Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-08-2015, 12:13   #1
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
[Wiedźmin] Zimorodek

ZIMORODEK


Rok 1280. Piętnaście lat po Wielkiej Wojnie.


Coś się kończy...


Historia zawsze lubiła zataczać koła.
Tak było i tym razem, gdy świat zniszczony Wielką Wojną, pogrążał się w coraz większym mroku. Wyludnione miasta odżywały powoli, pola wydawały niewiele plonów, których nie miał kto zbierać. Magia znów stała się ważna, gdy młode, prężne umysły gniły w niepodpisanych grobach, a nie było innych, by ich zastąpić. Technika znów uległa mrokowi rozwiązań najprostszych, a na niepilnowane drogi i gościńce zaczęły wylegać coraz to nowe stwory, żywiąc się rozpaczą i zniszczeniem.

Gdzieś daleko na południu pojawiło się jakieś nowego zagrożenie, o którym plotki docierały i na północ, a Nilfgaard wycofywał się pospiesznie wgłąb swojego terytorium. Władza centralna zniknęła a każdy z nowych królów i książąt żył na swoim, uciskając resztki swojej ludności i zamykając się w twierdzach. Ich wojska z rzadka patrolowały główne trakty, ale żądni władzy ludzie nigdy nie rezygnowali z nowych łupów. Niepilnowane ziemie ogłaszali swoimi tylko po to, by móc wysłać swoich poborców, otoczonych zbrojną ochroną.
Wybuchały bunty i powstania, tłumione krwawo, lub wręcz przeciwnie - wygrywające z lokalnym władyką i dopiero potem niszczone przez sąsiada, który dojrzał łatwy łup.

Komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i góry, a ich krew wciąż wrzała z nienawiści i chociaż sił nie miał już nikt, wiedzieli, że i tak powrócą. Chociażby po to, by umrzeć a nie żyć na krańcu świata. Niewielu się nauczyło, ale i to samo można było powiedzieć o ludziach. Wielu wciąż pamiętało i nie chciało zapomnieć, przekazując wiedzę okraszoną nienawiścią młodszemu pokoleniu.
Tylko największe miasta, jak Novigrad czy Wyzima utrzymywały względny spokój. Bardzo względny.

Nadeszły mroczne czasy, a ludzie przypominali sobie stare bajania, starą historię, początki. I wielu pytało gdzie podziali się wiedźmini.



Coś się zaczyna...



Jak już mówiono, historia zataczała koło, a mroczne czasy musiały wreszcie odbić się od dna. Tylko czy to już było dno?


Wieś Złotnica nazwę swoją zawdzięczała nie własnemu bogactwu. Wjeżdżając przez prostą bramę i mijając palisadę, nijak nie dawało się tegoż złota stwierdzić. Echa świetności nie pobrzmiewały ani w marnie utrzymanym dworku, którym wraz z wsią hrabina Ohlava zarządzała po śmierci lub zaginięciu - bo plotki różnakie były - męża swojego. Nie pobrzmiewały i w starej, zrujnowanej wieży kamiennej, gdzie mógł mag jakiś siedzieć dobry wiek temu. Zbudowana na planie koła i otoczona ostrokołem, przegniłym gdzieniegdzie, dziurawym niemalże Złotnica nazwana została tak dawno temu. Umiejscowiona dwa dni końskiej jazdy na północ od Hołopola, niedaleko rzeki Braa i kilku innych strumieni spływających z Gór Pustulskich, była naturalnym przystankiem każdego poszukiwacza złota, chwały i ogólnopojętego bogactwa.
Kraniec świata, powiadacie?
A gdzież to najlepiej szukać rzeczy nie odkrytych jeszcze przez innych, jak nie na krańcu świata właśnie?

Ostatnie lata dla tego miejsca nie były łaskawe. Widać to było na pierwszy rzut oka, po przegniłych chatach i kwaśnych, mrukliwych mieszkańcach, z pode łba spoglądających na wjeżdżających przez bramę podróżnych. Piękne miejsce na noc. Wczesna wiosna przywiodła w to miejsce kilku osobników co najmniej ciekawych. Karczma huczała od dźwięków, światło przebijające z jej okien wabiło strudzonych podróżników. Łapał wieczorny mróz, a od gór wiało zimne powietrze.
Żadne z nich o chłopów nie dbało, owijając się szczelnie płaszczami, ze spojrzeniem wpatrzonym w drzwi z szyldem złotego jaja, z którego większość farby dawno odpadła.


Stare zawiasy skrzypiały straszliwie, kiedy człapiący w błocku żołdak zamykał jedno skrzydło zbutwiałej bramy, zbitej z grubych, nieoheblowanych dobrze dech. Żołdak ów nie przedstawiał miłego widoku. Powiadają, że chłop ze wsi może i kiedyś wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy. Brudne włosy jak połamane strąki zlepionej słomy sterczały spod nasuniętego na głowę czepca. Zarośnięta twarz nie budziła żadnej sympatii, koślawe ruchy poddawały w wątpliwość umiejętności, a stara przeszywanica straciła barwy jakiś czas temu. W kilku zaledwie miejscach czerń i złoto walczyły z ogólną burowatością. Człowiek ten, strażnik w Złotnicy, sapnął i dopchnął skrzydło wrót.

Zmierzchało już. Łapał mrozek i błocko pod stopami pokrywało się delikatną skorupą lodu. Kilka płatków śniegu spłynęło z ziemi i zmusiło Bryndena Thorna do starcia ich ze swędzącego przez to nosa. Popędził konia i stępem wjechał przez ciągle otwartą drugą część. Sprawnie zmieścił tam wierzchowca, opryskując brudne już i tak buty strażnika dodatkową porcją zmieszanej z wodą ziemi. Chłop warknął coś i splunąć chciał, ale jedno mu spojrzenie wystarczyło rzucić na broń wiszącą u siodła, by zaniechał prowokowania obcego.

Żołdak charknął dopiero, jak jeździec znalazł się odpowiednio daleko. Już się łapał za drugie skrzydło bramy, kiedy to dotarł do niego kolejne kroki końskich kopyt rozbijających błotnisty trakt od strony Hołopola. Następny jeździec był mniejszy, owinięty płaszczem. Lola Merritt prawie przegalopowała, zmarznięta do szpiku kości. Zauważyła tylko, jak mężczyzna odsuwa się, zerkając na jej ukrytą pod kapturem twarz. Na wprost miała zabudowania wsi, po prawej widać było światło w oknach największego z tutejszych domów. To musiał być ten, ale poniechała teraz. Karczma musiała znajdować się gdzieś w centrum Złotnicy.

Macha Tuirseach widziała tę wjeżdżającą do wioski postać, podążając na swoim wałachu z innego, bardziej zachodniego kierunku, po trakcie znacznie rzadziej uczęszczanym. Ta cała Złotnica wyglądała biednie, ze swoją na wpół dziurawą palisadą, lecz postawnej kobiecie nie robiło to różnicy. Minęła bramę i zarośniętego chłopa, wyraźnie już dziwującego się ruchowi tego wieczora. Stał krzywo, w sękatej dłoni trzymając grube drzewce prostej włóczni.

Sądząc ze spojrzenia, jakie rzucił mijającej go kobiecie, uważny obserwator mógłby wyciągnąć wniosek, że człowiek ten nie przepada za obcymi. Z drugiej strony, mogło być i tak, że nie przepadał za niczym: Złotnicą, hrabiną, rodziną, swoim życiem i pogodą. Tak się zadumał, że następny obcy zdążył wśliznąć się do środka przy wpół zamkniętych wrotach, sprawiając, że żołdak aż zamrugał.
- Czego tu?! - warknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem widząc twarz Catalayana Restrepo. Nie było jeszcze na tyle ciemno, by nie spostrzegł ostrych rysów i stanowczo zbyt ostrych uszu. Tym razem splunął tuż pod buty nowoprzybyłego. - Nie chcemy tu takich jak ty! - dodał, lecz nie zatrzymał. Wyrażał więc własną opinię, nie zaś tutejszego władyki.

Brama zamknęła się wreszcie, a żołdak odstawił na bok włócznię, sięgając po ciężką, wzmacnianą metalem sztabę. Już ją prawie nasunął, gdy rozległo się walenie, a nie zamknięte wrota odchyliły się trochę. Krzyknął zaskoczony i upuścił ciężki przedmiot w błocko, złorzecząc przy tym pod nosem. Przez szparę w wejściu przecisnął się ostatni tego dnia wędrowiec o paskudnej mordzie. Walfen dobrze wiedział, jak wyglądał, ale w tym przypadku nic sobie z tego nie robił. Ani był piękniejszy, ani brzydszy od tego tu strażnika, który rzucił mu podejrzliwe spojrzenie.
- Na zgniłe jajca, pojebało was dzisiaj?! Pomóż mi z tym, ale chyżo!
Razem nasunęli sztabę.
Śnieg zaczynał sypać mocniej, mróz przenikał do kości.


Złotnica mogła się pochwalić kilkoma miejscami, których nie szło zastać w większości wsi tej wielkości. Pozostałości po czasach tak zwanej świetności aktywne pozostały ciągle, licząc na to, że dobrobyt wróci kiedyś. Wtedy jeden z drugim mogliby zakrzyknąć "Ha, wiedziałem!" i zacząć z miejsca wypełniać monetami swój trzos. Piękne marzenia, piękne czasy, pamiętane przez co starszych mieszkańców.

"Złote Jajo" było jednym z takich miejsc. Umiejscowiona mniej więcej na środku wsi gospoda: piętrowa, podmurowana i z własną stajnią zapraszała dźwiękami rozmów i światłem. Już z tego wnioskować było, że w środku raczej tłoczno, co samo w sobie za niezwykłe mogło być uznane. Sugerowała to też ilość wierzchowców, łatwa do zauważenia, gdy wrota do stajni stanęły otworem. Wypadł z nich nastoletni, szczerbaty chłopak z burzą jasnych włosów, kłaniając się nisko i odbierając wodze najpierw od Bryndena, a potem Loli, której prawie się udało starszego mężczyznę dogonić. Na jej widok, a może bardziej na widok lutni, stajenny wybałuszył oczy. Żołnierzowi wydawało się, że młodzieniec niemal się obślinił, wcale niekoniecznie z powodu instrumentu. Trubadurka niezauważając tego, w swojej potrzebie odnalezienia ciepła, pierwsza skierowała się ku drzwiom karczmy, zdawkowe zaledwie wymieniwszy uprzejmości. Macha podjechała w tym czasie, bardziej przyzwyczajona do nagłych załamań pogody, nie mniej jednakże zmęczona po całym dniu podróży.

Ciepło biło od środka, gdy przekraczało się drzwi Złotego Jaja. W kominku huczał ogień, a wnętrze wspólnej izby wypełnione niemal w pełni, pachniało jedzeniem, piwem i ludzkim potem. Lola wchodząc jako pierwsza, przyciągnęła uwagę słyszących dźwięk skrzypiących zawiasów lub czujących powiew zimnego powietrza ludzi. Kalendarzowa zima ledwo się skończyła, i choć pogoda wcale nie chciała się na dobre poddać, to ludzie ruszyli już w drogę. Dziewczyna zauważyła to od razu, podobnie zresztą jak wszyscy za nią. Ledwie przy dwóch stolikach nikt nie siedział, a rumiana na policzkach, szczupła dziewczyna o grubym jasnym warkoczu sięgającym pupy, uwijała się z tacami i kuflami jak w ukropie. Wyglądało na to, że była tu jedyną kelnerką. Chudy, patykowaty i staro wyglądający karczmarz ruszał się jak mucha w smole, mimo słyszalnych wyraźnie poganiających go klątw dochodzących z zaplecza. Co jakiś czas migała tam korpulentna sylwetka.

Sądząc po fryzurach, stroju i zachowaniu, większość bywalców stanowili miejscowi. Pełen przekrój chłopskiego społeczeństwa, w dużej mierze już pijany lub szybko dążący do tego stanu. W większości mężczyźni, chociaż nie tylko. Hałaśliwi i zwracający uwagę, picie uprzyjemniający sobie rozmowami lub hazardem. Toczyły się kości, fruwały karty ciskane na stół przez przegranych. Drobniaki przechodziły z rąk do rąk. Nie mniej zwracało na siebie uwagę czterech krasnoludów, zasiadających przy jednym ze stołów. Z toporami za pasami i dużymi kuflami przed nosami, wyglądali jakby całe otoczenie było im obojetne. A otoczenie robiło równie dużo, aby nie zauważać czterech za mocno jak na ich gust uzbrojonych nieludzi. Z obcych zwracał uwagę jeszcze korpuletny, dobrze ubrany mężczyzna o łagodnej, pełnej twarzy. Siedział w otoczeniu dwóch zbrojnych, zajęty cichą z nimi rozmową - kupiec lub mniej zamożny szlachcic. W rogu miejsce znalazł sobie ponury, łysy wojak - wnioskując z opartej obok broni. Szerokie bary i blizna na czole również o tym świadczyły. Łypał spode łba to na izbę, to na skuloną, szczupłą kobiecą postać na ławie naprzeciwko, to na opróżniany kubek. Owa postać ciągle była w płaszczu i kapturze, oparta o ścianę i z kolanami podwiniętymi pod brodę wyglądała jakby spała. Była jeszcze para innych podróżnych, nie wyróżniających się niczym szczególnym, ale odróżniająca od tutejszych skórzanym strojem, pokrytymi błotem długimi butami i leżącymi na ławie płaszczami.

Trubadurka wychwyciła wszystko to w ciągu pierwszych chwil, pewnie krocząc w stronę baru. Okazywało sie, że gospoda w Złotnicy miała nawet niewielki podest przeznaczony dla występujących, obecnie zastawiony jednym z tych dwóch pustych stołów. Thorne i Tuirseach wkroczyli do środka niewiele później, uwagi nie przyciągając już tyle, co piękna Merritt. Drzwi zamknęły się, zamówienia popłynęły. Okazało się, że gospodarz - Mirko Słomka - ma już jeden tylko trzyosobowy pokój pusty, ale obiecał przyszykować jakiejś wspólne miejsce do spania, gdyby trzeba było. Od Loli nawet zapłaty za to nie chciał, o ile uświetniłaby wieczór swoim występem. Bardka doskonale wiedziała jak się cenić i ta propozycja była wręcz bezczelna, ale od czego były negocjacje?

Tak zastali wspólną izbę Katalayan i Walfen, wkraczając do niej razem, ale osobno. Dziedzictwo elfa trudne było do ukrycia w świetle. Większość ludzi wykształciła w sobie sporą łatwość w rozpoznawaniu nieludzi, ale oprócz nieprzyjemnych spojrzeń nie uświadczył niczego więcej. Może przez krasnoludy nikt nie obrażał go głośno. Jeszcze nie, wciąż za mało alkoholu płynęło w żyłach. Walfen natomiast uwagi na siebie nie zwrócił praktycznie żadnej. Wyglądał prawie jak jeden z tutejszych.

Na zewnątrz zapadła już ciemność, dnie ciągle były krótkie. Wieczór za to dopiero się rozpoczynał.

 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 10-08-2015 o 13:57.
Sekal jest offline  
Stary 15-08-2015, 16:35   #2
 
Fyrskar's Avatar
 
Reputacja: 1 Fyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputacjęFyrskar ma wspaniałą reputację
Dziękuję Sekalowi i Baltazarowi za część tekstu...

Walfen puścił zdrętwiałymi palcami ciężką, zmrożoną zasuwę. Rozgarniając podróżnymi butami zwały błota, obrócił się na pięcie i nie czekając na jakiekolwiek podziękowania powlókł się do wioskowej karczmy. Ruszył żwawym krokiem, wpatrując się uważnie w otaczającą go zabudowę. Złotnica mogła być kiedyś bogatą, całkiem przyjemną wioską. Ale jeśli kiedyś rzeczywiście tak było, to te czasy dawno już minęły. Strząsnął z długich, skołtunionych włosów śnięzny puch. Przyśpieszył, przedzierając się przez rozmokły prospekt z łątwością właściwą dla kogoś, kto z postury był waligórą - kogoś takiego jak Walfen. Nie wyglądał na głupca, ale raczej okrutnika, którego wyraz twarzy został pieczołowicie wyrzeźbiony głębokimi bliznami zarobionymi na wojnach. Potarł szorstkie od zarostu policzki palcami w sztywnych od zimna rękawicach. Chodził zgarbiony, z głową przechyloną nieco w lewo, tak w centrum sylwetki znajdowało się jego jedyne widzące, prawe oko. Przywodził na myśl legendarne cyklopy, bestie dwa razy wyższe od rosłego męża, z jednym tylko okiem pośrodku swym potwornych twarzy. Wyglądał jakby minęła już jego czterdziesta wiosna - w rzeczywistości miał lat ledwie trzydzieści sześć.

Urodził się w Zarzeczu, na południe od Jarugi, na podgrodziu twierdzy Kagen. Z zawodu był, jak reszta jego rodziny, ceglarzem i rolnikiem. Urodził się, wychował i wkroczył w wiek męski, gdy Królestwa Północy były liczne jak myszy w sianie. Wojny i graniczne utarczki zdarzały się często - ale I Wojna Północna była inna. Po raz pierwszy, jedno wielkie państwo, niczym mityczny stwór, próbowało wchłonąć i spustoszyć tak wielkie połacie ziemi. Walfen jak wielu, także z jego rodziny, stanął do walki. Był pod Marnadalem i w Sodden, ale zwycięstwa, które inni mogliby uznać za wspaniałe, obróciły się w ustach Walfena w pył. Cóż z tego, że Nilfgaard nie przekroczył Jarugi? Przecież Zarzecze znalazło się pod jego butem. Porzucił rodzinne strony i wziął na barki żywot najemnika. Walczył w Bitwie pod Brenną i innych starciach z okresu II Wojny Północnej, u boku wojaków z Temerii i Redanii - co to przyniosło? Nic. Po zakończeniu wojny mordował nilfgaardzkich żołnierzy na traktach - i musiał przez to opuścić dom, by jego krewnych, jego żony i dziecii nie spotkała krzywda. Był kombatantem z okresu dwóch wojen, ale zrozumiał, że wynik wojny znaczący będzie tylko dla możnych, dla tego, czy utrzymają władzę, czy - często wraz z ich życiem - uleci im z rąk; prostym ludziom z kolei wojna przynosi tylko popioły i gwałt. Tęsknie patrzył na czasy, gdy Królestwa Północy były wolne, lecz wiedział, że jeśli Nilfgaard nie podbije Północy, zrobi to - pod pretekstem zjednoczenia - redański Radowid. Nie przywróci dawnych czasów i nie zamierza próbować czynić tego w bezsensownej walce. Stracił przez nią swoje życie i skonczył tutaj, na dalekiej północy. Gdyby nie to, że zamarudził na Łukomorzu, byłby już w Pont Vanis. Kolejny błąd na długiej liście.





Tymczasem w karczmie, Brynden Thorne rozmówił się z gospodarzem sprawnie, zaraz po tym jak zrobiła to rudowłosa trubadurka, bez trudu ugrywając na siebie najlepsze kąski. Nic dziwnego w tym nie było, bardowie i inksze podróżne istoty występami potrafiące zabawić gawiedź zawsze sypiali darmo, a często i zarabiali nieźle. W każdym razie żołdak ugadał się, że za jednego srebrnego dostanie łóżko, jak znajdzie sobie dwóch kompanów do spania w środku. Do tego dorzuci się jeszcze śniadanie, ale już nie wieczerzę i napitek. Wysuszony Mirko Słomka trochę na skąpego zdawał się wyglądać.

Walfen długimi susami, rozgarniając zwały błota wielkimi jak patelnie stopami, wszedł - czy też może wtargnął - do karczemnej izby. Drzwi zgrzytnęły i skrzypnęły. Oszczędnym, zmęczonym ruchem rąk wytrzepał zza kołnierza częśc nagromadzonego nań śniegu i burknął coś sam do siebie. Był kompletnie przemarznięty. Mógłby przysiąc, a tego na darmo nie robił, że kuśka mu do nogawki przymarzła. Tupnął nogą, stuknął podeszwą, strzepując z cholewek garście błota. Kolebiąc się z nogi na nogę, zerwał z siebie gruby płaszcz, potem podbitą niedźwiedzim futrem kurtkę. Obciągnął rękawy koszuli, otrzepał podeszwy z kolejnej porcji błota. Zdjęte rękawice zasadził za szeroki pas i rozruszał grube, sękate jak dębowe gałęzie palce. Czuł się, jakby pomimo grubej skóry rękawic niemal przymarzł do żelaznej zasuwy wioskowej bramy. Miał wielką słabość, słabość do różnorakich trunków, ale cecha była to taka, co nie wadziła mu bardziej niż ani trochę. Jak mawiał jego szwagier, karczm bywalec stały, chłód trzeba było zapić. Pewnie dlatego, że chłód smagał wiecznie, całą dobę niemal leżał w kącie izby pijany w sztok. Westchnął. Rodziny się nie wybiera, ale wiele by dał, by ją zobaczyć. Chwiejnym, sztywnym jeszcze krokiem powędrował w kierunku gospodarza, warząc w dłoni sakiewkę z jego ziemskim majątkiem.

- Bogów chwalę, dobry panie! - oparł się grubym od mięsni przedramieniem o poszczerbiony przez stałych, zawziętych bywalców kontuar. - Chłód zapić chcę, napitek zaś zagryźć. Znajdzie się coś, czym zapchać brzuch sobie mogę?

- Znajdzie, znajdzie - odpowiedział karczmarz tonem w żadnym razie nie sugerującym pośpiechu. - Na gorące trza poczekać. Zimnej okowity mogę nalać - powiedział, stawiając właśnie kubek przed Bryndenem.

W karczmie zaczęło się spore poruszenie, kiedy dwóch chłopa pomagało Loli przestawić na bok stół i krzesła na podwyższeniu, dzięki czemu dziewczyna mogła zająć wygodne miejsce i raczyć się doniesionym, parującym jeszcze winem z korzeniami. Paskudnej jakości, ale jednak. Do stołu krasnoludów dosiadła się najpierw nowoprzybyła kobieta, a niedługo po niej - przybyły równo z Walfenem elf, przez co tamten stolik stał się nagle tłoczny. Miejscowi szybko wracali do swoich zajęć, aż do momentu, gdy rudowłosa trubadurka nastroiła lutnię i zaczęła śpiewać znaną balladę, zwracając na siebie uwagę. Nie tylko wieśniaków, ale i lepiej ubranego mężczyzny, krasnoludów czy niedużej zakapturzonej postaci w rogu. A trzeba było przyznać, że śpiewała ładnie. Potrafiła sprawić, że większość rozmów i śmiechów cichła, kiedy ludzie kierowali na nią całą swoją uwagę.

- Nalej mi tej okowity. - mruknął Walfen, wyrywając gospodarza z transu wywołanego syrenim głosem bardki. - Zimniej mi już raczej nie będzie. Jak się coś zagrzeje, to będę gdzieś tutaj, izbie karczemnej. -Mirko spełnił prośbę, inkasując za to miedziaki.

Odsunął się od szynkwasu i ruszył z powrotem pomiędzy ciężkie od kufli i półmisków stołu oraz tłoczących się wokół nich gości gospody. Otrząsnął się w końcu z wywołanego chłodem stuporu i zaczął się jakoś żywotniej ruszać. Przystanął, wsłuchując się kolejne słowa ballady. Przyznać trzeba było, że miała słowiczy i przejmujący głos. A może to tylko Walfen tak myślał. Wiele się w jego życiu działo, ale nigdy nie miał czasu wschłuchiwać się w pieśni bardów. Teraz dopiero uznał, że wiele przez burzliwe koleje losu stracił. Ale względem głosu śpiewaczki raczej się nie mylił - cała sala chłonęła każde koleje słowo spływające z jej pełnych ust. Walfen pokręcił kudłatą głową i, otrzosnąłwszy się z zamyślenia, jakie wywołała w nim ballada, skierował się ostrożnie do stołu krasnoludów, bacząc na to, by nie wpaść na nikogo. Upewnił się, że nikt mu nie zwinął kubka z okowitą, ujął w szeroką dłoń oparcie krzesła i nachylił się do zasiadających przy stole - brodaczy i dwójki podróżnych.

- Mogę się dosiąść? - uśmiechnął się jowialnie. Zważywszy na jego oblicze, przedstawiał raczej groźny niż wesoły widok. - Mogę podjąć niejeden, tego ten, dyskurs, ale nie obiecuję, że sprostam waszemu, hmm… progowi intelektualnemu.

Krasnoludy spojrzały na niego, na poły nieprzyjemnie, na poły z zaskoczeniem.

- Nie widzi, że miejsca nie ma? - burknął jeden z nich. Żaden nie ruszył się, aby zrobić miejsce, którego w sumie tu i tak nie było na dobrą sprawę.

- Ehe. - odrzekł elokwentnie Walfen. - Widzę. - zrezygnowany, skierował się z powrotem do szynkwasu, licząc, że może chociaż z polewką, czy inszą kaszą się sprawnie dogada i rozmówi. Albo może z drugim wojem. Po chwili namysłu, przepchnął się do siedzącego przy stole Bryndena, dopiwszy wpierw ostatki okowity.

- Witaj. - zagaił doń. - Jestem Walfen. Nie trzeba ci czasem kompana, by wynająć w pokoju miejsce?

Nie trzeba. - Odparł szorstko. - Ale dwa łóżka jeszcze się znajdą więc dogadaj się z karczmarzem. - Nim coś jeszcze dopowiedział zjawiła się dzierlatka stawiając przed nim dzban wina i jakiś drewniany kubek. Popatrzywszy na stojącego u stołu petenta dopytała czy donieść drugi. Thorne skinął głową… po czym wskazał jakiś stołek Walfenowi. – Brynden. - przedstawił się.

- Walfen. - Najemnik wymógł na sobie uśmieszek i przysunął sobie krzesło. Na horyzoncie wykwitła jego kolacja.



Najadłszy się i porozmawiawszy - a przynajmniej podjąwszy próbę podyskutowania - Walfen przedarł się przez salę, zmęczonym krokiem kierujac się ku szerokiemu, podrapanemu szynkwasowi. Przystanął i wygrzebał zza paska uszczuploną już sakiewkę.

- Wezmę jedno łóżko w tym trzyosobowym pokoju. - rzucił na bar przygarść monet. Odtoczył się i skierował swoje kroki prosto do wynajętego łóżka. Jedyne, co teraz chciał zrobić, to walnąć się do wyrka i spać do południa. Miał serdecznie dość włóczenia się po gościńcach i emocjonujących wydarzeń.


 

Ostatnio edytowane przez Fyrskar : 16-08-2015 o 09:38. Powód: e1. Zmiana przerywników. e2. Inicjały
Fyrskar jest offline  
Stary 15-08-2015, 20:43   #3
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Brynden Thorne był człowiekiem nie pierwszej młodości. Spomiędzy brązowych włosów już dość gęsto przedzierały nitki siwizny, a spod przymrużonych oczu wybiegały bruzdy zmarszczek ciągnące się daleko za kości policzkowe. Kilkudniowy zarost zdradzał człowieka gnębionego ciężkimi troskami. Jednak cokolwiek go trapiło nie miało to najmniejszego wpływu na jego umiejętności. Było to widać jak na dłoni kiedy wjeżdżał do wsi dosiadając karego wierzchowca. Koniem powodził z naturalną swobodą. Płynność, z jaką dobył włóczni z tulei przy wysokim siodle obróciwszy ją tak by zmieścić się we wrotach, wskazywał na doświadczenie w walce z końskiego grzbietu. Wrażenie to potęgował kawaleryjski hełm z misiurką, stary i powgniatany od licznych ciosów, a także łatany kilkukrotnie skórzany kaftan z naszytymi stalowymi łuskami. Obrazu dopełniała nierówna blizna na prawym policzku. Podobne spostrzeżenia zapewne zatrzymały w miejscu niejednego rabusia, gdyż na milę znać było charakternika… a ci zazwyczaj oznaczali masę kłopotów i pustą sakiewkę.

Thorne nieśpiesznie wkroczył do gospody dopilnowawszy wpierw czy Żmijka będzie miała zapewnioną odpowiednią gościnę w tutejszej stajni. Swoje oczekiwania względem opieki poparł miedziakiem, który młokos wyłapał w locie. Po „Złotym jaju” nie spodziewał się zbyt wiele bo i wieś była z tych paskudnie nędznych… dawała jednak szansę na nocleg pod dachem. Kto wie, może nawet i w łóżku… No i ciepłą strawę dającą się zapić jakimś sikaczem. Efektowne wejście bardki i skupienie uwagi na jej osobie zdecydowanie większej części tutejszych gości dało mu szansę na mało dyskretne zorientowanie się z kim mu przyjdzie biesiadować i spędzić dzisiejszy nocleg. A gospoda była nad wyraz zatłoczona jak na nie do końca przeminiętą zimę i ten trakt. Odczekał swoje i wreszcie dopchał się do właściciela tutejszego przybytku… - Łóżko, ciepłe żarcie i dzban wina. Krótko wyłożył czego mu trzeba bez zbędnych ceregieli. Nie bardzo przejął się sugestią, iż powinien szukać kompanów na dwa wolne łóżka w pokoju. Położył srebro na blacie i dorzucił jeszcze parę miedziaków za jadło i napitek. Po czym udał się do ostatniego wolnego stołu.

Ułożył sakwy podróżne obok ławy. Zrzucił z siebie ciężki płaszcz podszyty jakimś futrem, które razem z rękawicami wylądowały na ławie. Odpiął pas z mieczem i odstawił go… jednak już nie tak niedbale jak resztę. Widać było, że przyzwyczajony był do tego i żelazo spoczywa blisko jego prawicy. Później zaś spoczął opierając się o jakiś słup podpierający strop czekając na chuderlawą dziewkę… Najpierw pojawił się mężczyzna zwany Walfenem… później wino, a dopiero po pewnym czasie jakaś gulaszowa polewka z solidnym kawałkiem pachnącego chleba. Skórka była chrupiąca i dobrze wypieczona i znacznie lepiej smakująca niż to co było w parującej misce. Nie takie rzeczy już Brynden jadał ale też w niejednej karczmie już bywał i wiedział, że nadmiar przypraw ma raczej coś ukryć w potrawie niż z niej wydobyć. Niemniej jednak było to ciepłe… było tam jakieś mięsiwo i jakieś krupy. Wojak nie śpieszył się z posiłkiem. Może dlatego, że zapychając usta chlebem i mięsiwem nie musiał jej otwierać a tylko słuchać cóż za opowieściami uraczy go kompan ze stolika… i pokoju. W miarę jak zaspokoił pierwszy głód i pragnienie odsunął się od misy. Przepił do Walfena jakiś toast i zabrał się za obserwowanie tutejszych gości zdawkowo jeno tylko odpowiadając na pytania… resztę polewki dokończył już przy dźwiękach wieczornego występu.

Przed snem sprawdził jeszcze czy Żmijce nie brakuje niczego w tutejszej stajni.
 
baltazar jest offline  
Stary 16-08-2015, 03:30   #4
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Z grani wzgórza, którą blade promienie zachodzącego słońca połyskiwały na oblodzonej skale, szarobura gromada krytych śniegiem dachów, dymiła czarnymi i szarymi wstęgami z kominów, co przebijały się spod brudnej bieli wyglądając jak dogorywające palenisko. Wioska gnieździła się leniwie tam, gdzie ją kiedyś wciśnięto w podgórze, niczym koślawe koło porzucone przy błotnistym trakcie.

Katal, jak elf nazywał się również przed sobą, obserwował okolicę już od jakiegoś czasu. Droga od Hołopola była bezpieczna, czego doświadczył z pierwszej ręki. Ruch był niewielki jeszcze do tej pory, choć największe śniegi już topniały. Dopiero dnia tego, kłam temu zadawali ciągnący ku Złotnicy konni, których elf odprowadzał spokojnym wzrokiem sytego jastrzębia przyglądającego się kicającym królom.


Elf poprawił plecak na ramionach i zszedł na trakt krocząc z lekko pochylną głową ku drewnianym zębom szczerbatej palisady. Przed bramą wyprzedził go jeździec w towarzystwie patrzącego z pode kłów psa. Nim wrota całkiem domknęły się Katal wszedł do środka, nieco rozbawiony zdziwieniem zaskoczonego strażnika, któremu zdawać by się mogło, skraść spod nosa Złotnicę łatwiej było, niźli puścić kłąb pary z gęby, w tym zimnym zmierzchu.

- Czego tu?! – zbrojny warknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem i splunął pod buty elfa. - Nie chcemy tu takich jak ty!

Katal mógł parsknąć śmiechem na taką żałosną skargę nieszczęsnego gbura, lecz tego nie zrobił. Zupełnie zignorował człowieka.
Nie spiesząc się szedł ku podmurowanej karczmie, doskonale mu widocznej, jak i każdemu przybyszowi do Złotnicy. Kroczył omijając, co większe koleiny, słysząc za plecami jak wiejski strażnik, zostawiony w oddali, wpuściwszy kolejnego wędrowca, siłował się ze sztabą bramy. Elf westchnął i nie oglądając się, przed oczyma miał paskudną gębę miejscowego odźwiernego.
Człek
Nie był winny swej naturze i głupocie więcej niż przodkowie.

Z winy natury
Nie mniej niż rodziciele
Żałośnie głupi


Pokiwał głową zatrzymawszy przy studni. Wesoły gwar jak rój pszczół wisiał za drzwiami i bijących ciepłem ognia oknami.
Ludzie
Czasem łatwiej znaleźć owcę w stadzie wilków, czasem wręcz przeciwnie.

Plewić tych bez serc
Pleśnią robaczywych
W ogrodzie chwastów



Zdjął kaptur z głowy i wkroczył do karczmy razem z innym wędrowcem, któremu elf ustąpił progu. Miejscowych wzrok. Przyjął prosto w twarz nienawistne spojrzenia i zamknął za sobą drzwi. Nie spiesząc się, prawą ręką rozpiął ciężki płaszcz, pod którym nosił praktyczną, gruba tunikę z wełny. Prosty miecz spoczywał w pochwie upięty u pasa. Wnikliwy obserwator mógłby zauważyć, że w miejscu lewej ręki był żelazny stempel, lekko wystający spod rękawa płaszcza. Lecz kto by tak poświęcał uwagę na takie szczegóły. Nauczył się, że elfy nie były przedmiotem wnikliwej obserwacji. Spojrzy taki raz i już wie swoje. Wystarczy inny kształt uszu, ostre rysy twarzy i pozbawione kłów zęby. Zupełnie jakby natura nie chciała, aby umieli kąsać. Czemu więc, jakże często, ta nienawiść rodziła się ze strachu?

Katal rozejrzał się po karczmie. Widząc stół zajmowany przez krasnoludów od razu skierował tam swoje kroki nie zaszczycając karczmarza wizytą u szynkwasu, lecz tylko pogodnym skinieniem głowy w jego kierunku, co tamten pewnie i tak miał w grubym jelicie.

Przy drewnianym blacie biesiadowało czterech krasnali i konny towarzysz psa, który, gdyby nie jej wzrost i brak brody, mógłby, a dokładniej mogłaby, być wzięta za krajana gospodarzy stołu.

- Bądźcie pozdrowieni. – rzekł elf skupiając na sobie uwagę. – Katal jestem. Z gościnności stołu waszego skorzystać można? – zapytał, na złość mroźnej słocie, pogodnym głosem.

Krzywe miny krasnoludów, którzy takim grymasem na zapytanie, sami pytali „czemu nie?” nie oczekując odpowiedzi, elf wziął za to, czym być miały. Rozsiadł się naprzeciw wielkiej baby z kraciasta szarfą przewieszoną przez ramię i już siedząc wynurzył się z rękawów skórzanego płaszcza. Każdy z krasnoludów rzucił swym imieniem, które Katal postanowił sobie zapamiętać, na koniec zaś ludzka kobieta przedstawiła się jako Macha. Elf przyjaźnie popatrzył po biesiadnikach.

- Podróżuję z panem Gibertem Nolanem. – oznajmił. - Zacnym krasnoludem, który jutro dołączy. Długo bawicie tutaj? – zapytanie skierował do khazadów, bo kon Machy nie wyglądał, jakby wracał z lokalnego spaceru. - Gdzieś jeszcze pokoje w Złotnicy mają? Wiecie może, kogo polecić? – zasypał ich gradem prostych pytań.

- Pierwszy raz rzeźmy tu trafili. Miał jeszcze dwa pokoiczyny, ale wspólna izba przytulna i mniej płatna, niech go kruki zadziobią, po dwa denary od łba za łóżko żądać! – Iggis zapluł się i akby na odpędzenie złych myśli zanurzył nos z wąsami w kuflu.

- Wcześniej tu nigdy nie bylim, ale karczma to jedyna – podsumował wzruszeniem ramion ten, który wyglądał na wodzireja krasnoludzkiej kompani.

Rozmowę przy stole na chwilę przerwało pojawienie się wędrowca, z którym Katal zawitał do „Złotego Jaja” razem, acz osobno. Człek był to postury srogiej i okrutnym obliczu zupełnie niepasującym do tonu podjętego zapytania, które nie wiadomo, czy życzliwie żartobliwym, czy podszytym kpiną, byćmiało. Zapewne tym pierwszym i drugim zarazem.
Jako, że ani petycja człowieka z twarzą we bliznach, ani odpowiedź pytaniem na zapytanie khazada elfa osoby nie dotyczyły, to tylko przelotnie, acz przenikliwie, przypatrzył się podróżnikowi, nie odmawiając tym zauważenia jego obecności, czego krasnolud nie uczynił mówiąc do kompanów tak, jakby tego, który nie przedstawił się, przy nich wcale nie było. A reszta skwitowała to zgodnym milczeniem złego pierwszego wrażenia.
Katal nie odprowadził zbrojnego wzrokiem, lecz później nie omieszkał zauważyć, że tamten towarzystwo dzielił przy stole z innym, starszym od siebie patronem karczmy, co z gęby na miejscowego chłopa, w odróżnieniu od kompana, niekoniecznie wyglądał.

- O, nieźle dziewka gra -zainteresował się ich przywódca, zerkając na rudowłosą, śpiewającą właśnie jakąś balladę, siedząc na podwyższeniu z boku izby.
- I mnie przy kominku też lepiej się widzi spanie we wspólnej. - elf stwierdził swobodnie, choć raczej do siebie, jak reszty grona.

Dziewczyna, co śpiewem i lutnią, umilała patronom „Złotego Jaja” pobyt w karczmie, faktycznie miała talent, bo uszy od jej występu nie więdły. Wielu poświęcało uwagę balladzie, wielu patrzyło na urodziwą bardkę, pewnie zapominając o słuchaniu. Katalowi melodia za melodią zdawała się być znana, jakby nie raz już ją słyszał, choć żadnej na pamięć nie znał. Wsłuchiwał się więc również w słowa tych pieśni.

W międzyczasie popijał z parującego aromatyczną wonią kubka dzieląc uwagę ballady, między pałaszowaniem zamówionej u młodej dziewoi strawy, całkiem beztroskiej pogawędki z druidką, którą okazała się być Macha, niemal od pierwszego, zawiązanego słowa, jej miękkiego dekoltu, w którym mieszkała zaspana Żmija oraz elfce, która kryła się pod kapturem płaszcza przy stoliku z łysym mrukiem.

Katal wyłowil spojrzenie tej, z którą dzielił krew rasy, gdy ona tęsknie patrzyła gdzieś ponad głowami miejscowych, obrócona twarzą ku bardce, zasłuchana w balladę. Elf podtrzymał wzrok dziewczyny, tulącej kolana pod brodą, na moment, nim odwróciła głowę jakby spłoszona jego przyjaznym skinieniem skroni, ledwie zauważalnym drgnieniem kącika ust. Nim jednak oderwała od niego swe oczy na dobre, odwzajemniła pozdrowienie, które stało się, nie wiedzieć Katalowi czemu, potajemnym. Związek to musiało mieć z jej towarzyszem, z którym ona nie wymieniła do tej pory ani jednego słowa, czy gestu choćby komunikacji. Wzrok elfa prześlizgnął się po sylwetce zbrojnego omiatając jego zndzoną, choć czujną manierę. Dłoń, co raz po raz gładziła głownie miecza, jakby łysy wojak upewniał się, czy jest na swoim miejscu. Katal przeniósł wzrok na kupca, skupiongo na talentach trubadurki. Ochroniarzy miał dwóch.
To mogło być tylko nieuzasadnione przeczucie, lecz nie zdziwiłby się, gdyby… Odpędził chmury czarnego scenariusza i zszedł myślami z powrotem do stołu.

- Gąsior tego samego prosimy. – Katal rzucił wesoło i przesunął przygotowaną pod dłonią miedź ku dziewczynie, która krzątała się przy ich stole zabierając właśnie puste naczynie krasnoludów.
- A na długo zamiarujecie bawić w Złotnicy? – zapytał nieludzi. - Złota może szukać będziecie?

Elf nie omieszkał wywiedzieć się co nie co, co w kompani krasnali i błocie Złotnicy piszczy.
Jeden z nich wskazał na boczne drzwi ze wspólnej izby.

- Tłuk i wyrwigrosz policzył sobie po miedziaku nasze rzeczy zamknąć, by nikt nie pokradł. Jak pogoda da, jutro z rana w góry nam.
- No, żeśmy się trochę dowiedzieli dlaczego tu ostatnio posucha była - dodał przywódca, rechocząc i dziękując za napitek. Skorzystają i przyjaźniejsi staną. - Ale konkurencji nie zdradzim, ha! - wyszczerzył się.
- A tam konkurencji od razu. - Katal udał zawód. - Jeśli złoto jest w górach, to znajdzie ten, komu pisane, a starczyłoby pewno każdemu. Podzielcie się czym wiecie i co pomóc może. Nigdy nie wiadomo, kiedy można być w potrzebie i znaleźć się bogatszym o powracające dobro z rąk nie dłużnika, a już przyjaciela. - zauważył tak po prostu, unikając mędrkowego tonu i uśmiechnął się. - O co chodzi? - zagadnął konspiratorsko ściszonym głosem.
- Jak żyłę znajdzie, to od razu trza tu będzie fortecę stawiać, aby kmiotów odpędzać - zarechotali wszyscy. - Coś ciekawski. Ten zacny krasnolud to aby też w góry nie idzie, hę? - uniósł krzaczaste brwi Vimme.
- Pewne, że nie bez powodu podpytuje - zgodził się z nim Regan, poszarpując się za swoją całkiem pokaźną brodę. - Gąsiorek postawił, to coś tam rzec i pewnie możemy.
- Ano - wtrącił się trzeci, Urko chyba się zwał. - Bo widzicie, tu kilka lat temu zatrzęsła się ziemia. I se myślimy, że te trzęsienie, to żyłę przestawiło i samorodki już nie spływają.
- Albo to teraz zupełnie innym strumieniem, którego nikt wcześniej nie wypatrzył.
- Bo źle szukali - wyszczerzył się przywódca, ale dalej gęby już zawarli, nie mówiąc nic o tym, gdzie ów strumień lub żyła sądzą, że są.
- Ja tam się na tym nie wyznaję. - Katal upił herbaty. - Ale pan Nolan mówił, że gdzie ziemia trzęsie, tam złoto bywa, bo być musi. - powiedział od niechcenia. - On się na tym bardzo dobrze zna. - wzruszył ramionami. - Sam żyłę znajdzie. – pokiwał głową. - Czy w trymiga, zanim reszta poszukiwaczy zaleje góry, to nie wiem... Póki tłoku nie ma, może warto obszar zawężyć, na dwie grupy działać teren większy obrabiając? Jak już się znajdzie, to praktycznego czas zmartwienia nastanie, co z tym złotem robić, na co wydawać i temu podobne. Do tego czasu zaś, warto przeznaczeniu pomagać, aby to właśnie nam się, wam znaczy i panu Nolanowi, poszczęściło.
- Się pan Nolan pojawi, to może pogadamy, może... - zamyślił się przywódca.
- Ale tera to wypijmy za udane poszukiwania! - uniósł kufel Urko, kończąc póki co dyskusję o złocie.

Elf nic już nie rzekł na temat złota. Spotkać wszak mieli się nieprędko, skoro w góry ruszają o brzasku. No chyba, że pan Gibert zaproszenie właśnie dostał od herszta krasnoludów na w ich górskim obozie się pojawienie. To jednak w sprzeczności stałoby z zamiarem miejsca poszukiwań uczynienia tajemnym. Cóż, elf na tyle nie był głupi, co by wniosek wysnuć, iż spotkanie Nolana z Reganem i jego kompanią, pożądanym nie jest tymczasem.

Wyspiarka zdążyła podjeść i podpić, i zawzięcie łowiła wzrokiem po sali jak rybak niewodem po ławicy narybku, w nadziei, że się cudem jakim wieloryb trafi. Do pełni szczęścia brakowało jej bowiem tylko chłopa innego niż chłop za broną chodzący, potem już mogła spędzić noc w zimnej, rozchwierutanej szopce, dzieląc wiązkę słomy z zaślinionym psem wywalonym na zbity pysk ze sfory temerskiego władyki. Słowa khazadów docierały do niej jak przez mgłę, dopóki nie dotarły. Obróciła ku brodaczom smagłą twarz.

- A kiedy owo trzęsienie ziemi, niechaj was złotem obsypie, wydarzyło się? - zapytała cicho.
- A będzie to z dziesięć roków - oparł rudy krasnolud w zadumie.
- Gdzie tam, więcej. Z piętnaście roków, jak wojna na południu się kończyła.
- Potem jeszcze tu lekko trzęsło, ale wtedy zaczęli gadać, że złote czasy się tu kończą i żyła złota wysycha. Jeszcze chwilę coś znajdowali, a teraz widać jak się skończyło.

Katal czuł w kościach i żelaznym stemplu, że się tej nocy we wspólnej izbie nie wyśpi.

 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-08-2015 o 03:43. Powód: z góry sorry za literówki i insze babole ;-)
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-08-2015, 09:18   #5
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Złotnica szczerzyła się do Machy wyszczerbionymi zębami ostrokołu. Chat było tyle, że druidce nie chciało się ich liczyć, odnotowała jednak, że niektóre były solidniejsze i wskazywały na pewną zamożność. O, bogowie... Karczmę postawili nawet na tym zadupiu świata! Z szyldem! Złotnica była metropolią prawdziwą, a przynajmniej taką się jawiła w oczach kołyszącej się łagodnie w siodle Machy. Druidka utknęła bowiem na całą zimę w zasypanej śniegami Nizince, wiosce u podnóża Gór Pustulskich, gdzie chłopi z dziada pradziada trudzili się hodowlą owiec i prosa... Po długich, mroźnych miesiącach na monotonnej diecie złożonej z baraniny, cienkiego piwa pędzonego na prosie i Witka, hodowcy owiec i prosa, dziedzicznie wykastrowanego z najdrobniejszych objawów fantazji Złotnica mogła stać się zaiste miłą odmianą i druidka odwzajemniła zadupiastej mieścinie powitalny uśmiech.

Jej uśmiech był kompletny i drapieżny. Zza czerwonych ust błysnęły duże, mocne zęby. W Masze Tuirseach wszystko było duże, mocne i zdrowe, choć po smagłej twarzy znać było, że młódką przestała być już dawno. Ta czerstwa krzepkość cechowała większość druidów. Podobno brało się owo zdrowie od życia pod gołym niebem i jedzenia korzonków, ale zdaniem Machy nie od rzeczy była też konserwująca i odkażająca wszelkie lęgnące się w ciele plugastwo moc gorzały. Odziana w prostą suknię z samodziału i zwierzęce skóry wyspiarka zdjęła kaptur, spod którego wysypały się gęste, ciemne włosy, poprawiła przewiązany na rozłożystych biodrach szal ozdobiony niebiesko-zieloną kratą klanu Tuirseach i powiodła po wiosce spojrzeniem dowódcy armii zdobywców. Radość błysnęła w jej ciemnych oczach. W gwarze i zapachach dobywających się ze złotnickiego przybytku mogła czytać jak w trzewiach ofiarnego zwierzęcia: oto los zastawiał właśnie stół jej życia uciechami ciała i duszy, których skąpił jej przez całą zimę.

I wtedy na drodze na niwy zaspokojenia i sytości stanął szczerząc zębiska pies stróżujący. Sama przywlokła ze sobą cholerną sobakę... Łapacz powarkiwał od kiedy z przełęczy zobaczyli dymy wioski, chyba dla zasady. Za ostrokołem w małych, przekrwionych ślepiach, ukrytych w załomach zniekształconej bliznami skóry, podobnie jak w oczach Machy pojawiła się nadzieja na zaspokojenie niemałych apetytów. Kudły nastroszyły się jak szczota, na karku wielkiego ogara drgały zwały tęgich mięśni. Jakiś kundel zajazgotał na jego widok, a Łapacz tylko z trzaskiem kłapnął zębami. Miejscowy burek skomląc próbował wkopać się pod własną budę, robiąc ze strachu pod siebie. Macha zareagowała dopiero, gdy ogar z zaskoczenia warknął na stajennego, a biedny chłopak z wrażenia wdrapał się na przepierzenie oddzielające boksy. Pełne satysfakcji warczenie dobywające się z gardła Łapacza przeszło w bulgot. Druidka bowiem złapała za obrożę i uniosła kark ogara w górę. Pies był niemały, ale Macha wzrostem przewyższała większość mężczyzn, a i krzepy nigdy jej nie brakowało. Przyduszany pies machał bezradnie grubymi łapami. Chciał się odgryźć, gdy go wreszcie puściła, ale tym razem wystarczyło tylko ledwie dostrzegalne drgnięcie okutego żelazem podróżnego kostura. Zadzwoniły cichutko uwieszone na nim amulety, a ogar przywarował do stóp druidki.
- Dobry pies. Dobry.
Pogładziła pobliźnione czoło i ujęła w garść rozszarpane w jakiejś walce ucho. Westchnęła cicho. Łapacz nie był w nastroju, który pozwalałby go zabrać między ludzi. Koni by nie ruszył, tego była pewna, w końcu do szlacheckich łowów go chowano, a mości szlachta polowała konno. Jednak szczerbaty młodzianek zlazł z przepierzenia, gdy tylko zobaczył, że druidka ogarnęła apetyty ogara, i odzyskał rezon, odmawiając psu miejsca w stajni.
- Jakże tu taką bestię między konikami trzymać. A jak podróżny jaki w nocy tu zejdzie...
To niech śpi grzecznie, a nie po ciemnicy do stajni łazi, bo go jeszcze kto o koniokradztwo lubo chęć grzesznej sodomii posądzi, cisnęło się na usta Machy, ale zmilczała. Utargowała z młodziankiem, że opróżni szopę za stajnią, da parę wiązek siana, i tamże zamkną wyrywnego ogara. Ta uczynność miała co prawda swoją cenę...
- No, takie zioła, bebłota takowa... - Młodzianek wpatrywał się w druidkę z nadzieją wodnistymi oczami i szarpał rzadkie włoski porastające pryszczaty podbródek. - Taki elyksyr, co każdą dziewkę powolną czyni...
Zarumienił się krwiście pod ołowianie ciężkim i wymownym spojrzeniem druidki i zaczął coś tłumaczyć, ale Macha nieciekawa była jego wyznań i jego życia. Nauk, czemu takowe elyksyry to podłość i występek przeciwko jej bogini, też nie zamierzała smarkowi prawić. Poczuje je na własnej skórze, tak jak Łapacz poczuł jej żelazny kostur. Przez skórę nauki zawsze lepiej wchodziły niż przez głowę.
- Jutro przyrządzę, jako słońce wstanie.
Zamykany w szopce Łapacz posłał jej spojrzenie urażone i nieoczekiwanie mądre. Potarła palcami jego pomarszczone czoło.
- Przyjdę niebawem. Przyniosę ci mięso.
Nauki Łapacza nie były skończone i nie mogła zostawiać go samego. Za dobrze jeszcze pamiętał, czego go nauczył poprzedni właściciel. Przez to miłe marzenia o obudzeniu się w miłym towarzystwie można było sobie wsadzić w buty. Po nocy spędzonej w zimnej szopce, o świtaniu, obudzi ją przedwieczny odór z pyska ogara... Macha momentami szczerze nienawidziła swojej pokuty.

W Złotnicy owiec może i nie hodowali ani prosa nie siali, ale większość towarzystwa wypełniającego po brzegi karczmę była baranio-prosowata. Wypisz-wymaluj prostaczki z Nizinki, których gęby i inne członki oglądała przez zimę całą... Znać, że krajany, może i nawet z jednego miotu co poniektórzy... W jednakiej ciżbie ostro jak muchy utopione w owsiance odznaczali swoją obecność przyjezdni, których pewnie przywiódł tu zapach złota. Druidka, która złoto zdobywała dotąd zdzierając je z ubitych wrogów, a takim, które trzeba było wydobyć mozolnie z ziemi nie interesowała się wcale, całą ciekawość skierowała właśnie na nich. Obmacała spojrzeniem zakutanych w płaszcze podróżnych poukrywanych po kątach i snującego się podle szynkwasu zabijakę o twarzy tak srodze pociętej i szpetnej, że gdyby Łapacza jakowaś szurnięta królewna pocałunkiem prawdziwej miłości w człeka odmieniła, takie właśnie oblicze i posturę by zyskał. Uśmiechnęła się do szpakowato siwiejącego wojaka, a potem dostrzegła najprawdziwszych mężczyzn, jakich mógł zrodzić kontynent.

Siedzieli wokół gąsiora, broni nie odpięli nawet siadając do stołu i roztaczali wokół siebie niepowtarzalną aurę takich, co to z niejednego pieca chleb jedli, na niejednym stole chędożyli, niejedną mordę obili ze szczętem, a po drodze opróżnili wszystkie dostępne gąsiorki i baryłki. Macha jak wszyscy wyspiarze nie miała nic do nieludzi... ale krasnoludów zwyczajnie lubiła, bo się z brodaczami zgadzała w zaskakująco szerokim spektrum poglądów na życie. Jednego, którego zwała przyjacielem, spodziewała się nawet gdzieś tu spotkać. Podeszła do stolika krasnoludów i odczekała, aż ją zauważą. Długo czekać nie musiała, trudno ją było przegapić. Oparła się o swój kostur i zagadnęła o Iwa, czy się może nie szwenda gdzie po okolicznych górach. Jeden z krasnoludów pokręcił głową, mówiąc, że i skąd on ma to wiedzieć, kiedy sami zjechali ledwie co, po czym machnięciem ręki zaprosił ją do stołu.
- Eeeeh - westchnęła ciężko Macha, aż dech, który opuścił jej potężną pierś, zmierzwił włosy najbliżej siedzącemu krasnoludowi.Rozluźniła wiązania pod szyją, po trochu dlatego, że w dusznej izbie gorąc już zaczynał na nią bić, po trosze by sakiewkę dobyć. – Na progu lata powinni już tu dotrzeć. Może z drogi zeszli, spirytusu szukać. Ostatnią baryłkę własnej berbeluchy mi oddali pod osadą, co ją zaraza dotknęła, wiele istnień ocalił ten bimber… Napijmy się! Za Iwo Riggsa i jego kompanię. Niech im się powodzi, jeśli znaleźli złoto, którego szukali. A jeśli śmierć znajdzie ich wcześniej, niech wszystkie zęby kostusze wytłuką, nim ulegną. Dadzą bogowie, spotkamy się jeszcze za jednym stołem, na tym czy na innym świecie. Rada bym ich jednak żywych zobaczyć – wyjaśniła Macha od serca.
- Twoich nie widzielim, aleśmy tu ledwie przed dzwonem czy dwoma dotarli. W góry leziem - krasnoludy także niezbyt ukrywały swój cel.
Wyciągnęła sakiewkę, tę w której kilka miedziaków z rzadka obijało się o siebie. Ta, w której mieszkała łuskowata gadzina, zaczęła się poruszać ospale. Wyłuskała z woreczka srebrny grot zawinięty w spłachetek lnu i na rozłożonej tkaninie położyła pomiędzy kubkami na stole.
- Z boku wilkołaka, co chłopów u podnóża tutejszych gór nękał, a ponoć i tutaj grasował, tej zimy wyciągnęłam. W niełatwej i niekrótkiej walce potwora padła. Godna zapłata za toast za Riggsa - pochwyciła spojrzenie jasnowłosej młódki. - Pozwól ku nam, córko.
- Ha, harda dziewoja! - zarechotał jeden z brodaczy. Co jak co, ale krasnoludy toastów nie odmawiały, stawiając przed nią kubek i nalewając wpierw ze swojego gąsiorka.
- Jam Vimme Larn, a to moja kompanija - odezwał się najbardziej włochaty rudobrody i przedstawił po kolei Urko, Regana i Iggisa. - Z daleka musisz, bo tu takich dziarskich kobit co po traktach łażom to ni ma.
- Dziarskie kobity – rzekła mu Macha – u nas na krypach pływają, a nie tyłki wycierają po gościńcach. Ja z Undvik. Z wysp Skellige. - Przez moment w mocnym głosie postawnej druidki zadźwięczała smutno tęsknota, szybko jednak została potraktowana tak, jak należało. Spłukana mianowicie gorzałką z krasnoludzkiego gąsiorka. Zaraz na stole pojawił się jeszcze jeden, zakupiony za srebrny grot. Macha piła już z krasnoludami i wiedziała, że jeden gąsior na czterech brodaczy i ją samą to może robić najwyżej za skromne przywitanie. Do okowity zamówiła kaszy z cebulą i mięsem, upewniwszy się uprzednio, że mięso owo nie jest baraniną, a także małą miskę mleka i skrawek surowizny dla budzącej się na jej piersi łuskowatej gadziny. Poprosiła też dziewkę, czy by jej nie mogła odłożyć podrobów i resztek z kuchni dla psa i rzekła po cichu, że jest medykiem.
- Jak kto chory czy słabujący, pomogę.

Dziewka zamówienie przyjęła i słowo rodzicom o chęci pomocy przyrzekła rzec, kiedy do stolika podszedł elf, co przedstawił się zaraz jako Katal. Spytał, czy się przysiąść może, a brodacze nie oponowali, toteż Macha rzuciła dziewce, by im jeszcze jeden kubek przyniosła. Z elfami w odróżnieniu od krasnoludów mało co druidkę łączyło... ale gość przy stole nie powinien być trzymany o suchym pysku. Katal od gorzałki wywinął jak się piskorz, toast przepijając, ale gorącą wodą, o którą poprosił do zamówionej strawy. Po chwili dorzucił do kubka własnych ziółek. Krasnoludy marudzić poczęły, że zamiast słomy do wody, do gąsiorka trza się dorzucić, jak się elfowi chce w ich towarzystwie siedzieć, a Katal popijał ziółka i uśmiechał się nieznacznie znad polewki. Szybko też okazał się elfem niezwykłym. Długousi według skromnych doświadczeń Machy dzielili się na elfy urodziwe i wredne, urodziwe i przemądrzałe oraz urodziwe i mające wszystko i wszystkich w dupie. Katal okazał się elfem urodziwym i zabawnym, co czyniło z niego niewątpliwie zjawisko dziwne i wyjątek na tle długouchej rasy.
Zauważył wreszcie, że Macha mu nos do kubka próbuje wsadzić i zapytał, czy nie zechce skosztować. Druidka prychnęła mocnym śmiechem.
- Znam ja to zielsko, przed wojną ze stryjcem na południe pływaliśmy na handel. A podczas wojny na rozbój. Dobrze robi na kiszki i zmęczenie. Ale w straszliwym błędzie tkwicie, panie Katalu. Zioła, zamorskie czy lokalne, zawsze lepiej ekstrahuje się w spirytusie niż w wodzie. Alkohol ma to do siebie, że więcej istoty wydusza, także z zielska.
Uśmiechnął się na jej ciekowość i przekonanie co do własciwości gorzałki, ale nie zaśmianiem cichym czy też rubasznie na głos, lecz raczej tylko pod nosem, kącikiem ust.
- Wiesz, Macha, jakoś mi nigdy spirytus nie smakował. - Wzruszył ramionami. - Miód, to jeszcze owszem, albo nieco wina. Nie każdemu dobrze służy spirytus i gorzałka. Jak jest się pijanym, to się głupoty pierdoli i takie rzeczy robi, że potem strach... Zawsze wolę pamiętać, cóżem robił, a łba do alkoholu jakoś mi bogowie nie poszczodrzyli. - Upił gotowej, aromatycznej herbaty.
W dekolcie Machy coś się poruszyło, i spomiędzy dużych, ciężkich piersi wysunęła łeb łuskowata gadzina.Tym razem elf nachylił się lekko przed stół, chociaż kto go tam wiedział, co go ciekawiło bardziej, cycki druidki czy wąż, którego na nich nosiła. Żmija śmignęła w powietrzu rozdwojonym językiem i po splotach miedzianego naszyjnika druidki zsunęła się na stół. Ku swojej misce z mlekiem pełzła niespiesznie, ospała jeszcze była. Nic dziwnego, mrozy jeszcze trzymały. Gdyby gad na wolności żył, spałby jeszcze pod jakim kamieniem.
Macha pokiwała głową z wielkim uznaniem nad pierwszą częścią wywodu Katala, utrafił prosto w jej światopogląd, czyli w samo sedno sprawy.
- Przecie jedno drugiemu nie przeczy. Nawet w największym mędrcu może tkwić dureń, w rębajle myśliciel, tchórz może mieć mieć w sobie ukrytą odwagę, a wielki bohater wielkiego pietra. I gorzałka to wyciąga, tak jak soki z zielska. Wino zresztą też, choć delikatniej to czyni i z subtelniejszym materiałem. Co powinniście wiedzieć najlepiej, Katalu, bo kwiecie różnorakie trawić winem to elfy pierwsze zaczęły, kiedy jeszcze ludzie leczyli się jeno na dwa sposoby: odcięcie chorej części albo odcięcie głowy.

Roześmiała się, bo właście gorzałka jak na zawołanie wycisnęła umiłowanie muzyki i znawstwo pieśniarskiego kunsztu z osoby zupełnie nieoczekiwanej – brodatego gospodarza ich stołu. Rzekła cmokającemu nad śpiewaną balladą z uznaniem Vimmemu, że gędźba owszem słodka, ale cichawa i mało chwacka. Ona sama mogła wypić morze okowity, a słuch do muzyki i tak miała tępy, rozróżniała, jak grali i jak grać przestawali. Gustowała w takich piosnkach, które można było ryczeć dziesiątkami gardeł, waląc przy tym do taktu kuflami w stół. Rudej jak lisica bardki słuchała tylko z uprzejmości. Wyznania równie uwiedzionego słowiczym głosem co Vimme elfa o słabej głowie nie skomentowała, bo ją ono zaskoczyło kompletnie. Rozważała, czy to choroba, a może nawet kalectwo, gorsze od braku ręki, którą elfowi odjęto. Nachylił się znów przez stół, gdy ballada przebrzmiała, a bardka zbierała owacje.
- Taaaak. Lecz czyż nie jest cnotą większą a osoba prawdziwszą, jeśli do strugania i odnajdywania siebie nie wspomaga się gorzałą? Czasem można też i po gorzale obudzić się z wyciśniętą sakwą lub odciętą głową, tudzież kończyną. Taka żmija wódy nie potrzebuje, aby wiedzieć, z czego jest ulepiona. Ten, kto szuka lub znalazł, winien to odkrywać z trzeźwym umysłem, choćby po to, by przeżyć prawdziwiej. A i ubaw mieć większy można pośród w rzyć zalanych, zaś rankiem nie cierpieć kaca. - Odsunął na skraj stołu pustą michę, do zebrania.
Rozbawiona druidka nachyliła się ku elfiemu uchu i zionąc gorzałą wyszeptała, że owa Katalowa filozofia nigdy się nie przyjmie, i niech jej Katal po karczmach nie głosi, bo go jako kacerza i przeniewiercę spalą.
Nie potwierdził ani nie zaprzeczył, tylko w oczach znowu zamigotała mu wesołość.

Spełniali kolejne toasty, krasnoludy i Macha gorzałką, a elf herbatą, choć przestrzegała go, by nie przesadzał, bo mu język jak żołnierskie kamasze wygarbuje ten zamorski napitek. Macha co jakiś czas wychodziła na zewnątrz, sprawdzić, czy Łapacz nie przegryzł się przez drzwi szopki, ale wracała szybko. Rozmowa skakała po różnych tematach, ale ciążyła niepowstrzymanie w stronę złota. Druidka drgnęła, gdy krasnoludy o trzęsieniu ziemi prawić poczęli. Ona sama zaczęła liczyć lata i odległości.

Pożegnała się rychło potem, życząc wszystkim spokojnej nocy, a brodaczom opieki Wielkiej Matki w ich rychłej podróży. Zaspany stajenny, którego wyciągnęła za nogę ze stosu siana chwilę po tym, jak obejrzała, czy jej grubokościsty wałach ma pełne koryto i wszelkie wygody, ziewał rozdzierająco, i w półśnie odpowiadał na zadane pytania. Nie, nie mają jakichś wielkich problemów z wilkami ani wilkołkami. Znaczy, chłopy trochę się skarżą, ale Złotnica ostrokołem otoczona, watahy trzymają się z daleka. Więcej kłopotów z utopcami, zwłaszcza jak się roztopy zaczynają, już niebawem.
- Derkę dla koni przy szopce położyłem, śmierdzi, ale ciepła – pochwalił się koniec swoją prywatną inicjatywą. Prawdziwie złoty chłopak.
- Śpij dobrze, dzieciaku.
Rano będzie pytać dalej, starszych niż ten szczypior, co więcej będą pamiętać. O Riggsa i o utopce. I o trójkę podróżnych, co zawitać tu mogli przed końcem wojny. Niedługo przed tym, jak zatrzęsła się ziemia.

 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-08-2015 o 09:34.
Asenat jest offline  
Stary 23-08-2015, 21:34   #6
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Elf witał każde udanie się na spoczynek z dreszczykiem emocji. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do snów, które choć nie przychodziły prawie wcale, to gdy nawiedzały, jakże często były najciekawszym elementem całej doby. Któż to wie, co na nie się składa… Marzenia, pragnienia, obawy, wspomnienia i łepetyna na samowolnych wycieczkach. Wspomnienia. Ilekroć we snie widział nową twarz, ile by dał, aby ją później po przebudzeniu spotkać.

Śnieg pod płozami, z cichym szumem zostawiał za zaprzęgiem prosty, odciśnięty ślad. Psy gnały ku wzniesieniu równo. Hamulcem orząc w ubitej bieli zatrzymał pojazd. W dole, plaża przy morzu była nieskazitelnie piękna. Z drugiej strony, na horyzoncie pięły się ku czystemu niebu surowe góry. Wszystko obleczone było zawieszoną w przestrzeni ciszą. Żaden dźwięk nie mącił bezwietrznego mrozu. Blade słońce iskrzyło się na śniegu i krach zamarzniętej zatoki. Osiem psów, z ułożonymi w uśmiechy pyskami, stojąc nieruchomo, obserwowało wraz z ich właścicielem, przykrytą cienką warstwą śniegu, plażę rozciągająca się aż po widnokrąg.

Kluczem sztuki powożenia był dominujący pies, oddany i posłuszny lider, za którym podążała reszta zaprzęgu. Tym wybrańcem w pierwszej parze był stary, doświadczony basior Kagir. Sześć pozostałych pracowła ciężko i nie sprawiała kłopotów. Siódmy zaś… Cóż… Siódmy pies był synem Kagira. Dadel. Jabłko zaiste daleko potoczyło się od jabłoni. Niedoświadczony, leniwy i robiący zawsze wszystko, o co sienie prosiło, nie słuchając nigdy poleceń młody narwaniec. Gdyby tylko był inny na jego zastępstwo, to Dadel nie znalazłby miejsca w zaprzęgu. Skoro jednak było tak, a nie inaczej, to musiało tak zostać.

To miał być dobry dzień. Widok majestatyczne plaży i tak czystego powietrza w przysłuchującej się ciszy, sprawił, że ten moment należał do każdego z osobna. Dlaczego nie do Dadela? Do tej pory zaprzęgnięty w ostatniej parze był na swoim miejscu, gdzie ogonem pod okiem woźnicy, mógł teoretycznie sprawiać najmniej kłopotów. Dobry czas, jeśli nie najlepszy, na danie szansy sprawdzenia się dla najmniej doświadczonego członka stada. Po kilku minutach ojciec i syn pędzili obok siebie na przedzie ochoczo zagarniając śnieg na równej, niczym tafla zamarzniętego obok brzegu morza, terenie.
Woźnica stojąc na saniach zobaczył pierwszy to, czego psy jeszcze nie dostrzegły. Po prawej stronie, na zboczu zaśnieżonej plaży, które w innym miejscu i czasie byłyby wysoką wydmą, stała biała niedźwiedzica z młodym. Gdyby nie Dadel przecięliby lotem kruka mijając zwierzęta. Jednak on naturalnie musiał obrócić ciekawski łeb i popatrzeć w prawo na mijany krajobraz, bo przecież skupiać się na tym, co się robi, czyli gna prosto, niestrudzenie, wciąż do przodu, nie leżało w roztrzepanej naturze syna psa przewodnika. Prawdopodobnie pomyślał, że to białe, duże psy i zapragnął się z nimi spotkać, rwać w tamtym kierunku, szczekając na powitanie, kompletnie zapomniawszy o swej roli w zaprzęgu.

Rozpaczliwie, ostre nawoływanie do posłusznego Kagira, aby odbił w lewo, nie przynosiło skutku, gdy reszta zaprzęgu parła, gdzie indziej. Sześć pozostałych zwyczajnie w ślad na Dadelem, stwierdziło dostrzegając niedźwiedzie, że one również chcą się z nimi niezwłocznie spotkać. Woźnica próbował wywrócić zaprzęg, bo zbyt płytka warstwa śniegu nie dawała hamulcowi żadnego oporu. Nadaremnie. Sanie niepowstrzymane sunęły wprost ku mieszkańcom tej krainy z zawrotną szybkością połykając przestrzeń. Kiedy wreszcie zaprzęg wjechał na łagodne wzniesienie zatrzymał się, bo rylec w końcu głęboko ugrzązł w ubitym, grubym śniegu zbocza plaży.

Nie było czasu na odetchnięcie z ulgą, bo Kagir i Dadel ujadali o dwa kroki od białego niedźwiedzia. Teraz już wszystkie psy ujadały jak szalone rzucając się i skacząc do góry i na boki. Rwąc się do dzikiego zwierza. Mały niedźwiadek schował się nieco za potężną bryłą matki i wyglądał zza futra jej potężnych, tylnych łap.

Samica zaczęła kiwać się na boki przestępując z przedniej łapy na łapę. Zaczeła kręcić wielkim łbem w kategorycznym sprzeciwie czarnymi, matowymi ślepiami patrząc na psy.

- Hhhhheeeeeee!!!!! – niedźwiedzica wydała z gardła charakterystyczny dźwięk wypuszczając powietrze niczym syczący kot.

Doświadczeni myśliwi mawiali, że ten, kto słyszał ten odgłos, wiedział, że jest w poważnych tarapatach.

Dziwny spokój, mimo burzy wirującego spod psich łap śniegu i zajadliwego szczekania, opanował woźnicę. Sięgnął po łuk i sprawnym ruchem nałożył pocisk. Napiął łęczysko do oddania strzału.
Patrzył w oczy zwierzęcia gotów do walki, choć jakże jej nie chciał.
Samica dostrzegła wtedy elfa i zatrzymała na nim matowe ślepia.
Mógłby przysiąc, że usłyszał w głowie jej głos, mówiący, że ona też tej walki nie pragnie, lecz do niej stanie, jeśli nie dadzą jej spokoju.
Czuł jak pot zamarza na czole.
Po kilku chwilach, zdających się trwać w nieskończoność, niedźwiedzica odwróciła się masywnym cielskiem i nie patrząc za siebie, ruszyła, w kierunku oddalonego o kilkadziesiąt stóp, czarnego otworu groty w zboczu zatoki. Malec podreptał za matką pokonując lekko zapadający się, skrzypiący śnieg pod łapami. Niedźwiadek, zatrzymał się przed grotą, odwrócił w kierunku zaprzęgu mały, biały łeb.

- Hhee! – prychnął i dał nurka znikając w otworze w ślad za matką.

Elf opuścił łuk i przywołał zawiedzione psy do spokoju.
Ruszyli dalej piękną, mroźną plażą.
To był piękny, wyjątkowy dzień.
Dobrą lekcję otrzymał przede wszystkim nie Dadel, lecz niedźwiedzi maluch.



Tej nocy sen przyszedł równie niespodziewanie, co każdym poprzednim razem i równie nieoczekiwanie się skończył zostawiając w pamięci mgliste obrazy i oddalone dźwięki.

Krasnoludy od świtu sarkały krzątając się po izbie. Wybudzony ich pomrukiwaniem, Katal otworzył oczy i patrzył za oszronioną szybę i biel za nią. Skąd ten sen? Czy to przez ten nocny śnieg, czy może widok basiora Machy? Wspomnienia wymieszane z podświadomością?
Krzyk dobiegający z zewnątrz karczmy postawił go całkiem na nogi.



Ktoś zginął w nocy, starszy, miejscowy mężczyzna, a elf stojący w kapturze pośród tamtejszej gawiedzi, zbliżył się nasłuchując, co wieśniacy mają do powiedzenia.

- Źdźbło pewnie znowu nachlany był, Słomkowa go zawsze ostatniego z karczmy wyrzucała...
- To bestyja jakaś być musiała, nie inaczej!
- Szkoda starego, choć pijak to był...
- Dziki Gon, powiadam wam, jak żem się obudził w nocy to żem widział jak galopują po niebie!
- A bredzisz, żadnych dzikich gondów to nie ma.

Czyli nie był, to kolejny ze śmiertelnych wypadków. Gdyby Złotnica miała podobny problem w bliskiej przeszłości, ludzie gadaliby inaczej. Ze znowu… że tak samo lub podobnie… że konkretna bestia… lub morderca.
Takie rzeczy z pewnością zdarzały się i przytrafić mogły wszędzie, nawet lub przede wszystkim na końcu świata. Sprawca mógł być wciąż w Złotnicy kryjąc się między miejscowymi lub będąc jednym z przyjezdnych. Mógł również być bestią, która zaatakowała z gór. Elf nie wiedział, lecz wcześniej czy później się dowie, jak większość zagadek, które układają się w logiczną całość z upływem czasu i nowych okoliczności, wydarzeń.

Zgodził się z decyzją druidki, że pies najlepiej poradzi sobie z podjęciem tropu w świeżym śniegu. Miejscowi na pewno mieli psy myśliwskie lub pasterskie również do tego nadające się, aby z ich użyciem przeczesać okolicę. Czego nie rozumiał do końca, to chęć bezpośredniego mieszania się w tą sprawę. Od tego był miejscowy władyka, wójt oraz straż wiejska, aby decydować o bezpieczeństwie mieszkańców, jak i przyjezdnych gości zarazem. O reputację podupadłej dziury w końcu się rozchodziło i pęczniejące od rozwoju Złotnicy trzosy. Jakkolwiek chciał pomóc, to występować przed ludźmi, niczym jakiś wiedźmin lub obeznany z tego typu morderstwami zawodowiec, nie zamierzał. Tym bardziej, jako obcy i nieludź zarazem. Czekać tylko jeszcze było, aż pierwsze podejrzenia padną na niego. Wiedział co myśli, bo czy z ludzkiego strachu czy zemsty za buntowników, był już w podobnych okolicznościach. On buntownikiem nie był. Chyba.



Do karczmy wszedł z zamiarem zjedzenia śniadania oraz poważnego rozmówienia się z kompanią Vimme, więc przysiadł się do ich, już jakby zarezerwowanego, stołu. Nie dostrzegł nigdzie elfki z łysym brutalem. Bacznie obserwował syna tutejszej włościanki.

- Ale się porobiło. – westchnął z ukosa czekając na strawę. – Sprawę mam konkretną do was.

 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 23-08-2015 o 21:44. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 25-08-2015, 21:50   #7
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Ogar długo nachylał się nad zwłokami Starego Źdźbło, niuchając aż para szła. Ludzie pogonieni przez hrabiowskiego syna krzątali się dookoła, tak po prawdzie to nie wiedząc co mają robić. Większość skupiała się w małe grupki lub pary i machając szuflami w udawanym odgarnianiu śniegu dalej plotkowała. Strach i obrzydzenie straciły na znaczeniu, kiedy pojawiało się coś takiego po długiej, nudnej zimie. Do psa nikt nie podszedł. Dopiero jak ten sam uznał, że nawąchał się dość, dwóch mężczyzn z płótnem uklękło przed nieboszczykiem i przeniosło ciało, zawijając je. Ktoś wypowiedział głośną modlitwę, inny zrobił znak chroniący przed złem. Większość powoli kierowała się ku karczmie, gdzie miały zapaść jakieś decyzje. Młody Kłosek wkrótce sprowadził z dworku dwóch zbrojnych w wypłowiałych barwach Złotnicy.

Zwierzę złapało trop i ruszyło we wschodnim kierunku, wpadając od razu w głęboki śnieg, który momentami przykrywał go całkiem. Przedzierał się tam przez kilka chwil, ryjąc tunel w białym puchu. Węszył, cofał się o kilka kroków, znów węszył i wracał. Powtarzał to na tyle często, że prawie wyrobił własną ścieżynę, na dobrą sprawę przechodząc ledwie kilkanaście metrów. Ostatecznie zatrzymał się i usiadł na zadzie, dysząc ciężko. Popatrywał to na Machę, to na wschód, to na dach jednego z największych budynków we wsi. Kiedyś prawdopodobnie dużej, całkiem ładnej stajni z wieżyczkami po rogach, teraz - zapuszczonej z deka obory, sądząc z odgłosów muczenia i beczenia dobiegających ze środka. "Złote Jajo" wykorzystywało najbliższe gospodzie zabudowania jako stajnię. Ogar nie podjął jednak tropu, nawet oprowadzony z trudem obok tego miejsca.

Śnieg ukrył woń i ślad zabójcy. Druidka i żołdak musieli poniechać swoich poszukiwań, zwłaszcza, że odnalazł ich znany już młody Kłosek.
- Hrabia prosi do karczmy! - zawołał z daleka, starając się nie ugrząźć w wysokim śniegu.


Sobeslav Hrup mógł nie wyglądać groźnie, ale na pewno zachowywał się iście po hrabiowsku. Kazał sobie ustawić stół na podwyższeniu dla grajków, w międzyczasie rozmówiwszy się cicho z wójtem. Na pierwszy rzut oka znać było, że starszy mężczyzna nic tu do gadania nie ma i w sprawach tej wagi jeno asystować jaśnie panu może. Widok jakich wiele na tym świecie, nikogo tu przecie nie dziwił. Młody władyka zdjął z siebie gruby płaszcz, otrzepując się ze śniegu. Okazało się, że miał ciemne, półdługie kręcone włosy, faktycznie owalną twarz i niezbyt długi ciemny zarost. Nadal groźnie nie wyglądał, nie był jednakże brzydki ani odpychający. Wręcz odwrotnie, niektóre kobiety nazwałyby go przystojnym. Odwiesił płaszcz i usiadł na za stołem, obserwowany przez większość zebranych we wspólnej sali "Złotego Jaja" ludzi i nieludzi.

Pierwszą wezwał do siebie kobietę, która znalazła nieboszczyka. Była wyraźnie wstrząśnięta i pomagał jej Mirko Słomka, lecz hrabiowski syn nie zgodził się na przełożenie tego na później, chociaż wyglądało na to, że przemawia do niej łagodnie. Do karczmy weszło dwóch zbrojnych w barwach Złotnicy. Pierwszą mordę, gdy zdjęli już płaszcze, poznał każdy, kto mijał zeszłego wieczora zachodnią bramę wsi. Drugi był młodszy, wyższy i prezentował się godniej, choć dało się zauważyć jego drewniane ruchy. Każdy doświadczony w mieczu nie spodziewał się po tym chłopaku cudów z orężem, gdy znajdowało się w jego dłoni. Podeszli do podestu i odebrali polecenia od Hrupa, pozostając blisko niego. Dzięki nim i cichym mówieniu, słowa rozmowy nie docierały do nikogo, choć niektórzy z tutejszych wyraźnie chcieli usłyszeć o czym było mówione. Strażnicy pilnowali odległości.

W międzyczasie niewiele było do roboty, chociaż większość znalazła sobie zajęcie. Katal usiadł przy stole przy ścianie, ugadując swoje sprawy z czterema krasnoludami. Lola dotrzymywała towarzystwa Janowi i dwóm jego ochroniarzom, prowadząc niezobowiązujące rozmowy i licząc na to, że całe zamieszanie wreszcie się zakończy. Walfen dowiedział się co nieco o rodzinie Starego Źdźbło. Spróbował nawet podejścia do córki, ale go kułakami przegoniono grożąc, że następnym razem za widły wezmą. Cóż, powinien się już nauczyć, że z taką facjatą i ogólną aparycją, wraz z faktem bycia obcym, to prędzej obwinią go o zabójstwo niż pomocy u niego poszukają. Brynden i Macha po jakimś czasie też do karczmy wracali.

Powód do tego był. I to nie tylko drwa trzaskające w ogniu i ciepła strawa przez żonę Słomki przygotowywana. Sobeslav Hrup, syn hrabiny Ohlavy, zamierzał porozmawiać ze wszystkimi obcymi we wsi. Zadawał pytania, ciekaw miana, pochodzenia, zawodu, powodu pojawienia się w Złotnicy i czasu, jaki każdy z nich miał tu zamiar początkowo spędzić. Z jednymi rozmawiał dłużej, z innymi krócej, ale nie zamierzał odpuścić nikomu. Nawet posłał kogoś na piętro, z którego nie zeszli jeszcze zbrojny i jego towarzyszka. Pytał grzecznie, acz zdecydowanie. Najwyraźniej uznał, że może i chce rozwiązać sprawę śmierci Starego Źdźbło.
Czy postępował właściwie? Któż mógł to wiedzieć.

 
Sekal jest offline  
Stary 06-09-2015, 23:39   #8
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
- Panie Słomka, można zamówić słowo? - elf zagadnął dyskretnie do karczmarza przy szynkwasie, gdy tłum zajęty był plotkowaniem i piciem.
- No, czego chce? - burknął tyczkowaty karczmarz, łypiąc na elfa podejrzliwie.
- Widzicie jak się sprawy mają. Śnieg zasypał sioło. Trakty nieprzejezdne. Wkrótce mnie się denary skończą, a darmozjadem nie jestem. Prosić chciałem o pracę u was. Drwa narąbię, śnieg odśnieżę z dachu i drogi, co by ją bywalcy zawsze odnaleźli, posprzątam po gościach i porządek w stajni i piwnicy zrobić mogę. Jak trzeba to i bronić karczmy, bo ochroniarzem jestem. Mój pracodawca utknął gdzieś, bogowie raczą wiedzieć gdzie, na trakcie. Co wy na to?
- Nooo... odśnieżyć i drwa narąbać to by się może i zdało... - Słomka wahał się, niepewny. - Córa mi jeno ostała się we wsi, a zima długa... Kąt do spania to i darmo bym za to dał, ale zapasów niewiele...
- Doić umiem, mleka opić się i wody mi starczy. Piwa i gorzały waszej żłopać nie będę. - obiecał. - Kury wam się chyba niosą? Bo jak nie, to na zwierzętach znam się, może co poradzę? Wyszukanego żołądka nie mam. Na jajach, serze i suchym chlebie zimę przeżyję. A jak strawa ciepła się znajdzie, to i córkę jedynaczkę wam czytać i pisać nauczę chętnie, to może w życiu łatwiej mieć będzie wykształcona i jakiego, lepiej ułożonego, zięcia do domu przyprowadzi? Z wykształceniem w życiu czasem łatwiej panie Słomka.
- Ano łatwiej, tośmy ją już rachowania i pisania trochę poduczyli... - karczmarz stękał, cmokał i wzdychał. Skąpstwo nie pozwalało mu łatwo ustąpić. - Ale w karczmie pomóc można... ano można... w stajni też, bo ten młody Brona to niedojda... - zatrzymał się i popatrzył uważnie na elfa. - Jak coś zniknie, to hrabia się dowie i kości porachuje!
- I ja też panie Słomka złodziejskiego chamstwa nie zniesę! - przytaknął żywo wieśniakowi puszczając aluzję mimo uszu.
Mirko zawahał się, marszcząc brwi. Stary był i wysuszony, ale pewne rzeczy ciągle łapał. Pogroził elfowi palcem.
- Magdalena pokaże ci co do robienia jest. Bez długiego lenienia się i spanie we wspólnej izbie! - wskazał wzrokiem na dziewczynę, a w zasadzie młodą kobietę z imponującym warkoczem, która prześlizgiwała się pomiędzy ludźmi w Złotym Jaju. - Zwiesz się jakoś? - zapytał jeszcze. - Głupio tak per "elf" - wyszczerzył się, lekko szczerbatym, pożółkłym uśmiechem.
- Mówcie mi Katal, panie Słomka. - elf oparł się wygodnie łokciem o szynkwas wzrokiem podążając za karczmarzowym. - Ludzie gadają, że mieć chłopaka, to trzeba go pilnować we wsi... Mieć córę, to trzeba pilnować całej wsi... - uśmiechnął się.

Dziewczynie nic nie brakowało. W oczach wielu uchodzić mogła za niebrzydką, niektórych, wręcz ładną. Ba, jak kto lubił zaokrąglone kształty w biodrach i zakończeniu ud w okolicach lędźwi oraz pełne, dorodne, uwięzione w sukni piersi, jako miłej dodatki naturalnej, prostej urody młodej, wiejskiej pełnej buzi z dołeczkami w złożonych do uśmiech policzków i dużych ust, to może i do tytułu plebejskiej piękności w Złotnicy na krańcu świata mogłaby pozować niejednemu amatorowi płótna. Owe uwypuklenia dziewoi nie szły w parze z ogólną tuszą reszty ciała, które choć skryte pod prostą, kryjąca długie nogi suknią karczmarki, to z pewnością nie czyniły Słomkówny grubą lub niezgrabną. Między stołami poruszała się zwinnie i gibko, szybko podejmując decyzje, komu posłać uśmiech, komu tylko burzowe spojrzenie, komu piorun plaskacza po lepkich grabach, lub lubieżnej gębie, kiedy milczeć i kiedy głos zabierać, a to wszystko sugerowało, że choć prosta to dziewczyna była, to bynajmniej durna.

- Udała się wam pociecha. Ładna dziewoja. - rzekł serdecznie i szczerze.
Mirko zmarszczył się jeszcze bardziej, chociaż elf jeszcze przed chwilą miał wrażenie, że bardziej to nie szło. Przez kilka sekund szukał drugiego dna.
- Ano, ano... - odparł wreszcie w zamyśleniu. - Pilnować trzeba - pokiwał znacząco patrząc na Katala. - A ona jakaś taka... no już lata ma, a się nie da wytłumaczyć, że nie powinna każdego chętnego szmatą traktować - westchnął.
- Mądrze prawicie, bo lata lecą, o dobrego zięcia ciężko, gdy panna młoda już nie pierwszej młodości. A i dzieci trudniej mieć, ot życie. - zgodził się z karczmarzem. - A może ona już w sercu zajęta i dlatego taka wybredna? Miłość z rozumem w parze często nie chodzi. Zwłaszcza jak się kocha tego, kogo mieć nie można, lub bez wzajemności... - powiedział ostrożnie i od niechcenia, chcąc wybadać, czy po cienkim lodzie stąpa. - A dzieci rodziców podobno nie słuchają. Na złość rodzicielom czasem uszy sobie odmrażają. - pomędrkował z przekąsem. - Sam pan Słomka dzieckiem byłeś, to wiesz, no tak czy nie?
- Kiedy to było panie, kiedy to było... - westchnął raz jeszcze. - Tu we wsi nic się nie ukryje. Jakby za jakimś okiem wodziła, to bym wiedział. Na moje to ona tu zostać nie chce, do miasta prędzej uciec. Tylko starzy rodzice ją tu trzymają, bo to dobra dziewczyna - Słomka jak się rozgadywał to mniej zrzędliwy się robił, może przypominając sobie stare czasy i na pewno liczne rozmowy z gośćmi "Złotego Jaja".
- Nie tacyście jeszcze starzy. - elf pocieszył. - Jak bogowie dadzą, to grube lata jeszcze przed Złotnicą. Dziękuję za pracę. Zacznę już dzisiaj.
Słomka parsknął nagle rozbawiony, zerkając w kierunku kuchni.
- Ano, ano. Dajcie tylko córze mojej uwinąć się z tą zawieruchą teraz i wszystko ci wytłumaczy, panie Katal.
- Żaden ze mnie pan, Katal po prostu. – powiedział i odszedł do swojego stołu.



Słomkówna z ojcem zamienić musiała kilka słów, bo jakiś czas potem zwróciła na siebie uwagę elfa i wzrokiem zaprosiła do kuchni. Katal skinął głową obierającej ziemniaki małżonce karczmarza. Stara Słomkowa, siedząc na zydlu, z zaciekawieniem lustrowała elfa od podeszw kamaszów, po czubki sterczących uszu.

Dziewczyna pokazała składzik przy piecu, gdzie szczapy z drewutni należy składać, dodając przy tym, że niewiele go zostało w szopie. Do lasu zaś, po opał wybierać się przez zaspy, było pobożnym życzeniem. Pniaki, co jeszcze zostały z zapasów, złożone być miały w budynku gospodarczym przytulonym skośnym dachem do stajni.

Katal przyzwyczajony był do tego, między innymi zwracał na siebie uwagę. Kiedy nie były to wrogie i podejrzliwie, nieprzychylne spojrzenia, czasami zapominał się jednak, że to również inność rasy, niektórych ludzi fascynuje, niczym zamorski owoc, a nie sama jego osoba, kryjąca się pod skórą. W przypadku Magdaleny musiała to być zaciekawienie zrodzone z wiejskiej nudy i monotonni złotnickiego życia, opowieści przybyszów o odległych krainach szerokiego świata pełnych ekscytujących dziwów, w których nie brakło miejsca na starożytne, dumne elfy walczące z ludźmi o ziemię przodków, wolność. Tak właśnie musiało być, bo wszak nie znała Katala wcale, to nadto wyraźnie dawała wyrazy powierzchownej fascynacji, które on witał ze spokojem oswojonej i niegroźnej, zamorskiej bestii. Tego jej za złe również nie miał, tak jak głupcom chcącym go zabić wzrokiem, lub ranić słowem. Ba, wykorzystać nawet planował, w stosownym czasie.



Śnieg skrzypiał pod butami na odśnieżonej dróżce wiodącej do szopy od karczemnego podwórza. Stajenny chłopak pracował w pocie czoła wygarniając gnój z zagród na drewnianą taczkę. Elf w oszczędnych słowach poinformował tego, którego Słomka zwał młodym Broną, żeby do kuchni na śniadanie się udał, a on dokończy za niego robotę. Obie perspektywy uśmiechały się widać zdziwionemu młodzieńcowi, bo zapewne głodnym był plotek równie, co jadła, a dodatkowo obowiązki w pracy wypełnią się same, podobnie jak pusty brzuch do syta i ciekawość po brzegi.

- Karczmarz zatrudnił mnie do odtajów, to lżej mieć będziesz chłopcze tej zimy. - wyjaśnił.

Uprzątnąwszy gnój ze starą słomą, zrzucił z pięterka siano na korytarz i widłami rozprowadzał po zagrodach, kiedy przyszła właścicielka psa myśliwskiego, zapewne odwiedzić podopiecznego. Ukrył zdziwienie, że jednak chciała z nim porozmawiać. Druidka w ciągu godziny wczesnego poranka stała się druga po wójcie personą w wiosce przewodząc śledztwu, na podorędziu mając kilku zbrojnych.

Łapacz nie podjął tropu na świeżym śniegu, więc być może sprawca zbrodni Złotnicy nie opuścił, lub nie zrobił tego stąpając po ziemi. Jakkolwiek się nie stało, Katal zadowolony był przynajmniej z rozwoju wydarzeń dotyczących jego osoby. Nie musiał uganiać się za nocnym duchem, mógł spokojnie pracować zimując w Złotnicy i na dodatek mieć uszy blisko serca sioła, a to wszystko w oczekiwaniu na Giberta Nolana.

- Wiesz, gdzie mnie szukać, gdybym był potrzebny! - zawołał pogodnie do wychodzącej druidki.



Wśród narzędzi znalazł siekierę, piłę i drewnianą łopatę do odśnieżania. Śnieg sypał jakby chciał, a nie mógł, lecz wcześniej czy później zakrywał wydarte zaspom dróżki i szlaki. Najpierw wziął się za drążenie zwałów przed Złotym Jajem, potem na podwórzu, aby dojście do budynków gospodarczych było znośne. Na koniec wziął się do rąbania pniaków. W żelazny stempel do ułatwienia obracania drewna osadził szczerbaty szpikulec łamacza mieczy. Popołudniem planował ściąć drzewo za ostrokołem z pomocą Bronisława, jak w myślach przezywał chłopaka. Tam rąbać będzie gałęzie i przepiłowany na kawałki pień, lecz pamiętał, że uzyskać na opuszczanie granic sioła winien zgodę. Po ułożeniu szczap w drewutni i zaopatrzeniu kuchennego pieca, karczemnego kominka i gościnnych pokoi, rozmówić się chciał z Mirko i Machą wnosząc o aprobatę.

Cieszył się, że darmozjadem nie jest trwoniącym czas i grosz na ślęczenie przy karczemnym stole pijaniejąc w oczach. Na dodatek, zaopatrując pokoje w opał, mógł mieć oczy i uszy jeszcze szerzej otwarte. Na to, co dzieje się nie tylko pośród miejscowych, czego źródłem był dostęp do karczemnego zaplecza, lecz również może pośród przyjezdnych. Kto wie, może faktycznie zostanie obsypany grosiwem przez szlachetnie spłodzonego gołowąsa, a przygoda się znajdzie w najmniej oczekiwanym momencie codziennej pracy. A jeśli nie, to przynajmniej sakwa Katala dna nie zobaczy, bo denary nie stopnieją wraz ze śniegiem w tym nieplanowanym czekaniu na pana Nolana.


 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 07-09-2015 o 01:18. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 17-08-2015, 21:19   #9
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Coś się kończy…

… tak jak skończyła się łaska barona Antona de Mortaine, gdy okazało się, że nie jest on jedynym de Mortainem, któremu Lola zwykła grzać łoże. Zadziwiająca jest logika szlachetnie urodzonych: z biednymi chlebem na odpuście dzielą się chętnie, ale kobietą z własnym synem już niekoniecznie. A przecież Lola nie obiecywała mu wyłączności. Ba! Nigdy nie oczekiwała takowej z jego strony. A nawet gdyby oczekiwała, to i tak by się rozczarowała. Bo przecież pan Anton nie po to odwiedzał hengforskie domy uciech, by z tamtejszymi dziewczętami dyskutować o filozofii.

Patrząc zdroworozsądkowo, trudno jej się było dziwić. Baron de Mortaine był bogaty, można nawet rzec, że obrzydliwie bogaty. Idealnie nadawał się na mecenasa pięknej i zdolnej artystki. Ona umilała czas jego gościom swoimi występami, jemu samemu zaś rozgrzewała łoże w długie, zimowe wieczory. On z kolei opiekował się nią i spełniał jej zachcianki. A cena za całą jego dobroć nie była wcale taka wygórowana. Jak na swoje ponad czterdzieści wiosen, trzymał się całkiem dobrze. Wysoki, szczupły i wciąż przystojny, nawet mimo zmarszczek i siwizny na włosach. Za młodu musiał być piekielnie przystojny, tak jak jego syn obecnie. No właśnie! Młody Richard de Mortaine. Jedyny dziedzic majątku i godności swego ojca.

Ojciec i syn. Obaj mogli się kobietom podobać. Obaj jednak mieli wady. Ojciec był kiepskim kochankiem. Choć akurat ta wada aż tak nie doskwierała Loli, jako że Richard ochoczo nadrabiał niedoskonałości ojca. Syn z kolei był bezbrzeżnie głupi. Wziął się i w niej zakochał. To jednak nie było najgorsze. Młody szlachcic posunął się w swej głupocie o krok dalej. Zamiast, jak każdy porządny bogacz, po cichu chędożyć ładną i chętną dziewkę, postanowił się z nią ożenić. Zanim zdążyła mu to wybić z głowy, poleciał do ojca i sprawa się wydała.


Coś się zaczyna…

Zaczynała się wiosna. Zaczynał się wieczór. No i zaczynało kurewsko pizgać. Pizgać złem, jak zwykł w taką pogodę mawiać Buźka, odźwierny w Domu Mamy Giselle. Lola przemarzła do szpiku kości i to nawet mimo podszytego lisem płaszcza, który sprezentował jej swego czasu baron, a którym obecnie była szczelnie owinięta. Palce w rękawiczkach z kreciej skórki miała całkowicie zgrabiałe, więc z trudem trzymała w nich uzdę. Na szczęście klaczka była spokojna i dobrze wyszkolona. Sama znajdywała sobie drogę wśród śnieżnych czap.

Gdy zabudowania wioski zamajaczyły na horyzoncie, dziewczyna z początku nie chciała wierzyć, że to już, że dotarła wreszcie do Złotnicy. Z czasem, gdy przybliżyła się do wyznaczającego granice wioski ostrokołu, nie mogła uwierzyć tym bardziej. Brama była zbutwiała, ostrokół dziurawy, chaty chylące się ku upadkowi, a dworek zaniedbany. Nie tak Lola wyobrażała sobie włości jaśnie pana Vaclava Hrupa. Wszelkie wątpliwości zniknęły jednak, gdy kobieta dotarła do karczmy “Złote Jajo”. Złote Jajo w złotej mieścicie.


Zostawiwszy konia pod opieką chłopca stajennego, Lola przestąpiła próg karczmy. Gdy wchodziła, uderzyło w nią przyjemne ciepło i smakowite zapachy. Otrzepawszy buty ze śniegu podążyła pewnym krokiem do szynkwasu, by rozmówić się z gospodarzem. Kształt przewieszonej na pasku przez ramię lutni majaczył pod jej płaszczem. Podchodząc zdjęła z głowy kaptur. Schowane pod spodem włosy rozsypały się ognistą kaskadą po jej ramionach.

Mirko w niczym nie przypominał typowego oberżysty. Nie był gruby, nie był nawet pulchny, był chudy i zasuszony, jak słomka. Nazwisko świetnie do niego pasowało. Mimo nietypowego wyglądu, Mirko Słomka był, typowo jak na karczmarza skąpy. W zamian za jej występ zaproponował jej darmowy nocleg we wspólnej sali. Na tak bezczelną propozycję trubadurka obruszyła się jeno. Ostatecznie, po niezbyt długich negocjacjach, skończyło się na noclegu, ciepłej strawie, dzbanie grzanego wina i kilku srebrnych w nagrodę za jej talent i trud.

Zmierzając w stronę przeznaczonego dla muzykantów podestu czuła na sobie spojrzenia gości Złotego Jaja. Większość stanowili miejscowi. I ci spoglądali na nią szczególnie chętnie. Może zachwyciła ich jej uroda, może nigdy nie widzieli barda, a już barda kobiety w szczególności, a może to jej rysy wydały im się dziwnie znajome. Z kolei ona ze szczególnym zainteresowaniem przyjrzała się korpulętnemu szlachetce. Był przysadzisty, dość otyłu, jednak jeszcze nie na tyle, by powodowało to problemy w poruszaniu się i konnej jeździe. Wiekiem dorównywał Loli, lub był ciut od niej starszy, twarz miał łagodną i okrągłą, a jego uroda była nawet znośna. Na jej pełne zainteresowania spojrzenie zareagował uśmiechem i równie wnikliwym spojrzeniem nieco wodnistych oczu. Kobieta również się do niego uśmiechnęła. Nie mogła mu się dziwić. Był w końcu mężczyzną, jedynie mężczyzną, a ona była kobietą, za pewne najatrakcyjniejszą w promieniu kilku mil.

Lola zajęła jeden z dwóch pustych stołów, ten na podeście. Obecnie i tak nie mogła grać, miała zbyt zgrabiałe palce. Z pomocą dwóch rosłych mężczyzn przestawiła go nieco na bok, by zrobić dla siebie miejsce. Potem zdjęła płaszcz odsłaniając schowaną do tej pory w fałdach materiału wąską kibić, dość szerokie biodra odziane w wąskie, skórzane spodnie, a także przyjemne okrągłości nieśmiało wyglądające spod rozchełstanej koszuli. Usiadłszy zabrała się za strojenie lutni. Czynność tę przerwała, gdy karczemna dziewka przyniosła jej dzban grzanego wina z korzeniami. Lola nalała sobie pierwszy kubek i wypiła duszkiem czując, jak po jej ciele rozlewa się przyjemne ciepło. Z czasem właścicielka imponującego warkocza postawiła przed nią miskę gorącego gulaszu, który trubadurka pochłonęła zaraz. Bynajmniej nie dlatego, że tak jej się spieszyło do grania. Ot, była cholernie głodna.

Wreszcie przyszedł czas na występ. Chwyciła zdobioną inkrustem lutnię, pogładziła pieszczotliwie gryf, musnęła palcami struny wydobywając z instrumentu pierwszy akord. Lubiła występować. Lubiła skupiać na sobie uwagę. Lubiła zachwyt w oczach i owacje, jakimi ją nagradzano.

Głos miała słowiczy, nie raz mówili to goście Mamy Giselle. Gdy zaczęła pierwszą
balladę, rozmowy w karczmie ucichły. Patrzyli na nią uważnie, spijali z jej ust każde słowo. Lubiła ten stan. Tak, bez wątpienia próżność była jednym z jej grzechów głównych.

Z każdą kolejną piosnką coraz więcej palców bębniło rytmicznie w blat, coraz więcej kolan podrygiwało do taktu, z coraz więcej gardeł wydobywał się melodyjny pomruk. Wybierała melodie znane i lubiane, wesołe i skoczne, opiekające czyny bohaterów i miłość kochanków. Po każdej skończonej balladzie upijała kilka łyków wina, by zwilżyć gardło. Przez cały czas zerkała na grubego szlachetkę, a on przyglądał się jej, równie jak ona uśmiechnięty. Miała nadzieję, że gdy za jakiś czas zrobi sobie przerwę, mężczyzna zaszczyci ją rozmową. Miała co do niego pewne plany, nadawał się wszak do nich idealnie.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 02-09-2015 o 14:06.
echidna jest offline  
Stary 18-08-2015, 20:29   #10
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Wieczór upływał szybko, okraszony wybuchami śmiechu, głośnymi dysputami i przede wszystkim łagodzącą obyczaje muzyką i śpiewem, jakże niespotykanym w tych okolicach w obecnych czasach. Sądząc z historii Złotnicy, bardowie musieli tu docierać, lecz pamiętać mało kto ich pamiętał. Lola, jej piękny głos albo rozchełstana koszula, przykuwały większość uwagi. Burd nie było i w miarę upływu czasu nabierało się pewności, że nie będzie ich tej nocy wcale. Środek tygodnia był zresztą, to i co i rusz ktoś zbierał zadek z ławy i niechętnie udawał się do swojej chałupy. Oczywiście już po tym, gdy rudowłosa trubadurka zakończyła swój występ, zbierając zasłużone oklaski i wiwaty.
Tak, ktoś taki dawno nie odwiedzał tego miejsca. Ale pamiętano.

Walfen był jednym z pierwszych, którzy postanowili skorzystać z łóżka na piętrze. Niedługo potem opuściła wspólną salę niepozorna para podróżnych ze stolika z boku, a także milczący żołdak, gestem każąc zakapturzonej dziewczynie ruszyć się, co ta uczyniła z wyraźnym ociąganiem, które nie wydawało się wyprowadzać mężczyzny z równowagi. Zatopiona w myślach Macha wstała i skierowała do wyjścia, zatrzymywana krasnoludzkimi okrzykami zachęcającymi do pozostania we wspólnej izbie. Powoli Złote Jajo pustoszało, a zetknięci ze światem na zewnątrz ludzie i nieludzie - czy to za potrzebą, czy na spoczynek się udając - napotykali na śnieżną zawieję. Z nieba sypało strasznie i śnieg już do kolan sięgał. Duże, mokre płatki błyszczały w czerni nocy, gdy odbijało się od nich światło z wnętrza gospody.

Katal też na chwilę się wymówił, niby to do wychodka. Vimme i jego kompania wzruszyli na to ramionami, a inni nie zwracali na elfa uwagi, pozwalając mu najpierw upewnić się, w którym pokoju zamknęła się interesująca go para, a potem wejść niepostrzeżenie na piętro karczmy i przystawić ucho do solidnych drzwi. Usłyszał wiele i niewiele jednocześnie. Nie rozmawiali. Cichy szelest, trochę rytmicznych ruchów, kilka stęknięć. Ot, odgłosy życia, pozwalające przypuszczać, skąd u ukrytej pod kapturem dziewczyny niechęć do pójścia na górę. Potem cisza, na straży której stał pamiętający inne czasy dobrej jakości zamek w drzwiach. Dłużej na górze zostać nie mógł.
I dobrze dla niego, bo Brynden właśnie zmierzał ku schodom, również pragnąc zaznać odpoczynku. Minęli się bez słowa.

Lola siedziała już wtedy przy stoliku młodego szlachcica - jak się okazało, Jana Utraty, które to niefortunne nazwisko zawdzięczał miejscowości, którą zarządzała od pokoleń rodzina jego. Opowiadał chętnie, co i rusz zerkając w dekolt bardki, ale ręce na wodzy trzymał. Trochę pijany zdradził też dlaczego: otóż przybył do Złotnicy, by spróbować zdobyć rękę i serce córki Ohlavy: Jitki. To i on był za mało pijany, a wkoło za dużo gawiedzi, aby choćby potajemnie tej nocy pannę Merritt zaciągnął do swojego pokoju na samej górze Złotego Jaja. Cóż, życie. Ale sypnął srebrem w podzięce za udany występ. I była pewna, że gdyby zakręciła się wokół niego bardziej, to następnego dnia byłby już jej. Jak to sama stwierdziła, był tylko mężczyzną.

Wreszcie izba opustoszała prawie całkiem, gdy pozostali tylko nieludzie, kelnerka i przysadzista, szeroka kobiecina w chuście na głowie, która wcześniej przyrządzała gęste, solidne, acz raczej ubogie potrawy. Teraz wyganiała ostatnich pijaków za pomocą solidnej ściery, kiedy gospodarz rozstawiał pocerowany parawan i wyciągał sienniki ze składzika. Złote Jajo istotnie musiało dawnymi czasy przeżywać złote czasy i Mirko Słomka pamiętał je na pewno doskonale. Bardkę położył w ustronnym kąciku blisko pieca, pozostałych za parawanem wspólnej izby. Brynden i Walden spali już w małym i prostym, lecz osobnym pokoju. Macha tylko marzła w boksie, tuląc się do ogara i wdychając zdrowe, mało przyjemne zapachy stajni.

Noc zapadła ciemna, ale niezupełnie głucha. Pomimo paskudnej pogody, z daleka docierało przytłumione wilcze wycie.



Wrzask, kobiecy - a jakżeby inaczej - obudził tych, co wczesnym bardzo rankiem spali jeszcze. Zaliczali się do nich Brynden i Walfen, a także przytulona do ciepłego pieca Lola. Poderwali się, niepewni tego co się dzieje. Nawet rozbudzony już dawno przez krasnoludy Katal drgnął, gdy ostry dźwięk przeciął powietrze i przebrzmiał krótko potem. Macha ciągle czuła ziąb, po przemarznięciu do kości w zimnej, smaganej wiatrem stajni, gdzie psie cielsko, nieważne jak duże, nie było w stanie zapewnić odpowiedniej ilości ciepła. Krzyk wyrwał ich wszystkich, ze snu lub zamyślenia.
- ...iiiiIIIINTEEEEEK! ...niiIIEEEEEE!


Iście ponury zapowiadał się to dzień, doprawdy. Ciemno było, jak gdyby słońce wcale nie podniosło się zza horyzontu, a duże białe płatki sypały się z nieba nieprzerwanie. Nadal lekko mroziło, nad ziemią unosiła się mgła. Kto zdążył zerknąć jak to wygląda na zewnątrz, przekonał się, że nawaliło śniegu więcej niż po przysłowiowy pas, zasypując całą Złotnicę i co ważne dla niektórych: również trakty. Mowy nie było o podróży, o ile ktoś nie zamierzał utknąć na noc gdzieś pośrodku śnieżnego pustkowia. Mniej więcej pół mili od wsi, bo dalej zajść nie szło. Od dobrego dzwonu kompania brodatego Larna debatowała nad tym co zrobić i do niczego sensownego nie doszli. We wspólnej sali pojawiła się i niepozorna para o kruczoczarnych włosach i opalonej cerze, co w wieczornych płomieniach światła nie rzucało się w oczy. Wyglądali na niespokojnych, a kobieta w średnim wieku i ostrych rysach twarzy szarpała za swój warkocz nerwowo. Szeptali coś do siebie co chwilę. Szlachcic, jego ochroniarze ani zbrojny wraz ze swoją zakapturzoną towarzyszką na dole się jeszcze nie zjawili.

Jeszcze. Chaos jaki wywołał krzyk trudno było zignorować i tak po prostu obrócić się na drugi bok, zasypiając ponownie. Przyzwyczajeni do wczesnego wstawania wieśniacy zdążyli już częściowo odśnieżyć ścieżki we wsi. Wyglądało na to, że to właśnie podczas tej czynności natknęła się kobiecina na to przerażające znalezisko.

To Macha, a kilka uderzeń serca później Katal, pierwsi z nowo przybyłych ujrzeli leżące w śniegu, na poły jeszcze w nim zagrzebane, ludzkie ciało. Mężczyzna leżał twarzą do dołu, a krew wsiąknęła wszędzie obok. Coraz więcej mieszkańców Złotnicy złaziło się. Jedni z przerażeniem, inni z zatroskaniem. Ktoś już plotkował. Przez tę ciżbę przeciskał się właśnie korpulentny facet w sile wieku, z pokaźną brodą pełną ciemnych, kręcących się mocno włosów przyprószonych siwizną. Okutany grubym futrem sprawiał wrażenie jeszcze większego.
- Z drogi! Przejście do cholery… - wykonał dłońmi jakiś gest chroniący przed złem. - Niech mnie Wieczny Ogień pochłonie, toż to mus być musi stary Źdźbło.
- A juści - wyszeptała jedna z kobiet, zasłaniając usta dłonią. Ktoś pocieszał szlochającą obok kobiecinę, tę samą, która wydała ten wrzask.
- Posłał kto po hrabinę?
- Młody Kłosek pobiegł, wójcie - odpowiedział na pytanie poważnie wyglądający Mirko Słomka, garbiąc się. Widok jeszcze dodał mu lat.


Ktoś chwycił i zaczął obracać ciało.
Jedna z kobiet zemdlała. Ktoś zwymiotował. Wnętrzności wylały się na śnieg. Brzuch nieboszczyk miał rozwarty całkiem. Z przedniej części szyi nic nie zostało.
Na twarzy jeszcze zastygł wyraz przerażenia.
Wyobraźnia przedstawiała obrazy jak mężczyzna zbiera się do krzyku. Nie zdążył, nie ulegało wątpliwości. Dużo mu zabrakło.

 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 18-08-2015 o 20:50.
Sekal jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172