Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-04-2010, 21:18   #131
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Trzęsące się ręce nie są najlepsze do tego żeby komukolwiek pomóc, ale taka pomoc chyba jest lepsza niż żadna. A może nie? Po pierwsze - nie szkodzić. Annie przypomniała sobie tą maksymę i mało brakowało a zostawiła by chłopaka i wybuchła płaczem. Może było by mu lepiej bez jej pomocy. Ale z drugiej strony chyba udało jej się powstrzymać choć trochę upływ krwi. To chyba dobrze, no nie?
W pewnym momencie doznała szoku, Indianin był przytomny i przyglądał się jej. Potem poprosił o pomoc dla ojca. No ładnie. Jednym z pozostałych rdzennych mieszkańców Ameryki, który dostał, musiał być jego ojciec. Carlson odwróciła się, żeby spojrzeć w stronę ścieżki. Z miejsca w którym siedziała widziała jakieś kształty leżące na ziemi. Potem jednak odwróciła się w stronę chłopaka. Czy mogła go zostawić samego? Na szczęście Roban zaoferował swoją pomoc. Nareszcie. Chyba w końcu pozbierał się do kupy. W prawdzie łzy rzeźbiły czyste dróżki w jego umorusanej, pyzatej twarzy, ale sprawiał wrażenie całkiem rozsądnego. Annie szybko wyjaśniła mu na co ma zwracać baczną uwagę i kiedy ma ją zawołać gdyby zaczęło się dziać coś niepokojącego.
Kiedy szła ścieżką zbliżając się w stronę leżących ludzi zobaczyła, że w jednym miejscu leży ciało Tomasa, pochylał się nad nim Parker i właśnie zamykał niewidzące już oczy Worrena. O nie! Annie stłumiła w sobie chęć rzucenia się z pięściami na żołnierza. Doskonale zdawała sobie sprawę, że to on rozdał ludziom broń. Ale taka agresja nie była w jej stylu i nie pomogła by ani Tomasowi, ani tym, którzy być może jeszcze żyli.

Kiedy zbliżyła się do pierwszego z ciał zorientowała się że właśnie znad niego podniosła się Holy. Mimo wszystko podeszła do ciała i przyjrzała mu się . Cała klatka piersiowa mężczyzny była skąpana we krwi. Ale to nie w korpus dostał Indianin. Widać było za to rozerwaną szyję. Musiał zginać bardzo szybko. Annie przełknęła ślinę. Nie była przyzwyczajona do takich widoków, a to co widziała po wypadku w autobusie wcale jej nie uodporniło na oglądanie ciężko poranionych ludzi. W końcu miał tylko skończony kurs dla pomocy medycznej. Nie była , do licha, lekarzem ani nawet pielęgniarką. Na wszelki wypadek, żeby niczego nie przeoczyć sprawdziła szybko oznaki życia u postrzelonego w szyję mężczyzny. Nie mógł tego przeżyć, ale w medycynie ponoć zdarzały się dziwniejsze przypadki.

Potem znalazła drugiego z mężczyzn. Jak zauważyła po wstępnych oględzinach otrzymał on dwie rany postrzałowe, jedną w bark, a drugą w bok. Carlson zabrała się do rzeczy. Uspokoiła się na tyle, że przestały jej się trząść ręce i nie bełkotała jucz bez ładu i składu. Za to przypomniała sobie rady swojej matki, co do pomocy poszkodowanym. Jej matka spędziła sporo czasu pracując jako pielęgniarka na ostrym dyżurze. Annie zawsze się zastanawiała jak jej rodzicielka, drobna, spokojna istotka wytrzymała w takiej pracy tyle czasu. Dopiero niedawno Carlson zdała sobie sprawę że jej mama pomimo drobnej postury miała nieprawdopodobny wręcz hart ducha. Jeśli wzięła na swoje barki jakiś problem to rozwiązywała go do końca pomimo wszelkich niedogodności.
Jak to jej matka zawsze mawiała? Ranny człowiek, jeśli jest przytomny, jest najczęściej przerażony i wtedy najlepiej mówić do niego: przedstawić się i opowiadać mu co się właśnie robi, albo po prostu mówić cokolwiek żeby odwrócić jego uwagę od bólu i strachu.
- Jestem Annie. został pan postrzelony w bark i w prawy bok. Postaram się zatamować krwawienie, a potem wezwiemy pogotowie i zawieziemy pana do szpitala. Stracił pan sporo krwi ale w szpitalu uzupełnią ten niedobór. Tam dalej leży młody człowiek. Czy to pana syn?
Czy jej się wydawało czy mężczyzna rzeczywiście skinął głowa. Miała nadzieję że to jednak ojciec chłopaka przeżył, a nie leżał kawałek dalej z przestrzeloną szyją.
- W każdym bądź razie jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo – kontynuowała - o ile szybko dowieziemy go do najbliższego szpitala. Też stracił sporo krwi, ale jest młodszy więc i wytrzymalszy tak że wszystko powinno być w porządku.

"No proszę jak ładnie to zabrzmiało. I prawie wcale nie zadrżał jej głos".

Podczas całej jej przemowy Annie słyszała że z tyłu coś się dzieje. Ocaleni coś tam pokrzykiwali, ktoś coś do kogoś mówił, słyszała jakieś odgłosy szarpaniny, czy czegoś podobnego, ale cały czas starała się to ignorować.
Nic jej nie obchodziło co się dzieje z tamtymi. W danej chwili nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. Nie była w stanie nawet na nich spojrzeć. Ktoś z nich przed chwilą zastrzelił dwie osoby i ciężko ranił dwie inne. Jedyne co do nich czuła w tym momencie to odraza i niechęć.

W pewnym momencie Carlson zorientowała się, że słyszy głosy osób zbliżających się ścieżką od strony rezerwatu, oprócz tego widziała punkciki światła latarek. Na szczęście.
Annie od razu zaczęła się zastanawiać co zrobić z rannymi, czy lepiej ich nie ruszać, czy w jakiś możliwie bezpieczny sposób przetransportować do rezerwatu. No i jeszcze jak najszybciej skontaktować się z pogotowiem. Kiedy obmyślała to wszystko usłyszała nowe wrzaski i zobaczyła że cała grupa ocalonych rusza gdzieś biegiem. O nie! Annie postanowiła, że poczeka przy rannym mężczyźnie na ludzi z rezerwatu.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 25-04-2010, 22:21   #132
 
Zaan's Avatar
 
Reputacja: 1 Zaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znanyZaan nie jest za bardzo znany
Wszystko, co wydarzyło się od momentu, jak dostała broń od Cyrusa widziała, jak przez mgłę. Pamiętała strach i bezsilność. Ktoś wyrywał jej broń. Upadając puściła automat. Zobaczyła jak Jack Wallman został trafiony z trzymanej przed sekundą broni. Zauważyła, że to John Adler się z nią szarpał.

Jenny podniosła się z trudem. Była całkowicie otępiała. Wszystko było dla niej w odcieniach szarości. Przed oczami cały czas widziała Jacka Wallman'a padającego od strzału z broni, którą wyszarpał jej John Adler. Usłyszała stłumiony dźwięk broni lądującej jej pod nogami. Chwilkę później, dobiegł ją głos Adlera, a każde słowo było coraz wyraźniejsze, jakby przebijało się przez niewidoczną barierę. - Ta ruda suka zastrzeliła informatyka !. W jego oczach widziała dziką furię. Jenny nie była w stanie się ruszyć, żadne słowo nie chciało przejść jej przez gardło. Nagle zobaczyła, jak Kuba podbiega do Adlera i daje mu po mordzie. Ponownie zwróciła wzrok ku ciału Jacka. Wszystko zaczęło wracać do normalności. Po kolei pojawiały się kolory. Zaczęły ją dochodzić dźwięki otoczenia.

Spojrzała po sobie. Ręce. Piersi. Brzuch. Nogi. Znów brzuch. Coś się zmieniło, coś w niej pękło. Do tej pory ginęli inni, ale nie z ich własnych rąk. - Muszę przeżyć, teraz już nie mam wyboru, a przy niektórych tutaj to nie jest możliwe – powiedziała półgłosem ni to do siebie, ni do Wallmana - Przepraszam Jack – dodała. W tym momencie ruszyła z furią na Adlera. Zaczęła go okładać pięściami po torsie i po twarzy.
- Ty chuju...! - krzyczała – Ty skurwysynu! To przez Ciebie! – kolejne uderzenia – zabiłeś go! Nie zbliżaj się do mnie więcej! - jej uderzenia straciły na impecie. Po następnych kilku ciosach Jenny opadła na kolana obok ciała informatyka i zaczęła płakać.
 
__________________
"Z równin odległych, z gór, z zapadłych wiosek, ze stolic i z miasteczek, spod strzech i z pałaców, z wyżyn i z rynsztoków ciągnęli ludzie nieskończoną procesją do tej 'Ziemi Obiecanej'."
Zaan jest offline  
Stary 26-04-2010, 13:11   #133
 
Katze's Avatar
 
Reputacja: 1 Katze nie jest za bardzo znany
Zimno, głosy, wydarzenia dziejące się zaledwie perenaście metrów od Michaela nie miały dla niego żadnego znaczenia. Broń wypadła mu z ręki przed paroma sekundami ale tego również nie zauważył. Widział i słyszał teraz tylko jedno - Jane. Bardziej poczuł niż pomyślał, że to przecież niemożliwe ale myśla ta zniknęła zastąpiona ogromną tesknotą i smutkiem. Szeptała mu prosto do ucha tak jak kiedy żyli razem. Michael uśmiechnął się i ruszyl powolnym krokiem w stronę zjawy. Gdyby mógł jasno myśleć zauważyłby też pewnie lekkie wybrzuszenie w miejscu rozporka. Szepty kusiły go, wołały, mamiły, a on szedł coraz bardziej oddalając się od grupy z głupkowatym uśmiechem na ustach.

"Nareszcie razem" pomyślał.
 
Katze jest offline  
Stary 26-04-2010, 16:31   #134
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cyrus Parker

Niewiele jest do powiedzenia, w chwilach takich jak ta. W czasie, kiedy zaczyna się walka, a kule wydają się leniwie sunąc przez gęste powietrze. Mijasz Holy, która odstępuje od ciała Indianina. Straszy mężczyzna. Prawie dziadek o twarzy pooranej przez grube zmarszczki. Wygląda jak Indianiec ze starych westernów. Trafienie w szyję. Śmierć w wyniku szoku lub upływu krwi.
Przy drugim trafionym uwija się Annie. Widać, że wie co robi. Kończy opatrywać Indianina, który jest nieco młodszą kopię trupa na ścieżce. Przerzucasz sobie rannego przez ramię. Chcesz coś powiedzieć Annie. Lecz dziewczyna wydaje się nie zauważać niczego wokół. Znasz ten stan, chociaż nie potrafisz go fachowo nazwać. To taka koncentracja na jednym zadaniu, w chwilach ogromnego napięcia emocjonalnego.
Ranny wydaje się być przeraźliwie ciężki. Jednak latarki jego pobratymców widać już wyraźniej. Są coraz bliżej.
Pogoda załamała się. Lodowaty wicher dmie z taką siłą, że masz wrażenie, iż zaraz obali drzewa i was. Każdy krok z obcym mężczyzną przerzuconym przez plecy jest wysiłkiem. Lecz wiesz, że tylko pomagając rannemu może zdołasz jakoś przekonać jego nadchodzących towarzyszy, że cała ta strzelanina była jedynie tragicznym wypadkiem.
Pierwsza błyskawica przecięła niebo, a zaraz po nie zagrzmiało, jakby obok ciebie eksplodował moździerz.

Kuba Wegnerowski

Telefon zamilkł. Nie wiesz, czy ojciec usłyszał twoje krzyki, czy też nie. Masz nadzieję, że tak. Nadciągająca w szybkim tempie nienaturalna burza musiała zakłócić łączność. Ale była nadzieja, że kiedy nawałnica minie znów uda ci się skontaktować z rodziną i wezwać pomoc. Możliwe, że już trwają poszukiwania.
Ręka, którą uderzyłeś Adlera pulsuje lekkim bólem – chyba trafiłeś w ząb. Jednak warto było.
- Należało mu się. Juz dawno temu mu się należało.- pomyślałeś.
Teraz jednak miałeś inny problem, niż rozmyślania nad jakimś pomarszczonym kutafonem.

Przerzucając sobie przez ramię Gerorga Wasowskyego, aż ugiąłeś się pod jego ciężarem. Widać, że z dziennikarzem, nie jest najlepiej. Lewa część jego ciała od pasa w dół zdaje się być bezwładna. Dasz radę go nieść przez jakiś czas, ale o bieganiu – w twoim obecnym stanie fizycznym – możesz od razu zapomnieć.
Sam nie wiesz, jak uległeś Holy. Cofnęliście się po Dereka, który kuśtykał z tyłu ze zbolałym, wymęczonym wyrazem twarzy.
Krok po kroku, podpierając się wzajemnie, we czwórkę, ruszyliście w stronę świateł. Znów uciekacie. Tym razem jednak wlokąc między sobą człowieka po zawale serca i kalekę o niesprawnej nodze twoje szanse na przeżycie tego, co nadciąga, czymkolwiek to jest, są niewielkie. Wręcz minimalne.

Derek „Hound” Grey

Pozostało ci tylko iść przed siebie. Wparty na ramieniu Holy. Każdy krok to męka. Ale z bólem da się żyć. Przypominają ci się czasy rehabilitacji, kiedy zaczęły się twoje problemy z kolanem. Chociaż, chyba słowo „problemy” jest co najmniej nie na miejscu.
Wiesz, że przez ciebie i przez Georga wasza czwórka raczej nie zdoła uciec. Z tym, że nadal nie masz pojęcia przed czym uciekacie. Przed gwałtownymi podmuchami wiatru, chłostającymi twarz? Przed przeraźliwym zimnem, które pojawiło się nie wiadomo skąd? Przed furią rozszalałych żywiołów, która przetacza się nad górami? Pierwszy huk błyskawicy wydał ci się przeraźliwie głośny – jakby ktoś rozdarł materię świata!

George Wasowsky

Nie za bardzo zdajesz sobie sprawę co się wokół ciebie dzieje. Wiesz, że ktoś wlecze cię gdzieś, gdzie przez załzawione oczy widzisz jakieś światła. Czujesz lodowate podmuchy wiatru, które powoduję, że poły twojego płaszcza zdają się unosić za tobą, jak skrzydła. Zdajesz sobie sprawę, że gdyby nie poświęcenie Holy i Kuby, już by cię nie było. Idziesz, czy właściwie jesteś wleczony przez Metala. Dziwne, bo wydawało ci się, że on za tobą nie przepada. Tym bardziej dziwne, że podjął się działania, które uniemożliwiło mu najprawdopodobniej szansę na ucieczkę.


Holy Carpenter


Podpierając Dereka, wraz z Kubą i nadal półprzytomnym Georgem idziecie przez las. Wokół was pogoda oszalała. Dmie lodowaty wicher. Hula, niczym wściekły demon, pośród drzew. Wierzchołki sosen uginają się wręcz nieprawdopodobnie. Jest tak głośno, że nie sposób wypowiedzieć jednego zdania bez krzyczenia. Poza tym robi się coraz zimniej. Lodowato. Z przerażeniem dostrzegasz, że twój oddech zamienia się w białą parę.
Wiesz, że zwalniając tempo do najwolniejszych nie ocalisz swojej skóry. Ale najwyraźniej wszyscy już pożegnali się z życiem. Przekroczyli barierę strachu, poza którą pozostaje jedynie rezygnacja.
Nieznacznie wyprzedził was Cyrus. Żołnierz chwycił Indianina, którego przed chwilą skończyła opatrywać Annie, przerzucił go sobie przez plecy i ruszył, zgięty pod jego ciężarem, przed siebie – w stronę migocących, jak błędne ogniki, latarek. Wyprzedza was zaledwie o kilka kroków, ale coś ci mówi, że te kilka kroków będzie zaraz granicą oddzielającą tych co przeżyją, od tych co zginą koszmarną śmiercią.


Jenny Watson

Wściekłość uszła z ciebie, niczym para z napełnionego czajnika. Eksplodowała furią, która spadła na tego pokrętnego kłamcę i mordercę – Johna Adlera. Już wcześniejszy cios, jaki ten kłamca otrzymał od Kuby, spowodował, że Adler stanął plując krwią z rozbitych ust. Twoje ciosy, może niezbyt silne, lecz wyjątkowo wściekłe wprowadziły go w osłupienie. Dopiero, kiedy rozkwasiłaś mu nos, cofnął się i zaczął zasłaniać. O dziwo – nie oddał ci, tak jak wcześniej nie oddał Metalowi.
W końcu opadłaś na kolana i zaczęłaś płakać.
Szloch zagłuszył krzyki Studenciaka, a łzy spowodowały, że nie zauważyłaś, że ludzie rzucają się do panicznej ucieczki.
- Suka – usłyszałaś jeszcze wściekły, zimny głos Adlera i uniosłaś twarz by ujrzeć co się dzieje.
Czubek jego buta trafił cię prosto w brodę. Kopniak – zadany z wściekłością był na tyle silny, że poczułaś krew w ustach i pociemniało ci w oczach. Kiedy uniosłaś głowę ponownie zobaczyłaś, że John Adler stoi nad tobą z pistoletem w ręku. Broń ma skierowaną w twoją głowę a jego oczy są ... całe czarne. Jak oczy dzieciaka, który zagryzł swoją matkę.
Twarz Johna Adlera wygląda jak upiorna maska. Palec drgnął i nacisnął cyngiel. Rozległ się przeraźliwy huk! Ale to nie pistolet wystrzelił! To raczej grzmot pioruna.
John zawahał się, zadrżał, rzucił w ciebie pistoletem, lecz nie trafił. Jego oczy... znów zrobiły się normalne.
Spojrzał na ciebie po raz ostatni, odwrócił się i rzucił do ucieczki pozostawiając samą w szalejącej wokół nawałnicy.


Annie Carlson

Udało ci się opatrzyć rany Indianina, kiedy pochylił się nad tobą i nim Cyrus i bez słowa przerzucił sobie rannego przez ramię. Żołnierz chciał chyba coś powiedzieć, lecz wiatr wcisnął mu słowa do płuc. Albo może ci się tak wydawało.
Chciałaś zaprotestować, by nie ruszał rannego, ale to nie miało już sensu, a ty nie miałaś już sił. Kilka chwil później minęła cię grupka złożona z Kuby, Dereka, Georga i Holy. Cała czwórka podtrzymując się wzajemnie brnęła z wysiłkiem i przestrachem w kierunku, w którym odszedł Cyrus.
Co się dzieje? – pomyślałaś z rodzącym się na powrót przerażaniem, kiedy minął cię John Adler o twarzy zalanej krwią. Spojrzał na ciebie i wyszczerzył zęby. Zobaczyłaś na nich krew w jaskrawym rozbłysku błyskawicy. Potem przyspieszył, zostawiając cię kilka kroków od martwego Indianina.
Spojrzałaś trwożliwie w miejsce, z którego uciekał John Adler i zrozumiałaś, że ani ty, ani Jenny klęcząca kawałek od ciebie, nie macie już szans uciec przed tym, co pojawiło się za jej plecami. Wasz los był już przesądzony, prawdopodobnie jak los innych, którzy ledwie mieli siłę by uciekać.
Przeraźliwy huk gromu zagłuszył twój krzyk. Jeśli krzyczałaś.


Michael Sanders


Ruszyłeś ścieżką, pomiędzy suchymi drzewami. Pod nogami płoży ci się mgła. Opar snuje się, niczym w jakimś koszmarze. Jane czekała tam. Coraz realniejsza. Jej oczy błyszczały z podniecania, usta rozchyliły się w oczekiwaniu na pocałunek.
Ostatnie kilka kroków przebiegłeś w gorączkowym pośpiechu. Wpadła ci w ramiona.
Szczupłe, zgrabne, zwinne ciało wijące się pod twoim dotykiem. Pocałowaliście się. Gorący oddech, smak śliny na ustach i jej ulubionych cukierków. Smak, za którym tęskniłeś, jak bardzo rozpaczliwie tęskniłeś, przez te ostatnie samotne miesiące.
Nagle poczułeś, że w twoich ustach panuje żar. Gorąco nie do zniesienia.
Poczułeś, że w ramionach trzymasz coś oślizłego, wijącego się, mięknącego pod twoim naciskiem. Smak w ustach zmienił się w obrzydliwość, trudną do opisania. Popiół, zakrzepła krew, zepsute mięso i ropa sącząca się z ran.
Próbowałeś oderwać usta od ust upiora, który tylko wyglądał jak Jane. Ale byłeś bezsilny. Poczułeś, jak twój umysł – twój duch jest spychany do jakiegoś odległego zakamarku w twoim ciele, a na jego miejsce wstępuje COŚ. Coś pradawnego, nieludzkiego, złego ponad wszelkie wyobrażenie.
Czujesz ze twoje usta układają się w łacińskie sentencje.
Będąc więźniem we własnym ciele czujesz, że biegnie ono w stronę twoich ocalonych towarzyszy.




Wszyscy

Pierwszy huk spowodował, że przez wasze ciała przetoczył się elektryzujący, atawistyczny impuls przerażenia. Zmęczone mięśnie napięły się do ucieczki. Umysły zalała pierwotna, niepowstrzymana fala grozy.

Wtedy zdaliście sobie sprawę, że od strony, z której uciekaliście nadchodzi fala blasku. Zbliża się błyskawicznie, pochłaniając wszystko na swojej drodze, jak świetlisty odpowiednik bomby atomowej.

Pierwsza ofiarą tego „wybuchy światłości” padła Jenny, która nie zdołała nawet wstać z ziemi. Światłość dotarła do niej, pochłonęła. W kilka sekund później dosięgła Annie wpatrzoną ze zgrozą w nadciągający spektakl. Kuba, Holy, Derek i George również nie zdołali uciec. Jedyne Cyrus, który oddalił się najwyraźniej na bezpieczną odległość poczuł piekący żar na swoich plecach. Indianin, którego niósł wrzasnął z bólu, lecz sam Żołnierz nie doznał żadnej krzywdy.


Cyrus Parker


Stoisz jako jedyny na ścieżce. Jaskrawy blask znikł tak samo szybko, jak się pojawił. Las za twoimi plecami jest pusty. Najwyraźniej wszystko, co znalazło się w polu rażenia tej „świetlistej bomby” wyparowało.
Zauważyłeś, że drzewa w ogarniętym przez światłość lesie zmieniły się w popalone, sczerniałe kikuty – jakby jakiś czas temu strawił je pożar.
Indianin na twoich plecach jęczy. Wije się z bólu. Czujesz smród poparzeń. Mdlący smak spopielanego mięcha.
Światła latarek zbliżają się. Grupka pięciu mężczyzn. Każdy z jakąś bronią. W różnym wieku. Są coraz bliżej, ale – o dziwo – nie unoszą broni. Dwóch ma myśliwskie strzelby, dwóch sztucery a jeden ... karabin M16 przewieszony prze ramię.
- Kim jesteś? Co tam się stało? Co to za światło?
Padają pytania. Ktoś świeci ci w oczy ostrym blaskiem halogenu, ale po ostatnim rozbłysku światłości w lesie, twoje oczy i tak nadal są na pół ślepe.
- Gdzie ludzie, którzy szli za tobą? – pyta któryś z Indian podenerwowanym tonem.
Cholernie dobre pytanie. Sam chciałbyś to wiedzieć.
- A ten co robi?
Odwracasz się, słysząc że ktoś pędzi w waszą stronę. To Michael Sanders. Jego oczy wypełnia ta przerażająca, dobrze ci znana ciemność. W rękach trzyma jakiś kij – wzniesiony do ciosu jak maczuga, a usta wykrzykują znajome, łacińskie sentencje.
- Jego oczy! – krzyczą Indianie. – Spójrzcie na jego oczy!
Michael Sanders jest tuż, tuż. Wyraźnie widać, że ma zamiar zdzielić cię drągiem w łeb.


Jenny Watson

Kiedy pochłania cię światłość przez chwilę nic nie widzisz. Gorąco oblewa całe twoje ciało. I nagle czujesz, jak coś potwornie ciężkiego zgniata ci pierś, łamie kości. Czujesz, że konasz. Lecz...
Budzisz się!
Leżysz w pościeli. Znajomej. Pachnie tobą i Markiem. Rozglądasz się wokół nieprzytomnym wzrokiem.
Zegarek na nocnej szafce wskazuje godzinę 3:15.
Co jest? Gdzie jesteś?
Widzisz smugę światła dobywającą się z łazienki. Wąski, lancetowaty strumień przecinający ciemność sypialni.
Ktoś jest w środku. To chyba Mark. Słyszysz jak śpiewa, lekko fałszując. Co jest?
Przed chwilą byłaś w lesie. Adler kopnął cię w twarz. Co jest! Szybko lustrujesz swoje ciało. Żadnych ran. Nic! Kurcze! Co jest? Czujesz parcie na pęcherz, ale strach dławi twoją odwagę. Ten koszmar był tak realny, tak rzeczywisty, że dałabyś sobie rękę uciąć, że zdarzył się naprawdę.


Annie Carlson

Kiedy fala światła pochłania Jenny ty masz zaledwie chwilę. Żar – niczym z hutniczego pieca – pali twoją skórę na twarzy i rękach. Oczy zdają się eksplodować.
Nagle ból znika.
Budzisz się?
W pościeli. Znajomy zapach odświeżacza powietrza. W bladym blasku dostrzegasz zarys znajomy zarys mebli. To jest twoja sypialnia w domu rodziców. Ciemna, cicha noc.
Nie. Jednak nie cicha.
Słyszysz kroki pod twoimi drzwiami. Ktoś zatrzymuje się i puka.
- Annie – słyszysz głos matki. – Nic ci nie jest? Słyszałam krzyki? Czemu masz zamknięte drzwi? Jesteś tam? Słyszysz mnie? Otwórz, proszę.


Derek Grey

Światło oczyszcza. Wypala ból, cierpienia! Przez chwilę potwornie boli, lecz zaraz ból znika!
Budzisz się z krzykiem w skotłowanej, przepoconej pościeli. W swoim łóżku. Jesteś w domu! W kochanym domu i co więcej, noga cię nie boli. Kolano znów jest zdrowe.
Nagłe kołatanie serca. Słyszysz jakiś hałas dochodzący zza drzwi. Jakby coś upadło. Ktoś zmiął w ustach przekleństwo, inny głos uciszył go nerwowym głosem
- On chyba się obudził, Wini. Bierz fanty i spierdalamy!
- Zamknij mordę, fiucie – słyszysz inny głos, złośliwy i złowieszczy. – Zobaczymy, czy śpi. Przez tego skurwiela straciłem mnóstwo kasy. Czas połamać mu gnaty.
- Wini. Co ty, kurwa. Mieliśmy tylko zabrać fanty.
- Plan się zmienił.
Głosy zatrzymały się pod drzwiami. Za chwilę napastnicy wejdą do środka. Jesteś pewien, że mają broń.

George Wasowsky

Ból w klatce zniknął, jakby ktoś odciął go nożem. Budzisz się. To jakiś nieznany ci pokój. Chyba hotelowy – sądząc po prostym i funkcjonalnym wystroju wnętrza. Przez chwilę nie wiesz co się z tobą dzieje, lecz szybko orientujesz się, że coś się dzieje.
Czujesz zapach dymu, brzęczą alarmy, jacyś ludzie krzyczą na korytarzu.
Pożar! Motel się pali!
Masz dziwne uczucie deja vu, jakbyś już kiedyś, coś podobnego przeżywał.
Ktoś łomoce do drzwi twojego pokoju. Dudniące odgłosy pięści zderzających się ze sklejką.
- Szybko. Jeśli ktoś tam jest, niech natychmiast ucieka! Pożar!


Holy Carpenter


Nagły blask przed oczami, ból w skroniach i budzisz się z przeraźliwego koszmaru. Przez chwilę nie wiesz gdzie się znajdujesz. Policzek przyklejony do zimnej szyby. Jednostajny szum silnika. To jakiś autobus. Czujesz, że pojazd zwalnia. Za oknem pojawiają się jakieś rozmyte światła.
- Końcowy przystanek, panienko – głos kierowcy zlewa się w jedno z dźwiękiem otwieranych drzwi. – Proszę wysiadać. Dalej już dzisiaj nie jedziemy.
W mdłym świetle w pojeździe orientujesz się, że jesteś w nim sama a kierowca, starszy mężczyzna o wyraźnie meksykańskim pochodzeniu spogląda na ciebie z niepokojem i .. zainteresowaniem.
Z zewnątrz auta dochodzi cię powiew zimnego, mokrego powietrza.
- Proszę się pospieszyć – ponagla cię kierowca.
Widzisz, że za oknem majaczą jakieś oświetlone budynki. Coś, co wygląda jak dworzec autobusowy. Napis nad wejściem brzmi: „Idaho Falls”.


Kuba Wegnerowski


Poczułeś się tak, jakbyś oberwał piorunem. Chociaż, oczywiście, nie wiesz jak się wtedy czuje ktokolwiek, kto tak oberwał.
Przez chwile nic nie widzisz, i nagle ... budzisz się.
Kołdra zrzucona na ziemię. Za oknem – które wiatr otworzył – szaleje burza. Deszcz wlewa się zimnymi strugami do środka.
Jeszcze raz – oniemiały – rozglądasz się po swoim pokoju trzęsąc z zimna. Kolejny podmuch rozrzuca jakieś papiery, okiennica łomoce dziko. Na szczęście szyby są solidne i wytrzymują.
Resztki koszmaru uciekają z twoich myśli. Co za popierdolony sen.
Teraz powinieneś zamknąć okno, nim burza narobi ci w pokoju zbyt wiele szkód.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-04-2010 o 18:04. Powód: usunięcie P.S.
Armiel jest offline  
Stary 26-04-2010, 18:20   #135
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Szok. Jedyne uczucie jakie towarzyszyło żołnierzowi.
Co się stało? Gdzie są jego... przyjaciele?
Czy żyją? Gdzie są? Dlaczego?
Tak wiele pytań, zero odpowiedzi.
Indianie szybko przejęli swoje rannego towarzysza z ramion żołnierza.
Ludzie świecili mu w oczy latarkami. Otaczali go pytaniami:
- Kim jesteś? Co tam się stało? Co to za światło?
- Gdzie ludzie, którzy szli za tobą?
- A ten co robi?

Parker obrócił się w stronę pędzącego z wściekłością Michaela.
Jeśli to nadal był on. Ale miało to też swoje zalety. Mógł rozładować na kimś swoje frustracje i nerwy.
Wręczył sztucer jednemu z Indiańców wraz z latarką. Zabrane fanty Thomasa.
Ruszył również powoli na opętanego.
Kilka kroków. Unik. Próba zadania kopniaka.
Odskok do tyłu. Smagnięcie kijem po lewej ręce. Wymierzony cios z pięści prosto w twarz opętanego.
Cios kijem od przeciwnika. Blok z rąk i szybka kontra.

Indianie z niedowierzaniem patrzyli na ten pojedynek, zapominając nawet o swoim rannym.
A pojedynek trwał nadal...
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 27-04-2010, 18:42   #136
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Annie tak była zajęta planowaniem następnych działań w związku z rannymi, że nie zauważyła Cyrusa który nagle chwycił rannego Indianina. Chciała coś powiedzieć, zaprotestować, ale zwyczajnie nie zdążyła, bo Parker zatrzymał się tylko na chwilę, a później ruszył w stronę ścieżki.
No pięknie, ja tu się staram wymyślić coś sensownego, a on uznał że przerzucenie rannego przez ramię, niczym worek z cementem, jest dobrym pomysłem. Czy mi się zdawało czy Parker próbował coś mi powiedzieć?
Zaraz jednak te rozmyślania przerwał jej widok jakże dziwacznej grupy. Kuba widocznie podzielał pogląd Cyrusa co do transportu rannych, bo też przerzucił sobie jakiegoś mężczyznę przez ramię. Mój Boże! Ten wymięty prochowiec! To przecież George! Carlson nie dostrzegła nigdzie śladów krwi, ale przecież coś musiało dolegać dziennikarzowi, bo zwisał całkiem bezwładnie z ramienia młodego mężczyzny. Czyżby w tym całym zamieszaniu znalazł się gdzieś na linii strzału? Annie pożałowała w tym momencie że nie przyjrzała się ocalonym. A może ktoś jeszcze został ranny? Teraz na jakąkolwiek interwencje wydawało się już za późno. Metal oprócz tego, że niósł George’a to jeszcze ciągnął za rękę Holy, która podtrzymywała kuśtykającego Dereka. Doprawdy, gdyby nie okoliczności, Annie chyba by wybuchła śmiechem na tak niecodzienny widok. W każdym bądź razie teraz, kiedy Cyrus „porwał” jej rannego, którego chciała doglądać, nie było sensu aby nadal siedziała w tym miejscu.
Carlson już chciała wstać i ruszyć do miejsca gdzie zostawiła Robana, kiedy całkiem nowe okoliczności sprawiły, że zamarła w bezruchu. Najpierw minął ją John Adler, ze ściągniętą twarzą, na której zastygła krew. Annie wolała nie wchodzić mu w drogę, coś w jego wyglądzie było jeszcze bardziej odstręczające niż zwykle, a tuż za nim pojawiło się jaskrawe światło. Ten blask nie był ciepły i przyjazny, nie przynosił otuchy i nadziei, jak zwykle działał widok światła w ciemnościach. Ten blask sprawiał że Annie poczuła się jak zając lub sarna złapany w snop samochodowych świateł na autostradzie. Nie była w stanie się poruszyć. Być może krzyczała, ze strachu i przerażenia lub do Jenny którą dostrzegła siedzącą niedaleko na ziemi. To nie miało żadnego znaczenia bo światło zbliżyło się z ogromną prędkością, a Carlson zdążyła tylko w ostatnim momencie zasłonić oczy przedramieniem, żeby ten blask jej nie oślepił. Poczuła tylko ogromny żar, który w zetknięciu z jej ciałem zdawał się palić jej skórę. A potem wszystko minęło.

Annie otworzyła oczy. Wszystko tonęło w ciemnościach. O mój Boże, oślepłam! Po chwili jednak zaczęła dostrzegać zarys przedmiotów w jakimś pomieszczeniu.
Zaraz, zaraz, przecież tam stoi biurko, na nim jak zwykle sterta książek, okno po lewej, szafa blisko po prawej a dalej za nią drzwi. Dotyk chłodnej pościeli i miękkiej pidżamy. To mój pokój, moje łóżko i moja nocna pidżama.
Światło pod drzwiami i odgłos czyichś kroków, potem pukanie i tak dobrze znany głos:
- Annie. Nic ci nie jest? Słyszałam krzyki? Czemu masz zamknięte drzwi? Jesteś tam? Słyszysz mnie? Otwórz, proszę.
W pierwszym odruchu Annie chciała rzucić się do drzwi i natychmiast je otworzyć, zobaczyć osobę która stała na korytarzu, zobaczyć mamę i rzucić się jej w ramiona, a potem zostać tam już na zawsze. W pierwszym odruchu. A potem zbeształa samą siebie.
Przecież nie jesteś już małym dzieckiem, pomyśl dziewczyno, pomyśl. Co się stało? Co się dzieje? Jeśli to wszystko co przeżyłaś było tylko snem, to czemu tak realnie odczuwałaś obrażenia po wypadku.
Carlson szybko rzuciła okiem na miejsca, gdzie powinny być jej rany. Nic. Odchrząknęła:
- Przepraszam mamo, nie chciałam cię obudzić. Widocznie coś złego mi się przyśniło. Która godzina?
- Trzecia piętnaście – padła odpowiedź ze strony korytarza. Annie szybko chwyciła komórkę i zerknęła na datę i godzinę. 18 marca 2010. Godzina 3.15. Za czternaście godzin miała wsiąść do autobusu relacji Idaho Falls – Colorado Springs. Chyba nawet gdzieś w ciemnościach widziała zarys otwartej walizki do której zapakowała już część rzeczy. Wszystko się zgadzało. Wszystko poza dwoma rzeczami. Czemu miała zamknięte na noc drzwi. Carlson nigdy nie zamykała drzwi do swojego pokoju w nocy na klucz. No bo, po co? I druga sprawa: nigdy nie miała problemów żeby oddzielić rzeczywistość od snu, bo jej sny nie były zwykle aż tak realne, a nie była w stanie uwierzyć, że zaczyna tracić zmysły.
- Idź spać mamo. Nie chcę żebyś przeze mnie była niewyspana. W końcu jutro mamy wstać wcześnie bo jest jeszcze sporo spraw do załatwienia.
Annie kroiło się serce kiedy mówiła te słowa. Chciała wstać i zobaczyć mamę, ale coś w jej odczuciu było nie tak jak trzeba. A jeśli jednak wszystko było w porządku i to tylko zły sen to i tak zobaczy cała rodzinę rankiem. Prawda?
 
Ravanesh jest offline  
Stary 27-04-2010, 22:23   #137
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Kiedy Kuba postawił George'a na ziemię i chwycili się we czwórkę z Holy i Derekiem ruszyli szybko ku światłom zbliżających się ludzi. W tej konfiguracji mimo bezwładnej nogi szło a właściwie kuśtykało mu się znacznie lepiej niż z krwią buzującą w skroniach kiedy bezwładnie zwisał z ramienia Metala. Chyba złapali właściwe tempo bo poruszali się już znacznie pewniej i szybciej.
Lodowaty podmuch zmroził Geroge'a i jego towarzyszy. Jak na komendę wytężyli resztkę sił i jeszcze bardziej przyspieszyli. Czuł buzująca w żyłach adrenalinę i bicie, nie tylko własnego, serca. Nadciągająca groza zza ich pleców była wręcz namacalna.
George zobaczył rosnące cienie przed sobą. Pojawiły się tak nagle jakby ktoś z tyłu włączył i skierował nich ogromny reflektor. Bał się obrócić czując moc światła, która paliła go w plecy. Bał się, ale jednak się odwrócił. BIEL. To było ostatnie co zobaczył, ogień wypalił mu oczy by chwilę później pochłonąć go całego. Otworzył usta do krzyku ale jego wargi zaczęły pękać i się topić, podobnie jak skóra na całym ciele. Podniósł kikuty rąk, żeby osłonić głowę kiedy kości zaczęły się kruszyć i zwalił się w kawałkach na ziemię. Nie powinien tego czuć, powinien już dawno nie żyć, ale coś podtrzymywało w nim tę iskierkę istnienia i czucia właśnie. Odbierał każdym rozpadającym się fragmentem swojego ciała przerażający ból. Czuł ból oparzeń, pękających kości, gotujących się płynów w jego ciele. Jak szybko może wyparować ludzkie ciało? Nie miało to znaczenia, mogło to trwać ułamki sekund, ale takie cierpienie to cała wieczność.

Ile jeszcze?! Nie zniosę tego więcej.-mamrotał do siebie rozgorączkowany po tym jak niespodziewanie świadomość powróciła do George'a. Żałował, że żyje. Łzy pociekły mu po policzkach. Ale nie czuł nic. Dopiero po chwili, powoli wracały mu zmysły.
Co to za piekielna tortura-pomyślał kiedy odzyskał węch. Uderzył go w nozdrza zapach spalenizny zapowiadający dalsze katusze. Odzyskany słuch rejestrował przeciągły pisk jakiegoś urządzenia i ludzkie krzyki. Poczuł, że leży na czymś miękkim. Wziął delikatny wdech pełen obaw czy żar nie wypełni mu płuc i zaczął kaszleć. Gryzący dym wdarł się do jego gardło. Zerwał się odruchowo na nogi i otworzył załzawione oczy. Jak przez mgłę dostrzegł w niewyraźne kształty łóżka, ściany, mebli.
Co się do cholery...-próbował dokończyć ale spazmatyczny kaszel dopadł go znowu. Pokój, w którym się znajdował wypełniony był dymem. Dopadł okna i otworzył je na całą szerokość. Świerze powietrze wdarło się do pomieszczenia. Zamknął oczy i chłonął je całym sobą.
Ktoś łomotał do drzwi krzycząc.
- Szybko. Jeśli ktoś tam jest, niech natychmiast ucieka! Pożar!
Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie wie gdzie jest i co się właściwie dzieję. Za oknem nic nie mówiący widok miasta nocą. Był w jakimś budynku, na trzecim piętrze. Rozejrzał się szybko po pokoju, było ciemno a dym jeszcze nie ustąpił. Podbiegł do przeciwległej ściany i zapalił światło. Uczynił to bezwiednie, jakby doskonale wiedział gdzie znajduje się włącznik. Blask odsłonił przed nim znajomy widok motelowego pokoju. Stał zdumiony tym widokiem. Przez głowę George'a przebiegało tysiące myśli.
Jak to możliwe? Co się właściwie wydarzyło? Czy ja śniłem? Czy to piekło? Może dalej śnie? Gdzie reszta? Jakim cudem?
Dym ustąpił już na tyle, że George mógł się przyjrzeć wszystkiemu dokładniej. Znał ten pokój.
Wiem że wszystkie motele są do siebie podobne ale do cholery byłem już tu, w tym pokoju. Ten zaciek w kształcie gwiazdy nad drzwiami ten kolor ścian.
Domysły nie dawały mu spokoju. Zobaczył swoje porozrzucane ubranie. Zaczął się gorączkowo ubierać, przecież w budynku był pożar.
Ubranie nie nosiło najmniejszego śladu poprzednich wydarzeń, jego umysł nie potrafił znieść zderzenia dwóch różnych rzeczywistości.
Czy ja oszalałem-ta myśl uderzyła go kiedy spojrzał na siebie w lustrze i zobaczył... .
George'a Wasowskiego, niby swoją twarz, ale coś mu nie pasowało. Może ta fryzura? Przecież był niedawno u fryzjera.
Łomot do drzwi się nasilał a on tracił cenne minuty na pogrążanie się w szaleństwie.
Dosyć!-krzyknął sam do siebie, sprawdził czy wszystko zabrał, złapał za klamkę. Otworzył drzwi pewnym gestem i przekroczył próg.
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!

Ostatnio edytowane przez Hesus : 27-04-2010 o 23:49.
Hesus jest offline  
Stary 28-04-2010, 00:20   #138
 
Roni's Avatar
 
Reputacja: 1 Roni ma wyłączoną reputację
Biegł najszybciej jak mógł. George ciążył mu na ramieniu, a Holy nieznośnie ciągnęła go do tyłu. Nagle poczuł chłód. Nawet mróz. Okropne uczucie, które potęgowało się z każdą chwilą. Kuba wytężył resztę energii i przeszedł w sprint. Słyszał o człowieku, który znalazł się w pobliżu wybuchu i uciekał z prędkością kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Jakaś energia się gromadzi w mięśniach właśnie na takie momenty. Jak dobrze, że lubił biologię. Ale teoria na niewiele się zda. Kubę ogłuszył huk. Tępe uderzenie w głowę. Czuł jakby miały mu zaraz pęknąć bębenki. Hałas był nie do zniesienia. Wegnerowski puścił Georga i Holy, po czym przycisnął dłonie do uszu. Odwrócił się i zauważył nadchodzące światło. Coś jak wybuch bunkra w "Lost". Oślepiający blask pochłaniający wszystko na swojej drodze. Nie było szans na ucieczkę. Fala pędziła zbyt szybko. W jednej chwili znalazła się zaraz przed chłopakiem. W następnej już go pochłonęła.

Uderzenie. Ból na całym ciele. I nagle to ukojenie. Wszystko zniknęło. Poczuł coś miękkiego pod sobą. Coś bardzo wygodnego i jakby... znajomego? Ten słodki zapach czekoladowego dezodorantu zmieszany z ozonem. Kuba otworzył oczy i spojrzał na biały sufit. Usiadł i ze zdziwieniem rozpoznał swój pokój. Leżał na swoim łóżku. Po przeciwnej stronie pomieszczenia stał 42 calowy TV. Po prawej znajdowało się otwarte okno. Wiatr wlatywał do pokoju i roznosił wszystko co się w nim znajdywało. Telewizor oberwał padem od PlayStation i pojawiła się na nim ogromna bruzda. Kuba szybko wstał i rzucił się do okna. Z trudem je domknął. Chłopak z przerażeniem rozejrzał się po pokoju.
"O co tu chodzi? Wszystko jest popierdolone. Skąd się niby tu wziąłem? Teleport? Nie, nie jestem kurwa w jebanej grze komputerowej."
Uderzył się w twarz. Poczuł piekący ból, więc na pewno nie śni.
"A może cały ten wypadek to był sen? Wszystko się wydaje normalne."
Poszedł do łazienki i spojrzał w lustro. Wszystko jest w porządku. Nie ma żadnych zadrapań, ani stłuczeń. Jakby nic się nie stało. Wrócił do pokoju i zaczął się ubierać. Już w ubraniu wyszedł z pokoju i zszedł na parter.
-Mamo? Tato? - Krzyknął. Nie usłyszawszy odpowiedzi zaczął sprawdzać cały dom. Posesja była pusta. Kuba wyszedł na dwór. Siekł deszcz, a niebo było czarne od chmur. Lada chwila zacznie się burza. Chłopak wrócił do domu i podszedł do telefonu w kuchni. Podniósł słuchawkę ale nie było sygnału. Komórka też nie miała zasięgu. Telewizor nie chciał się włączyć. Był jak odcięty. Wybiegł na dwór i zajrzał do garażu. Nie było ani samochodu, ani motoru. Nawet roweru. Zamknął wrota i zaczął biec w stronę bramy.
 

Ostatnio edytowane przez Roni : 28-04-2010 o 14:10.
Roni jest offline  
Stary 28-04-2010, 09:35   #139
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Wraz z Georgem "ciągnęliśmy" Holy i Kubę w objęcia śmierci. Wiedziałem, ze w dużej mierze była to ich decyzja, by sie nami zając, by nas wspomóc. Jednak ciężko jest kiedy tą świadomość draży poczucie winy. Każdy krok był cięższy. Nie z bólu... z winy. Duża cząstka mnie cieszyła się z bliskości innych, z bliskości Holy.... jednak ta świadomość co pozostała wiedziała, że jak tak dalej będzie to ktoś z nich, z osób, które stały się mi tak bliskie może zginąć.
- Wybacz Holy – powiedziałem do jej ucha. Nie wiem, czy słyszała mnie czy nie. Odepchnąłem sie od dziewczyny, by dać jej siłę na szybszy bieg, by jej nie spowalniać.
- Biegnij Holy! Biegnij ! – krzyczałem starając się przekrzyczeć wiatr i huk piorunu – biegnijcie – dodałem już ciszej pod nosem. Stanąłem... i wtedy wiedziałem już, jakimś sposobem poczułem, że nawet oni nie zdążą przed tym co nas goni. Nie zdążyłem się nawet obrócić by zobaczyć co to jest. Światłość przeszła we mnie i przeze mnie...... umarłem?
Światło oczyszcza. Wypala ból, cierpienia! Przez chwilę potwornie boli, lecz zaraz ból znika.
- AAArrrrrrGHHHHh! – podniosłem się na łóżku do pozycji siedzącej. Na łóżku? Rozejrzałem się spanikowany.
Co jest? Co tutaj się dzieje. Ja śnie? To jakiś koszmar... co ja robię w swoim łóżku? Dopiero co...” – rozmyślania nad sytuacją w jakiej się znalazłem przerwał hałas dobiegający zza zamkniętych drzwi.
Jestem w domu. To mój pokój. Co jest do kurwy nędzy?” – za drzwiami usłyszałem głosy
- On chyba się budzi, Wini. Bierz fanty i spierdalamy!
- Zamknij mordę fiucie – osoba to mówiąca pałała jakimś gniewem, chęcią zemsty. Tyle negatywnych uczuć zamkniętych w brzmieniu głosu – Zobaczymy czy śpi. Przez tego skurwiela straciłem mnóstwo kasy. Czas połamać mu gnaty.
- Wini. Co ty, kurwa. Mieliśmy tylko zabrać fanty.
- Plan się zmienił – nie widziałem zza drzwi twarzy ale czułem że po tych słowach osoba się złowieszczo uśmiechnęła.
Na pewno mieli broń i na pewno przynajmniej jeden z nich chciał ją użyć. Przez ułamki sekundy starałem sobie wszystko poukładać w głowie. Miałem mętlik, głowa rozbolała mnie natychmiast od wpompowanej w ciało dużej ilości adrenaliny. Wiedziałem kilka rzeczy. Noga powinna mnie boleć i nie powinienem tutaj być. Powinienem.... zerwałem się z łóżka... jakie cudowne uczucie kiedy noga nie boli.... Boże.... jakby nie należała do mnie, jakby ta nie boląca noga nie była częścią mojego ciała..... powinienem.... się schować.
Wbiegłem do łazienki z która graniczyła sypialnia. Kiedy zamykałem drzwi od łazienki, uchylały się drzwi prowadzące do sypialni. Serce łopotało w klatce piersiowej jak oszalałe. Ostatnimi czasy robiło to często. Pewnie przypadłość George’a dopadnie mnie o wiele wcześniej niż jego i walne na zawał w wieku trzydziestu kilku lat. George.... to kolejne potwierdzenie, że nie powinno mnie tutaj być. Kolejne to... ból nogi. Powinien być i po tym biegu powinno boleć jak cholera. Przekręciłem zamek w drzwiach łazienki i stojąc plecami do drzwi osunąłem się na ziemie. Podkuliłem nogi i objąłem rękami głowę. Miałem dość. Nerwy puściły powodując wypływ łez. Czułem się bezradny. Jeżeli będą chcieli taranować drzwi, będę się bronił, będę walczył przed śmiercią bo taką miałem naturę. Jednak nie będę się na nich rzucał teraz, nie byłem jakimś pieprzonym ninja o skłonnościach samobójczych. Niech sobie biora co chcą. Chciałem żyć..
Boże.... co ja tutaj robie?....Co się dzieje?” – pytania pozostające na razie bez odpowiedzi.
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 28-04-2010 o 15:19.
Sam_u_raju jest offline  
Stary 29-04-2010, 01:07   #140
 
Merigold's Avatar
 
Reputacja: 1 Merigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skałMerigold jest jak klejnot wśród skał
Szybciej!
Była pośrodku tego dziwacznego korowodu jaki tworzyli. Razem z Kubą parli do przodu wlokąc za sobą Dereka i George’a Wasowskiego. Albo raczej Metal ją ciągnął, sportowiec hamował a ona przebierała nogami próbując nadążyć. Czuła że dociera do krańca wytrzymałości. Jeszcze jeden krok a wypluje płuca, padnie i koniec.
"No i dobrze. Piekielny piesek posmakuje jej ścierwa, może się udławić, smacznego!"
Chciało jej się śmiać. Chciało jej się płakać. Miała już dosyć.
Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden. Jeszcze. Dalej! Szybciej!
Już niedaleko...

Światła latarek przed nimi migotały przypominając błędne ogniki, pozostawiając jasne smugi przed oczyma. Pogoda oszalała. Wierzchołki drzew wyginały się wręcz nieprawdopodobnie pod wpływem wściekłej zawiei hulającej wokół nich niczym oszalały demon.
Wysiłek i wycieńczenie nie sprawiały wcale że było jej cieplej. Robiło się jeszcze zimniej. Miała wrażenie że temperatura spadła poniżej zera. Przy oddechu z jej ust wydobywała się biała para. Lodowaty wicher zagłuszał ich krzyki, hamował kroki, wyciskał łzy z oczu wdzierając się kłującymi igiełkami do gardła i strasząc rozsadzeniem płuc.

Minęli Annie i Jenny. Krzyczała do nich by uciekały, ratowały się, szybciej! Nie wiedziała czy ją słyszały. Wichura skutecznie zagłuszała nawet wrzask.
Cyrus minął ich dźwigając kogoś na plecach, wyprzedzając ich zaledwie o parę kroków...
Coś ich doganiało, było już za nimi... To koniec. Nie mają szans. Może gdyby była sama, zdana tylko na siebie. Ale nie chciała być sama.
"Tak jest lepiej.." – pomyślała szaleńczo – "nie chcę być sama...!" – usiłowała pochwycić na powrót wyślizgującego jej się Dereka - Nie...!– obejrzała się za chłopakiem ginącym w oślepiającym blasku światła. Rażąca biel pożarła go prąc dalej naprzód.
Jeszcze jeden krok...
Blask pochłonął ją wypalając oczy, wżerając się potwornym bólem w mózg, pozbawiając jestestwa.
Biel.

*****************

Back in black
I hit the sack
I've been too long I'm glad to be back [...]


Muzyka hucząca jej w uszach. Coś lodowatego na twarzy.

„Co się dzieje? Gdzie ja jestem?!” - Dopiero po chwili zmusiła się do otworzenia kurczowo zaciśniętych oczu. – „Poważnie, gdzie ja jestem?
Musiało minąć trochę czasu zanim otumaniony strachem umysł zaczął przetwarzać szczegóły oddzielając marę senną od rzeczywistości.
„ To był tylko sen... Koszmarny sen...” - Próbowała uspokoić kołaczące jej wciąż jak oszalałe serce.

[…]
I got nine lives
Cat's eyes
Abusin' every one of them and running Wild..


Nagranie AC/DC bębniło jej w uszach. Odkleiła policzek od lodowatej szyby i zerwała z uszu słuchawki i-poda przerywając wokaliście w pół-słowa.
Jednostajny szum silnika. Zarysowujące się przed nią w półmroku sylwetki siedzeń. Rozmyte światła za oknem...
Autobus.
Jest w autobusie...
Wyprostowała się z niewygodnej, skulonej pozycji w jakiej musiała trwać przed dłuższy czas. Mięśnie dawały o sobie znać tępym bólem. Usiadła wygodniej rozglądając się po pomieszczeniu.
Siedziała blisko wejścia. Nie licząc niej autobus był pusty. Za oknami migotały niewyraźnie jakieś światła. Pojazd zaczął zwalniać. Dojeżdżali do przystanku.

Tylko gdzie? Już są w Kolorado? I gdzie reszta pasażerów?
Oblał ją zimny niepokój gdy przypomniała sobie niedawny koszmar. Gdy wsiadała do autokaru nie była sama, to nie był sen.
Gdzie się podziała reszta pasażerów? Wszyscy wysiedli po drodze? Tylko ona jedzie do samego Kolorado? Spośród około 20tu pasażerów?
- Możliwe – wzruszyła ramionami starając wytłumaczyć sobie że nie ma czego się bać
Bardziej możliwe od koszmaru sennego który jeszcze teraz sprawiał że paraliżował ją irracjonalny lęk.

- Końcowy przystanek, panienko – głos kierowcy zlał się w jedno z dźwiękiem otwieranych drzwi. – Proszę wysiadać. Dalej już dzisiaj nie jedziemy.
Starszy mężczyzna o twardych meksykańskich rysach spoglądał na nią z niepokojem i ... zainteresowaniem’

Czyżby krzyczała przez sen?
Próbowała uśmiechnąć się usprawiedliwiająco. Z zewnątrz dobiegł ją chłodny powiew powietrza. Nie była pewna czy powinna wysiadać... Spojrzała w okno próbując dostrzec coś przez pokryte deszczem szyby.

- Proszę się pospieszyć – ponaglił kierowca.

Zgarnęła swój plecak, wymamrotała słowa pożegnania i wyszła z autokaru.
Drzwi zamknęły się za nią z sykiem.
Dworzec Autobusowy Idaho Falls.
-To niemożliwe... – wymamrotała cofając się z powrotem do autokaru. – To musi by jakaś pomyłka... – za późno, pojazd już ruszał. Musi się zatrzymać, musi wpuścić ja do środka! – zaczęła walić pięścią w drzwi – Kierowca popukał się w czoło nawet nie zwalniając.
Sukinsyn!
Patrzyła jak autokar odjeżdża w noc i jeszcze przez chwilę zastanawiała się czy nie rzucić się biegiem za pojazdem, zmuszając kierowcę do zatrzymania się.
„To nie ma sensu.."– dała za wygraną. Musi przestać panikować, musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego...
„Pewnie pomyliłam autokary... albo...”
„To jak jakieś cholerne deja vu.”
Parę miesięcy temu przyjechała do Idaho Falls, wybierając miejsce na chybił trafił, pierwszą miejscowość do której odjeżdżał autokar. Miejsce dobre jak każde inne. Oddalone od Kalifornii. Uczelni. Daleko od szpitala. Idealne.
Idealnie upiorny dworzec.
Nie potrafiła określić co jej nie pasowało do zapamiętanego obrazu.
Miejsce było wyludnione, poza nią nie było tu żywej duszy, co potęgowało jeszcze uczucie niepokoju.
Czyżby zamykali ten dworzec na noc? Która jest w ogóle godzina?” - spojrzała na zegarek.
3:15 rano.
Dobrze, musi pomyśleć co dalej. Nie może wrócić do swojego mieszkania, bo właśnie wyprowadziła się. Oddała swoje klucze wierząc że już tu nie wróci...
Wyciągnęła telefon kierując się w stronę poczekalni.
Wybrała numer dziadków. Powinna do nich zadzwonić, uprzedzić ich by się nie denerwowali... Powiadomić że żyje...
Ale nie teraz. Dzwoniąc do nich o 3:15 rano dopiero by ich zdenerwowała. Oczekują ją po siódmej, zadzwoni do nich rano...
Wróciła do listy kontaktów, wybierając numer Cindy, najbliższej przyjaciółki. Miała nadzieję że uda jej się przeczekać do rana u dziewczyny... Nie pamiętała czy Cindy pracuje dziś na nocną zmianę czy ma wolne...
Brak sygnału.
Trzaski. Szumy. Szepty.
Omal nie odrzuciła od siebie telefonu.
Tylko nie to! Nie znowu!
Poczekalnia była pusta. Migocząca świetlówka dawała wątłe światło, wystarczające jednak by dojrzeć ściany i zakrywające je bazgroły. Dobrze znane łacińskie sentencje.
Poczuła jak nogi uginają się pod nią.
 

Ostatnio edytowane przez Merigold : 29-04-2010 o 07:56.
Merigold jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172