szukając jakiegoś dogodnego miejsca by się przyczaić. Może się mała opamięta. Szkoda by jej było, gdyby nie potrafiła się na czas opanować. Jednak ona nie podzielała jego „pacyfistycznych” poglądów. Ciężko powiedzieć żeby w obecnej chwili w ogóle jakieś zaśmiecały jej łebek. Przeskoczyła przez ladę, a mężczyzna wypalił. Fala ołowiu dosłownie wyrwała ją z tenisówek, ciskając wprost na półki wypełnione nabojami do broni małego kalibru. Warstwy drewna poszły w drzazgi, pudełeczka zostały rozerwane na strzępy. Fragmenty kartoników tańczyły w powietrzu jak liście jesienią, złote obwódki walały się po podłodze. Blackburn wyprostował się (z niemałym trudem) i wyciągając znów rewolwer, ruszył w kierunku obalonej punkówy. Ta leżała bezwładnie na plecach, nieprzytomna bądź martwa jak gwóźdź we framudze. Przysłaniała ją warstwa niewielkich opakowań, pełniąc funkcję improwizowanego całunu.


- No i już? Po wszystkim? - szepnął sam do siebie, wyraźnie zdziwiony tym rozwojem wypadków. Spodziewał się po niej dużo więcej. Chociaż były istoty nadnaturalne, które padały od zwykłej broni to palnej, miał skromną nadzieję że panna, która wywołała u niego pokaźny roztrój żołądka okaże się być większym wyzwaniem. Poczuł wewnętrzną złość… na nie wiadomo co. Może na siebie?
- Strata czasu… - rozproszył zaklęcie ruchem nadgarstka, następnie ruszył wzdłuż ulicy, zastanawiając się “co by było gdyby”. A potem usłyszał krzyk, który dobiegł go z środka, pomimo zamkniętych drzwi i okien. Nie był to wrzask postrzelonej kobiety wykrwawiającej się na śmierć, ani tym bardziej zawodzenie rannego błagającego o pomoc medyczną. Nie, tak krzyczały osoby w najgłębszych czeluściach piekieł, których cierpienie było nie do opisania przy pomocy banalnych słów. Ale dźwięk nieludzkiej udręki urwał się dość szybko. Przeminął jak balonik potraktowany igłą.

Mag zatrzymał się w pół kroku. Był pewien, że policjanci właśnie umierali. Śmiercią nie tyle bohaterską, co tragiczną. Ale wbrew wcześniejszym założeniom, nie przejął się tym. Stanął przy drabinie prowadzącej na dach i wyczekiwał aż mała morderczyni samodzielnie się napatoczy. Może inwestycja tego czasu w śledzenie jej nie poszła jednak na marne. Stał tam jak kołek. Minęła minuta, potem pięć. Następnie cały kwadrans. Mimo to, punkówa nie wyszła przez właz. Exodus głównymi drzwiami też nie wchodził w rachubę, chyba, że chowała w kieszeni palnik. Co więc robiła tam przez tyle czasu? Co tego typu recydywistka może odwalać przez pełen kwadrans po bezwzględnym zabiciu dwójki ludzi? Pozbywała się ciał? Nie, to do niej nie pasowało. Zaczynał żałować, że anulował swoje zaklęcie. Czuł jakiś wewnętrzny niepokój. Strach. Nie przed nią, oczywiście. Nie lękał się wrogów. Zagrożenie, które przeczuwał nie miało ludzkiej twarzy, było jak miecz wiszący nad tym greckim patafianem. Z każdą sekundą niżej... bliżej. Pocieszał się tym, że jeśli coś spróbuje w niego uderzyć, to przynajmniej (dzięki aktywnym zdolnościom) wcześniej to zobaczy. Pozostało mu kwitnąć. Wejście do środka nie wchodziło w rachubę. To by było jak pchanie się do paszczy lwa. Ale cóż… takie życie. Nie zawsze dostaje się to co chce. Profilaktycznie spojrzał na zegarek. Kolejne piętnaście minut i ani sekundy więcej. Tyle postanowił jej dać. Potem rzuci to w cholerę i załatwi jeszcze kilka spraw przed zapadnięciem zmroku. Mimo kontroli czasu, posiadał go - jak wszyscy - tylko ograniczoną ilość.
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline  
Stary 04-09-2013, 21:18   #27
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Aftermatch

Mark, słysząc kroki, spowrotem skwasił minę. Ledwo udało mu się unieść zad w całości z spotkania z Atticusem, a zaraz potem dostał niepowtarzalną okazję zapewnienia sobie trwałej etykietki świra. Zgrywanie urwania filmu pod wpływem gorąca nie było w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem(a miało szansę stać się wręcz złym, jeżeli pogotowie dotarłoby szybko), ale mając taką ilość czasu do namysłu nie zdążył wpaść na nic innego.
-Mabel?- zapytał zerkając na nią przez ramię -...przepraszam cię za moją osobę na twoim trawniku, ale jak się tutaj znalazłem?- wychodząca kobieta uraczyła go spojrzeniem, które było mieszanką zatroskania i trwogi, ale południowa gościnność ponownie wzięła w niej górę nad nieufnością, toteż zdołała się przełamać. Odezwała się łamliwym głosem.
- Czy już Ci lepiej, Mark? Wbiegłeś na nasz trawnik... majaczyłeś coś o sklepie z bronią i o jego właścicielu, a potem... potem chyba rzuciłeś w coś swoim butem. Wyglądałeś na tak przerażonego, jakby goniło Cię sto diabłów... ale widzę, że chyba odzyskałeś zmysły. Co Ci się właściwie... stało?- ostatnie pytanie padło mimowolnie, prawdę mówiąc nie chciała wiedzieć. Wiedziała również, że rozpamiętywanie może spowodować nagły nawrót ataku.
-Mam wrażenie, że wasze popołudnia wyjątkowo źle oddziałują na głowy bez kapeluszy- odpowiedział powoli i wyraźnie, w swoim mniemaniu symulując przegrzanie -Ostatnie co pamiętam to jak wbiegłem do cienia z tego skwaru.

Kobieta pokiwała porozumiewawczo głową, jakby to wyjaśniało wszystko i potwierdzało jej dotychczasowe przypuszczenia. W końcu słyszała o takich przypadkach nawet u osób urzędujących w Glory od kilkudziesięciu lat, a ktoś nieprzyzwyczajony do klimatu z pewnością był znacznie bardziej podatny na takie nieprzyjemności. Oczywiście nie zdawała sobie sprawy, że niewinne kłamstwo maga to dopiero wierzchołek góry lodowej. Prawda była dziwniejsza niż banalne (acz wciąż groźne) fale upałów.
- Wejdź proszę na ganek, do cienia. Przyniosę Ci zaraz trochę lemoniady dla ochłody. Teraz tak czy siak musimy poczekać na pogotowie. Profilaktycznie.
No tak, pogotowie. To był kolejny problem. Zgrywanie udaru, czy innego cholerstwa przed zatroskaną kurą domową to jedno, oszukanie medyka może być problematyczne. Ale przy takiej pogodzie oni też nie powinni być zbyt dociekliwi. Z dwojga złego, w sumie dobrze, że nie zadzwoniła od razu po facetów z domu bez klamek albo po policję.
-Bardzo chętnie napiję się czegoś chłodnego- nawet przez myśl mu nie przeszło odmawiać. Poczekał chwilę aż gospodyni schowa się w domu i zabrał buta z środka ulicy. Kiedy najsłabszy punkt jego historyjki wrócił spowrotem na nogę, wszedł na werandę i klapnął ciężko na krzesło. Jakby podejrzliwi medycy by nie byli, słońce faktycznie dało mu w kość. Chociaż nawet w przybliżeniu nie w stopniu który uzasadniałby scenę z rzucaniem butem. Za to chyba się udało przekonać Mabel, że jego bredzenie wynikało tylko z działania ziejącego ogniem smoka daleko w głębi układu słonecznego, a nie miało jakiegoś głębszego sensu. Chociaż miało tak dla odmiany w bredzeniu. Karetki jednak nie było. Biały pojazd nie pojawiał się zdecydowanie za długo. Gdyby Mark cierpiał na jakąś poważniejszą dolegliwość, pokroju chociażby zawału serca, czy innego wylewu, to przekręciłby się już dziesięć razy. Niezbyt dobrze świadczyło to o opiece medycznej na tym odludziu. Zdobycie lemoniady przez Mabel też zajęło dobre dziesięć minut. Kiedy w końcu wyszła z tacą i szklankami na ganek, zdawała się trochę oderwana od rzeczywistości.
- Dzwonili z pogotowia, obydwie karetki są niedostępne, w mieście miał miejsce jakiś straszny wypadek.- gapiła się w szkło nieobecnym, zafrasowanym wzrokiem - Oby tylko im się nic nie przytrafiło- mówiła oczywiście o dwójce swoich dzielnych mężczyzn, który od rana do nocy babrali się w smarze i elementach silnika.
-Co się stało?- Mark wypadł zupełnie z roli. Umysł przestawił się momentalnie na tryb przewidywania możliwych zniszczeń dokonanych przez niestabilnego człowieka zdolnego kształtować rzeczywistość.
- Nie wiem, nie chcieli mi powiedzieć, chociaż pytałam chyba ze trzy razy...- odpowiedziała. Odstawiła tackę na niewielki stolik i dosiadła się do mężczyzny. Ale tylko na ułamek sekundy, bo prawie od razu poderwała się ku górze jakby ktoś ukuł ją w tylną część ciała.
- Wiem! Zaraz zadzwonię do warsztatu!- wydawała się niezmiernie zadowolona z właśnie powołanego planu, chociaż zagadką było dlaczego nie wcieliła go w życie od razu.

-Też mam nadzieję że nikomu nic trwałego się nie stało- potwierdził Mark wstając z krzesła.Skierował kroki za nią, chcąc usłyszeć czy z jego nowymi znajomymi wszystko w porządku. Kogo jak kogo, ale akurat ich w tym mieście polubił. I, być może, jego niezdrowa ciekawość zostanie zaspokojona i pozna cenę za uratowanie go przed pytaniami sanitariuszy. Szczęśliwie, nie doszło do domowej tragedii. Zaistniało wiele innych, ale nie domowa. Mabel wróciła niemal natychmiast, a mimo presji sytuacji, na jej twarzy malował się uśmiech. Zabawne jak człowiek wykształca w sobie bliższe i dalsze więzi. Kobieta usiadła i zaczęła opowiadać. Jej relacja była trochę chaotyczna, a przy tym pełna gestykulacji. Ale mimo wszystko nie całkiem niezrozumiała. Okazało się, że sklep należący do Atticusa wyleciał w powietrze, niszcząc przy tym dobry kawał ulicy. Dwie osoby nie żyły, a cztery były poważnie ranne. W tym jakieś dziecko, dziewczynka. Może i pani domu była tym zajściem podminowana, ale fakt, że nie dotknęlo to jej rodziny zdawał się zerować to nastawienie.

Za to Mark potwierdził swoje przypuszczenia. Ten pseudomentor wrócił do siebie i w ramach jakiejś nieudanej popisówki przed kimś innym wysadził cały budynek. Pewnie w dodatku przeżył to zdarzenie, w końcu nasz wszechświat jest statystycznie skłonny do ironii. Po chwili zastanowienia postanowił coś zrobić. Obrócił się do gospodyni i zapytał
-Mógłbym skorzystać z telefonu?
- Oczywiście, jest w przedpokoju, na szafce z butami
- Mabel nieco doszła do siebie, od razu udzielając mu przyzwolenia. Machnąwszy dłonią wskazała kierunek. Jednak Markowi nie umknął fakt, że ona nie korzystała z tego samego aparatu. Pewnie kierowana siłą nawyku poszła zadzwonić z kuchni albo z sypialni. Łasica przekroczył próg, wchodząc w wąski, może trochę zagracony korytarz o kremowym kolorze. Na ścianach wisiały obrazy w brązowych ramkach. Nikt nie pomyliłby ich jednak z dziełami sztuki, były to standardowe malarskie wybroczyny, umieszczone tu i tam by miejsce nie wyglądało zbyt goło. Bez trudu oderwawszy wzrok od pokrzywionych rzeczek i złotych pół, mężczyzna ujął w dłoń słuchawkę i wystukał numer na tarczy.Jeśli nawet trochę się denerwował, to nie dawał tego po sobie poznać.
- Rezydencja Berchów. Przy telefonie May, z kim mam przyjemność?
Ale zdziwienie to już inna para butów, bo nie spodziewał się, że telefon odbierze jakaś nieletnia. Przecież kiedy Atticus zostawiał mu numer, nie mógl mieć na myśli jej, prawda? Nie, ta z kartki nazywała się przecież inaczej, prawda?
-Hej, tu Mark - odpowiedział z braku alternatywy.-Mogę prosić do telefonu Danielle? Mam do niej pilną sprawę-
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline  
Stary 05-09-2013, 14:09   #28
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Wars spring from unseen and generally insignificant causes, the first outbreak being often but an explosion of anger.
Thucydides


Efekt wszechwidzenia był... interesującym wyborem. Głównie dlatego, że zagrożenie nadeszło z każdej strony. Nie byli to zamaskowani zabójcy z nożami, ani wyjęci z filmu akcji psychole z bronią maszynową. To co go spotkało miało jednak pewien związek z dziełami w których grali Stallone i Bronson. Gigantyczna eksplozja wysadziła Arms and Armor Depot w powietrze, posyłając zagubione cegłówki i inne części budowli po najróżniejszych trajektoriach. Odgłos roztrzaskał okienne i samochodowe szyby na długości całej ulicy. Kierowca przejeżdżającego pojazdu osobowego stracił kontrolę, potrącając dwójkę pechowych pieszych i wjeżdżając na niezapowiedzianą wizytę do Velvet Tattoo. Czwórka innych spacerowiczów runęła na chodnik z powodu odniesionych ran, ścięta jak zboże. Ale to Saber był najbliżej. Czuwała nad nim nie tyle jego magiczna zbroja, co opatrzność boska. Fala gorąca porwała go jak pomięty kawałek gazety i przeciorała po chodniku. Zagubiona cegła przygrzmociła w przedramię, łamiąc je na dwoje. Czuł, że spaliło mu brwi, część włosów na głowie oraz muszkę. Ale wciąż żył i mimo silnej chęci puszczenia pawia oraz zawrotów makówki, mógłby chyba nawet się podźwignąć i ustać na nogach. Z krateru, który do niedawna był sklepem z bronią, wydobywały się teraz nieprzeniknione kłęby dymu.


Jack z niejaką trudnością podniósł się na nogi i wysłał swoje zmysły w kierunku ognia, by namierzyć źródło odniesionych ran. Co jak co, ale zamierzał zabić dziewczynę. Była zbyt niebezpieczna. Nie zamierzał jednak wpadać w ogień jak ostatni idiota. Szybko zaimprowizował zaklęcie by zbadać sytuację. Nie było jej wewnątrz szalejącego inferno. Okazało się, że siła wyzwolonego ładunku porwała także i ją, rzucając punkówą jak żywym manekinem. Nie została rozerwana na strzępy. Jej ubranie nie nosiło żadnego uszczerbku, ani po wcześniejszym strzale z broni, ani po tym sprytnie zainscenizowanym... zamachu bombowym. Chyba, że liczyć odrobinę sadzy, która ją zdobiła. Wylądowała przy hydrancie przeciwpożarowym, rozłupując płytę chodnikową w drobny mak. Złapała się za zawór czerwonego przedmiotu i wsparła się na nim, wstając. Pośród krzyków ludzi i wycia alarmów, jej śmiech był najbardziej frasującym dźwiękiem ze wszystkich. McGee zaczął iść powoli w jej stronę. Cały czas improwizował kolejne czary, mające zwiększyć jego szansę w tym starciu. Zaplatał rękami i słowami nici ułamki sekund, tworząc wokół siebie pancerz składający się z anomalii czasoprzestrzennych. Teraz nie było już potrzeby by oglądać ją z dystansu, oboje przeciwników widziało się jak na dłoni. Oglądając z cierpkim zaciekawieniem jego mistyczne gesty, dziewoja przytaknęła samej sobie, ale nie drgnęła z miejsca. Chyba już wcześniej spotkała się z czarokletami. Strzeliła karkiem i rzuciła:
- Nawet nie próbuj ty magiczny trepie, to zaboli cię bardziej niż mnie.
- Onikaze… - wiatr zaczął zachowywać się wokół niego nienaturalnie. Zdawał się odkształcać i wyginać otaczające go powietrze. Zawsze przyzywał go w czasie walki, tak jak nauczył go kiedyś mistrz. Demoniczny Wiatr. Wiatr czasu i przestrzeni.
-...Bukei! - wypowiedziane słowo mocy wyzwoliło wcześniej rzucane, rytualne zaklęcie. Osiągnął stan pełnego skupienia. Zgrzytnęła niechętnie zębami, ten typ smarkuli lubił mieć posłuch i nie liczyło się czy wśród rówieśników, czy po drugiej stronie barykady.
- Nie bądź głupi. Znaczy... nie... eh. A pieprzyć to! Dawaj!
Zacisnęła pięści. Wyszczerzyła kły jak wygłodniały wilk i zaparła się w świeżo ubitej ziemi. Ona też nie miała zamiaru ustąpić, widocznie dochodząc do wniosku, że te pseudo dyplomatyczne zapędy mogą zostać odebrane jako słabość.

Saber nie był pewien, czy podjął słuszną decyzję. Nie wiedział do końca z czym walczy. Mag, który szarżuje w ciemno to często martwy mag. Niemniej był jednak wojownikiem i nie mógł po prostu odejść, tylko dlatego, że ktoś mu tak powiedział. Postawił pierwszy krok. Nastąpił huk porównywalny do grzmotu błyskawicy. Wiatr, który zerwał się przy tym ruchu, zmusił zdezorientowanych ludzi do zatkania uszu. Minęła nie więcej niż dziesiąta sekundy, kiedy znalazł się za dziewczyną z nożem w ręku. Jeśli chciał potrafił tak splatać magię, by poruszać się szybciej niż dźwięk. W przeciwieństwie do wielu magów, zamiast wpływać na otoczenie, Jack wolał korzystać ze swoich talentów by zwiększać naturalne możliwości. Zaatakował ją w kark. Poczuł niespodziewany opór. Ostrze pękło przy kontakcie ze skórą, nadwyrężając jego nadgarstek. Dziwna sadza okazała się nie tylko wierzchnią warstwą, ale integralną częścią jej cielesnej powłoki. Odwróciła się, mrużąc do niego oczęta. Prawie figlarnie.
- A nie mówiłam? Ty chyba masz jakieś myśli samobójcze, rzucając się na Eve Starr.
Po cholerę mówiła mu teraz swoje imię? A co ważniejsze, czy był sens próbować ją zranić bronią białą, skoro cholerne epicentrum eksplozji nawet nie podniszczyło jej ciuchów? McGee był wyraźnie skonsternowany. Jeszcze nie spotkał się z sytuacją, by nie był w stanie czegoś (bądź kogoś) przeciąć. Był to dla niego swoisty ewenement. Wręcz całkowity absurd, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze doświadczenia. Rozproszył akcelerację natychmiast - zbyt go obciążała. Zbroi jednak nie ruszał. Na wszelki wypadek.
- Po prostu nie lubię jak ktoś wysadza w powietrze budynek, o który się akurat opieram. Jestem Jack McGee - poczuł, że nogi lekko się pod nim uginają więc oparł się o pobliską ścianę. Był zmęczony tym pokazem mocy. Musiał odpocząć. Ona też obniżyła wcześniejszą gardę, ale kolor skóry nie wrócił jeszcze do normalności. Wyjęła z kieszeni grzebień i zaczęła profilować swój nieco rozwichrzony czub, szykując się do odejścia.

- Ten palant z baru, faktycznie. Nie poznałam Cię bez brwi. A co do budynku, sorry. Nie chodziło o ciebie. Może... porozmawiamy gdzieś indziej Jak najdalej stąd?
Obejrzała się przez ramię, słysząc całą symfonię syren. Całkiem nieźle to sobie obmyśliła, mała wredota. Gliny i cała reszta miejskich mrówek nie będą ganiać za jedną wariatką, kiedy w powietrze wywaliło cały budynek, a zająć mogą się od niego pozostałe konstrukcje.
- Spoko - z jakiegoś powodu to jedno słowo wydawało się idealnie podsumowywać jego stosunek do niedoszłej ofiary. Całe napięcie odpłynęło, mimo, że jeszcze chwilę temu chcieli się nawzajem pozabijać. Mimo to, daleko mu teraz było do potulnego nauczyciela, którą kreował tego ranka przed uczniakami. Wiedział, że będzie musiał kogoś zabić by odzyskać siły. Byle kot nie wystarczy. Nie jeśli ma być w pełni sprawny.
- Wiesz gdzie są twoi koledzy? - na jego pytanie po prostu skinęła głową. Ruszyli bocznym zaułkiem, zmieniając ulice i kierując się na północ. Kilkadziesiąt metrów dalej, Starr usiadła na agregacie wentylacyjnym należącym do lokalnego spożywczaka, jakimś cudem wciąż nie wygryzionego przez tutejszy K Markt. W końcu zdecydowała ile chce powiedzieć mężczyźnie.
- Wiem, dlatego ja jestem tutaj, wysadzając sklep Twojego kolegi. Tych dwóch lamusów potrzebowało... małej dywersji żeby wyciągnąć kogoś z pudła. Zupełnie nie czaję dlaczego, sama mogłabym tam wejść i zrobić porządek. Masz może papierosa?
Odchyliła się do tyłu na kawale białej blachy. W jej szaleństwie była metoda.
-Nie palę. - powiedział, ale czuł że gdyby ktoś go teraz poczęstował, to bez oporów by sobie buchnął. Zrozumiałe, po tak wyczerpującym dniu.
 
__________________
Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master.
- Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri
Highlander jest offline  
Stary 05-09-2013, 16:53   #29
 
Nemo's Avatar
 
Reputacja: 1 Nemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumny
Patty pomachała Hankowi z nonszalancko ukrytą w przedziurawionych kieszeniach łapą, odwróciła się na pięcie prawie tak jakby doskonale wiedziała co robić i gdzie iść, a po kilku krokach dostała momentalnego zaćmienia. Dla niej trwało niczym wieczność, a w rzeczywistości, było to najwyżej kilka sekund. Ludzka percepcja czasu to naprawdę niezwykła sprawa! Mogła teraz trochę powęszyć i porozglądać się po okolicy, pozwiedzać, może wywąchać co w trawie piszczy… Ale żadna z tych rzeczy nie prowadziła bezpośrednio do jej głównego celu wizyty w Glory. A chcąc pozostać po tej dobrej stronie prawa - ludzkiego, bo magiczne od dawna wygraża jej nienawistną pięścią - powinna powiadomić szeryfa o planowanej akcji. Bo co prawda miała schowany za piersiówką wydruk informujący wszem i wobec, że na tego i tamtego wyznaczona jest nagroda, blablabla, ale złapanie za butelkę i rozbicie jej komuś na głowie w środku dnia zostałoby raczej uznane za przejaw bandytyzmu. Taki, gdzie najpierw daje się w mordę, a potem zadaje pytania o motywy i traumatyczne dzieciństwo. Chociaż może fakt, że znajdowała się w Teksasie byłby okolicznością łagodzącą.
Pozostawało tylko pytanie...którędy? Toteż je zadała.
- Pani pójdzie jakieś pięćdziesiąt metrów przed siebie, skręci w lewo, a potem cały czas prosto!

No właśnie, tędy! Mieszkańcy Glory, mili i pomocni jak zawsze. Dzięki nim nie minął nawet kwadrans, a stała przed drzwiami do biura szeryfa, pokierowana tam przez przemiłą (powiedzmy) dyspozytorkę w tym ostoju prawa i sprawiedliwości. Ale zanim zapukała, pozostawała jedna bardzo ważna rzecz do zrobienia. Jak zawsze.

-Reszka, hm.
- No niechże pani już zapuka i wejdzie!
- ponagliła ją niespodziewanie dyspozytorka, wyglądająca ciekawsko ze swojego znacznie mniej ciekawego gabinetu i energicznie machając przy tym ręką, jakby Patty dało się zagonić do pokoju niczym małe kocie. Wyglądało na to, że dziewczyna była jedyną dostępną tu formą rozrywki, choć może dało się to wytłumaczyć troską o nie marnowanie czasu przełożonego. Pewnie podsłuchiwanie pod drzwiami w poszukiwaniu soczystych plotek było tu na porządku dziennym, czego z resztą należało oczekiwać od kogoś, kto spędza całe swoje dnie wyrzucając przez radiostację nudne, wyuczone formułki.

Chowając się w sobie z wyrazami najwyższych przeprosin, Patricia zrobiła jak jej kazano. Trzy uderzenia w drzwi, stanowczy chwyt za klamkę, głęboki wdech, i pora stanąć oko w oko z miejscowym tyranem. Mężczyzna, który na nią czekał nie wyglądał jak szeryf. Przynajmniej nie w westernowym znaczeniu faceta z sumiastym wąsem, błyszczącą odznaką i swędzącym paluchem od spustu. Wysoki blondyn o błękitnych oczach, z klatką piersiową ledwie mieszczącą się w napiętej koszuli i rękoma jak konary drzew. Jego wydatna szczęka i orli nos nadawały mu aparycję człowieka wiecznie rozeźlonego. Nie powiedział dzień dobry, nie zapytał w jakiej sprawie. Rzucił tylko suche “proszę spocząć”. Co też zrobiła, na krześle przeciwnym do jego własnego. Po szybkich oględzinach pokoju, trójkątna tabliczka na jego biurku zdradziła nazwisko “Samson”, co od razu wyklarowało sprawę. Kiedy przyszła pani detektyw dokonała przymusowej przeprowadzki, Samson był nadgorliwym zastępcą, który zawsze chciał żeby wszystko chodziło lepiej niż niemiecka maszyna wojenna na początku IIWS.
Na całe szczęście, nie powinien jej pamiętać. Patricia odsunęła sobie krzesło, z rzuconym gdzieś w powietrze retorycznym “jeśli mogę?”, poprawiła okulary na nosie, zabiła niepokojącą chęć pociągnęcia z piersiówki, wygrzebała z kieszeni papier odnośnie zlecenia i ciapnęła go na stół. Paluchy stróża prawa wysunęły się po świstek i podniosly go.
- Panie Samson. Jestem prywatnym detektywem i moje źródła są przekonane, że osoba której namierzenie zostało mi zlecone, będzie w okolicach dwunastej umówiony na obiad w Gracy’s Graceful Diner. - złożyła palce w piramidkę i stuknęła paznokciami o siebie, mając nadzieje, że zamaskuje to jej stosunkowe socjalne nieobycie. A on tylko wertował dalej papier.
- Człowiek ten to syn marnotrawny, który okradł własnego ojca i próbuje uciec z jego pieniędzmi. Szczegóły, jak pan widzi, są w załączonym dokumencie.
Jej stalowe spojrzenie zupełnego profesjonalisty rozpuściło się jak masło na rozgrzanej patelni, gdy dojrzała paczkę papierosów. Cholerny nałóg. Samson potarł podbródek i odłożył kartkę.
- Tak, widzę. Wszystko jest w porządku. Wolałbym, żeby nie musiała pani używać przymusu bezpośredniego na naszym terenie. To wywołuje... komplikacje natury prawnej. Dlatego dam pani zaraz dwójkę ludzi do pomocy i oni zajmą się problemem...- para oczu spojrzała na nią z politowaniem - tego syna marnotrawnego. Spokojnie, to profesjonaliści...
Sięgnąl po paczkę Lucky Strike’ów i rozorał paznokciem zabezpieczającą banderolkę. Chyba wyłapał łapczywy wzrok Patty, bo wymierzył jej szlugi prosto w twarz. Nie marnował nawet czasu żeby zapytać, czy zechce się poczęstować. Kiwnął oswajająco nadgarstkiem.

Chwyciła je prawie jak wygłodniałe zwierze. Normalnie kazałaby mu się wypchać swoją nadętą jaśniepańską łaską, szczególnie po potraktowaniu jej jak małej dziewczynki w piaskownicy dla dużych, męskich chłopców, ale dzisiaj miała ważniejsze rzeczy na głowie.
-Dziękuje za współprace Postaram się by nie było potrzeby użycia przymusu w jakiejkolwiek formie, panie Samson. Nikt nie lubi komplikacji prawnych. - Zerknęła na swój zdeformowany zegarek - Rozumiem, że chłopcy będą czekać na mnie już w radiowozie?
Wstała, zasuwając za sobą krzesło, zabrała swój papier i skierowała się do drzwi. Jej palce nerwowo tańczyły na metalowej klamce. Szeryf mógł sobie uznać, że to nerwy głupiego podlotka, który zupełnie nie nadawał się do swojej roboty, ale powód był z deczka inny. Mały diabełek szeptał jej do ucha podpuchy, które naprawdę mogły narobić jej śmiesznych problemów.

- Tak. Zaraz przekażę Val co i jak. Może pani poczekać w budynku albo przy garażach. Patrol przydrożny powinien wrócić za jakieś pięć minut. Val chyba ma jeszcze u siebie trochę kawy i ciastkek - bo, jak wiadomo, dwie plotkujące baby egzystują tylko na kawie i ciastkach. Właśnie udowonił, że jest zupełnym, szowinistycznym wieprzem - A, zapomniałem. Pani godność?
- Patricia Bakaszelskrzypdrzwiman. - Była już pół kroku w poczekalni. - I naprawdę dziękuje, jesteś świetnym gospodarzem, Ray. Dowidzenia! - po czym zamknęła drzwi, pędząc do garażu, czując się jak wyjątkowo głupia nastolatka. Mająca idiotyczną frajdę z kretyńskiego dowcipu zrobionego starszemu bratu. Miała tylko nadzieje, że uszy sekretarki pracują i już jej ładna główka przetwarza ploteczki i historyjki na temat tajemniczej kochanki szeryfa lub coś w tym guście. Ahahaha. Łyk z piersiówki i papieros pod garażem potem, to wszystko wydawało się naprawdę mniej “Ahahaha”, a bardziej “pełne dezaprobaty milczenie”. Ale hej, czasami trzeba poddać się impulsom i mieć coś z życia. Nawet jeśli szeryf poczuł się tym w jakiś sposób ubodzony, to nie wyszedł za nią na korytarz, chcąc uniknąć lania wody na plotkarski młyn swojej podkomendnej. Za to radiowóz, którym się odgrażał, pojawił się już po chwili. Dwójka gliniarzy nie miała nawet chwili na rozprostowanie nóg, bo ich komunikator zatrzeszczał złowieszczo, wypluwając ponure wieści w plotkarskiej tonacji. Siedzący za kierownicą siwy wąsacz nagle zaczął wyglądać jeszcze bardziej żałośnie. Gorzej niż pies zbity gazetą. Mimo to, złożył przysięgę że będzie chronił i służył. A aresztowanie jakiegoś gnoja z pewnością było zajęciem bardziej emocjonującym niż patrzenie przez trzy godziny na pustynne biegacze i wyrabianie sobie odleżyn. Drugi z nich zniósł nieprzyjemną wiadomość lepiej niż cały wagon tybetańskich mnichów i to właśnie on był tym, który zawołał Patty do środka.
 
__________________
A true gamer should do his best to create the most powerful character possible! And to that end you need to find the most gamebreaking combination of skills, feats, weapons and armors! All of that for the ultimate purpose of making you character stronger and stronger!
That's the true essence of the RPG games!

Ostatnio edytowane przez Nemo : 05-09-2013 o 23:35.
Nemo jest offline  
Stary 08-09-2013, 22:32   #30
 
malkawiasz's Avatar
 
Reputacja: 1 malkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie cośmalkawiasz ma w sobie coś
Tex odetchnął kilka razy głęboko. Chwilowo nikt go nie chciał rozszarpać na strzępy, ale biorąc pod uwagę okoliczności mógł to być stan przejściowy. Rutynowo przeładował rewolwer, równie mechanicznie chowając łuski do kieszeni. Nasłuchując chwilę czy nic nie lezie, pełznie lub człapie od strony piwnicy znów wycofał się do kuchni. Lekko kulejąc wyjrzał przez okno, a potem zbadał swoje rany. Przemył te na twarzy, martwiąc się czy nie wda mu się jakieś cholerstwo, a potem obandażował kostkę. Wolałby, żeby przyjrzał się jej lekarz ale teraz nie stać go było na takie luksusy. Musiał jeszcze zajrzeć do piwnicy czy przypadkiem nie czai się tam jeszcze coś co mogło by rozleźć się po okolicy i narobić więcej zamieszania. Westchnął, a potem klnąc na czym świat stoi pod adresem wszystkich nekromantów udał się znów w kierunku schodów. Nie było już niczego, co dybałoby na jego życie. A przynajmniej niczego nowego. W centrum podziemnego pomieszczenia, po środku starych gratów pamiętających czasy jego dzieciństwa, znajdowało się potężne entropiczne zaklęcie, które opiewało sobą praktycznie cały dom. Niczym macki jakiegoś obleśnego stworzenia, emanacje rozchodziły się w każdym kierunku, wijąc przy tym i klucząc jakby chciały dostać się do każdej szpary i otworu. Trzęsło się i pulsowało. Prawdę mówiąc, owe tajemne plugastwo było bardziej okropne niż jakakolwiek na wpół rozłożona gęba którą miał dzisiaj okazję oglądać. Co gorsza, w jego obecnym stanie (a także z obecnym stanem jego wiedzy) rozproszenie takiego monstrum było chyba mniej realne niż trafienie szóstki na loterii.

“Taki mój pieski los. Najpierw zgraja szarogębnych, a teraz to…” - Chwile studiował obce zaklęcie starając się zgłębić wszelkie jego niuanse, które potem pomogłyby mu rozproszyć wrogie zaklęcie. Mimo, ze brzydził się nekromancją to jednak dalej była to magia, a Tex chorobliwie wręcz starał się poznać wszelkie jej aspekty. Niestety czym dłużej oglądał zaklęcie śmierci tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nic tu po nim. Po kwadransie splunął na ziemie i ruszył w stronę schodów.

- Na razie. - Mruknął z wiarą w głosie i zabrał się na górę. Zabezpieczył drzwi i wyszedł na światło dnia. Musiał pomyśleć, a aura domostwa nie sprzyjała temu. Rozejrzał się po okolicy czy przypadkiem ktoś się nie przypałętał i znowu odwiedził szopę z narzędziami. Wybrał odpowiednie i pokuśtykał za dom. Najchętniej już by stąd spadał, ale musiał jeszcze zrobić ognisko. Wybrał miejsce, choć wolałby zrobić to jeszcze dalej. Niestety świadom był, ze nie jest w najlepszej kondycji i nie dysponuje zbytnio czasem. Najpierw wykopał dół, potem ułożył trochę drewna i nie żałując benzyny skropił obficie truposzy, których za pomocą taczki umieścił na stosie. Gówniana robota, ale jako gospodarz musiał ja zrobić. Tępienie szkodników i usuwanie trucheł było jego obowiązkiem. Czekając aż zwłoki zmienią stan na taki, który uniemożliwi ich ponowne przywołanie przeskanował zaklęciem otoczenie. Zastanawiał się czy w jego domostwie jest coś co przyciągnęło tu Kabałę wrogich magów czy to po prostu przypadek. Niestety zbadał dom pobieżnie i sporo roboty przy nim mu jeszcze zostało. Właściwie to dopiero zbaczał przy nim grzebać, ale w tej chwili niestety musiał przerwać. Po pierwsze potrzebował lekarza, po drugie musiał mięć odpowiedni plan. Gdyby wrogiem był jeden mag, mógłby spróbować powalczyć. Niestety w przypadku Kabały musiał podkulić ogon i zwiać na z góry upatrzone pozycje. Póki mógł jeszcze chodzić. Zasypał dół i odniósł narzędzia. Zdaje się, że czekała go wyprawa do miasta w poszukiwaniu jakiegoś lokalnego konowała.
Po raz drugi musiał wybrać się do Glory. Poprzednia wyprawa była pełna wrażeń, na szczęście tym razem obyło się bez ekscesów. Jedyną niedogodnością była zraniona kostka, która odrobinę dokuczała przy kierowaniu. Tex starał się nie rozpraszać takimi drobnostkami i wypatrywał niebezpieczeństw, które w każdej chwili mogły mu spaść na głowę. Zastanawiał się czy Nekromanta i spółka przebywali gdzieś w okolicy czy może miał szczęście i są gdzieś dalej. Nieszczególnie wierzył w swoje szczęście i jeśli chodzi o zapewnianie sobie bezpieczeństwa nie był przesadnym optymistą. Zanim zaczął grzebać przy zaklęciach obłożył się zaklęciami, które miały utrudnić namierzenie go w sposób magiczny. Nie był jednak pewien czy środki, które przedsięwziął były wystarczająco. Nie należał jednak do ludzi, którzy zamartwiają się na zapas. W takim przypadku po prostu pozostało mu być przygotowanym i spodziewać się ataku w każdej chwili. Na szczęście paskudne zaklęcie, które trzymał w rękawie nie zostało użyte i bez zbędnych przeszkód wylądował w poczekalni u lekarza.
Wszystkie poczekalnie wyglądały tak samo. Oczywiście różniły się drobnymi detalami, jak na przykład obrazki na ścianie czy pisma leżące na stoliku. Wspólnym mianownikiem dla wszelkich poczekalni były niewygodne siedzenia. Jak by człowiek nie próbował się usadowić i tak po chwili miał ochotę porąbać niewygodne fotele, a ich projektanta skazać na siedzenie na swoim dziele do końca życia.
Zmarnował ponad kwadrans wiercąc się w poczekalni i drugi na tłumaczeniu, że podrapał go “nie wiem, chyba borsuk, a kostkę skręciłem” . Bogatszy o kilka opatrunków, antyseptyków i środków przeciw bólowych, które wylądowały w koszu wrócił na ranczo.
Akurat na czas gdy zadzwonił telefon. Westchnął zrezygnowany. Tym razem nie znalazł żadnych wykrętów więc odebrał i rzucił inteligentnie do słuchawki.
- No?
Twardy, chrypki głos dobiegł go z wnętrza słuchawki. Był znajomy. Nawet bardzo.
- No? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? No? Chłopie, próbowałem się do Ciebie dodzwonić przez pół dnia! A powiem Ci, że to nie jest łatwe, kiedy nawet nie masz aktywnej linii telefonicznej. Gdzieś Ty był? Z resztą nieważne, później opowiesz. Po tym jak stwierdziłeś, że wracasz w domowe pielesze, zacząłem trochę grzebać w naszych aktach, szukając brudów na temat Glory - potok słów ustał dopiero gdy Dusk zechciał się upewnić, że słuchacz wciąż znajduje się po drugiej stronie i nie ogłuchł na jedno ucho. Zaraz podjął sprawę ponownie.
- To zadupie nie jest tak spokojne jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie jestem pewien na sto dwa, ale chyba znajduje się tam niewielki Pylon Proroków Tronu. Pilnuj się albo jeszcze lepiej spieprzaj stamtąd, bo wywiozą Cię nogami do przodu...
Głuchy odgłos jego chwilowej zadumy niewiele różnił się od mruczenia kota. Po takich chwilach Dusk zwykle sugerował mniej rozsądne, ale zdecydowanie bardziej rozrywkowe alternatywy.
- No chyba, że chcesz się z nimi złapać za bary. W takim wypadku podam Ci namiary na jednego z naszych, który też babra się w tym szambie. No i może jeszcze do jakiegoś felczera. To jak to widzisz, młody? Ogon między łapy, czy rękawice ku górze?
Tex nie miał żadnych wątpliwości, że jego mentor się uśmiecha.
Zreflektował się z kim ma do czynienia i jego ton zmienił się momentalnie, tak samo jak nastrój.
- Przepraszam za powitanie Mistrzu. Chyba spodziewałem się kogoś innego. Hm w pewnym sensie to już wpadliśmy na siebie z tymi przyjemniaczkami. Właściwie to zmienili moja chatę na jakąś nekromancką melinę.
Zamilkł na chwile i zastanowił się, co może powiedzieć, a czym lepiej się nie chwalić.
- Zostanę tu jeszcze dopóki nie rozwikłam zagadki mojego domu. Nie wiem, co tu jest takiego, co ich tu przyciągnęło. Namiary na jakieś wsparcie by się przydały. Trafiłem na ślady co najmniej dwójki, ale zakładam, że może ich być więcej. Masz coś na ich temat?
Tex zignorował ostatnie pytanie mentora. Wiadomym było, że zostaje. Nie był typem samobójcy i gdy trzeba było brać nogi za pas nie zastanawiał się tylko spieprzał. Teraz jednak uznał, że czas ten jeszcze nie nadszedł. Po prostu musi zdwoić czujność i poszukać tego miejscowego. Może będzie chętny udzielić mu pomocy.
- Tylko skrawki informacji. Kilkadziesiąt lat temu Glory było miejscem starcia Proroków i Scelesti. Albo czegoś, co zachowywało się bardzo zbliżenie do tych drugich. Chyba działo się to w latach sześćdziesiątych...- złamał wypowiedź w pół, bo pamięć nie chciała współpracować.
- Rozróba była spora, potem nawet nasi Strażnicy dołożyli swoje trzy grosze, żeby zatrzeć wszystkie ślady. Z tego co wiem, wygrali Prorocy. Od tego czasu trzymali Glory za pysk. A dobrze wiesz, że oni nie lubią gdy ktoś kręci się w pobliżu. Szczególnie inni magowie.
Tex faktycznie wiedział to i owo, ale głównie z opowieści osób trzecich.
- Facet który może Ci pomóc, nazywa się Saber. Adresu jeszcze szukam, ale jest nauczycielem fizyki w tutejszej szkole. Poszperaj, znajdziesz na pewno. Ponoć ubiera się jak kretyn i jest to jego największy znak rozpoznawczy. Jeśli chodzi o felczera to, heh...
Zaczął werbalnie kluczyć, więc coś musiało być mocno nie tak.

“W ładne bagno się wpakowałem. No, ale faktycznie fakty by się zgadzały. Są bardzo butni, pewni siebie na swoim terenie. Najlepiej byłoby spadać stąd jak najszybciej.”

- Hm, coś nie tak z tym lekarzem? - Nie wiedział o co chodzi swojemu Mentorowi i nie chciał dać sobie wcisnąć kitu. - No, nie ukrywam, że przydałby się ktoś już teraz, a pewnie potem jeszcze bardziej.

“No i ten kretyn. Skoro to taki gorący teren, to co on tu robi? Gania w samopas czy to jakaś większa misja. Pewnie będę się musiał dowiedzieć u źródła.”

- Nie chodzi o to, że coś z nią jest “nie tak”. Bardziej... o fakt, że nie jest od naszych. Tak szczerze, to nie wiem czym jest, a potencjalne frakcje przemilczę, ale inny znajomy stwierdził, że jest godna zaufania. Ale jeśli dostałeś po tyłku, to raczej nie możesz być wybredny. A standardowa medycyna pewnie potrzebowała by tygodni żeby poskładać Cię do kupy. Mam rację? - miał rację. Miał rację jak cholera i dobrze o tym wiedział, ale chciał to usłyszeć od niego. Jak zawsze. Chyba w taki sposób się dowartościowywał.

- Jeszcze tak mocno nie oberwałem na szczęście, ale jak zwykle masz racje. Poza tym jak będę znowu musiał tłumaczyć konowałowi, że pogryzł mnie borsuk to pewnie pomyśli, że jestem zoofilem. - Skrzywił sie na wspomnienie dzisiejszej wizyty u lekarza i jego spojrzenia gdy kłamał o swoich obrażeniach. Dusk zawtórował mu śmiechem dochodzącym z słuchawki.

- Daj namiary na tą lekarkę. Jeśli godna zaufania to mało mnie to obchodzi czym lub kim jest. - Do głosu doszła pragmatyczna część natury Teksańczyka. - Poza tym, skoro z niej taka tajemnicza osóbka, to chętnie się o niej czegoś dowiem. - Jak zwykle najprostszym sposobem by Tex coś zrobił było powiedzenie mu o jakiejś magicznej zagadce. Jego mentor chyba tego właśnie oczekiwał, bo jego wcześniejsza eksplozja dobrego humoru trwała kapkę zbyt długo.
- Cassandra J. Bronte. Mieszka jakieś kilkaset metrów od Ciebie, w centrum. Rzut beretem. Doczołgałbyś się tam chyba nawet bez obu nóg - co prawda z domu Texa do Glory było nieco więcej niż kilkaset metrów, ale kto mógł winić jego mentora za nieznajomość tutejszych okolic?
- Downey Street, dwunastka. Nie przestrasz mi się tylko, ponoć jest niekonwencjonalna.
Ciekawe co przez to rozumiał. Bo chyba nie znachorkę voodoo wywodzącą się z jakiegoś wyspiarskiego państewka na samym kocu świata.

Ostatnie słowa Mentora wprawiły go w zdumienie.

“Niekonwencjonalna? Przestraszyć? Co to znaczy niekonwencjonalna? Kurwa, że jak? Bardziej niż zwykle? Stary pierdziel coś wie, ale znowu mówi zagadkami. A nich go.”

Westchnął jednak bo tak na prawdę uważał, że Dusk nie jest najgorszym Mistrzem. Właściwie to skoczyłby za nim w ogień.

- Ok. Postaram się nie przynieść Ci wstydu. Jak zwykle.
- Lepiej żeby tak było, inaczej skopię Ci tyłek
- odpowiedział pół żartem, pół serio.
- Nie wątpię i już się nie mogę doczekać na wspólny trening jak wrócę. Tym czasem postaram się meldować jak będę mógł. Wyśle maila, albo coś. Zależy jak się akcja rozwinie. No i dzięki za pomoc.
 
malkawiasz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172