Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-11-2011, 20:48   #381
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
* * *

Siedząca przy łóżku w pokoju Blackaddera, pochylona i zgarbiona postać w trenczowym płaszczu, wyglądała, jakby wręcz zwisała na tym starym krześle. Opuszczona nisko głowa o zaczesanych, pociągniętych brylantyną włosach znajdowała się niemal między kolanami. Można by pomyśleć, że mężczyzna śpi, gdyby nie dymiący papieros w ustach, który to zniszczone, mocne dłonie raz po raz wyjmowały, aby strzepnąć popiół. Tytoniowy smród mieszał się w pokoju z wonią alkoholu i środków odkażających. Detektyw Dwight Garrett czekał.

Pościel zaszeleściła. Gdy postać w łóżku poruszyła się po raz kolejny, Garrett po raz kolejny podniósł leniwie głowę. Tym razem jednak uznał, że chory naprawdę się wybudza. Spokojnie wyprostował się na krześle, które zareagowało skrzypnięciem. Dłonie Dwighta jakby w poszukiwaniu zajęcia ujęły leżący obok elegancki kapelusz, a potem wyprostowały wgniecenie na jego główce. Detektyw odłożył spokojnie kapelusz na miejsce, widząc utkwione w nim spojrzenie leżącego człowieka.

Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Garrett nie spuszczając z anglika wzroku wyjął z paczki nowego papierosa, a potem jednym mocnym ruchem popchnął otwartą paczkę po stoliku stojącym obok łóżka. Jadąc z cichym szelestem zatrzymała się tuż obok ręki chorego.
Spojrzenie detektywa na chwilę opuściło twarz rekonwalescenta, poświęcone odpalanemu właśnie papierosowi. Trzask metalowej zapalniczki zabrzmiał w tej ciszy jak wystrzał. Garrett zaciągnął się z lubością, a potem lekko pochylił się ku przodowi, znów wpatrzony w leżącego mężczyznę.

- Edmund...- głos siedzącego był niski i dość chropowaty - Poznajesz mnie? Wiesz, kim jestem?

Blackaddera obudził ostry zapach papierosowego dymu. Od razu pomyślał o szeregowym Williamsie, tylko co do ciężkiej cholery miałby on robić w kwaterze porucznika? Edmund otworzył lekko oczy. Jak się okazało wcale nie znajdował się koszarach swojego regimentu, lecz w zupełnie obcym miejscu. Momentalnie wróciły wspomnienia owej feralnej nocy, zrujnowany meczet, tajemny rytuał i smok. Zaraz też przypomniał sobie jak skończył biedny żołnierz. Niemal w tej samej chwili usłyszał czyjś głos. Wzrok Anglika padł na spowitego siwym obłokiem mężczyznę. Gdzieś w głębi głowy Blackadderowi zaczęły jawić się niewyraźne obrazy. Twarze i zdarzenia były rozmyte, ale spośród nich porucznik w pewnym momencie wyłowił potrzebną mu informację. Ten głos, papierosowy aromat i charakterystyczne oblicze pasowały tylko do jednej osoby. Choć było to dziwne to Edmund znał tego człowieka.

-Garrett? Dwight Garrett?- odpowiedział niepewnie.

Garrett przyglądał się mu jakiś czas z dość dziwnym wyrazem twarzy, sprawiając wrażenie jakby chciał od razu coś odpowiedzieć. Ale tylko milczał, raz tylko otworzył nieznacznie usta by zaraz je zamknąć. Palił. W końcu, poruszył się na krześle.

- Poznajesz. To dobrze. - w ciszy rozległ się głos Dwighta - Jest nadzieja, że mózg nie ucierpiał. Choć zapewne z pamięcią będą jeszcze długo problemy. Jak się czujesz? Co pamiętasz z tej całej awantury?

Porucznik wspiął się na łokciach i zajął wygodniejszą pozycję na łóżku. Wspomnienia z owej feralnej nocy przesuwały się powoli. Wszystko, co Anglik zobaczył było tak niewiarygodne, że jego umysł starał się wyprzeć część wspomnień. Jednego jednak nie dało się ukryć.

-Cholera...czy tam- Edmund jeszcze raz przywołał obraz spod zrujnowanego meczetu.
-Czy tam był smok?

Siedzący na krześle mężczyzna pokiwał tylko głową, nie przestając palić. Na dobrą sprawę nie było wiadomo, czy jest to odpowiedź dla pytającego, czy raczej do swoich myśli.

- Czasem, krewniaku...- zaczął z namysłem, ale przerwał mu nagły kaszel. Dopiero, gdy ten się zakończył, Dwight zaczął jeszcze raz. - Czasem bywa tak, że zupełnie niezależnie od swojej woli czy winy...zobaczysz coś, czego nie powinieneś był zobaczyć nigdy. Nie masz na to wpływu, ale ten jeden fakt zmienia wszystko. Kansas is going bye-bye.

Garrett zrobił pauzę na zaciągnięcie się dymem. Syknął jak wąż, zaciskając zęby.

- Twoje życie już nigdy nie będzie takie same, a ty masz dwa wyjścia. Albo pogodzić się z tym jak mężczyzna i zostawić wszystko za sobą. Albo jak robiąca pod siebie ciota, z płaczem próbować przekonać wszystkich że nadal wszystko musi pozostać takie jak było. Ale tak nigdy się nie stanie. Co raz zostało przerwane, nigdy się już nie zrośnie.

Dwight po raz pierwszy od rozpoczęcia tego przydługiego monologu popatrzył Edmundowi prosto w oczy.

- To tak jak z błoną dziewiczą. Nadajemy na jednej częstotliwości, kuzynie?

Edmund doskonale rozumiał Garretta. Mało kto uwierzyłby w opowieści o smokach, czy walczących z kultystami kotach. Było to raczej mało wiarygodne usprawiedliwienie opuszczenia posterunku na tak długi okres. Nawet, jeśli była to prawda. Choć sama myśl o przyznaniu się do dezercji wywoływała w Angliku wstręt wszystko wskazywało na to, że nie miał zbytniego wyboru i będzie się musiał z tym oswoić. Ponadto jakieś dziwne przeczucie mówiło mu, że musi zawierzyć swojemu dawno nie widzianemu kuzynowi. Działo się coś ważnego i Blackadder powinien wziąć w tym udział.

-Rozumiem co masz na myśli. Ubrałeś to w dość specyficzne słowa, ale rozumiem. W tej chwili nie mam zbyt dużego pola manewru. Niestety- Edmund zamilkł na chwilę spoglądając przez okno.

Praktycznie w ciągu jednej nocy całe jego dotychczasowe życie poszło w zapomnienie. Przestał być oficerem, dumnie reprezentującym Koronę Brytyjską. Kim jest teraz? Zdrajcą, uciekinierem, a może już został uznany za martwego? Z drugiej strony, jakie miało to teraz znaczenie.

-Zanim podejmę jakiekolwiek kroki, chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę widziałem. Z czym mamy do czynienia?

To było wiele dni temu. Co takiego powiedział Dwight Garrett, że Edmund wyruszył z nimi do Persji, stawić czoło budzącej się w pisakach pustyni grozie...

* * *

Jakiś czas później w salonie gościnnego domu Saniyi Isry Samary odbywała się narada nad dalszym planem wyprawy. To, jak się do niej przygotują, mogło zdecydować o jej powodzeniu i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Nagłe nagromadzenie się w pokoju gryzącego w oczy dymu mogło oznaczać właściwie tylko dwie rzeczy. Pożar. Albo Garrett. Tym razem okazało się, że to ta druga opcja. We framudze pojawił się znajomy kształt detektywa. Zionęło od niego alkoholem, ale mimo to wyglądał jednak elegancko, w wyprasowanym starannie ubraniu i dopasowanej marynarce.

- Hello, sunshine...Pięknie wyglądasz, jak zawsze. - Uśmiechnął się od progu i puścił oko do Amandy. Potem ściągnął spojrzenie Włocha i stuknął wyprostowanym palcem o rondo swojego kapelusza.

Amanda zarumieniła się lekko i zaraz zezłościła na siebie, bo za nic nie mogła sobie wytłumaczyć jak Dwightowi zawsze to się udaje.

- Witam mojego ulubionego detektywa -odpowiedziała.

- Serwus, Luca. Mogę wejść?

Najwidoczniej nie przejmował się zbytnio otrzymaniem potwierdzenia, bo już w chwili, gdy to mówił dawał pierwszy krok. Wyglansowane buty stukały po podłodze, gdy przechadzał się powoli, biorąc do ręki jakieś drobne przedmioty i oglądając je sobie leniwie. W pewnym momencie odłożył na miejsce znalezioną paczkę zapałek i odwrócił się do nich.

- Słuchajcie. Jest plan. Plan na Teheran. Żeby nie rozstrzelali nas już na granicy za kolor skóry, musimy zagrać pewną szopkę. Pojedziemy tam jako przedstawiciele wielkiego koncernu naftowego. Ja zagram Prezesa. A czym byłby Prezes bez...- popatrzył z uśmiechem na Amandę - ...bez asystentki.

Nagle zamyślił się i przeniósł wzrok na Lucę.

- Hmmm...Ty jesteś raczej za młody na członka misji handlowej. Może...Myślę, że mógłbyś wcielić się w rolę mojego syna, którego bogaty ojciec przyucza już do tego, by w przyszłości objął jego imperium.

Zaciągnął się dymem i spokojnie popatrzył na każdego z nich z osobna.

- Co wy na to?

Amanda spojrzała na Lucę jakby mówiąc “a nie mówiłam” i powiedziała do Garreta:

- Cieszę się, że jest jakiś plan. Podróż incognito powinnam nam się lepiej przysłużyć niż nasze obecne tożsamości. Ja się zgadzam Dwight. Potrafię pisać na maszynie i parzyć kawkę, więc myślę, że sobie poradzę... Panie Prezesie - dodała ze śmiechem.

Dwight wyszczerzył się tylko w odpowiedzi.

Chłopak kiwnął głową na potwierdzenie jednocześnie wzruszając ramionami w geście świadczącym że jego zdaniem udawanie syna czyjegoś ojca nie powinno sprawić mu kłopotu. Garrett na upartego mógłby uchodzić za jego ojca. Był w odpowiednim wieku. Jedno się tylko w tym wszystkim chłopakowi nie podobało.

- Bogaty ojciec przyuczający syna? - zapytał z kwaśna miną wymownie spoglądając na swoje buty. Faktycznie, ledwo trzymały się w całości, podobnie zresztą jak cała reszta garderoby Luci.

- Oczywista, potrzebne będą zakupy. - Dwight podążył spojrzeniem śladem jego wzroku i skrzywił się - Tego nie unikniemy.

Wzrok z butów powędrował znów w górę, aż zatrzymał się na oczach Luci.

- Ale to jest prostsza część. Trudniejsza rzecz to udawanie przyzwyczajeń i całej reszty kogoś, kim się nie jest. Dasz radę zachowywać się jak szczeniak, który może sobie pozwolić na podcieranie się franklinami?

- To na pewno będzie trudniejsze, ale mogę pomóc Luce w nauce obycia towarzyskiego i przede wszystkim w stylizacji. - wtrąciła Amanda - Fryzura, garderoba i trochę etykiety wystarczą na prosty kamuflaż. Od Amerykanów zresztą mniej się wymaga znając nasze “narodowe nieokrzesanie”...

To było COŚ. Z każdym wypowiadanym przez tych dwoje zdaniem oczy chłopaka robiły się coraz bardziej okrągłe ze zdziwienia. Miał udawać syna dzianego gościa? Tak samo dzianego jak tatko? Obycie towarzyskie? Wszystkie te “ą” i “ę”? Cholera, z tym mogło być najgorzej, ale skoro Garrett da radę.... to czemu by nie on? W końcu to musi nie być takie trudne. Byle się nie obudzić. - myślał sobie zaskoczony aktualnym obrotem spraw Luca - Byle się tylko teraz nie obudzić. Szkoda by było tak pięknego snu...

Garrett wydawał sie coraz lepiej bawić.

- No, skoro Panna Gordon zrobi z Ciebie bóstwo...To może się udać.

Papieros zastygł nagle na wardze nowojorskiego detektywa.

- Chyba że czujesz ze całkiem zawalisz? Bo jeśli tak, to może po prostu poudajesz służącego...?

- Z dwojga złego to już lepiej wypacykowanego landryna. - odpowiedział szybko Luca. Do udawania służącego, zdawał sobie doskonale sprawę pomoc Am... miss Gordon nie będzie potrzebna. No i od dawna już tęsknił za porządnym obuwiem.


* * *


Walter jakiś czas po libacji odnalazł Garetta w sytuacji, która pozwoliła im stoczyć rozmowę sam na sam. Detektyw mógł zaobserwować pewne niepokojące zmiany u księgowego i wcale nie chodzi tu o brak dłoni, raczej o szaleństwo w jego oczach. Szaleństwo, które przy akompaniamencie braku okazywanych emocji i pragnienia mordu, mogą go wyraźnie zaniepokoić.

-Wiem, że sytuacja w Teheranie jest przesrana i nie ma znaczenia, w jaką szopkę ubierzemy nasz pobyt w tym mieście. Będziemy skazani tylko i wyłącznie na siebie. Ani Mahuna, ani Saniya nie znają tam nikogo, kto mógłby nam pomóc. Dobrze wiesz, że prośby nie przekonają tych skurwieli do tego, żeby zaprzestali swojej działalności. Powiedz mi, jakim obenie dysponujemy arsenałem i czy masz jakiś pomysł na powiększenie go. Lepiej zrobić to teraz, czy w Teheranie?

Dwight zdawał się znajdować prawdziwą fascynację w rozgrzebywaniu popiołu do połowy nadpalonym, tlącym się nadal papierosem.

- Broni będziemy tam potrzebować, to na pewno. Wątpię jednak, byśmy mogli coś tam wwieźć. W obecnej sytuacji politycznej pewnie trzepią na granicy każdego, a już na pewno gromadę podejrzanych białasów. Chyba że...Chyba że posiadanie i wwiezienie gnatów byłoby tam dozwolone, kwestia prawa i obyczaju. Zapytam Pannę Kicię, ci ludzie, którzy robią nam dokumenty, muszą wiedzieć takie rzeczy. Jeśli potrzebne byłyby pozwolenia, moglibyśmy poprosić również o nie, A jeśli nie...

Detektyw wreszcie podniósł papierosa i włożył go do ust, na nowo rozniecając ogienek i zadymiając okolicę.

- To pozostaje czarny rynek. W takich momentach dziejowych broni na mieście powinno być pod dostatkiem.

Wiedzieli już, co muszą zrobić na miejscu, pozostało jeszcze, jak to zrobią.
 
Armiel jest offline  
Stary 05-11-2011, 20:49   #382
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
ROZDZIAŁ PIĄTY

SAMUM ARYMANA




[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=QJhVM930YXY[/MEDIA]

Cytat:
Staroirański bóg Angra Mainju oznaczał "Złego ducha" lub też "ducha Zniszczenia". Niektórzy badacze uznawali go również za perskiego księcia zła, czy nawet boga zła i ciemności, kłamstwa i zniszczenia, złych czarów i czarnej magii. Niektórzy tubylcy przypisywali mu rolę przywódca mitycznego i nienazwanego zła przebywający w ciemnej, cuchnącej otchłani i bez wątpienia był to pierwowzór naszego chrześcijańskiego Szatana. Według Zaratustry, który był kuszony przez Arymana, ale wyszedł z tej próby zwycięsko, to właśnie Aryman sprowadził śmierć na Ziemię, zabijając pierwowzór człowieka i zwierząt. W mazdaizmie (zaratusztrianizmie) było to uosobienie zła, ciemności i kłamstwa, w dualistycznej koncepcji tej religii wróg Spenta Mainju (czyli "ducha Stworzyciela"), emanacji Ahura Mazdy. Angra Mainju toczy z nim odwieczną walkę, której celem jest zniszczenie świata, do pomocy stworzył armię demonów – dewów. Demonami tymi były - między innymi- zawiść, zazdrość, nienawiść, chciwość itp, chociaż niektórzy uznawali, że to nie były demony, lecz dzieci zrodzone z bluźnierczego związku Arymana i ludzkich kobiet. Przeklęte przez los istoty skazane na wieczną tułaczkę po świecie. W późniejszych źródłach przeciwnikiem Angra Mainju jest sam Ahura Mazda. Angra Mainju nie ma jednak siły twórczej i na końcu dziejów zmagania dobra ze złem poniesie ostateczną klęskę - zgodnie z legendami plemion, których historyczne korzenie sięgają starożytnej kolebki cywilizacji – Persji.
Aryman dorównuje potęga swemu bliźniaczemu duchowi, Ahura Mazdzie, ale, zgodnie z przepowiednia Zaratustry, ostatecznie zostanie pokonany przez "wszechwiedzącego pana nieba i ziemi". Manichejczycy twierdzili, że "materia" jest źródłem i jestestwem Arymana, wyłoniła się z Królestwa Ciemności wraz z demonami, ogniem, dymem nieprzychylna pogoda i kobietami. Aryman, według manicheizmu, stworzył zarówno Adama, jak i Ewę.



Cytat:
Aži Dahaka, Zahhak ("wąż Dahak) – był mitycznym królem-smok, który objął władzę nad Irańczykami po utracie przez Dżamszida, z powodu popadnięcia w pychę, boskiego charyzmatu - chwareny.
W późniejszych źródłach przedstawiany, jako król-tyran, któremu z ramion wyrastają czarne węże. Jego tyrańskie rządy to czas nieszczęść i suszy oraz chorób. Wziął do swego haremu siostry Dżemszyda. Dla węży Zahhaka w dworskiej kuchni przygotowywano pożywienie każdorazowo z mózgów dwóch chłopców. Lecz kucharze Ermail i Kermail każdorazowo ratowali jednego chłopca, a zamiast jego mózgu, dodawali do pożywienia mózg barani. Lud wspominał rządy Dżemszyda i marzył o wybawieniu od króla-tyrana.
Aži Dahaka został w końcu pokonany przez Feriduna (lub, w wersji awestyjskiej, Traetona), który wyzwolił uwięzione przez smoka kobiety. Zgodnie z legendami Feridun nie zabił demona, lecz przykuł go do góry Demawand (motyw znany również m.in. z mitologii nordyckiej i słowiańskiej: Loki, Fenrir, diabeł przykuty do słupa - osi świata. Ma on zostać zabity przez pierwszego człowieka, który zmartwychwstanie, herosa Garszaspa.
Mężczyzna o brązowych oczach i ciemnej, równo przyciętej brodzie, przyglądał się z niepokojem ciężarówkom jadącym przez upstrzone kamieniami, rdzawe pustkowie. Siateczka zmarszczek wokół oczu pogłębiła się, kiedy brodaty człowiek prowadził wzrokiem konwój.
Obserwator wiedział, dokąd jadą te samochody i nie podobało mu się to w najmniejszym stopniu. Tamto miejsce powinno omijać się z daleka. I przede wszystkim nikt nie miał prawa znać jego położenia. A jeśli ktoś już o tym miejscu wiedział, to obserwator doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co dla niego oznacza ten fakt. Zadrżał. Oczy zwęziły się w wąską linię.
Kiedy pył po pojazdach opadł, mężczyzna ostrożnie opuścił swoje stanowisko i wsiadł na konia ukrytego za wzniesieniem. Był tego pewien, że przeklęte ruiny zostały odnalezione. W takiej sytuacji czekało go wiele niebezpiecznej pracy, a piasek w klepsydrze zaczął przesypywać się wyznaczając tempo działań. Mężczyzna ścisnął wierzchowca udami i zaczął oddalać się od kierunku, w którym pojechały ciężarówki. Wyraźnie jechał w stronę widocznych niedaleko kamienistych wzniesień, drgających w rozgrzanym, pustynnym powietrzu.
Niedługo, jak przeczuwał odjeżdżający, zacznie znów wiać Samum Arymana. Musiał przygotować do niego siebie i innych najlepiej, jak potrafił.


WSZYSCY

Egipt opuścili 5 listopada o świcie, wsiadając w wykupione specjalnie dla nich miejscówki i kierując się w stronę Portu Saidu. Pociąg, którym jechali był prawie pusty. Przez tygodnie, jakich potrzebowali na rekonwalescencje, większość białych już zdążyła się ewakuować.
Towarzyszył im zmyślny Ahmed, którego Garret, Hiddink i Vivarro poznali podczas jazdy do „gaju pomarańczowego”. Młodzieniec bystry, wygadany i ślepo oddany swojej pani.
Przywódczyni kultu Bast w Kairze dotrzymała słowa. Także tego danego Garrettowi. No, ale przede wszystkim opłaciła im podróż do samej Persji, pomogła zmienić posiadaną walutę w bardziej przydatne zasoby – złoto, kosztowności i precjoza. Poprzez swoje tajemnicze kontakty udało się jej także dać listę kilku ludzi w Teheranie, którzy mogli im pomóc na miejscu w organizowaniu wypadu czy nabyciu sprzętu, łącznie z bronią. Nie byli, jak to określiła, „wtajemniczeni w sprawy, w których niewielu ludzi było wtajemniczonych”. Jednym słowem – byli to zwyczajni przemytnicy, paserzy i handlarze śmiercią. Ale lista mogła okazać się przydatna na miejscu.

Ustalono, że zminimalizują ryzyko podróży przez ogarnięte wojenną zawieruchą wybierając drogę morską. Dłuższą, lecz w ich opinii bezpieczniejszą od podróży koleją przez kilka krajów.

Saniyya Isra Samara załatwiła im czarter. Okręt pod banderą francuską noszący nazwę „Vagabonds Cheerful”, który w porcie odszukali bez trudu. Jego kapitan Jean – Patrick, okazał się być zupełnie niepodobny do Żabojada. Zarośnięty, mrukliwy trzymający w ryzach mieszanej skóry załogę statku za pomocą żelaznego pręta. Dla pasażerów był jednak dość uprzejmy. Okręt nie zapewniał luksusów, ale był w dość dobrym stanie. Co prawda nieco wysłużone i straszliwie głośno pracujące silniki, nie pozwalały na zbyt dobry odpoczynek, ale statek płynął wyznaczonym kursem ze stałą prędkością.

Trasa była dość długa. Morze Czerwone, potem Zatoka Adeńska, następnie – ciągle trzymając linię brzegową w zasięgu wzroku – Morze Arabskie. W końcu, po trzech męczących dobach, okręt wpłynął na wody Zatoki Omańskiej by po kilku kolejnych godzinach znaleźć się na dość tłocznych wodach Zatoki Perskiej.

10 listopada 1921 roku statek zatrzymał się na redzie w małej mieścinie Abadan nad brzegiem morza. Byli w Arabistanie, kraju tuz obok Persji (Iranu) rządzonej twardą ręką Rezy Khana. Od Teheranu oddziałało ich teraz ponad tysiąc kilometrów lądu. Jean – Patrick bez słowa zwiózł ich na ląd motorówkami pozostawiając na nieznanej ziemi. No, może nie do końca nieznanej. Saniyya Isra Samara zdała ostatni egzamin i mieli namiar na kogoś, kto nazywał się Basha Tuphar – kapitan tutejszego garnizonu wojskowego. Miał on zapewnić im ostatni odcinek drogi do Teheranu i wprowadzić na terytorium Persji. Zaczynał się kolejny etap ich podróży.


* * *


Bashra Tupar okazał się być skorumpowanym, otwartym na złote prezenty Aniyyi sukinsynem. Podczas całej rozmowy szczerzył się do dziewczyn, błyskając kilkoma złotymi zębami, i podkręcając solidne, oficerskie wąsiska. Ale miło całej tej błazenady i wypinania żołnierskiej piersi, za złoto zrobił to, co do niego należało.

Odpoczywali tylko jeden dzień – w małym, obskurnym i nie wartym wspomnienia hoteliku - i następnego dnia stawili się na umówionym miejscu – stacji kolejowej.

Bashra Tupar czekał tam na nich przy przeglądając stojących przy ciężkim pociągu żołnierzy.



Okazało się, że transportem, który miał ich dowieźć do Teheranu, był wojskowy pociąg z rekrutami do rewolucyjnej armii Reza Khana. Pięknie!

Bashra Tupar wyjaśnił im jednak, że nie muszą się niczego obawiać. Że będą mieli do swojej dyspozycji cały wagon i nie będą mieli okazji do spotkania z rekrutami, jeśli zachowają się rozsądnie. To dawało nadzieję.

Faktycznie. Mieli wagon razem z oficerami. Dla zachowania przyzwoitości mężczyźni przesłonili jego część i oddali do dyspozycji kobiet. Cóż. W pociągu wojennym krajów wyznających islam w sposób wręcz fanatyczny raczej nie przewidziano obecności kobiet. Szczególnie spoza tego kręgu kulturowego.

Nie mieli już za bardzo wyboru. Pociąg miał jechać ze średnią prędkością 40 km na godzinę. Co oznaczało, że będą musieli w nim spędzić tylko półtorej doby. Nie było to długo, jednak i tak – zważywszy na okoliczności – mogło zmęczyć.


* * *

Kolejna podróż pociągiem w ich życiu. Tym razem w dosyć niekomfortowych warunkach – transportem wojskowym na niewygodnych, drewnianych siedzeniach i ze zwykłymi porcjami żołnierskimi podawanymi w metalowych menażkach. Mimo, że pociąg wlókł się niemiłosiernie, mimo, że czas dłużył się jak diabli, to jednak do Teheranu dotarli bez większych problemów.

Bashra Tupar pożegnał ich serdecznie, całując na arabską modłę po policzkach i w końcu – 12 listopada – stanęli zmęczeni i przepoceni przed dworcem w Teheranie. Podróż wojskowym transportem uwiarygodniała im „przykrywkę” i dzięki temu nie mieli problemu z odprawą graniczną.

Teheran okazał się dość żywym miejscem.



Przed budynkiem dworca stał rząd taksówek, poruszali się szukający zarobku tragarze. To, co ich mogło niepokoić to widok uzbrojonych tubylców i wiszące tu i ówdzie sztandary. Dało się wyczuć atmosferę rewolucji – podniecenia i niepokoju.

Bez trudu znaleźli transport do jakiegoś hotelu, w którym widok obcokrajowców nie budził zdziwionych czy nieprzychylnych spojrzeń. Bashra Tupar ostrzegł ich, by starali się ograniczać w rozmowach po angielsku. Reza Khan wyzwolił Iran nie tak dawno, by niechęć, czy wręcz wrogość do Brytyjczyków wyparowała z rozgorączkowanych, tubylczych głów.

Teheran nie różnił się za bardzo od miast regionu, które już mieli okazję poznać. Był duży, ruchliwy i głośny, wypełniony ludźmi w egzotycznych strojach i flagami z arabskimi napisami.




Taksówkarz dowiózł ich do imponującego hotelu noszącego nazwę „Hotel de Ville”. Na jego widok serce zabiło szybciej w badaczach, którzy mieli okazję przeglądać zapiski ze zniszczonego sklepu Abdula Brudasa.



To był ten sam budynek, który Abdul miał w swoich „notatkach”. Zatem ... byli na miejscu.

Teraz pozostała im jedynie sprawa podjęcia tropu. Najpierw jednak każde z nich marzyło o kąpieli i łóżku.
* * *


„Hotel de Ville” zaskoczył ich w dwojaki sposób. Raz niemile, a raz mile.

Niemile, dlatego, iż okazało się, że jest problem z miejscami, ponieważ w hotelu trwa remont części pokojów i jest sporo gości z całego świata. Mile, – ponieważ wiedząc, że obcokrajowcy mogą mieć problem ze znalezieniem innego hotelu, kierownictwo otworzyło specjalnie dla nich dwa dwuosobowe, pachnące świeżą farbą, pokoje. To rozwiązało problem z zakwaterowaniem.

Zmęczonym podróżnikom starczyło sił jedynie na zjedzenie kolacji, kąpiel i padnięcie do łóżek.

Noc przespali jak zabici, po raz pierwszy od tygodnia w wygodnych łóżkach, w miękkiej, pachnącej pościeli. Dopiero w takich chwilach, jak ta, ludzie doceniali luksusy cywilizacji – toalety w pokojach, bieżącą wodę, ciepłe łóżko i ciszę, kiedy zmęczone ciało próbuje odpocząć po trudach dnia.

Teheran zdążył się obudzić dużo wcześniej, niż oni.

Zaczynał się dzień 13 listopada i – czego jeszcze badacze tajemnic nie wiedzieli – nieubłagany wyścig z czasem.

Czy tego dnia potrzebna im będzie lista zrobiona przez Saniyyę Isrę Samarę?

Cytat:
Hasib Yousef – handlarz końmi i wielbłądami,
Iman Osama – tłumacz, przewodnik po tutejszych plemionach,
Arkadi Kolyenko - handlarz bronią,
Deniz Alp zwany Turkiem - organizator wypraw na tereny dzikie,
Mirabella Giosetta - koordynatorka działań Czerwonego Krzyża na terenie Persji,
Amal Farooq - handlarz towarami wszelakimi,
Raphael Florentin - przemytnik i fałszerz, powiązany z lokalnym półświatkiem.
Czekało ich sporo pracy – to wiedzieli. A nastroje społeczne wokół były takie, że im szybciej opuszczą Iran, tym zdrowsze to dla nich może się okazać.
 
Armiel jest offline  
Stary 10-11-2011, 07:27   #383
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Teheran.

Coraz głębiej w rzyć świata. Coraz więcej miejsc o których nigdy nie słyszałem, o których pewnie nawet nie chciałbym słyszeć. Coraz więcej ludzi i stworzeń, których nie chciałbym spotkać. Wszystko w imię zlecenia, które już dawno rozrosło się do rozmiarów jakich nigdy nie można się było spodziewać. Jakich nie przewidziałby nikt o zdrowych zmysłach.

O podróży dało się wiele powiedzieć, z czego niewiele dobrego - ale jednak podróż w której docieramy do celu jest przecież dobra. W trakcie rozmaitych sytuacji mających miejsce w długiej drodze nie było nawet konieczności odgrywania naszego naftowego teatrzyku. Stawaliśmy się delegacją naftowych krezusów w zasadzie tylko na momenty, w których kontrolowano nasze dokumenty. W pozostałym czasie, dotykając od czasu do czasu dla pewności przez ubranie świeżo spreparowanych dokumentów poświadczających nasze nieprawdziwe tożsamości, ponuro znosiliśmy trudy podróży, pogrążeni we własnych, bliższych i dalszych wspomnieniach...


* * *


-Wreszcie jestem spokojny, bo wiem, że Emily żyje, ale nic nie straciła ze swojego cholernego temperamentu - odezwał się Walt. -Powiedz mi, Dwight, bo nie śledziłem z oczywistych względów, sytuacji na bieżąco. Na czym stoimy?
- Na wielkiej kupie gówna, Walt. - odparł z poważną miną Garrett - Stoimy na niej i zapadamy się coraz głębiej, i głębiej...I głębiej.
Walter się zaśmiał: -Kiedy zdejmiesz wreszcie te różowe okulary, Garett? Mi się wydaje, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko. Mamy jakieś nowe tropy? Plan, co dalej?
- Blisko czego? - odpowiedział pytaniem- Śmierci? Czy szaleństwa.
-To dlatego, że od początku nie chciałeś w to wierzyć. Ja wierzyłem, dlatego jest mi chyba łatwiej przejść nad tym do porządku dziennego - wyciągnął lewą rękę w kierunku szklaneczki, stojącej na stole i dopiero gdy omal jej nie przewrócił kikutem dłoni, zreflektował się, co robi. -Przepraszam, ciągle się zapominam - wyszeptał zmieszany.
- Ta, rzeczywiście. - z właściwym sobie sarkazmem ciągnął Dwight - Dobrze że od początku wierzyłeś, dzięki temu rzeczywiście jesteś teraz w świetnej formie. Zresztą, ja nadal w to wszystko nie wierzę.
Przepił, zaciskając na chwilę wargi i przymykając oczy.
- Plan jest, oczywiście. Mamy właściwie tylko jeden trop. Z kraju, w którym tubylcy zamierzają właśnie obalić władzę białych, wybieramy się do kraju, gdzie to już się stało i gdzie na białych poluje się jak na ostatnich niedobitków opresyjnego systemu. To, że do tej pory prawie wszyscy żyjemy, jest cudem. To, że przeżyjemy tę kolejną wycieczkę, będzie cudem nad cudami. Pieprzonym rozstąpieniem się Czerwonego Morza, bo jakiś fagas machnął swoją przypominającą kutasa laską.

Garrett miał kaca.

Wtedy do pokoju wszedł Hiddink, który pomimo zabandażowanych żeber spokojnie palił cygaro, a na drugiej ręce trzymał kota. Hiddink prócz spodni i bandaża nie miał nic na sobie.
- O czym gadacie? Pewnie o kobietach.


* * *


O kobietach. Do tej pory nawet nie zdawałem sobie sprawy, że nie wszędzie na świecie jest z nimi tak samo. W Iranie, gdzie właśnie zmierzaliśmy, obowiązywało ostre prawo islamiczne. Panienki nie mogą tam poruszać się bez męskiego towarzystwa. Ciekawy pomysł. Dowiedziałem się przy okazji, że nie muszą kryć twarzy. Nie muszą. Tylko mały szczegół - narażają się na ataki fanatyków. Kraj, w którym mężczyźni zakazywali panienkom pokazywać swoje ładne buzie, wydawał mi się chory. Ale to było niczym, w porównaniu z tym czego dowiedziałem się zaraz potem.

- Nie ma alkoholu.
- Jak to, kurwa, nie ma alkoholu?
- Za spożywanie alkoholu - kara publicznej chłosty. Za nagminne łamanie tego prawa - śmierć przez ścięcie.

Boria był wkurwiony. Co ja miałem powiedzieć? Może kurwa jeszcze papierosów zakarzą, hę?! Jeśli tak, to poczekajcie na Garretta. Myślicie, że mieliście już w Iranie rewolucję? Nie, tak się wam tylko wydawało. Jak nie będę mógł zapalić - wtedy dopiero zobaczycie, co to znaczy prawdziwa rewolucja.

A miałem taki dobry humor, przecież. Po tej solidnej popijawie, która wprowadziła mnie w dobry nastrój. Utrzymywał się długo i pewnie nawet w drodze do Teheranu był sobie podśpiewywał, gdyby później nie okazało się że na miejscu za opróżnianą piersiówkę mogą ściąć mi mój garrettowski łeb.

Ale impreza była w dechę.


* * *


- Dwight pilnuj go, jak sięgnie po flaszkę … strzelaj.
- Jasne. - mocno już wstawiony Garrett wyciągnął nagle gnata zza pazuchy i śmiejąc się z papierosem w zębach wycelował broń w butelkę...
- Chodź kiciu. Ty się mnie nie wstydzisz prawda? - spytał głaszcząc kotkę.
- Miauuuuu - odpowiedziała kotka przymilnie zadowolona z drapania.
W pewnym momencie Walter, który ledwo już stał na nogach, podniósł się i podniósł szklaneczkę, jak do toastu: -Panowie, chciałem skorzystać z okazji i wam wszystkim coś powiedzieć. Chciałem... chciałem wam.. podziękować. Naprawdę. Przez cały ten czas, jak te bestie się nade mną pastwiły, trzymała mnie przy życiu tylko myśl, że po mnie wrócicie... I zrobiliście to! Dziękuję wam, towarzysze. Zdrowie!

-Czy coś mnie ominęło, panowie?- w drzwiach niespodziewanie pojawił się Blackadder spoglądając z pewnym zażenowaniem na słaniającego się Choppa.
- Nu daawaj - powiedział nieznany mu mężczyzna mocno zaciągając - Kuzyn Garretta, da?
-Witamy, panie Blackadder. Garett, ty nigdy nie przestaniesz nas zaskakiwać - zakończył Walt i ciężko opadł na kanapę.
- Siadaj, kuzynie...- z jednym okiem przymkniętym, a drugim szeroko otwartym, pijany Dwight nie przestawał celować z rewolweru do butelki - Niech ktoś naleje mojemu ziomkowi...
Boria zajął się dopełnieniem honorów gospodarza butelki. A właściwie...miał się zająć. Gdy tylko bowiem jego dłoń zaczęła przesuwać się w kierunku ustawionej na stoliczku flachy...

Dwight wystrzelił z pistoletu... Huk wystrzału poniósł się korytarzami, a butelka widowiskowo eksplodowała obryzgując siedzących najbliżej wysokooktanowym napojem.

A to był dopiero początek balangi...


* * *


Hotel był na dobrą sprawę pierwszym miejscem, gdzie mogliśmy zagrać naszą małą komedię. Grałem zblazowanego krezusa, jak większośc nafciarzy wystarczająco bogatego by nie bawic się w przesadną etykietę. Amanda była asystentką, Chopp księgowym, Hiddink i Lynch doradcami od innych kultur, a Luca synalkiem. Powiązanie Emily nie było jasne, bo też i ona od dawna już nie była jasna. I kuzyna. Zameldowaliśmy się w de Ville i to było pierwsze przedstawienie. Z początku zająłem się tworzeniem pozorów grupy, budowaniem jej wizerunku poczynając od recepcji do boyów hotelowych włącznie. Dlatego dołączyłem do załogi nieco później, w połowie pierwszego zgromadzenia.

Zajęta rozmową, częśc grupy nawet nie zauważyła jak się dosiadłem.
- Co do mnie, to jak mówiłem sprawdziłbym “Piaski Persji”, jako że podaję się za Morgana Vivarro chętnie poszedłbym tam z Emily i Borią. - mówił Herbert -Z tej listy sądzę, że na razie warto sprawdzić Florentina, tacy ludzie na ogół sporo wiedzą. Warto również w naszym hotelu sprawdzić, czy czegoś nie wiedzą o Natalie. W końcu z jakiegoś powodu Abdul Brudas miał zdjęcie tego budynku. Z koleji Larkin zapewne nie siedział cały czas w Teheranie. List nadał z prowincji, zatem coś o nim mogą wiedzieć Ci wszyscy handlarze, tłumacze i przewodnicy. Ale to raczej jak już nie będziemy mieli żadnego tropu.
Hiddink w zadumie puścił spory kłąb dymu rozkoszując się dobrym cygarem.
- Co o tym sądzicie?
Boria wolał pogadac z Kolyenko. To miało sens. Ja natomiast też chciałem zaczynac od Piasków Persji. Może tylko już nie tak bardzo zaznaczając swoją obecnośc jak w tym hotelu.
- Ja pójdę z tobą, Herb. - powiedziałem krótko. Wyjąłem nową paczkę, z szelestem poddała się mym dłoniom.

-Znam go. Znam porucznika Richarda Corbina. - mówił Edmund - Cholera, wypiłem z nim morze ginu w garnizonowej kantynie. Zresztą tą Francuzkę też kojarzę. Parę razy widziałem ją w towarzystwie Corbina. Kto by pomyślał, że mają z tym wszystkim związek.
- Kuzynie...- wtrąciłem, gdy zapadła chwilowa cisza - ...skoro tak, to oznacza przynajmniej jedno. Nie możemy pozwolic sobie na to, by cię tutaj zobaczyła. Przynajmniej w naszym towarzystwie.

Zamyśliłem się i znów popatrzyłem na Edmunda.

- Chociaż może...

Tego dnia nie dokończyłem jednak swojej myśli.



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 10-11-2011 o 07:35.
arm1tage jest offline  
Stary 10-11-2011, 10:43   #384
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Walter Chopp. Księgowy z Bostonu. Całkiem niezły w swoim fachu, ale bez fajerwerków. Zwykły obywatel. Znudzony życiem. Przybity codziennością. Pogrążony morderstwem jego żony. Sentymentalny, romantyczny i naiwny.

Człowiek, który zobaczył za dużo. Jeden z wielu. Człowiek, dla którego przygoda z Victorem Proodem miała być możliwością zabłyśnięcia w towarzystwie, powrotem do życia.

Powrót do życia, dobre sobie.

Kiedyś myślał, że nic gorszego, niż morze trupów, przez które się przedzierał podczas wojny, nie jest w stanie go spotkać, że nic gorszego istnieć nie może. Później myślał, że nie może go spotkać, nic gorszego, niż widok zadźganej żony. Później myślał, że nie może być nic gorszego, niż świadomość, że Emily nie żyje. Teraz już nic nie wie i nic nie myśli.

Mogli go obserwować, snującego się po pokładzie, przemykającego na granicy niewidzialności, zapatrzonego w dal, albo w Emily, z której nie spuszczał oka, ale nie zbliżał się do niej. Nie zbliżał się do nikogo. Nie czuł takiej potrzeby. Wydarzyło się za dużo. Nie miał o czym z nimi rozmawiać. Nie miał o czym rozmawiać z kimkolwiek. Jedyne, czego chciał, to śmierci. Śmierci wszystkich skurwysynów, którzy stanęli im na drodze. Śmierci wszystkich, którzy są odpowiedzialni za to, co się z nim działo.

Wpatrując się w toń morza, wspominał rozmowy z Jasonem Brandem, spotkania z Wegnerem. Początki fascynacji gulami, jakby były one jakąś obcą, nieszkodliwą kulturą, a on przyrodnikiem badającym niezbadane lądy. Teraz wiedział, co Brand miał na myśli mówiąc, że nie da się tego opowiedzieć, ani zrozumieć. Miejsce przygody zastąpił strach, przerażenie, nienawiść.

Wieczorami, gdy tylko pierwsza gwiazda miała się pojawić na niebie, chował się do kajuty i kładł się na koi. Zamykał oczy i czekał. Czekał, aż świecące dzieci Nyarlathothepa pójdą znowu spać. Podczas czekania sam zasypiał.

I tak w kółko, aż dotarli na ląd... Kolejny dziki ląd, który udawał cywilizowany. Odmienność tutejszych mieszkańców i jawna wrogość wobec białej skóry nie robiły na nim żadnego wrażenia. Wszędzie tak samo. Wszędzie te same skurwysyny. Miał tu do odegrania swoją rolę i tego się trzymał. Miał udawać znowu zwykłego księgowego, więc będzie to robił. Księgowy przyjmuje prace na zlecenie, więc nie będzie się wychylał, żeby więcej już nikomu nie zaszkodzić. Będzie wykonywał polecenia pozostałych, żeby w odpowiednim momencie mógł skoczyć wrogom do gardła.

Ale tak się chyba nie da. Trzeba brać sprawy we własne ręce. Narady, narady, narady...
Kurwa, Walter miał tego dosyć.

-Wezmę Florentina – powiedział, podniósł się, zgarnął ze stołu fotografię Natali i wyszedł. Po dwóch sekundach pojawił się znowu: --Czy znacie inne imiona, jakimi może się posługiwać nasza Natalie? - zapytał, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Poszedł do siebie przygotować się do akcji. Przywiózł ze sobą skórzaną teczkę – atrybut godny dobrego księgowego. W środku, zamiast papierów i kanapek, był duży nóż myśliwski, rewolwer oraz lina.

Wcześniej zdążył się zaopatrzyć w pobliskim sklepie w ubrania, które nie czyniłyby z niego dziwadła w oczach tubylców, więc był dobrze przygotowany. Zgasił papierosa w popielniczce, wypuścił dym i przepłukał gardło wodą. Zamknął za sobą drzwi i zszedł na dół zapolować na taksówkę, powtarzając w myślach adres, gdzie można znaleźć Florentina – fałszerza z listy Saniyi.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 10-11-2011, 14:36   #385
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Ostatnie dni Herbert pamiętał jako nieustanny koszmar. Jego kości były za stare na takie podróże, choć musiał przyznać, że gdyby nie Sanyyia to byłoby znacznie gorzej. Jednak ani jego krzyż, ani to co miał pod krzyżem nie czuły wdzięczności, a wręcz przeciwnie. Głośnym bólem domagały się tak z miesiąc odpoczynku na miękkiej sofie. Ale cóż. Nie mógł sobie na to pozwolić. Rad nie rad zwlókł się z łóżka i poszedł zbierać towarzyszy na nasiadówkę. Musieli ustalić co dalej. Większość była zmęczona, zniechęcona i brak im było pomysłów. Hiddink bardzo dobrze rozumiał ich znużenie. Sam miał dość. Co gorsza nie miał nic mocniejszego, by poprawić sobie nastrój. Liche zapasy spożył po kryjomu w trakcie podróży. Dobrze choć, że te dzikusy nie zabraniały palić tytoniu.
Gdy już zebrała się dość liczna gromadka Herbert odpalił jedno ze swych ostatnich cygar i zaczął pełniąc rolę gospodarza od zerknięcia do notesu:
- No więc tak. Zacznijmy może od początku.


Kair, 2 sierpnia 1921r
Drogi Morganie,

Cieszę się, że udało ci się rozpocząć ekspedycję. Rash Lamar również jest zadowolony. Pamiętaj, że twoje zadanie jest równie ważne co moje. Jeśli nasz mistrz ma rację, a wiesz przecież, że On nigdy się nie myli, w świątyni przebywać może Haran Jakashka, towarzyszka naszego Pana. Zazdroszczę ci, że to ty otrzymałeś zadanie jej przebudzenia, a ja muszę poszukiwać śladów Studni Demona wśród tych piachów. Pamiętaj, by odnaleźć również Oko Dnia. Ten kryształ będzie nam potrzebny. Haran Jakashka na pewno wie gdzie on się znajduje. Rash Lamar mówi, że jak tylko skończysz swoją pracę, masz przybyć do Kairu. Pomogą ci nasi bracia z Kalkuty. Kiedy nadejdzie właściwa pora, nasz Mistrz przyśle ich do ciebie. Mają przybyć wraz z Tobą. W sklepiku Abdula przy ulicy Hien w Kairze dostaniesz informację gdzie nas szukać. Jeżeli nie dasz rady wykonać zadania przybywaj do Kairu najpóźniej w październiku, nie zwlekaj. W listopadzie musimy być gotowi na Jego powrót. Nasz Mistrz mówi, że taka szansa pojawi się znów najwcześniej za pięćdziesiąt lat. Pomyśl tylko o nagrodzie, jaka na nas czeka. Pomyśl o sekretach, jakie zostaną nam objawione, gdy Pan powróci. Pomyśl o tym!

Larkin Andarus

- To list z Indii, który nas zaprowadził do Egiptu, a to …

Drogi Abdulu.

Jeszcze raz dziękuję za twoją nieocenioną pomoc. Mistrz wyznaczył ci jeszcze jedno zadanie, zapewne nie ostatnie, ponieważ, jak już zapewne zauważyłeś, darzy cię wielkim zaufaniem. Skontaktują się z tobą dwie grupy naszych współbraci – cudzoziemców. W jednej z nich będzie przebywał starszy, dystyngowany mężczyzna – to Morgan Vivarro. Być może będzie mu towarzyszyła sama Haran Jakashka. Drugą osobą będzie piękna kobieta – Natalii Dupont z Lionu. Zapewnij im właściwą opiekę i skieruj do nas. Gdyby im czegoś brakowało, mieli jakieś specjalne żądania (szczególnie panna Natalii) masz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by Mistrz nie usłyszał z ich ust ni słowa skargi. Nasz Mistrz wie już, gdzie uwięziono jego Ojca i jest coraz bliżej celu. Dzień Powrotu nadchodzi. Pamiętaj, byś najpóźniej w listopadzie zjawił się w umówionym miejscu.
Larkin Andarus

- List jaki znaleźliśmy u Abdula Brudasa. Kopertę podbito pieczęcią wskazującą na korespondencję z jakimś miastem leżącym blisko Kavīr-e Namak (Wielkiej Pustyni Słonej). Nie było jednak pewności, czy to koperta od tego listu. Charakter pisma wydawał się inny, a poza tym list jest pisany po angielsku, a adresowanie koperty typowo arabskie. Oprócz tego w znaleźliśmy foliał z wycinkami z arabskich pism, zdjęciami w sepii pokazującymi jakieś budynki, ludzi w tym jedno zapewne Natalie Dupoint, budowle. To zabrał Chopp. Masz to gdzieś Walt? -
spytał Hiddink i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej.
Chopp rzucił na stół wszystkie materiały.
- Porucznik MacGarren przyjaciel porucznika Richarda Corbina, który prowadził śledztwo w sprawie jego ucieczki z Natalie Dupoint powiedział mi, że zacytuję

“Natalie nadawała kilka razy depeszę do Teheranu do kogoś o inicjałach L.A oraz R.L. Depeszę dostarczano do hotelu “Piaski Persji” w Teheranie.”


- I moim zdaniem od tego powinniśmy zacząć. Acha i jeszcze jedno. Natalie Dupoint podróżuje w towarzystwie swojej służącej Maeva Emilliene, wspomnianego Richarda Corbina, oraz być może byłego legionisty Filipa La Merchalena. Skradła klejnot zwany “Oko Ra”. Zapewne potrzebny do jakiegoś rytuału. - Hiddink powoli przerzucił kolejne kartki notesu.
- A to dostaliśmy od Sannyii. Zrobiłem odpisy dla każdego z nas .
Rozdał kartki z nazwiskami.

Hasib Yousef – handlarz końmi i wielbłądami,
Iman Osama – tłumacz, przewodnik po tutejszych plemionach,
Arkadi Kolyenko - handlarz bronią,
Deniz Alp zwany Turkiem - organizator wypraw na tereny dzikie,
Mirabella Giosetta - koordynatorka działań Czerwonego Krzyża na terenie Persji,
Amal Farooq - handlarz towarami wszelakimi,
Raphael Florentin - przemytnik i fałszerz, powiązany z lokalnym półświatkiem.


- Co do mnie, to jak mówiłem sprawdziłbym “Piaski Persji”, jako że podaję się za Morgana Vivarro chętnie poszedłbym tam z Emily i Borią. Z tej listy sądzę, że na razie warto sprawdzić Florentina, tacy ludzie na ogół sporo wiedzą. Warto również w naszym hotelu sprawdzić, czy czegoś nie wiedzą o Natalie. W końcu z jakiegoś powodu Abdul Brudas miał zdjęcie tego budynku. Z koleji Larkin zapewne nie siedział cały czas w Teheranie. List nadał z prowincji, zatem coś o nim mogą wiedzieć Ci wszyscy handlarze, tłumacze i przewodnicy. Ale to raczej jak już nie będziemy mieli żadnego tropu.
Hiddink w zadumie puścił spory kłąb dymu rozkoszując się dobrym cygarem.
- Co o tym sądzicie?
- Mnie się plan Morgana Vivarro podoba -
mruknął Boria wskazując dłonią Hiddinka. - Ale lepiej by było, gdyby ktoś inny grał rolę ochroniarza, jeśli w tym samym czasie gadalibyśmy z Kolyenko. Myślę, że to mój krajan i łatwiej mi się z nim będzie dogadać. Poza tym, żaden ze mnie umny człowiek, ale wydaje mi się, że teraz jest listopad. A to oznacza, że chyba musimy się śpieszyć. Jeśli w “listopadzie mają być gotowi na jego powrót” to zostało nam kilka, może kilkanaście dniów. A to oznacza precyzyjne planowanie i zero chorowania. Każdy musi pomagać wedle swoich możwości bo inaczej … nie damy rady. I oni przyzwają tego demoniego władcę, czy co to za kurestwo … znaczy przepraszam panie … za demoniszcze ma przybyć. Myślem, że za dużo czasu zmitrężylim my w Kairze.
Edmund siedział nieco z boku i powoli pykał fajkę. Z zaciekawieniem słuchał wywodu Hiddinka, gdyż dotychczas nie miał okazji poznać wszystkich szczegółów wyprawy. Ale w pewnym momencie, na dźwięk pewnego nazwiska, poczuł jak dreszcz przechodzi jego ciało. Przez chwilę nad czymś intensywnie się zastanawiał. Był zaskoczony, ale z pewnością się nie przesłyszał. Wreszcie wstał i wynurzył się z kłębów tytoniowego dymu.
-Znam go. Znam porucznika Richarda Corbina. Cholera, wypiłem z nim morze ginu w garnizonowej kantynie. Zresztą tą Francuzkę też kojarzę. Parę razy widziałem ją w towarzystwie Corbina. Kto by pomyślał, że mają z tym wszystkim związek.

- Ten pomysł jest dobry Herbercie. Ja z racji swojej płci w kraju muzułmańskim niewiele będę miała swobody, a tym samym możliwości działania. Myślę więc, że będziemy mieli czas z Lucą, aby zmienić go w dobrze wychowanego gentelmana i syna milionera- nafciarza - Amanda mrugnęła okiem do chłopaka. - Trzeba postarać się tez o odpowiednia garderobę dla niego. Zajmę się tym jeśli nikt nie ma nic przeciwko?
-Wezmę Florentina -
odezwał się księgowy. Całą podróż trzymał się na uboczu, niewiele mówił. Ciężko odgadnąć, o czym w danej chwili myślał. Z jednej strony chciał dla bezpieczeństwa ograniczyć własną inicjatywę, ale z drugiej nie zamierzał odpuścić sobie możliwości działania. Podniósł się i wyszedł, zgarniając ze stołu fotografię Natali. Nie minęło pięć sekund, kiedy smutna postać Waltera pojawiła się znowu w pomieszczeniu.
-Czy znacie inne imiona, jakimi może się posługiwać nasza Natalie? - zapytał.
Herbert tylko wzruszył ramionami w geście “a bo ja wiem?”.
- Ja poszperam w h-hotelu...i tak muszę go zabezpieczyć przed n-niechcianymi odwiedzinami, więc przy okazji spróbuję dowiedzieć się czegoś n-na temat gości hotelu i samego budynku, co do naszej przykrywki w-wydaje mi się, że rola “doradcy do spraw tubylców” lub kogoś w tym rodzaju, w tym kraju nikogo by nie z-zdziwiła...- mówił przepisując wykładane listy do swojego notesu
- Dzięki Leo, to mnie trochę odciąży. - Hiddink skinął głową Lynchowi.
Wyglądało na to, że spokojnie może się zająć “Piaskami Persji”, o ile słowo “spokojnie” w ich położeniu w ogóle mogło być użyte.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 11-11-2011, 14:02   #386
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Pozostałe dni w hotelu mijały mu na wykradaniu się z "hotelu" i fotografowaniu wszystkiego co przyciągało jego uwagę, wracał dopiero wieczorami z Shardulem, którego spotykał "całkiem przypadkiem" za najbliższym rogiem, lub zaraz przy wychodzeniu do miasta.
Starał się unikać Kotów...u Saniy czuł się strasznie skrępowany. Kobiety, które tam mieszkały swoim zachowaniem onieśmielały go, mimo tego był im wdzięczny, za to co robiły dla nich.
- M-myślisz, że t-twoja p-przywódcznyni może m-mnie czegoś n-nauczyć?
Fatina siedziała na łóżku patrząc na zajętego pisaniem Lyncha:
- To zależy - podniosła się, po czym ostentacyjnie usiadła na biurku przy którym siedział.
- O-od? - student zawstydzony wbił wzrok w swoje kolana
- Od tego - dziewczyna położyła się bokiem na biurku, tak, że jej głowa była na wysokości głowy Lyncha - czego chcesz się nauczyć - dokończyła głosem, który zdążył już dobrze poznać, głosem przez który serce łupało jak oszalałe.
- M-magii - wymamrotał
- Cóż...wątpię, żeby miała na to czas, poza tym musiałbyś złożyć pokłon Bast...na to nie masz czasu - dziewczyna podniosła podbródek Lyncha, zmuszając go do patrzenia jej prosto w nieziemskie, brązowe oczy - jednak myślę, że razem możemy się czegoś nauczyć - mówiła zbliżając się do niego z każdym słowem - od siebie nawzajem - dokończyła, ustami muskając jego usta, delikatny pocałunek z sekundy na sekundy przechodził w burzę namiętności. Nie mógł oderwać od niej wzroku, czuł się jak zahipnotyzowany. Uwiodła go, mimo tego nie miał jej za złe, właściwie to nie miał prawa mieć jej za złe. Nie odrywając się od siebie przemknęli, niczym w tańcu, przez pokój lądując na delikatnej, jedwabnej pościeli...

*

Podróż pociągiem minęła im w milczeniu przerywanym jedynie jakimiś dygresjami na temat pogody. Rozumiał to, każdy potrzebował czasu tylko dla siebie i swoich myśli, a droga, jak już zdążył zauważyć jest najlepszym do tego czasem. Z ciekawością spoglądał na dłoń, a raczej jej brak u Waltera, nie była to jednak pusta ciekawość, chłopak wydawał się analizować i kalkulować.

To nie to samo, co zwykła rana...z Lucą było łatwiej, w końcu miał całą kończynę...jednak...ciekawe czy to by się udało

Wejściu na pokład towarzyszyła ciężka atmosfera - znów musieli ładować się na pokład przeciekającej łupiny, należącej do francuza, który z francuza miał chyba tylko nazwisko i nieznośny, chrapliwy akcent. Czas spędzony na morzu urozmaicał sobie pogawędkami z Mahuną.
- Skąd u ciebie ta wesołość?
- C-czy ja wiem? Czuję, że im dalej od K-kairu tym łatwiej mi się oddycha, myśli...
- Mówi? - wtrącił Shardul.
- Co masz na m-myśli? - hindus jedynie pokręcił głową uśmiechając się ledwo zauważalnie, po czym wszedł pod pokład -...cholera, skąd o tym wie...- mruknął sam do siebie wspominając ostatnie dni u Saniy

Teheran przywitał ich kolejnym zaskoczeniem - pociąg, którym podróżowali wypełniony był po brzegi przez rewolucyjną armię Reza Khana...cudownie, biorąc pod uwagę, że jednym z nich był były oficer brytoli. Leo nie miał okazji porozmawiać z Edmundem, w czasie podróży wymieniali jedynie ze sobą grzeczności, mimo to pałał do niego sympatią...w końcu ktoś z tak dużym i świeżym doświadczeniem militarnym jest im niezbędny.




Pierwszego dnia, gdy dotarli do „Hotel de Ville”, po prostu wskoczył do wanny, a później odurzony błogością wywołaną gorącą kąpielą dowlekł się do łóżka.
Drugiego dnia spotkał się z resztą w pokoju Hiddinka, widok był marny - Boria i Garret wyraźnie wychodzili z siebie przez ten cały zakaz picia, detektyw odpalał jednego papierosa od drugiego, co wywołało ukłucie nikotynowego głodu w świadomość Lyncha. Z papierosem w ustach i zainteresowaniem w oczach przeskakiwał wzrokiem pomiędzy rozmówcami, przepisując wykładane na stół listy.
Zwiedzanie hotelu zaczął od tego co go najbardziej interesowało - jego zamkniętej dla gości część. Starał się znaleźć jakikolwiek ślad działalności ghuli bądź innych stworzeń na terenie hotelu, bądź w jego okolicach. Nie wyczuwał jednak nic niepokojącego, a pokoje, między którymi ukradkiem przemykał okazywały się zwykłymi, niewykończonymi, śmierdzącymi wapnem i cementem pomieszczeniami. Część zamieszkana przez pozostałych gości była jeszcze normalniejsza. Jedynym co mógł zauważyć to wielkość budynku, ze swoich wyliczeń wnioskował, że w hotelu znajduje się około 50-60 gości. Budynek był jednak pusty, z tego co powiedział mu boy hotelowy, większość ludzi wybyła "na miasto", jednak jeśli z kimś "szanowny pan" chciał się spotkać, to najlepiej pójść wieczorem do restauracji hotelowej.
Razem z Shardulem, który dołączył do niego przy wejściu zwiedził najbliższą okolicę, wszystko wydawało się w porządku, nie licząc kilku pozostałości po niedawnych, rewolucyjnych walkach, w postaci osmalonych budynków i dziur po kulach w ich ścianach. Uderzyła go ilość wojska przetaczająca się po ulicach, co gorsze było tu sporo wojsk rosyjskich, przysłanych jako "wsparcie" dla komunistycznego noworodka.
Po powrocie wrócili do środka, zjedli skromny posiłek i opieczętowali pokoje całej ekipy znakami ochronnymi, po czym wrócili do pokoju Shardula. Wspólna medytacja połączona z wykładem hindusa na temat broni i walką z jej użyciem, stała się od czasu Kairu rutyną. Mimo tego, iż ani razu nie trzymał miecza w dłoni, wiedział o nim już sporo, właśnie dzięki Mahunie:
- Nie sztuką jest chwycić za ostrze i machać nim na lewo i prawo...sztuką jest zrozumieć jego siłę i możliwości, a dopiero wtedy, podjąć się oswojenia z bronią poprzez dobywanie go...- w ten sposób odbił propozycję Lyncha, aby w końcu do wykładów dodać ćwiczenie samej walki.

Gdy nastał wieczór, wrócił do swojego pokoju, wrócił do Shardula po piętnastu minutach ubrany w czarno-granatową, kraciastą marynarkę, białą koszulę, granatowy krawat, ciemne spodnie i czarne, wypastowane tak, że można by się w nich przeglądać.
- Nie myślałem, że p-przyda się w czasie całej tej wyprawy - mówił do hindusa poprawiając krawat - nadaje się?
- Wyglądasz jak prawdziwy biały - zaśmiał się polerując miecz.
- To dobrze? - niepewnie zapytał
- O tak, wtopisz się w tłum, to dobry kamuflaż - mówił już poważnym tonem.

"Ludzie mogą bawić się bez alkoholu...tylko po co?" - złota myśl, przekazana mu kiedyś przez Malcolma uderzała go za każdym spojrzeniem na tłumy snujące się po restauracji. Urozmaiceniem, była naprawdę dobra, klasyczna muzyka płynąca spod palców białego pianisty, ustawionego z fortepianem w rogu pomieszczenia.
Większość gości stanowili mężczyźni, część z cygarami przylepionymi do dłoni, inni znowu wyglądali jak recydywiści.
Dla lepszego efektu i dodania sobie pewności odpalił papierosa,,,słodka mieszanka nikotyny i związków o których nie chciał absolutnie nic wiedzieć szalała po jego płucach. Niewinna przechadzka do "baru" nie wywołała żadnych podejrzanych reakcji zebranych. Idąc, czuł gdzieniegdzie muśnięcia wzroku innych. Spojrzenia pozbawione nachalności, zwykła ciekawość, oglądanie nowej twarzy w hotelu. Popijając świeżo wyciśnięty sok, analizował i obserwował. Po godzinie był pewien jednego - nie było tu ani jednej osoby ściśle powiązanej z Kurtubem, która mogła by ich znać i którą mogliby znać oni. Zero brodaczy, popów ani różnokolorowych oczu, o czym przekonał się zagadując nieznajomych pod pretekstem "zwykłej pogadanki dwojga ludzi z cywilizowanego świata". Co prawda nie spodziewał się zbyt wielu innych, znanych mu przedstawicieli nauki, jednak rzeczywistość była brutalniejsza - nie znał żadnego z grupy trzech archeologów-Niemców z którymi dogadał się łamaną niemczyzno-angielszczyzną, którzy i tak zamierzali uciekać z Teheranu, póki ludzie Rezy nie podejmują wobec nich, żadnych podejrzanych akcji, Sam "wódz", jak tłumaczyli uważał archeologów i im podobnych za "Złodziei Perskiego Dziedzictwa", dlatego większość z nich zwinęła manele jeszcze przed końcem burzy. Mimo wszystko jedna rzecz lekko go przerażała - większość gości rozmawiała po rosyjsku, co pokazywało "miłość" Rezy Khany do komunistów. Dygnitarze, biznesmeni, ich ochroniarze o kwadratowych szczękach i wyglądzie bandziorów, inżynierowie, doradcy polityczni i wojskowi, kilku wyżej postawionych żołnierzy, a także spora grupa lekarzy i pielęgniarek Czerwonego Krzyża. Rozmowa z lekarzami dostarczyła mu jedynie kilku banialuków na temat Rezy Khany i tego, że "zależy mu na opinii zachodu, dlatego tu jesteśmy".
Wszystkie te pogaduszki, które prowadził przez te kilka godzin nie przyniosły nic ciekawego, od każdego dało się wyczuć pewnego rodzaju niepokój i brak zaufania.
Lynch miał przeczucie, że nie tylko oni są tu pod przykrywką, nie zdziwiłby się gdyby część z tych ludzi okazała się szpiegami z pozostałej części świata.
- Ciężko wam tu będzie - mówił opasły mężczyzna, zaciągając z lekka po rosyjsku - nie żebym chciał grozić czy coś - zaśmiał się, zauważając podejrzliwe spojrzenie Lyncha - po prostu sporo ludzi tu ginie, ci spoza miast w żopie mają tego całego Rezę i jego rządy...te plemiona...jak im było...
- Sunnici? Szyici? - wymieniał jak automat.
- A chuj z tym jak się nazywają - zaśmiał się - tak czy inaczej, wiesz pan...oni po prostu atakują posterunki, atakują konwoje i takie tam...pieprzona partyzantka chce dorwać się do władzy...poza tym, nie to jest najgorsze...najgorsze mój bracie jest to, że te brudasy porywają białych dla okupu...nikt nie zapłaci? Odcinają łeb biedaka, którego uprowadzili. Co gorsze, te pieprzone brytole podobno podrzucają chujkom zaopatrzenie i broń...- facet prowadził swoją rozprawę jeszcze dobre 10 minut, aż w końcu zabrał się za bajerowanie jednej z pielęgniarek.
- Prohibicja...jasne - mruknął odprowadzając grubasa wzrokiem. Sam wrócił do pokoju, dopiero około pierwszej w nocy, zahaczając przy okazji o recepcję, gdzie poprosił o zdobycie dla niego jakichś świeżych gazet angielskojęzycznych...w końcu nigdy nie wiadomo co można w nich znaleźć...

Wyczerpany padł na łóżko w ubraniach...

 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 11-11-2011 o 14:03. Powód: kosmetyka
zodiaq jest offline  
Stary 12-11-2011, 12:25   #387
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Miała dosyć.
Dosyć gonienia w piętkę; dosyć przeszkód, które musiała przeskakiwać jeszcze zanim zdążyła je dobrze obejrzeć; dosyć braku linii mety na horyzoncie; dosyć ludzi, na podróż z którymi była skazana.


W podróży opiekowała się Choppem, ponieważ była mu to winna. Bo choć przyczyną jego utraty była własna jego głupota, to jednak oddał rękę za jej sprawę. Pomagała mu przy zmianie opatrunków, próbowała rozmawiać, ale głównie milczeli - jakby wydarzenia, które przypadły im w udziale odarły ich z potrzeby prowadzenia rozmów o niczym.
Ją dręczyły wyrzuty sumienia, a on... a on się jej badawczo przyglądał.
Nie wiedziała co powiedzieć, jak przełamać ciężka ciszę, która zaległa między nimi. Nie miała doświadczenia. Trwała więc, bo to było jedyne, co wiedziała jak robić. Opiekowała się nim najlepiej jak umiała, choć w jej gestach czuć było pewną sztywność.
W jego oczach widziała niepokojące błyski. Opowieść Waltera o tym, czego doświadczył na pustyni zmroziła krew w jej żyłach i sprawiła, że zaczęła widzieć swoje własne doświadczenia w trochę innym świetle. Martwiła się stanem księgowego - może nie tak bardzo, jak losami siostry, ale jednak. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że mężczyzna tańczył na samym skraju urwiska normalności gotów był w każdej chwili runąć w dół jako szaleniec. Miała nadzieję, ze ta odrobina ludzkiego ciepła, którą próbowała mu zapewnić wystarczy, żeby utrzymać go po stronie normalności

Nocami zaś, w chybotliwym światełku lampy naftowej, wśród szumu fal i monotonnego bujania Emily poszukiwała nowych wątków. Luźnych nitek, które mogłyby stać się punktem odniesienia, zaczepieniem, dodatkowym tropem, który rozjaśniłby mrok szaleństwa, w które systematycznie popadali. Wertowała notatki i do znudzenia wpatrywała się w listy, wierząc, że może odkryje jakiś ukryty pomiędzy wersami przekaz.
Myślała też o Teresie, odpalając przy tym jednego papierosa od drugiego.


Stały ląd - jak zwykle - przyniósł fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Ciężko określić, czy Hotel de Ville się jej podobał. Zanadto była skupiona na rozglądaniu się wokół. Toczyła wystraszonym, lecz uważnym spojrzeniem po twarzach otaczających ją ludzi.

Drugiego dnia podczas spotkania w pokoju Hiddinka rozdano role. Dla niej brakło fałszywej tożsamości - miała funkcjonować jako córka Morgana Vivarro. Sprawdzenie “Piasków Persji” zdawało się jej dobrym pomysłem. Dokądkolwiek udała się ta cała Dupoint, musiał zostać po niej ślad. Ktoś przecież musiał ją widzieć.

- Myślę, że nie tylko z Florentinem warto porozmawiać. Chętnie sprawdziłabym też tych przewodników, a jeszcze chętniej Yousefa. Muszą jakoś podróżować, a jeśli udali się w kierunku pustyni, nie uczynili tego za pomocą auta. Może się okazać, że szukamy karawany.

Tak dawno już nie zabierała głosu w czasie ich narad, że dziwnie czuła się przedstawiając im swoja opinię. Tak strasznie pozmieniali się od czasu pierwszego spotkania na pokładzie transatlantyku. To cud, że wciąż jeszcze byli w stanie się ze sobą porozumiewać, po tym, co widziały ich oczy i czemu mózg odmawiał dania wiary. Zmęczeni i wciąż liżący rany. Ona sama zastanawiała się, kiedy po prostu jedno z jej ramion odpadnie – po dwakroć przestrzelone i naznaczone pazurami ghula. Każdy z nich, oprócz tej jednej – wspólnej, prowadził własną walkę, zębami i pazurami trzymając się tego, co kiedyś uznawali za normalność.
Po chwili zastanowienia postanowiła, że zanim ruszą z Hiddinkiem do „Piasków Persji”, ona sama spróbuje przeprowadzić małe śledztwo na temat miejsca pobytu przewodników i handlarza- ludzi, których bez wątpienia należało wtajemniczyć w swoje plany, jeśli chciało się wyruszyć na pustkowia. Bez ich pomocy zorganizowanie wyprawy stawało się zdecydowanie trudniejsze i Emily wierzyła, ze jeśli ta przeklęta Dupoint postanowiła ruszyć dalej z tego właśnie miejsca, w którym się znajdowali, musiała zawrzeć znajomość z którymś z tych mężczyzn. Chciała zacząć od recepcji Hotelu, może mieli do polecenia kogoś, kto mógłby się okazać przydatny w zorganizowaniu takiej wyprawy. Niezależnie od tego, czy polecą jej dokładnie tych ludzi, o których myślała czy może ich konkurencję, miała nadzieję na znalezienie jakiegoś tropu – choćby nawet stygł. Czegokolwiek, co dałoby jej siłę, by ruszyć naprzód mimo gasnącej nadziei.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 13-11-2011, 08:45   #388
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Amanda wzdychała lekko oglądając swoją twarz w hotelowym lusterku w czasie kiedy nakładała krem. Była mocno opalona, a jej niebieskie oczy błyszczały na tle tej opalenizny. Cera kobiety bardzo ucierpiała od czasu wyjazdu z Bostonu. Nie wspominała już o włosach, które od czasu wyjazdu mocno urosły. Zaczynała je upinać, czego nie robiła już bardzo dawno. Ale czy tutaj w ogóle było to ważne?
Ponownie zeszli na ląd w dzikim, muzułmańskim kraju, w którym na każdym rogu czyhało niebezpieczeństwo. Nie było ważne czy była ładna, zadbana i kobieca. Tutaj bardziej liczyła się broń i siła mięśni. I to, że było się mężczyzną.

W czasie koszmarnej podróży statkiem, a potem pociągiem pełnym powstańców w turbanach uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę niewiele wiedziała o życiu. Rzuciła się w wir poszukiwań prześladowców Victora z iście dziennikarską naiwnością i pewnością siebie. Dopiero lekcje pokory, jakie musiała odebrać w czasie długiej podróży ukazały jej ogrom jej niewiedzy i brak doświadczenia. Cechy, którymi kiedyś pogardzała okazywały się być tutaj wręcz koniecznością i dziękowała bogu za to, że ma u boku takich towarzyszy.
Postanowiła mimo tego poprosić Garretta o lekcje strzelania. Musiała wprawić rękę i oko jeśli miała dalej się poruszać i brnąć w paszczę lwa.

Tymczasem jednak musieli realizować plan, który Dwight zaproponował. Jej rola sekretarki i asystentki nie była trudna i zaledwie niewielkie przygotowania wystarczyły, aby Amanda mogła wkroczyć u boku swojego „szefa” do akcji. Luca miał jednak przed sobą nielada zadanie. Patrząc na biednego chłopaka, który trochę zdziwionym wzrokiem przyglądał się sprowadzonemu krawcowi, który przymierzał mu właśnie jeden z zamówionych garniturów, czuła niemal zażenowanie, że przymusza go do czegoś, co wcale nie jest mu potrzebne.
Tak właśnie. Ona, panna z dobrego domu zaczęła niemal gardzić tym, co bogate towarzystwo stworzyło sobie jako kanon dobrego wychowania. Bo czy obycie towarzyskie i etykieta były tak naprawdę konieczne do życia? Wiedziała już że nie. To co wydawało jej się kiedyś ważne, tutaj nabierało znamienia śmieszności.
Mimo tego brnęła dalej w „naukę”. Kiedy tylko pojawiała się chwila wracali z Lucą do żmudnego procesu kształtowania jego „okrzesania”. Uczyła go poprawnego używania sztućców, sposobu jedzenia, konwersacji przy stole, elegancji poruszania się i pewnej swobody, uczyła jak się witać i wszystkich innych ważnych i mniej ważnych kwestii etykiety.
Początkowo nie było łatwo. Chłopak klął, często wrzucając włoskie słowa, których znaczenia nawet nie znała. Mimo tego widziała jego zawziętość i determinację i doceniała to, że nie machnął na to wszystko ręką.

- Luca – mówiła - najważniejsze żebyś zapamiętał, że jesteś teraz synem potentata naftowego. Musisz znaleźć w sobie trochę „luzu” . Jeśli nawet nie będziesz wiedział jak zachować się w jakiejś sytuacji, udawaj że wiesz i naśladuj Dwighta… Pamiętaj, że najwięcej emocji maluje się na twarzy i twoja niepewność właśnie tam pojawi się jako pierwsza. Nie mam zamiaru zresztą robić z ciebie angielskiego lorda. Wystarczy, że będziesz trochę mniej klął, a jeśli już to po angielsku – żartowała, żeby ośmielić chłopaka.

W końcu, po wszystkich przygotowaniach, godzinach spędzonych na dobieraniu odpowiedniej garderoby i wkładaniu obycia towarzyskiego w głowę Luci Amanda z zadowoleniem przyjrzała się swojemu „dziełu”. O resztę będzie musiał zadbać Dwight.
Amanda prychała śmiechem pod nosem na samą myśl o tym, że Garrett będzie grał rolę ojca. W głębi duszy myślała, że będzie to tak samo trudne zadanie dla niego jak i rola syna dla Luci. Nie mieli jednak wyboru. Przykrywka była ich jedyną szansą.
Nadali sobie nową tożsamość i teraz musieli się do niej przyzwyczaić.

Ciekawa była tego z jakimi wieściami powróci reszta grupy. Czy uda im się odnaleźć ślad sprytnej Francuzki? Czy odnajdą ruiny, o których mowa była w listach przeczytanych przez Herberta? I w końcu czy odnajdą zaginionych członków rodzin jej przyjaciół?
Ostatni odcinek podróży miał zadecydować o tak wielu sprawach i przynieść w końcu odpowiedzi na tak wiele pytań. Przygryzała więc wargę do bólu oczekując z niecierpliwością na powrót towarzyszy.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 13-11-2011, 16:14   #389
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

To, że są u celu dodało im potrzebnego do działania zastrzyku energii.
Byli blisko. Bardzo blisko. Czuli to. Czuli też, że teraz sztuka udawania kogoś, kim nie są i posiadanie zdobytych cudem przez Sanyię dokumentów, może uratować im skórę.

Zaraz po przybyciu zasnęli, jak niemowlęta, do pracy zabierając się dzień później. Tutaj, na terenie hotelu, gdzie zapewne aż roiło się od szpiegów i denuncjatorów wszelkiej maści, nie mogli sobie pozwolić na chwilę nieuwagi. Nigdy nie było wiadomo, czy miły i usłużny boy hotelowy nie okaże się kapusiem, albo elegancki gentleman poznany rankiem przy śniadaniu, oficerem brytyjskiego wywiadu.

Ich przykrywka amerykańskich nafciarzy okazała się być bardzo dobra, ale też bardzo ryzykowna. Persja Reza Khana była krajem nie mającym nic do zaoferowania. Nic, poza ropą właśnie. To właśnie przez ten ukryty pod ziemią, płynny skarb potrzebny w tak dynamicznie rozwijających się wielu gałęziach przemysłu, ludzie w Iranie przelewali krew własną i – dużo chętniej – czyjąś. Przykrywka wymyślona jeszcze w Egipcie tutaj mogła okazać się błogosławieństwem, bo każdy wiedział, że amerykańscy nafciarze mają gest i robić z nimi interesy może okazać się bardzo dla kogoś korzystne. Mogło też okazać się przekleństwem, bowiem po wyjściu na jaw celu ich wizyty w Iranie, wiele oczu skierowało się na nich – zarówno tych przychylnych, jak i wrogich.

Mimo, że kraj był młody i rodził się w straszliwych bólach, to jednak ścierały się w nim wpływy wielu starych i nowych mocarstw świata.

Jedno było pewne. Musieli zachować szczególną ostrożność. Boria sugerował, aby nikt nie opuszczał hotelu w pojedynkę. Chociaż chodzenie parami też nie przeszkodziłoby zapewne ludziom, którzy na przykład porwać ich dla okupu, wcielić w życie swoje plany. Oczywistym było też, że poszukiwani przez nich kultyści raczej nie pozostali za długo w Teheranie. Im szybciej dowiedzą się, dokąd zmierzali w okolice Wielkiej Pustyni Słonej, tym szybciej wydostaną się z pułapki stolicy. Chociaż nie łudzili się zbytnio. Poza miastem nie było wcale bezpieczniej. Pewnie było jeszcze groźniej – wszystkie te dzikie plemiona i kontrrewolucjoniści. Ich sytuacja nie wyglądała za wesoło. Łatwo było zniknąć, zaginać bez wieści. Wystarczyła chwila nieuwagi, rozluźnienia samodyscypliny....

Zaczął się nowy dzień. 13 listopada. Długi, pracowity dzień dla większości z nich. Role zostały podzielone. Zadania wyznaczone. Teraz czekało ich najgorsze. Wyjść poza bezpieczne mury hotelu i stawić czoła post-rewolucyjnej, islamskiej, dzikiej i obcej dla nich rzeczywistości.


EMILY VIVARRO

Emily zaczęła od „wybadania rynku” podpytując w recepcji hotelowej, kogo można byłoby wynająć do wypraw w teren, i gdzie zakupić środki transportu czy też konie. Ciekawiło ją, czy pracownicy hotelu dadzą jej namiary na te same osoby, które dała im „Kocica” . Jeśli tak – myślała Emily – istniała szansa, że poszukiwana przez nich Francuzka zaopatrywała się u tej samej osoby, co pozwoliłoby zapewne ustalić miejsce docelowe kultystów. Lub przynajmniej zawęzić pole poszukiwań.

Miły recepcjonista, najwyraźniej zafascynowany urodą i temperamentem Emily, szybko spełnił jej prośbę, co oznaczało, iż hotel często wykonywał podobne usługi. Niestety sporządzone przez niego listy zawierały kilkanaście nazwisk w każdej kategorii. Zarówno jednak na liście dostawców sprzętu, jak i przewodników widniały nazwiska osób wskazanych przez przywódczynię kultu Bast z Kairu. To budziło nadzieję, w pełnym obaw sercu Emily Vivarro.


HERBERT HIDDINK, DWIGHT GARRET i EMILY VIVARRO


Herbert i Dwight wybrali się do „Piasków Persji” – hotelu, który był ich silnym śladem. Ich „nafciarska przykrywka” miała zostać tam zastąpiona tą drugą – „jestem Morgan Vivarro”. Towarzyszyła im Emily, jako „córka tatusia”.

„Piaski Persji” leżał dosłownie pięć przecznic od ich hotelu. Był mniejszym, lecz chyba bardziej reprezentatywnym miejscem. Wejście prowadziło przez naprawdę imponującą bramę. Wyłożona wielobarwnymi pytkami ceramicznymi zdecydowanie odcinała się na tle szarych gmachów z piaskowca.



Hotel okazał się być z tych, w którym łatwo o dyskrecję. Z własną ochroną, którą stanowili ludzie w tradycyjnych szatach z turbanami na głowach. Za bogato zdobionym kontuarem recepcji stał wysoki, szczupły muzułmanin z wypielęgnowaną brodą i czujnym spojrzeniem. Kiedy trojka cudzoziemców weszła do środka, od razu zwrócił na nich uwagę przywołując na twarz profesjonalny uśmiech. Jeden rzut oka na recepcjonistę i dla Garretta stało się oczywiste, że nie będzie łatwo wyciągnąć z niego informacje. Facet miał na twarzy wypisane słowo „DYSKRECJA”. Dużymi literami.

Dobre garnitury i wielkomiejskie zwyczaje spowodowały jednak, że mężczyzna wyszedł zza kontuaru i kłaniając się niemal w pas, zapytał:

- Jestem Behruz Fereydoon Khoroushi – przedstawił się melodyjnym, przyjemnym dla ucha głosem. – Czym mogę państwu służyć?

Nie dając jednak czasu na odpowiedź dodał:

- Nasz hotel zapewni państwu całkowitą dyskrecję i wygody, jakich nie zagwarantuje państwu żaden inny hotel w Teheranie. Dysponujemy trzydziestoma ośmioma wspaniałymi pokojami, w tym czterema apartamentami godnymi koronowanych głów. Nasz personel spełni każdą państwa potrzebę i potrafi posługiwać w trzech językach: rosyjskim, angielskim i francuskim. Czy mieli państwo rezerwację?

WALTER CHOPP


Walter Chopp wraz z Mahuną udał się do Raphaela Florentina. Mahuna dołączył w ostatniej chwili, hołdując zasadzie – nikt, nigdzie nie rusza się sam. Obecność tego wojownika cieszyła Waltera. Kto, jak kto, ale przywódca zakonu zabijającego ghoule wydawał się być najlepszym ochroniarzem w tym niespokojnym mieście.

Taksówkarz zawiózł ich na miejsce dość niechętnie, co oznaczało, że trafili dobrze. Łamanym angielskim wyjaśnił, że to niedobra dzielnica i niedobrzy ludzie. Faktycznie, domy były dość podniszczone, brakowało w nich drzwi i okien, a na ścianach roiło się od dziwacznych znaków, śladów po kulach oraz naklejanych ulotek zapisanych arabskimi znaczkami.

Ludzi nie było zbyt wielu, a wskazany adres okazał się być jedną z podniszczonych kamienic. Gdyby nie taksówkarz pewnie nie trafiliby na miejsce.

W bramie bawiły się brudne, sprawiające wrażenie starszych dzieciaki.

- Florentin? – zapytał Mahuna.

Jedne z dzieciaków wskazał podwórze.
Trafili tam na mały warsztat zegarmistrzowski, a po wejściu do niego usłyszeli tykanie zegarów i poczuli zapach tytoniu. Warsztat śmierdział papierosami, jak kajuta Garretta.

W środku, przy szerokim stole, zastawionym kołami zębatymi, sprężynami i innymi częściami zegara, siedział mężczyzna, który słysząc ich w wejściu podniósł twarz. Był już dość stary, chudy i siedział jedynie w podkoszulku. Jedno oko przesłaniało mu szkło powiększające.





- Taaak? – zapytał mężczyzna powracając do swojej pracy nad zegarem.

- Florentin? – zapytał Chopp.

- Taaak? – odpowiedział mężczyzna znów patrząc w ich stronę.

EDMUND BLACKADDER

Edward Blackadder zdecydował się zająć wyposażeniem ekipy w broń. W tym celu, wraz z Borią, pojechali pod adres, gdzie miał przebywać Arkadi Kolyenko. Budynek, pod który zawiózł ich samochód, okazał się być sklepem mięsnym. Kiedy wysiedli, od razu poczuli złowieszczy zapach zakrzepłej krwi i mięsa. Gdzieś, być może na tyłach budynku, musiała też funkcjonować ubojnia.

Pod wejściem do sklepiku stała wysłużona ciężarówka z arabskimi napisami na plandece, do której dwóch białych mężczyzn, pod czujnym okiem trzeciego, skrupulatnie coś piszącego w małym notesiku, wnosiło jakieś skrzynie. Obaj mężczyźni minęli pracujących tragarzy i weszli do sklepu. Na tle pożółkłych ścian straszyły ich kawałki mięsa. Tu i tam z połcia na połeć przeskakiwały wielkie, ciężkie muchy, które sprzedawca – opasły Arab o ponurym spojrzeniu i szeroką, paskudną blizną szpecącą mu połowę twarzy – odganiał leniwie gazetą.

Na widok potencjalnych klientów porzucił swoje zajęcie i podszedł do miejsca za ladą, gdzie załatwiało się transakcję.

- Szanowni panowie, czego życzą? – zapytał po angielsku chrapliwym, ponurym głosem.

- Szukamy Arkadiego Kolyenko – powiedział Boria z wyczuwalnym, rosyjskim akcentem.

Tak? – zdziwił się rzeźnik. – A po co?

Tłusta mucha podleciała nieostrożnie zbyt blisko masarza, a ten zabił ją szybkim uderzeniem ręki o blat.
Boria spojrzał na Edmunda. Postawny Ukrainiec chyba właśnie stracił swój rozpęd. Liczył na pomoc bardziej wygadanego wspólnika.

LEONARD LYNCH

Leonard pędził dość pracowity dzień. Następnego dnia starał się więc nie forsować niepotrzebnie sił. Zaopatrzony w mocną, arabska kawę i zamówione gazety zaczął przeglądać je, jedna po drugiej. Interesowały go nie tylko ostatnie wydarzenia w Teheranie czy też samej Persji, ale przede wszystkim jakiekolwiek informacje na temat poszukiwanych osób.

Lista nie była długa. Francuska piękność, jej służąca, towarzyszący jej dwaj mężczyźni, Larkin Andarus, Rash Lamar, popowie.

Podjadając suszone owoce i orzechy nerkowca i popijając przekąskę kawą Lynch czuł się na powrót potrzebny. To było miłe uczucie i napawał się nim, kiedy czytał artykuł po artykule, przyglądał się zdjęciu po zdjęciu. Miał przeczucie, ze taka osóbka jak Natalii prędzej, czy później „wypłynie” na powierzchnię. Takie, jak ona nie potrafiły długo trzymać się w cieniu.
W końcu znalazł coś. Zdjęcie. Niewyraźnie zdjęcie – artykuł poświęcony działalności Czerwonego Krzyża i pomocy humanitarnej i medycznej dla dzikich plemion zamieszkujących okolicę Kavīr-e Namak – Wielkiej Pustyni Słonej. Oraz o jedynym szpitalu w całym ostanie Isfahan zlokalizowanym w mieście Kashan. Na zdjęciu Leonard widział niewyraźną twarz poszukiwanej Natalii oraz jej służącej. Obie kobiety nosiły na sobie stroje pielęgniarek Czerwonego Krzyża. Zgodnie z informacją, wyprawa ruszyła do Keshan – bazy wypadowej – dwa tygodnie temu. Dokładnie 28 października 1921 roku.
Leonard nie krył euforii. Raz jeszcze okazało się, że dłubanie w dokumentach bywa niekiedy najlepszą metodą poszukiwań. O ile te dwie panie były rzecz jasna poszukiwanymi kobietami, ponieważ zdjęcie należało do tych wyjątkowo gruboziarnistych i niewyraźnych i na dodatek źle odbitych. Gazeta, w której znalazł tą wzmiankę nosiła tytuł „Wieści codzienne” i była raczej drugorzędną, lokalną gazetą. Im dłużej Leonard przyglądał się znalezisku, tym jednak większe budziły się w nim wątpliwości, co do jego wagi. Rola pielęgniarki Czerwonego Krzyża jakoś nie pasowała mu do wizerunku Natalii – wiedźmy i pożeraczki męskich serc. Poza tym, co w takim razie stało się z towarzyszącymi jej mężczyznami – ex – porucznikiem Corbinem i francuskim najemnikiem?


AMANDA GORDON, LUCA MANOLDI


Podczas gdy wszyscy zajęli się sprawami śledztwa, Amanda i Luca grali swoje role w hotelu. Taki odpoczynek w wygodnym, cywilizowanym miejscu był dla Amandy czymś bardzo korzystnym i długo oczekiwanym. Luca natomiast czuł się nieco niezręcznie w nowej roli synalka bogatego tatuśka, jednak robił to dla swojego braciszka. Codziennie młodzieniec modlił się do Boga, by pozwolił mu ocalić Domenico. I codziennie budził się z koszmaru, w którym znajduje jedynie ogryzione przez ghoule zwłoki chłopca.

Nie mogli zamykać się w swoich pokojach, chociaż takie rozwiązanie wydawało się najlepsze, ale jednak nie pozwalało im prowadzić śledztwa.
W trakcie, gdy reszta ekipy tropiącej Misterium pojechała wypełnić swoje zadania, Amanda i Luca zeszli do hotelowego lobby, by w przyjemnej atmosferze hotelowej restauracji napić się dobrej kawy, zjeść ciastko i poćwiczyć etykietę.

Kiedy właśnie zaczynali ciastka, przed ich stolikiem, jak spod ziemi wyrósł wąsaty mężczyzna w mundurze. Chyba rosyjskim, ale ani Luca, ani Amanda nie byli tego pewni.





- Pani pozwoli, że sjem przedstawjem. Jestem Antoni Denikin. – Zarówno akcent, jak i nazwisko zdradzały w natręcie Rosjanina. Zapewne jednego z doradców Rezy Khana, których sporo – jak już zdążyli się zorientować – przebywało w „Hotelu de Ville”. – Od wczoraj interesowałem sjem, co taka ładna kobieta, robi na takim odludziu. Czy pozwolom pańjstwo, że sjem przysjondem?

Oficer nie wyglądał na kogoś, kogo łatwo będzie się pozbyć i kogoś, kto łatwo rezygnuje z pogawędki z ładną kobietą. Przypominał nieco Amandzie Wagonowa i na wspomnienie gangstera „w białych rękawiczkach” poczuła dreszcz. Miał nawet podobne oczy. Zimne, w jakiś sposób okrutne. Pewnie szlifów oficerskich dorobił się podczas krwawej rewolucji. Amanda słyszała, ze w Rosji nadal trwa wojna domowa i tak zwani Biali bili się z Czerwonymi. Słyszała nawet o tym, że w maju 1921 roku, rosyjski przywódca rewolucji – Lenin, kazał użyć gazów bojowych przeciwko własnemu narodowi. Jeśli ten Denikin należy do tej rewolucyjnej kadry oficerskiej, na pewno ma na sumieniu więcej ludzi, niż wszystkie ścigane przez nich kulty ghouli.

- Mam nadzjeję, że mlodjeniec nie będzje miał nic przecjwko tjemu, że doroślj chwjlję pogawarjat samemu? Hę?

To „hę” było tak impertynenckie i bezpośrednie, ze przez chwilę Luca miał zamiar zwymyślać i spoliczkować tego grubiańskiego Rosjanina.
 
Armiel jest offline  
Stary 17-11-2011, 14:39   #390
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
"Paski Persji" były hotelem, który mógł robić wrażenie. Na Garrecie też. Mógł, ale Garrett za nic w świecie nie mógł sobie z kolei pozwolić na to, żeby ktoś odniósł takie właśnie wrażenie. Na Rockefellerze nic nie powinno robić wrażenia. Pozwolił wygadać się portierowi, z lekkim niesmakiem przyglądając się hallowi głównemu. Emily i Herbert również milczeli. Dwight uznał, że powinien pierwszy przerwać zapadłą po ofercie hotelarza ciszę.

- Apartamenty godne króla, powiadasz pan...? - grający już od progu swoją rolę Dwight stanął dumnie, z uniesionym podbródkiem przed kontuarem - Może i tak...Ale czy godne Rockefellera?
- Króla dolarów, oczywiście - uśmiechnął się portier.

- Hmm, nie wiem...- z niesmakiem rozejrzał się Garrett - Co myślisz, słonko? - zapytał Emily - Poprzedni hotel wydawał się jednak chyba bardziej odpowiedni. Myślałem szczerze mówiąc, że Teheran ma nieco więcej do zaoferowania.
Cmoknął trzy razy grube cygaro i od niechcenia popatrzył na portiera.
- Jeśli się zdecydujemy, to rozumiem że są Państwo w stanie wynająć mi całe piętro? Nie lubię mieszać się z motłochem, wie pan.
- Rozumiem - szczery uśmiech nie znikał z twarzy portiera. - Jeśli zrobił pan stosowną rezerwację, nie widzę problemu. Jeśli nie, moga pojawić się drobne trudności. Obecnie mamy sporo ważnych gości. Szejków, jednego gubernatora, dwóch czołowych polityków sowieckich, jednego króla. Ale “Piaski Persji” znane są z tego, że rzeczy niemożliwe załatwiane są szybko, a na cuda chwilkę trzeba poczekać, mister.
- Powinien pan pracować w Ameryce, drogi panie...- Garrett zagryzając cygaro poklepał go donośnie po plecach - To mi się podoba. Jeśli się zdecyduję, przyślę tu mojego księgowego, a pan tylko wymieni mu cenę cudu. Jej wysokość nie gra roli. Tylko jedna rzecz...

Garrett nachylił się nieco ku portierowi.

- Właściwie warunek. Wie pan, mam alergię na żabojadów. Jest pan w stanie zapewnić, że żaden Francuz nie kręci się obecnie po pana hotelu? Wiesz pan, mi wystarczy nawet że usłyszę ten ich akcencik. A lekarz zabronił mi się denerwować.
- Jesteśmy hotelem kosmopolitycznym, szanowny panie - uśmiechnął się portier. - Ale są pewne granice naszej tolerancji. Doskonale rozumiemy pana niechęć, mister, ze wszech miar zasłużoną. Francuzi, zaręczam panu, nie będą stanowili najmniejszego problemu.
- Ale...- zmrużył oczy detektyw - nie będą stanowili problemu? Czy ich w hotelu nie ma? To dla mnie różnica.
- Nie. Obecnie na terenie hotelu nie przebywa nikt, kogo paszport potwierdzałby obywatelstwo francuskie, mister. Mogę za to ręczyć słowem i honorem naszego hotelu. A honor jest dla nas równie ważny, co dyskrecja i zadowolenie naszych gości.
- No, i o to chodzi. - Dwight znowu cmoknął cygarem. - Tak jak powiedziałem, jeśli się namyślę, przyślę tu księgowego. Pan jeszcze chciał o coś pytać, profesorze?

Zażywny jegomość chrząknął stukając palcami o blat kontuaru.
- Tak … - spojrzał zamyślony na portiera.
- Jestem Vivarro. Morgan Vivarro. Miano tu dla mnie pozostawić wiadomość od Pana Larkina Andarusa, bądź Panny Natalie Dupoint. Może Pan sprawdzić?
- Recz jasna. Mogę jednak zobaczyć jakiś dokument potwierdzający pana tożsamość, mister Vivarro. Paszport byłby odpowiedni.
- Aaaa … tak chwileczkę. - Hiddink zaczął się klepać po kieszeniach. Po chwili wyciągnął książeczkę i zerknąwszy szybko do środka podał ją mężczyźnie.
- Natalie Dupoint? - Dwight obrzucił Herberta nieufnym spojrzeniem - Brzmi fracusko...Nie mówił pan, że utrzymuje pan znajomości z żabojadami, profesorze...





* * *


Zerkam dyskretnie na portiera, czy łyka kit. Nie podoba mi się wyraz jego twarzy. Herbert szybko łapie konwencję...
- Bo nie jada żab, tylko ślimaki … Boss. Po za tym to kobieta. Młoda dama będąc bardziej ścisłym.-
- No, nie wiem. - krzywię się, kierując się znów do portiera - Pan znasz tę całą Natalie...?!
- Przykro mi, ale nie wolno nam zdradzać kwestii personalnych naszych gości... - odpowiada portier...

- Jedną rzecz właśnie zdradziłeś, cwaniaczku...- myślę sobie - przyznałeś, że jest lub była gościem tego hotelu.

...naszych gości... - koleś jednocześnie rzuca okiem na dokumenty podane przez Hiddinka. - Tak. Wszystko się zgadza. Proszę momencik poczekać.
Odwraca się w stronę pięknie zdobionej szafki z przegródkami ustawionej na jednej ze ścian recepcji.
- Tak. Jest tutaj wiadomość dla profesora Vivarro.

Gustowna kopertka z zielonkawym odcieniem wędruje do rąk Herberta. Zauważam anagram L.A. na spięciu, jak pieprzony neon w Vegas. Udaję, że absorbuje mnie kurz na dzwonku do przywoływania obsługi, ale tak naprawdę cały czas obserwuję gościa za kontuarem. Hiddink dobrze gra swoją rolę. Podziękowanie, swobodny ruch, otwarcie koperty. Nie spieszy się. Czyta krótko, wiadomość musi być skąpa albo już z początku zobaczył coś, co go poruszyło.

- Czy mogę być jeszcze w czymś pomocny, szanowni państwo? - pyta recepcjonista z uprzejmym uśmiechem. Zbyt uprzejmym. Może odrobinę zbyt długim. Może zdradza go ten drgający przez małą, malutką część sekundy kącik ust. A więc jednak. Czas zaczyna nagle przyspieszać...





* * *


- Dobrze, dość już czasu zmitrężyliśmy. - Dwight zaczął nagle wyglądać na zniecierpliwionego - Chciał pan odebrać swoją wiadomość profesorze, proszę. Ale nie przyjechaliśmy tu w pana prywatnych sprawach, przypominam. Nie płacę Państwu za to. Idziemy.
- Polecamy się na przyszłość, szanowni państwo. Zachęcam do skorzystania z usług “Piasków Persji”.
I widząc jak wychodzą dodał:
- Do widzenia. Życzę miłego dnia.
- Au revoir - rzucił przez ramię detektyw.

Gdy już znaleźli się przed hotelem, Herbert i Emily popatrzyli na niego pytająco.

- On wie. - odezwał się suchym głosem Garrett, nie przestając iść - Portier. Musimy działać szybko. Prawdopodobnie zaraz kogoś za nami poślą.

Pozwolili się poprowadzić detektywowi, do końca nie będąc pewnym co do tego, czy nie zachowuje się jednak zbyt paranoicznie. Detektyw oglądał się, ale nie wyglądało na to by ktoś opuścił za nimi hotel. Mimo to, stosując swoje sztuczki, Garrett lawirował z nimi wśród ulicznego tłumu, by w końcu wpakować ich znienacka do zdezelowanej taksówki. Zanim odjechali dalej, Dwight kazał kierowcy jeszcze zrobić kółko wokół Piasków Persji". Runda ta nie dała nic innego prócz zauważenia znajomych: Mahuny i Choppa jak wysiadali akurat z innej taksówki i kierowali się w stronę wejścia do hotelu.
- Cholera...- zasępił się detektyw - Walt. Niezła koordynacja, niech go szlag. Co on tam zamierza teraz robić?

Potem klucząc uliczkami w towarzystwie małomównego taksówkarza dotarli do swojego własnego hotelu. Po drodze Dwight obejrzał sobie podaną przez Herberta kartkę, ale nie skomentował jej treści. Może ze względu na obecność taksówkarza.

Już niedługo po powrocie do hotelu zaszła konieczność interwencji detektywa.




* * *



Już po tej całej scence z rosyjskim oficerem, Luca siedział właśnie w restauracji hotelowej, gdy podszedł doń jakiś jegomość z cygarem, monoklem i sporym, podkręconym wąsem.
- Pan Rockefeller, jak mniemam? - zapyta nieznajomy z uprzejmym uśmiechem. - Tedd Oackhill. Bliskowschodnia Amerykańska Kompania Handlowa. Czy można zająć panu chwilkę?

- Z...zgadza się - odchrząknął nieco zaskoczony Luca. Jeszcze nie przyzwyczaił się reagować na całkiem w końcu obco brzmiące nazwisko. Czego znowu chciał ten gość? Chwili spokoju - myślał sobie chłopak - wystarczy że się człowiek trochę lepiej ubierze i już cała banda okolicznych świrów urządza sobie wyścigi, byle tylko zamieszać w głowie. Po spotkaniu z generałem Denikinem Luca się jeszcze nie otrząsnął. Rewolucje, burżuazja, niebezpieczeństwa ogarniętego taką wojennorewolucyjną zawieruchą kraju, wszystko to było nowe... i straszne. A tu jeszcze Bliskowschodnia Amerykańska Kompania Handlowa.... Dobrze pamiętał z Indii czym w istocie zajmowała się tamtejsza, Brytyjska Kompania. Kurtub, profesor Vivarro, Złote Indie, fanatycy w paski.... choć wszystko się chłopakowi mieszało i zlewało w jedną całość, to wspomnienie ruskiego generała dzwoniło ostrzegawczym brzęczykiem. - We własnej osobie....

- Co to za człowiek, synu?
Garrett pojawił się za ich plecami nie wiadomo skąd, krokiem leniwego kota obchodząc stół. Rozsadził się na wolnym krześle, z miną wyrażającą absolutną pogardę dla tak prozaicznych czynności jak siadanie czy skinienie na kelnera.
Luca odetchnął z ulgą i zdobył się nawet na cień uśmiechu.
- Bliskowschodnia Amerykańska Kompania Handlowa - wyrzucił z siebie jednym tchem skomplikowaną nazwę, jakby się bał że coś przekręci - Pan...Oachill... Ted Oackhill. A to mój... ojciec - zwrócił sie do przedstawiciela Kompanii.

- Rozumiem, że nie muszę się przedstawiać...? - Dwight wyjął cygaro z gustownej cygarnicy, mierząc nieznajomego krótkim spojrzeniem.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnął się Tedd Oackhill. - Mieliśmy okazję poznać się w Paryżu w 1920. Pamięta pan? Konferencja na temat nowoczesnych technologii w przemyśle petrochemicznym. Ja mam doskonałą pamięć do nazwisk i twarzy i pamiętam pana. Mieliśmy przyjemność rozmawiać o … - zawahał się jednak wyraźnie - o fuzji węgla, czy czymś takim.
- Raczy Pan wybaczyć...- Garrett zainstalował cygaro w swoich ustach - ...ale nie przypominam sobie. Ale skoro dysponuje Pan znakomitą pamięcią, to muszę wierzyć Panu na słowo. Do rzeczy. Czym możemy służyć Kompanii?

Luca z rosnącym zainteresowaniem przysłuchiwał się i przyglądał tym dwum ludziom. I co dziwne baczniej Gerrettowi niż temu drugiemu. Naturalność, z jaką poruszał się w swojej nowej roli była zaskakująca. Przez chwile przeleciało Luce przez głowę, że może ci dwaj rzeczywiście spotkali się rok temu i gadali o tej całej fuzji w Paryżu...

- W zasadzie chciałem tylko ostrzec. Pana syn, mister Rockefeller, rozmawiał dzisiaj z pewnym rosyjskim oficerem. Nie wiem o czym rozmawiali, ale ten człowiek to polityczny bankrut, oszust i na dodatek … często zdarza się, że ludzie, którzy z nim idą w interesy, bardzo tego żałują. Tylko tyle. Po starej znajomości. To była nudna konferencja, ale poświęcił mi pan wtedy kilka minut uwagi, chociaż nie musiał. Mam nadzieję, że moje słowa pomogą państwu podjąć właściwe decyzje. Lepiej nie robić interesów z bolszewikami. Zawsze może pan zwrócić się do nas.

Garrett przyglądał mu się od niechcenia, przez cały czas za wyjątkiem krótkiej chwili gdy w czasie wymienienia przez Tedda faktu rozmowy z rosjaninem, wymierzył pytające spojrzenie na Lucę. Chłopak przepraszającym gestem wzruszył ramionami i zrobił minę “ tak, to prawda, ale jestem niewinny”.

- Dziękuję Panu. - Dwight uścisnął nieoczekiwanie dłoń przedstawicielowi Kompanii - Można jednak liczyć na swoich rodaków w tym dzikim kraju. Najwidoczniej miałem wtedy rację, że poświęciłem panu te parę minut. Może pan...Jeszcze raz powiedzieć, jak się nazywa? Nie zastanawiał się pan czasem nad zmianą pracy?

- Tedd Oackhill - powiedział wzruszony mężczyzna. - W sumie tęsknię za rodziną w Luizjanie. Siedzę tutaj prawie dwa lata, za niewielkie pieniądze, jak na moje kwalifikacje i umiejętności oraz rozłąkę z bliskim. Ale … taka powinność. Może kiedyś uda mi się awansować na szefa przedstawicielstwa. Na razie pełnię ważne lecz niedostrzegalne...
- Zróbmy tak, panie Oackhill...- bezpardonowo przerwał mu Dwight, znacząco i bezczelnie zerkając na swój piękny złoty zegarek - Niech pan złoży swoje résumé oraz namiary na siebie u mojej asystentki, Panny Woolf. Zobaczymy, co da się zrobić lecz niczego nie obiecuję. A co do naszych interesów, to proszę powtórzyć w Kompanii by się nie martwili o starego Rockefellera. Gdybym dokładnie nie wiedział z kim, oraz jakie interesy będę tu prowadził, nawet by mnie tu nie było. A teraz...Jeśli nie ma Pan nic przeciwko temu, chciałbym odbyć małą pogawędkę rodzinną z dziedzicem mojej fortuny.

- Ależ oczywiście … - Tedd usmiechnął się służalczo - OIczywiście. Już się oddalam. Dziękuję, za pamięć i dobre słowa, mister Rockefeller. To dla mnie prawdziwy zaszczyt.
Potem oddalił się pośpiesznym, pełnym emocji krokiem. Dwight już od połowy ostatniego wypowiadanego zdania tego człowieka nawet na niego nie spojrzał. Luca, przeciwnie, odprowadził go wzrokiem po cichu gratulując sobie decyzji, że postanowił się nie odzywać. Zbyt wiele niezrozumiałych słów, zbyt wiele nieznanych pojęć. Ale koniec końców chyba wypadło naturalnie.

- Co to, kurwa, za historia z tym rosyskim oficerem? - Dwight rozłożył sobie starannie chusteczkę na kolanach, przygotowując się do nadchodzącego posiłku.
- Co? - bronił się zaskoczony Luca - To nie moja wina. Ruski - powiedział tonem jakby to wystarczyło za charakterystykę wszystkich ludzi tej narodowości do których Luca w przeciągu ostatnich kilku miesięcy miał okazję strzelać, albo obwiniać za porwanie brata i całą resztę swoich niepowodzeń - Przypętał się jak siedzieliśmy tu z Am... z miss... Woolf i pierdzielił o jakiejś rewolucji, o tym jaki to on nie jest wszechmocny i takie tam. Ale wiesz? Myślę, że jemu to właściwie chodziło tylko o nią.
- Pewnie masz rację...- zamyślił się Dwight - Pewnie masz rację.
Ale wcale nie wyglądał, jakby naprawdę miał to na myśli.
- No nic...- nagle się poruszył i podał Luce cygaro - Masz, zapal sobie. Dobrze się spisałeś, nic głupiego nie dowaliłeś. A na przyszłość jakby co, to pamiętasz...Tajemnica handlowa. I ruski oficer, czy jakiś szeryf z Kompanii Handlowej - nieważne. Masz lać na nich z góry. Jesteś Rockefeller, jasne? I wszyscy są dla ciebie tacy...
Tu detektyw pokazał małą przestrzeń między dwoma swoimi palcami.
- Nie, nawet nie. O, tacy.
Wolna przestrzeń skurczyła się do centymetra.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 17-11-2011 o 14:45.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172