Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-12-2008, 21:05   #61
 
WieszKto's Avatar
 
Reputacja: 1 WieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znanyWieszKto nie jest za bardzo znany
Luca stał z boku przysłuchując się kłótni Azy i Maike. W Vodacce kobiety z wysoko postawionych rodów raczej nie demonstrowały swojego zdania w obecności mężczyzn a tym bardziej nie okazywały emocji. Co innego kurtyzany, te były duszą towarzystwa. Zawsze intrygowały, głośno komentowały i prowokowały nie raz stając się powodem pojedynków wśród mężczyzn. Kobiety które miał przed sobą były inne. Wymieniały poglądy jasno i otwarcie bez zbędnych gierek. Nie intrygowały tylko dążyły do bezpośredniego starcia. Robiło się naprawdę intrygująco. Vodaccianin mimo woli uśmiechnął się pod nosem delektując się pandemonium. Kobiety szermowały na słowa i ciężko było wskazać zwycięsce. Spojrzał na Monteńczyka. Ciekawe jak on odbierał te co tu zaszło? Czy w Montaigne takie zachowanie było czymś codziennym? Niestety przez kłótnie ciężko było przeanalizować argumenty. To prawda przekroczyć granice państw będących w konflikcie może nie być łatwo ale czy tożsamość Vodaccianina albo Eiseńczyka mogła w czymś dodatkowo przeszkodzić? Raczej nie przecież to sprawa między Castille i Montaigne więc to raczej kawaler Ernest mógł mieć problem. Z drugiej strony skoro Luca miał ostatecznie zatrzeć swoje powiązania z rodem Lucani przebranie mogło istotnie mu pomóc. Siedział w milczeniu intensywnie rozważając możliwe rozwiązania.
 
WieszKto jest offline  
Stary 03-12-2008, 22:53   #62
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Aza spojrzała po wszystkich. Jej zielone oczy spoczęły na chwilę dłużej na Erneście, ale szybko zjechały na łóżko-skrzynię Żanny. Węże obudziły się i ich syk doprowadzał jej wyczerpane zmysły prawie do szału.
- Dobra, nie ma co dywagować po próżnicy. Pożyjemy, zobaczymy. - - powiedziała, otwierając na oścież okno w stronę ogniska. - Spróbujcie się zaprzyjaźnić. - wskazała ruchem głowy na tańczących i śpiewających cyganów. - Signior Luca, widzisz tego postawnego mężczyznę, przypominającego Misia? - postawna, wielka postać mężczyzny wyraźnie wyłoniła się Luce przed oczami z tłumu. Nie trudno dostrzec kogoś, kto nie ma wyczucia taktu za grosz i wzrost ponad dwa metry.

- On ci signior jutro wyznaczy pracę. A co do ciebie - uśmiechnęła się krzywo w stronę Maike. - Przed namiotem stoją wozy z napisami, prawda? Pójdziesz do tego, w którym przesiaduje wróżka Lidia. On ci pokaże, co będziesz robić. To tyle, ja mam dość. Kończymy - powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu i otworzyła drzwi, sugerując pośpiech.



Zostaliście bezczelnie wyrzuceni na zewnątrz przez Azę. Ta kobieta była przykładem zupełnego braku ogłady i znajomości etykiety. Od razu widać, że wywodziła się prosto z "gminu". I to tego najniższego.

TARANTELLA

A Cyganie, jak to Cyganie bawili się w najlepsze.



Tańczyli, śpiewali i korzystali z nocy, aby uczcić księżyc, piękno kobiet, czas odpoczynku, ulotne chwile. Dzieci siedziały na kolanach matek zasłuchane lub zapatrzone w starsze rodzeństwo podrygujące do muzyki. A każde wystukiwało rytm tarantelli. Ognisko rozświetlało powoli zapadający mrok. Ludzie siedzieli, gdzie się dało. Nie tak mało tańczyło prosto na dachach wozów, kobiety kręciły się coraz szybciej i szybciej dokoła ognia, jakby ów dodawał im gorącej energii. Tańczyły pod wpływem chwili, ale wyglądało to tak, jakby wcześniej ułożyły misterny układ. Ale to nie możliwe - żywa energia i nagłe zmiany kierunków przeczyły tej tezie - taka naturalność, szczęście i żywotność po prostu buchała od całej tej różnokolorowej gromady.
Nawet ci, którzy nie chcieli tańczyć, stali w pobliżu ciesząc oczy.

Przy ogniu, blisko Założyciela siedział jakiś mężczyzna w szatach kapłana Theusa i rozmawiał z nim przyciszonym głosem.



Z pomiędzy wozów wysunęła się nieśmiało młoda dziewczyna.



Miała coś dziwnego na głowie. Od razu przypadły do niej dzieci i pociągnęły w stronę ogniska. Miejsce dla niej wśród kobiet znalazło się momentalnie. I koc, aby nie zmarzła. Wyglądała jak zastraszona myszka, która przyszła tylko na chwilę, ogrzać się przy ognisku. Cyganki patrzyły na nią z nieukrywaną matczyną troską. Z rozmów przechodzących dzieciaków okazało się, że to ta Kobieta Anioł. A to, co ma na głowie, zrobiły jej wczoraj najmłodsze cyganeczki z kawałków materiału, gdyż uznały, że będzie do niej świetnie pasować. Podobno te "kocie uszy", miały jej dodać uroku.
Bynajmniej nie dodawały. Pewnie nie potrafiła im odmówić. Po jej spojrzeniu, który na dłużej zawisł jedynie na ogniu i butach, prezentowała typową zagubioną dziewczynkę, która nie przetrwa pięciu minut w życiu, bez pomocy innych. Aż prosiła się, aby jej przychylić nieba.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 07-12-2008 o 21:54. Powód: Dodatek dla ambitnych xD
Latilen jest offline  
Stary 03-12-2008, 23:07   #63
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Był pewny, ze jego propozycja nie zostanie przyjęta. Absolutnie pewny, i już szykował się na przyjęcie kilku gorzkich słów, może jakiegoś żartu, kpiny, a tymczasem … Maike, jak sądził skrytykuje go od strony logicznej, Luca od strony praktycznej, a Aza po prostu pomyśli, że się wygłupia. No tak, starannie ukrywał swoje uczucia. Był pewny, że nikt o nich nie wie, bo niby skąd? Na pewno więc nie wiedzieli, nie kojarzyli, ale pomysł mógł im się wydać zbyt ekstrawagancki. Nie sądził, iż ktoś pomyśli o tym, ze naprawdę kocha Azę, a akcja „Żółte buty” stanowiła połączenie możliwości ukrycia ich obecności z szansą przebywania w pobliżu ukochanej dziewczyny. Ku jego absolutnemu zaskoczeniu … pomysł przeszedł i to bez większych emocji. Kurde, patrząc na Maike i Lucę zaczął Wierzyc, że oni się potwornie maskują i tak naprawdę są dziewięćdziesięcioletnimi babcią i dziadkiem, którzy wszystkiego już kiedyś hen zasmakowali i próba podrywu kojarzy im się wyłącznie z podrywaniem nóg z łóżka, żeby je później wsadzić w papucie rankiem. Obydwoje pokiwali głowami rzucili kilka obojętnych tekstów i tyle. Pomyślał, że gdyby taką myśl miał jeden z chłopaków w jego dawnym oddziale, kumple nabijaliby się z niego zdrowy kawał czasu. A tu? No cóż. Rzecz jasna, najważniejsze zdanie należało i tak do Azy, która miała przez chwilę chyba dość niewyraźną minę, ale potem … zgodziła się. Zgodziła się? Hura! Zgodziła się! Przygryzł wargi, żeby nie wrzasnąć z radości i przytrzymał się blatu, żeby nie skakać dookoła stołu.

Ten kto nie był nigdy w gąszczu bitwy, nie rozumie, co to prawdziwy strach. Gęstniejąca atmosfera, wystrzały, huk, chaos. Pociski miotane coraz potężniejszymi ładunkami prochu oraz niepewność, skąd nadleci pocisk? Człowiek siedzi jak na szpilkach, niepewny, czekający na nagły, niespodziewany przypadek, rozkaz, który go pośle w głąb boju, gdzie rykoszety świszczą na lewo i prawo. Tak! Właśnie tak to się odbywało. Wybuchy, ogień, panika, a po obydwu stronach chłodne spojrzenie dwóch par zielonych oczu dwóch wrogich armii, które przedzielone stołem miotały w siebie seriami pocisków przelatujących nad blatem. A on oraz Luca siedzieli po obydwu stronach, kiedy z dziewczęcych ust oraz oczu padały pociski artyleryjskie, a obydwie panie wydawały się dysponować niezłymi zapasami ofensywnej amunicji. Obydwie stosowały zarówno uderzenia centralne, jak i kontry skrzydłami, kłuły ostrymi szpilami lanc, mroziły stalą szabel. To była bitwa!

Wreszcie obydwie armie chyba znudziły dogryzaniem się sobie, co, stety czy niestety, wyczerpało temat narady, zresztą bardzo, z punktu widzenia Ernesta, udanej. Ładnie powiedzieli sobie do widzenia i Ernest już miał wychodzić, gdy Aza przyłożyła mu dłoń do czoła:
- Zaraz, ty masz gorączkę.
- Trochę, owszem
– przyznał zaskoczony. – Niedawno się pojawiła, ale normalnie przejdzie.
- Akurat. Ty zostaniesz. Zaraz przygotuję ci odpowiednie ziółka
.
Zabrała się za nastawianie samowara i robienie naparu, podczas, gdy Maike i Luca wyszli.
- Masz, wypij do dna – podała mu kubek, po czym zamknęła starannie drzwi.

Pił duszkiem gorzki napój, ale nie takie świństwa piło się do tej pory. Tymczasem to było podane piękna dłonią. Jeszcze kilka łyków …
- Kochasz mnie, tak? – Bezpośrednie pytanie dziewczyny spowodowało, że nieomal się nie zakrztusił.- Jak ona się domyśliła? – Przeleciało mu. – Przecież tak doskonale się maskowałem. Co ja mam powiedzieć, a raczej, wiadomo co, tylko jak?
Dopił szybko napar i chwycił jeszcze karafkę wody stojącą obok.
- Tak! kocham cię – zdecydował się. Nie umiał mamić dziewcząt gładkimi słowy. Wyleciały mu z pamięci wszelkie uczone słowa, które przeczytał w mądrych książkach lub usłyszał od wprawnych w tej sztuce towarzyszy broni. Dlatego zwyczajnie mówił szczerze. - Pokochałem od chwili, gdy ujrzałem cię przed wozem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jesteś piękną kobietą, masz blask w oczach i ogień w sercu. Nikt nigdy nie obudził we mnie tego, co jedno krótkie spojrzenie przed tym wozem. Bardzo cie kocham.

Nie poruszyła się. Dalej plecami opierała się o drzwi i wpatrywała się w Ernesta szmaragdowym wzrokiem:
- I nie zmienia faktu to, że mnie nie znasz?
- Nie znam, wiem. I, nie wiem, jak to powiedzieć
– plątał się nieco chcą wyrazić jak najlepiej swoje gorące uczucia. - Wiesz, Azo, ja nie umiem mówić pięknymi dworskimi słówkami. Jestem zwyczajnym człowiekiem i dlatego mówię wprost. Nie znam cię i kocham cię i jedno drugiemu nie przeszkadza, choć chciałbym poznać cie bardziej. Ale to chyba normalne, że kiedyś sie kogoś kocha, to tego sie pragnie.
Westchnęła i odbiła się od drzwi.
- Od początku mnie zadziwiasz Erneście. Intrygujesz mnie, ale ja chyba tak nie umiem jak ty ... Kochać od pierwszego wejrzenia. Jednak, mimo że cię nie znam, ufam ci - stanęła zaraz przed nim. - Dlatego dokonamy wymiany. Moja największa tajemnica za twoją. Na razie nie mogę ofiarować ci nic innego. Zgadzasz się?
- Azo, ja oczywiście zgadzam się na wymianę, ale jeżeli chcesz, zapytaj mnie po prostu, o co chcesz, a ja odpowiem. Naprawdę nie mam tajemnic, ale powiem o sobie. A co do zakochania od pierwszego wejrzenia
- mówił poważnie. - Wiem, ale może od drugiego się uda. Wierze w to – pomyślał, że on też wcześniej pozostawiłby takie sprawy romansom i poematom, ale teraz … teraz sam widział, co z nim się działo. Jak bardzo pragnął być z nią. Dotknąć ją, przytulić, po to, by to jej przede wszystkim dać szczęście i radość. - A teraz, wolisz najpierw wyjawić swoja tajemnice, czy pytać o moją?

Dziewczyna oparła się biodrem o stolik i wyjęła kwiat z włosów. Obracała w dłoni, jakby zastanawiając się co odpowiedzieć.
- Dobrze - zgodziła się w końcu na propozycję, tylko ciężko stwierdzić było którą. - Niech będzie, zapytam. Co się stało? - Wskazała na przepaskę czarnego materiału zakrywającą oko młodego mężczyzny.
Ernest jednym zdecydowanym ruchem zdjął opaskę, pod którą kryło sie ... zdrowe, niczym nie wyróżniające sie oko.
- Teraz wiesz. Niewielu ludzi o tym wie, bardzo pomaga w walce. Myślą, ze jestem półślepy i atakują mnie od tamtej strony nadziewając sie na sztych szpadą. Ale to nie był przypadek, że noszę opaskę. Byłem na niewolniczym statku – wyjaśnił po krótkiej przerwie. - Z ojcem, chciałem ratować go, przekonany, ze jest uwięziony wraz ze mną. Wtedy pobili mnie tak, że omal nie straciłem oka, ale później jakoś odzyskałem wzrok. Jednak przyzwyczaiłem się do opaski. Jest półprzepuszczalna. Doskonale spod niej widzę, a inni myślą, że nie. Natomiast ojciec ... nie musiałem go wtedy ratować, nie był więźniem. Był pasażerem, płynącym komfortowo pasażerem - dodał zaciekle. - Wiesz skąd miał pieniądze na podróż? Bo mnie sprzedał. Właśnie tym ludziom. Ja głupi myślałem, że muszę go bronić, tymczasem mnie sprzedał. Wiesz dlaczego płynął? Bo uciekał. Do Kastylii, ścigany za zdradę przez Montaigne. Zaiste, nie ma się co chwalić przeszłością oraz tą opaską nabytą w taki paskudny sposób.

Przekrzywiła głowę i słuchała z uwagą. Najpierw uśmiechnięta trochę złośliwie, trochę zadziornie. Potem uśmiech zniknął. Co jakiś czas rzucała okiem w stronę zamkniętego okna.
- To, co przeżyliśmy, tworzy nas - uniosła jedną brew i schowała nos w różyczce. - Współczuję takiego ojca. Zresztą ja nie miałam lepszego. - Machnęła dłonią bagatelizując przeszłość. - Teraz zapewne moja kolej. Tylko mamy pewien mały problem. Zapewne mi nie uwierzysz - odbiła się od stolika i podeszła do okna. - Potrafię zmienić się w zwierzę. A dokładniej w łasicę.


Zaniemówił. Na mgnienie oka obraz smukłego zwierzaka wypełnił jego myśli.
- aką łasicę? – Zastanawiał się. – Zwierzę? – Pierwsze słyszał o takich możliwościach. Znaczy słyszał o możliwościach magów, ale czy ona wyglądała na maga? Raczej nie.
- W łasicę? Taaaa .... w łasicę – niedowierzał, choć bardzo się starał. Bardzo próbował uwierzyć. Umysł się jednak buntował przeciwko takiej niezwykłej możliwości. - Owszem, słyszałem, że nazwano cie Łasicą, ale myślałem, że to od sprytu, a może po prostu ot tak sobie. Jeszcze ten rysunek łasicy, który cię tak zdenerwował. Tak, no wiesz, jakby ... nie spotkałem nigdy nikogo, kto sie potrafi przemieniać, aczkolwiek słyszałem o czarodziejach, wiedźmach, ale ty chyba nie władasz magią – słychać było jego zdezorientowanie. - Zmieniasz sie w łasicę ... powiadasz? Taaaa - na moment przerwał. - Zmieniasz sie w łasicę - zmienił głos powtórzywszy zdanie. - Powiedziałaś, że zmieniasz się w łasicę - rzekł mocno. To było nieprawdopodobne, bezsensowne, może niemożliwe, ale powiedziała mu to kobieta, którą pokochał. Postanowił, że po prostu będzie jej wierzył i tyle. Bo miłość polega także na zaufaniu. - Wierzę ci. To sekret nie byle jaki. Rozumiem, ze go ukrywałaś i cieszę się, że opowiedziałaś właśnie mi. Wierzę ci, bo tak powiedziałaś, a ja ci wierzę! Po prostu dlatego, że to mówisz ty. Ale opowiedz o tym cos więcej, jeżeli możesz? Siłą woli się przemieniasz? Magią?

Reakcja dziewczyny zaskoczyła go. Odwróciła się do niego.
- Nie nabijaj się! - Prychnęła, ale nie groźnie tylko jakoś tak z przyzwyczajenia. - Niektórzy Usuriańczycy to potrafią. Przybrać skórkę zwierzęcia. Nie wiem dlaczego. Nie jestem też pewna, czy można to nazwać magią - wzruszyła ramionami. - To raczej dzięki bliskość z Matuszką. Ona nam na to pozwala. Zresztą, jak i na rozmowy ze zwierzętami. Tylko, że to już wszyscy moi krajanie umieją. Rozumieją zwierzęta tak, jak ty mnie teraz. Potrafią im tez odpowiedzieć, aby one zrozumiały.
Złapała się skronie. Ciągle ktoś wołał i wołał.
- Dość, mam dość! - rzuciła, ale nie do ciebie. Z rozmachem otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Las grzmiał swą pieśnią. Zwierzęta pochowały się. Ona widziała dokładnie postać kobiety zaraz przed drzewami,.


Jednakże Ernest nie dostrzegał niczego. Jedynie wzburzoną przyrodę.
- Woła mnie - powiedziała nie odrywając oczu od linii drzewa. - Czyli to jednak Ona. Woła mnie, muszę iść.
Nieprzytomnie kiwnęła głową w stronę mężczyzny i wyskoczyła przez okno. Biegła najszybciej jak mogła i szybko zniknęła Ernestowi z oczu. Zagubiła się między drzewami.

- Woła? Kto cie woła? O co chodzi? – Próbował krzyczeć Ernest do jej pleców. Ale dziewczyna nie słuchała. Pędziła niczym rzeczywista łasica. Ledwo w oknie zaszeleściła jej sukienka, już znalazła się po drugiej stronie placu zmierzając w kierunku drzew, za wozy. Popędziła w odwrotną stronę niż ognisko, przy którym siedzieli jej taborowi towarzysze. Najpierw chciał przez okno, za nią, jednakże gdy chwycił ramy, ból w barku przypomniał mu, co się może stać, jeżeli przypadkiem nie wyląduje właściwie na nogi.
Mrucząc pod nosem jakieś niemiłe słowa w stosunku do kupca, rzucił się do drzwi, a potem wybiegł na plac. Dziewczyna nie była.
- Przepraszam, widział pan Azę? – Zapytał starszego, brodatego Cygana.
- Nie, może jest z Założycielem, albo Siłą? – mruknął w odpowiedzi. – Albo ze zwierzętami.
- Dziękuję – krzyknął już w biegu. Cygan nic mu nie powiedział. Może nie wiedział, może nie chciał udzielić informacji, a dwie inne osoby, które teoretycznie mogły spostrzec biegnąca dziewczynę także pokręciły przecząco głowami.

- Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? – Pytał sam siebie. – Gdzie pobiegła?
Znał wszak tylko kierunek. Trawa, drzewa, krzaki. I ten dziwny głos, który wspomniała. Rozglądał się wokół. Gdzie? Gdzie? Gdzie jesteś?
- Aza! – Krzyknął, wywołując tylko śmiech siedzących na sokorach wróbli.
- Aza! Gdzie jesteś? – Wchodził coraz głębiej w ciemniejący las. Szpady nawet nie miał. Zresztą, nawet nie mógłby się ranną ręką obronić, ale sztylet zawsze nosił przy sobie. Jeśli tylko by znalazł Azę! Jeśli tylko by znalazł ją, na pewno zdołałby ich jakoś wyprowadzić i w razie potrzeby obronić przed nawet niewielkim drapieżnikiem typu pies, czy wilk. Wprawdzie dziewczyna wspominała, że potrafi się porozumieć ze zwierzętami, ale nie wiedział, czy odnosi się to do wszystkich gatunków, także tych drapieżnych.
- Aza! – Krzyczał dalej.

Mrok w lesie jest podwójnie mroczny, a wieczory, noce bywają niezwykle przepełnione dziwaczną trwogą. Szum wiatru w konarach, granie liści pobudzonych wiatrem, odgłosy zwierząt.
- Aza! – Wołał coraz bardziej przestraszony o dziewczynę. – Żeby jej się nic nie stało. Żeby jej się nic nie stało – powtarzał sobie.
Kilka razy myślał, że już znalazł, że to ona. Ale to był tylko odblask na liści, ułuda wzroku, omam. Zapomniał o zmęczeniu, zapomniał o gorączce, zapomniał o wszystkim poza tym, żeby ją odnaleźć.
- Kocham ją, muszę ją znaleźć – szeptał sobie dodając nadziei, kiedy zwątpienie podpowiadało mu, ze dziewczyna zaginęła na zawsze.


- Aza! Aza! Aza! – Wrzasnął pędząc do niej. Przedzierał się przez przemoczone rosą wysokie trawy, bijące po twarzy witki drzew, jakieś pajęczyny. Leżała, a raczej półsiedziała oparta o wielkie drzewo, które w ciemnościach przypominało prawdziwego króla miejscowego boru. Potężne, z wielką koroną, stare, sękate, a u jego stóp, niczym śpiąca królewna, leżała Aza. Jak to dobrze, ze akurat blask księżyca na nią skierował swoje wszędobylskie światło. Przechodził nieco dalej i księżyc się zlitował pokazując mu dziewczynę spoczywającą pod sędziwym dębem wśród miękkich mchów, pachnących ziół i różnorakich liści.

Doskoczył do niej zapominając nagle o wszystkich chwilach zwątpienia.
- Aza! Aza! Co ci jest?
Nie odpowiadała. Powieki i welon jedwabistych rzęs okrywał jej zielone oczy, a smutna, nieruchoma twarz stanowiła wspaniałe pole do zabawy w berka dla dwóch małych muszek..
- Aza! – Spróbował jeszcze raz krzyknąć, a potem poruszył jej rękę. Była bezwładna, lecz ciepła. Zdecydowanym ruchem odsunął wijące się włosy przykładając palce do szyi. Puls bił niezwykle powoli, lecz miarowo. Rzeczywiście, w pierwszej chwili stracił głowę i nie zwrócił na to uwagi bojąc się, iż Azie coś jednak się stało, ale teraz dostrzegał, że pełna, dziewczęca pierś stopniowo wznosiła się i opadała wraz z każdym oddechem, który pompował w jej płuca życiodajny tlen. Spała – zapytał sam siebie.

- Wstań! Azo! Kochana! Budź się. Proszę. Musimy iść.
Nie reagowała. Spróbował mocnie wstrząsnąć jej ręką. Na listach rosnącej obok mięty znalazł nieco rosy i strzasną je z delikatnej zieleni prosto na piękną, nieruchoma twarz. Nie zadziałało.
- Azo! – Huknął jej wreszcie do ucha gromkim głosem, który zbudziłby nawet największego głuchmelca Montaigne. Ale dziewczyna nawet nie mrugnęła okiem.
- Co tu się stało? Jakieś czary? Magia cygańska? Mikstury? – Pytał samego siebie. Bo że Aza spała, nie miał wątpliwości. Że, na szczęście, oddychała regularnie, również. Żadnych ran widocznych także. Jej suknia nie była porwana, zakrwawiona, czyli, och, bał się nawet o tym myśleć, żaden napad nie wchodził w grę. Ale jak to możliwe, ze nie zbudziła się pod wpływem jego słów czy potrząsania, a nawet zimnych kropelek wody na twarzy? Narkotyk, szalone wyczerpanie organizmu, czary? Gotów byłby uwierzyć we wszystko. Zwłaszcza pośród tego szumiącego lasu, śpiewającego swoją dziwną, prastarą pieśń.

- Nie ma co. Trzeba ją zanieść do taboru, do łóżka - powiedział na głos, jakby utwierdzając się specjalnie w zamiarze. – Ale jak? Na ręce wziąć jej nie mógł, bark raniony nie utrzymałby takiego obciążenia. Na barana, z kolei, musiałaby być przytomna. Zostawić ją idąc po pomoc? Absolutnie! Takiej myśli to nawet nie dopuszczał. Pozostawało więc pozostać z nią, albo jakoś spróbować donieść. Zostać byłoby zdecydowanie prostsze, ale któż wie, co jej jest? Najlepiej żeby zerknął na nią Założyciel lub Żanna, która wydawała się dobra niewiastą.
- No dobra, spróbujemy, jak w wojsku
– mruknął do siebie, choć zrobiło mu się trochę głupio, ze będzie targał dziewczynę niczym klocek. Położył się prostopadle do niej, układając swą głowę na jej talii, a potem prawą rękę dziewczyny zarzucił sobie na pierś. Tak przygotowany obrócił się klękając na kolana i ciągle trzymając rękę Azy, która wraz ze skrętem jego tułowia sama ułożyła mu się na karku. Stary sposób przenoszenia bezwładnych ludzi. Niezbyt obciążający dla niosącego, acz średnio wygodny dla przenoszonego, no, ale nieprzytomni rzadko żalili się na swoja niewygodę, później zaś byli wyłącznie wdzięczni, iż ktoś ich w ogóle wyniósł spośród gąszczu bitwy. Teraz jednak nie miał innej metody. Leżała oparta talią o jego kark zwiesiwszy nogi z jednej, a głowę z drugiej strony.

Teraz na jedno kolano, zachwiał się, ale niemal natychmiast chwycił równowagę, a potem wstał na obydwie nogi. Ruszył pochylony do przodu, ostrożnie przytrzymując dziewczynę rękami, a jednocześnie starając się nie urazić rannego barku. Przynajmniej zbytnio nie urazić. Jednakże chciało mu się śpiewać, krzyczeć z radości. Znalazł ją! Jest teraz z nią i idą do taboru. Powoli wprawdzie, ale do przodu. Kierunek ogólnie znał, dlatego jakoś pomału człapał przytrzymując się drzew i odpoczywając co jakiś czas. Nogi powoli mu drżały i, zmęczone, odmawiały całkowitego posłuszeństwa, a bark bolał coraz bardziej, ale gryzł wargi i krok za krokiem zbliżał się do wozów.

Był zmęczony. Tak zmęczony, że mroczki latały mu przed oczyma, kiedy wreszcie dysząc niczym parujący samowar wspinał się po schodkach i otwierał drzwi wozu. Doszedł do powłócząc dziewczynę łóżka, ułożył ją … i zwalił się bezwładnie na podłogę wyczerpany do cna. Czuł się wypluty z wszelkiej energii, tak wypluty, jak tylko może być ktoś kompletnie wyczerpany, skąpany we własnym pocie. Gdyby nie ona, gdyby nie Aza, padłby wcześniej. Wiedział o tym i znaczna część drogi trzymał się jedynie siłą woli. Teraz ona leżała na, a on koło łóżka. Oddychał ciężko, wypoczywając przez chwile na podłodze. Oparł się o zydelek … wstając, a przynajmniej próbując wstać. Ale jeszcze przez chwilę posiedzieć, pomyślał i zamiast stanąć zdołał tylko usiąść, opierając się w dodatku na łóżku. Siedzieć było na pewno gorzej niż leżeć, ale na pewno lepiej niż stać.
- Trzeba iść po Żannę – ocenił, - ale jeszcze moment. Jeszcze trzeba zdjąć jej buty – powoli udało mu się rozwinąć rzemyki i zdjąć je zrzucając na podłogę.
- Tak, Żanna – zamruczał do siebie. – Zaraz pójdę. Tylko jeszcze chwilę odpocznę.
Siedział dalej przycupnięty na zydelku i na chwile, tylko na chwile pochylił się i położył głowę na łóżku, tuż obok głowy Azy. Jednak to wystarczyło. Kompletnie, gdyż nadal mamrocząc, ze musi wstać i wyjść po Żannę, nie spodziewając się tego, odpłynął w objęcia Morfeusza.
 
Kelly jest offline  
Stary 14-12-2008, 23:03   #64
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
No i co? Łasica wywaliła ich z wozu. Ich, znaczy ją i signor Lucciniego. Kawaler Sept Tours został w środku.
Uśmiechnęła się do siebie. A co, niech sobie pogadają. Mają o czym. Szkoda że nie mogła być świadkiem. Ruszyła w kierunku ogniska wokół którego zgromadzili się radośni cyganie, jednak po kilku krokach na chwilę prawie przystanęła.
Nie mogła? Odwróciła się chcąc rzucić okiem na dopiero co opuszczone pomieszczenie, niestety na linii łączącej jej oczy z elementem docelowym stanął jej vodaccianin. Szlag. Uśmiechnęła się do niego dość kwaśno i zwróciła się z powrotem w kierunku ogniska, przeklinając pod nosem. Nici ze szpiegowania. Może to i dobrze. Nathalie nigdy nie była w tym najlepsza. Z jakichś dziwnych powodów zawsze coś ją w całym przedsięwzięciu irytowało.
No nic. Odetchnęła. Wzruszyła ramionami i jak gdyby nigdy nic podeszła do ogniska.
Ludzie bawili się przednio. Muzyka rozbrzmiewała w najlepsze. Cyganki tańczyły, co nie zawsze wyglądało zgrabnie natomiast bardzo żywiołowo.
Atmosfera była dziwaczna, nie dało się od niej uwolnić, stać na poboczu. To wciągało. Nawet stojąc w miejscu człowiek wystukiwał rytm nogą. To było całkiem miłe, a jednak niepokojące z samego faktu niemocy przy zapanowaniu nad własnymi odruchami.
A co mi tam. Przetoczyło się przez głowę Nathalie. Trochę radości jeszcze nikogo nie zabiło. Uśmiechnęła się i przyłączyła się do kilku osób wyklaskujących rytm rękami. Na początku dość sztywno jednak z chwili na chwilę przychodziło to coraz swobodniej. Tutaj nie trzeba było się krępować. Nikt nie patrzył na ręce. Wszyscy po prostu dobrze się bawili.
Kilkanaście minut później pojawiła się delikatna istotka i usiadła przy ognisku.
Od razu rzucała się w oczy. Mała, drobna, delikatnej budowy. I ten lekko zagubiony wyraz twarzy. Nathalie aż zatrzymało na chwilę oddech. Oto stało tam żywe zwielokrotnienie Maike. Dziewczynę przeszedł dreszcz po plecach. To nie było możliwe. Maike była w jej mniemaniu łajzą. Słodką, miłą i naiwną, ale to to właśnie prezentowało przemnożenie tych cech o jakieś piec razy!
Takie coś było zdecydowanie niezdrowe. Jakim cudem ona jeszcze egzystowała na tym świecie?
Wyjaśnienie pojawiło się sekundę chwilę później. Dziwaczna posiadała wokół siebie swoistą otoczkę, składającą się głównie z cyganów którzy najwyraźniej daliby się za nią pokroić. W normalnym świecie "anielica" nie przetrwałaby ani 5 sekund jednak tutaj... tutaj była bezpieczna.
Nathalie westchnęła. Zdecydowanie doszła do wniosku że nic na tym padole już jej nie zdziwi.
Nabrała nawet minimalnego szacunku do Maike.
MINIMALNEGO.
Ledwo dostrzegalnego.
Albo nie.
Koniec końców doszła do wniosku że Maike jest łajzą, a to to stworzenie tutaj to po prostu okaz jedyny w swoim gatunku a chwilowo nieobecnej niebieskookiej żaden szacunek się jednak nie należy.
W tym krótkim czasie anielica (to pojęcie samo nasunęło się Nathalie. Było wręcz zbyt oczywiste) zdołała podźwignąć się na swoich wątło-wyglądających nóżkach i przyłączyła się do grona tańczącego wokół ogniska.

Jako że Zielonooka od początku stała bardzo blisko ognia, anielica minęła ją kilkakrotnie zataczając kolejne kółka. Z początku była bardzo speszona jednak po chwili lekko się rozluźniła. Coś na kształt delikatnego uśmiechu zagościło na jej twarzyczce.
Coraz swobodniejsze ruchy.
Zaczynała się rozkręcać.
Niestety również dość dosłownie.
Okręcała się dość często wokół własnej osi.
W pewnym momencie przy obrocie zamachnęła się prosto w ogień.
Niefortunnie dla Nathalie, szczęśliwie dla niej samej, zrobiła to bezpośrednio w pobliżu tej pierwszej. Fortunnie, bo kto jak kto, ale Nathalie refleks miała naprawdę dobry. Zielonooka nawet nie bardzo intencjonalnie, po prostu odruchowo zrobiła spory krok do przodu i chwyciła anielice w pasie bezpośrednio przed bliskim spotkaniem z ognistymi językami i odciągnęła ją od "ciepłego" miejsca.
Dziewczyna wzięła głębszy oddech.
- niewiele brakowało - rzuciła z delikatnym poirytowaniem bardziej do siebie niż do przestraszonej odratowanej. "co ja niańka jestem?" przeleciało jej przez głowę. Kolejne napatoczyło się "te, byłabym dobrą matką" które to z kolei zostało BARDZO szybko odrzucone. Nikt nawet nie zareagował. Jakby całe zajście przyjęli za bardzo oczywistą. Ich miny mówiły same za siebie że to przecież nic dziwnego, tak powinno być.
- zdecydowanie mniej kręcenia się wokół własnej osi, proszę - zielonooka uśmiechnęła się półgębkiem
- dziękuję - wykrztusiła w końcu z siebie anielica. Była słodka, przerażona i taka, niezaradna i bezbronna. Aż chciało się ją przytulić.
Nie! o Theusie! tylko bez takich! Przecież nigdy to na nią nie działało, a teraz co?
Uśmiechnęła się, o dziwo bardzo przyjaźnie co bynajmniej nie leżało w jej pierwotnym zamiarze ale jakoś samo tak wyszło i dodała "proszę"
anielica uciekła, z pola jej widzenia. Więcej ekscesów tego typu już tego wieczoru nie uświadczyła. Całe szczęście.
Gdzieś koło pierwszej w nocy zebrała się do wozu Żanny gdzie miała wyznaczone miejsce do spania. Była zmęczona. Niby nie miała czym, a jednak. Wieczór spędziła dość miło, właściwie to nawet bardzo. Teraz potrzebowała tylko odrobiny snu.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett
alathriel jest offline  
Stary 23-12-2008, 12:24   #65
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
"Kalina. Tak piękne imię, które w naturze symbolizuje rozkwit, życie i pokarm, może kryć kogoś tak... "

Aza przeskoczyła kolejny spory korzeń i dalej gnała przed siebie. Z sukni zostały jedynie strzępy, pot zrosił czoło. Czuła dokładnie zapach Kaliny, choć ta jedynie migała jej gdzieś między drzewami.

Krwistą czerwienią pasa. Błękitem sukni. Hoża sarna w lesie czuła się lepiej, łatwiej odnajdywała oparcie dla drobnych racic wieńczących smukłe nogi niż krótkołapa łasica.

"Nie znoszę jej. Jest jak zły omam, nigdy nie przynosi dobrych wieści."

Aza miała trudniej. Suknia ciągle się zaczepiała. Drobne łapki i zwinność nie pozwalały z równą gracją mijać drzew i sterczących korzeni. I choć biegły dwie kobiety, tak naprawdę ścigały się dusze dwóch zwierząt. Ciało zdawało się niematerialne względem ducha, a jednocześnie ubrania zwalniały ruchy będąc śmiesznie realne. Mistyczna pogoń opatulona rzeczywistością.

"I gdzie ona tak leci?! Przecież w tym głuchym borze nikogo więcej nie znajdziesz prócz sów!"

Zapadający mrok nie stanowił żadnej przeszkody. Przyniósł chłód, którego pędzące ciało nie czuło. Przyspieszony oddech stawał mgiełką i już nie wiadomo było czy to on czy pot skraplał się na czole, policzkach, odkrytych ramionach.

W końcu ukazała się polana i wielkie drzewo pokryte mchem.

I ona tam już czekała. Kalina. Okryta dumą, pełna sił, zupełnie nie zmachana. Znów zapewne skorzystała z zakazanej magiji, której dostarczał jej ten szurnięty voddacciański doktorek. Azę jednak zawsze najbardziej denerwowała ta jej uniesiona do nieba broda i uśmiech mówiący "Ty marny puchu!"

- No już myślałam, że się ciebie nie doczekamy.

A i ton głosu. Tak, ton głosu stanowił główny problem i Aza musiała mocno się hamować, aby nie rozkwasić nosa "zacnej" Usuriance. Podeszła nieco bliżej, ciężko łapiąc oddech.

- Witaj Kalino. - obrzuciła ją zimnym zielonym spojrzeniem.



- Czyżbym cię zmęczyła?
Takie pytania należało traktować retorycznie. Aza zawsze udawała, że nie zna tej zasady.
- Po to mnie przeszlajałaś po głuszy? Żeby zapytać potem, czy się zmęczyłam? Ano się zmachałam. - odparła kwaśno i niechcący zauważyła sylwetkę mężczyzny opartą w cieniu wielkiego pnia. Zdawał się nie zwracać na nie uwagi, choć zapewne śledził każdy ruch cyganki. No tak. Bez swojego orszaku Kalina nigdzie się nie rusza.

- Powinnaś wziąć kilka lekcji dobrego wychowania. - Kalina prychnęła. - Jest kilka spraw, które nie cierpią zwłoki i powinnaś mi dziękować na kolanach, że się postanowiłam fatygować w zimną noc.

- Dobra, dobra. Nie robisz tego dla mnie, tylko dla Założyciela. - Aza wzruszyła ramionami i zaczynała powoli odczuwać lodowatość otaczającego ją powietrza.

Kalina miała jej ochotę powiedzieć wszystko, co jej leży na sercu. Bez zbędego obwijania w bawełnę. Że wcale tego nie robi dla tego podstarzałego pryka, tylko właśnie dla Niej. Dal tej źle wychowanej, porywczej, egoistycznej, marudnej, ciekawskiej siostrzenicy o niewyparzonym języku i pociągu do przygody. Ale Aza wielu rzeczy nie wiedziała. Zapewne nie dowie się nigdy. Niektóre kościotrupy z szafy brało się ze sobą do trumny.

- Pilnuj języka. - odrzuciła szal na plecy. - I ceń swoje źródło informacji.

Nagle powietrze przeszył jęk i tuż obok Kaliny pojawiła się znikąd jakaś młódka. Gdyby nie to, że jej twarz skrywała chusta, Aza przyjęłaby za pewnik, że ma przed sobą monteńkę. A tak co? Voddaccianka z umiejętnością Porte? Świat schodzi na psy. Powiedziałaby coś złośliwego, ale nie chciała rozgniewać Kaliny. Znała jej temperament. Był przysłowiowy. A informacji nie znajduje się na ulicy.

- Długo jeszcze? - rzuciła niechętnie rozglądając się dokoła. Miała uczucie, a właściwie łasica miała uczucie, że ktoś więcej jest w lesie. I jej szuka.

Kalina machnęła ręką w geście "później" na nowo przybyłą i ponownie poświęciła uwagę cygance.

- Nie narzekaj. To nie w stylu damy, którą niestety jesteś. - nie pozwoliła sobie przerwać. - Tylko szlachcic może zostać obdarowany przez matuszkę pieremieniem. Wracając do naszej sprawy.

"A raczej ją zaczynając"
- przetruchtało przez umysł Azie.

- Starzec zatrudnił ludzi, którzy czegoś usilnie szukają. Zapewne też ktoś podąża za wami, mimo że to on was "wynajął". Nie wiem jeszcze czego chce, - Aza już chciała protestować - ale nie interesuje go bogactwo wyspy. Chodzi zapewne o jeden przedmiot lub zaledwie kilka.

- Zaledwie kilka? Przecież nie wiadomo ile tam tego jest. Może te kilka...

- Jeszcze nie skończyłam.
- głos Kaliny zrobił się nieprzyjemny. - W grę wchodzi jeszcze chusta.

- Chusta? Jaka chusta? Co do tego ma kawał szmaty?

- Nie wiem. Natomiast interesuje się tym mocno również Towarzystwo Odkrywców. Wysłali nawet Siverstena, żeby wywiedział się o co chodzi.
- widząc zdziwienie na twarzy Azy dodała - Siversten to głowa ich filii w Eisen. Podobno ma wiele odpowiednich kontaktów.

- Siversten? Skądś znam to nazwisko -
Aza podrapała się po głowie. - A tak. Podróżuję z jedną eisenką, która nazywa się Siversten. Zbieżność?

- Ma córkę, to może być ona.
- Kalina wzruszyła ramionami. - A teraz muszę już iść. Przekaż wszystko Założycielowi.

"Ojcu" nie chciało jej przejść przez gardło. Drzewo rodzinne nie zawierało w tym miejscu imienia David, tylko Steven. Choć obecnie nie miało to żadnego znaczenia.

- Do zobaczenia.- machnęła ręką Azie, a jej perfumy osaczyły cygankę i utuliły ją do wymuszonego snu na mchu drzewa.

***
Aza otworzyła oczy. Bardzo nie lubiła, kiedy testowało się na niej specyfiki z półek aptekarskich. Zwłaszcza tych, po których tak strasznie bolała głowa. Ale przecież Kalinka musiała mieć wielkie Wejście i Wyjście, bo inaczej świat by nie mógł istnieć. Theusie, co za baba.
Teraz jednak miała inny problem. Co ona u diabła robiła w wozie Założyciela? To z pewnością ten sufit. Mimo ciemności skrywającej jeszcze niebo, na pamięć znała te pęknięcia, sęki i układ desek. Zza okna dobiegały kończące się przygotowania. "Niedługo ruszamy. Nareszcie". Bez butów pod kocem we własnym łóżku. A gdzie omszone drzewo, chłód ciemności, jasne gwiazdy, zapach liści?
Uniosła lekko głowę, i tuż na swoją znalazła Ernesta. Twarz śpiącego Ernesta. Kilkudniowy zarost zmieniał się już w frywolną bródkę, aksamitne włosy opadały w szalonych falach na wezgłowie łóżka. Szkoda tylko, że nie zasnął w spokoju, mogłaby wtedy stwierdzić, że jest doprawdy... Nie! Nie! wystarczy! Klepnęła się po policzkach. Ernest nie spał dobrze, zapewne zaniepokojony. Tylko co się stało? Czyżby za nią poszedł? Pobiegł i odnalazł w lesie? Przyniósł ją z powrotem? Szalony! I pewnie jeszcze przesilił ramię. W ten sposób raczej nie wykuruje go w najbliższym czasie. Wyskoczyła z łóżka
i dotknęła delikatnie jego ramienia.
- Erneście, przenieś się na łóżko, słyszysz? - mówiła cicho przy jego uchu, ale ponieważ nie otrzymała żadnej odpowiedzi, sprawdziła temperaturę. Dalej nic. Aż miała ochotę wyjąć mu zydel spod siedzenia. Skarciła się w myśli za brutalny sposób obchodzenia się z ludźmi.
- Erneście! - mocniej poruszyła go zdrowym ramieniem. - W tej chwili masz się przenieść na łóżko, słyszysz? - jej głos nie znosił sprzeciwu. - Ja naparzę ziół, żeby nie wdała się infekcja. Już na łóżko! - matczynym gestem prawie wepchnęła go pod koc i ruszyła do kuchni nucąc. Zakasała rękawy, nastawiła imbryczek i wybiegła na zewnątrz. Śniadanie! Należało wycyganić od kogoś kilka pajd chleba z dżemem. Choćby z masłem.

Cyganeria ruszała w drogę. Wszystko już spakowane. Mężczyźni kończyli zaprzęgać konie do wozów. Kobiety w pośpiechu składały garnki dopiero skończywszy rozlewać mleko do kubków dziecięcych. Założyciel rozmawiał ze swoimi starymi znajomymi z Tiger Lily, a konie właśnie prowadził Siła w stronę ich wozu. A poranek jeszcze nie nadszedł.
- Siła! - i Aza rzuciła mu się na szyję w radosnym powitaniu. Bieganie po lesie dodawało energii.
- Co cię tak cieszy łasiczko? - oddał uścisk uśmiechnięty od ucha do ucha.
- A musi być powód? - wystawiła język, dalej nie puszczając jego szyi.
- W twoim przypadku nigdy nic nie wiadomo. - roześmiał się w głos.
- Paskudny! Mam do ciebie prośbę.
- Tak?
- Podjęliśmy decyzję w czwórkę,
- szeptała mu konspiracyjnie do ucha - że ja i Ernest od teraz będziemy udawać parę. Mówię ci, żebyś wiedział. To ma być taka zasłona dymna.

Siła objął ją mocniej. Ona tego nie zauważyła, ale łatwo było poznać, że to jakby znak, że jest jego. I to spojrzenie. Skierowane prosto w Ernesta, wychylającego się z okna. Oczy Siły stały się bardziej zielone i wyraźnie wypowiadały wojnę.

- Jak chcesz łasiczko. - przed dziewczyną starannie ukrył swoje emocje. Znów radosny, starszy brat. - Śniadanie?
I podał jej bochenek chleba i worek z serem.

***
Wrzuta.pl - Corvus Corax - 11 - Basileus



Podróż minęła spokojnie. Cyganie przez cały czas śpiewali i grali. Wozy podskakiwały do rytmu na błotnych koleinach. Ludzie pracowali w polu. Koni nie poganiano, jakby same wiedziały co robić. Muły co prawda były trochę uparte, ale z nimi świetnie radziły sobie dzieci, które jechały na ich grzbietach. Pogoda dopisywała. Aza wraz z innymi kobietami tańczyła z tamburynami na dachach wozów.
Podczas dwóch postojów, aby konie odpoczęły, a Cyganki w mijanych wsiach kupiły jedzenie, Aza powiedziała pozostałej czwórce o chuście, której wszyscy szukają i żeby się wszyscy mieli na baczności. Natomiast nie podzieliła się informacją, że we własnej kieszeni odnalazła chusteczkę z dziwnym symbolem. Nie znosiła Kaliny. I jechali tak aż do wieczora, kiedy to w polu rozłożono prowizoryczny obóz i rozpalono ognisko aby tańczyć i śpiewać.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 30-12-2008, 19:58   #66
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Dlaczego te mrówki tak tupią? – Zastanawiał się, kiedy jedna wlazła mu nagle na ramię i goniąc za motylami odstawiała wyjątkowo zadzierzystego obertasa.


-Odsuń się gdzieś, mrówko, tańcz albo szukaj motylków gdzieś obok – chciał powiedzieć do wyjątkowo upartego stworzonka, lecz zamiast tego otwarł powieki i zamiast mrówki zobaczył ... piękną Azę, która siłowała go ułożyć w nieco wygodniejszej pozycji. Spanie bowiem mając pośladki na zydlu, stopy na podłodze, a głowę na łóżku nie jest najwygodniejszą formą wypoczynku, a on właśnie spędził tak większość nocy.

Coś tam wybełkotał dziękując siłującej się z jego bezwładnym niemal ciałem pannicy i nadludzkim wysiłkiem uruchomił kilka mięśni układając się jako tako na wyrku. Coś tam mówiła do niego. Nie wiedział, czy przez sen ja widzi, czy na jawie, ale zakładał, ze to drugie, bo Aza ani trochę nie przypominała wcześniejszej mrówki, ale piękną, młodą dziewczynę, którą naprawdę była. Wpychają go na łóżko mruczała coś niezadowolona o ranie i ziółkach, a potem ... niespodziewanie wybiegła. Wybiegła! Ernest błyskawicznie otrzeźwiał. Chciał za nią wyskoczyć, ale zdrętwiałe nogi jeszcze nie do końca go słuchały. Za to zdołał wyjrzeć przez okno dostrzegając ... Azę, ... tak, Azę, jak właśnie obejmowała się z Siłą, szepcząc mu coś miłego do ucha. Musiało niewątpliwie być to coś miłego, bo po tym cygański chłopak objął ją jeszcze mocniej i triumfalnie posłał Ernestowi spojrzenie, które trafiło go prosto w najbardziej wrażliwą część serca. Ale to spojrzenie zawierało nie tylko tryumf, słało także groźbę, wyzwanie, czy nawet złość. Ich źrenice na mgnienie oka spotkały się zderzając ze sobą.
- Nie odpuszczę! – Odbił wszelkie ciosy Siły Ernest. – Nie odpuszczę! – Odesłał mu szeptem tą informację, a na moment powietrze zgęstniało, niczym pochłonięte przez mgłę, w której widoczne były tylko dwie pary strzelających do siebie błyskawicami źrenic. Oni obok, a pośrodku Aza, niczym dama w dawnych turniejach rycerskich, która mogła rozdzielić łaskę bądź niełaskę wedle odruchów swojego serca obdarzając nim Siłę, Ernesta, lub ... kogokolwiek innego.

- Ale, co się łudzić? – Pomyślał nagle ponuro. Roześmiana twarz Siły, czuły szept Azy oraz obejmowanie się. Była jego ... jego ... jego ... kimkolwiek była, kochał ją, a ona jego. Jego, a nie Ernesta. Radość udzielała się obydwojgu, to było widać. Między nimi iskrzyło, a choć Aza rozmawiała z Siłą odwrócona plecami do okienka, skąd wyglądał Ernest, jej skok na szyję Cygana oraz radosny głos mówiły same za siebie. Zazdrość, igiełka, która ukuła mu serce została natychmiast zduszona goryczą, a po chwili przyszło kolejne utwierdzenie samego siebie: Nie poddam się! Ale wesoło to rzeczywiście nie wyglądało. Chyba nie ma na świecie mężczyzny przyglądającego się radośnie, gdy ukochana obejmuje rywala. Skrzywił się niemal niedostrzegalnie. Oczywiście, minimalna zmarszczka na twarzy ukryta została przed wszystkimi, poza tryumfującym Siłą.

- Przegrałem starcie! – Pomyślał. - A może nie przegrałem? – Nagle pocieszył się. – Może to nie było żadne starcie? Aza była odwrócona. Co znaczy, że Cygan spojrzał na niego z wyższością zwycięzcy? Liczyła się decyzja dziewczyny, nie Siły. Ale z drugiej strony … Aza szczerze powiedziała mu, co o nim myśli, czyli nic. Natomiast jeżeli chodzi o Siłę … myśli o nim jak najlepiej. Ale czy go kocha? Może tak, raczej na pewno tak sadząc po jej serdecznościach względem niego. Ale czy kocha go jak przyszłego męża, kochanka, najbliższego ze wszystkich ludzi? – Tego nie był pewien, a raczej, miał nadzieję, że nie, że jeszcze ma jakąś szansę. Czerpał ją z ich poprzedniej rozmowy. Aza wydawała się szczerą do bólu dziewczyną. Zapytała wprost, czy ja kocha i nie powiedziała, że kocha innego, a, jak sądził, uczyniłaby to szczerze i bez ogródek. Ale widząc obejmujących się, szczęśliwych Azę i Siłę … coś się w nim łamało. Mocno przygryzał wargi, przełykał ślinę i pragnął się odwrócić … ale nie mógł. Jakby potrzebował tych chwil do udręczania samego siebie. Chwil, podczas kiedy jemu się wydawało, ze upływają dziesiątki lat, Aż wreszcie wiek minął, kiedy dziewczyna śmiejąc się wypuściła z objęć Cygana i pobiegła dalej, natomiast Ernest zwalił się bezwładnie na łóżko ciężko oddychając, wypełniony ponurymi myślami.

Był zmęczony, ale nie mógł zasnąć. Bieganina myśli, przeważnie średnio ciekawej treści, podenerwowanie sprawiało, że przewracał się z boku na bok wreszcie nie mogąc wytrzymać wstał. Lepiej było robić cokolwiek niż dać się ponieść ponurym obrazom rysowanym przez umysł. Wyjrzał jeszcze raz przez okienko, ale nie było ani Azy ani Siły, Maike zresztą także nie, za to Cyganie zbierali się do wyjazdu. Krzątanina na całego.

- Uf, bierz się za robotę – popędził się i usiadł do ksiąg rachunkowych. – Hm, chłodnawo coś dzisiaj, Ech, jak to rankami bywa. Po południu pewnie będzie ukrop walił z bezchmurnego nieba.

Nagły stukot lekkich bucików po drewnianej podłodze i skrzyp otwieranych drzwi wyrwał go z zamyślenia. Odwrócił się. To była ona. Ale … dlaczego? Miło, ale myślał, że pewnie dzień spędzi z Siłą, lecz nie spędziła ... uśmiechnął się niespodziewanie, a jej nadejście i jego uśmiech ociepliły atmosferę. Dziewczyna odwzajemniła ciepłe powitanie i z gracją postawiła kubek z ziółkami zaraz obok ksiąg. To, że nic się nie wylało na nie, to chyba cud bo właśnie konie szarpnęły. Napar podskoczył niczym grzywacz oceaniczny, a potem jakimś sposobem wyładował z powrotem idealnie w kubeczku. Czarodziejka, czy co? Pewnie tak. Zresztą jego przybrany ojciec powiedział, chyba słusznie, „one wszystkie potrafią snuć czary, jeśli chwila sposobna. A niektóre nawet o tym wiedzą.” Aza pewnie wiedziała, bo rzucała zaklęcia bez przerwy, każdym ruchem, skinieniem, gestem, które były tak pociągające, ze bez wątpienia magiczne. Potem wręczyła mu trzy pajdy chleba z serem.
- Miałeś odpoczywać - poprawiła włosy. - Smacznego.
- Och, dziękuję
- odrzekł zdziwionym głosem i zaraz dodał. - Właśnie odpoczywam. W łóżku ściga mnie za dużo myśli ... eee ... znaczy, po prostu miałem i chcę być pożyteczny. A za śniadanko dziękuję. Oczywiście, rozumiem, ze zjesz ze mną? - Uśmiechnął sie prosząco.
Usiadła po turecku na fotelu naprzeciwko i wgryzła się w swoje śniadanie. W drugiej dłoni trzymała kubek z dala od ubrania, żeby się nie oblać. Była głodna, jakby się dało, połknęłaby całą kromkę w całości. Ale jadła spokojnie. Chleb nie ma nóg, nie ucieknie.

Dziewczyna jadła wolno, co bardzo cieszyło go, jako, że mógł dłużej cieszyć sie jej towarzystwem. Nic nie mógł poradzić, naprawdę się cieszył, kiedy była przy nim, kiedy mógł obserwować blask jej oczu, ułożenie warg, pomiędzy którymi znikały malutkie kęsy kromki, szybkie, lecz zarazem delikatne ruchy reki. Chyba zorientowała się, że w nią się wpatruje, bo spojrzała pytająco. No cóż, to chyba naturalnie, że jak się kogoś kocha, to samo widzenie tej osoby sprawia przyjemność, no, chyba, że ta osoba jest w towarzystwie rywala.
- Dzięki za zapewnienie mi zajęcia przy pisaniu - rzekł. - Chętnie będę to robił podczas jazdy, ale kiedy staniemy na popas wieczorem, pozwól sobie pomóc przy zwierzętach, czy w ogóle robocie. Opowiedz, proszę, cóż robisz tutaj? Wprawdzie wspominałaś, że zajmujesz sie zwierzętami, ale czym? Tresują, młodymi zwierzakami?

Pogryzła dokładnie ostatni kęs.
- Można powiedzieć, że tresurą. Czasem śpiewam. Robię za nagabywacza. Tańczę. Robię za tresowaną fretkę też - uśmiechnęła się. - Czyli wszystko i nic. A Ty czym się monsieur zajmujesz, oprócz ratowania Cyganek z opresji?
- Hm, tak naprawdę, to najpierw szkołą. Uniwersytet i akademia wojskowa. Wiesz, nawet dostałem promocje na podporucznika, kiedy okazało się, że ten osobnik, zwący sie moim ojcem, narobił zamieszania. Tak, jak ci wspominałem, znalazłem się wtedy na statku niewolniczym, ale odbił nas okręt z najemnikami na pokładzie. Mieliśmy wybór, albo się przyłączyć, albo popłynąć do brzegu. Wpław. Wybrałem, rzecz jasna, to pierwsze. Mój oddział służył w Eisen. Wiadomo, co tam się dzieje: wszyscy przeciwko wszystkim, aż dziwne, iż ten biedny kraj sie jeszcze nie rozleciał. Może dlatego, że ludzi ma rzeczywiście stalowych? No, potem zaś miałem wypadek, w postaci drobnego popchnięcia, tyle że marynarskim nożem, w wyniku którego wyleciałem za burtę statku i ledwo odratował mnie pewien mieszkający na brzegu pustelnik. Okazało się, że należał do Bractwa i mnie także przyjęto. Zwyczajnie robię dla nich różne misję, najczęściej daję komuś w łeb, albo chronię kogoś, żeby mu w łeb nie dali inni. Czasem przewożę jakieś pisma. Różnie bywa. Ale teraz jestem niby chwilowo na urlopie. To znaczy byłem, dopóki mi nie powiedziano, ze mam sie przyłączyć do tej misji, czego nie rozumiem do teraz, ale z czego się bardzo, bardzo cieszę
- spojrzał na nią promiennie.

Aza zaśmiała się wesoło.
- To mi waleczne serce! Tylko po coś za mną w ten las pogonił, to ja nie wiem? - Skończyła herbatkę. - Trzeba mnie było zostawić. Wróciłabym idealnie w momencie, kiedy wozy ruszają w dalszą drogę. Zawsze tak było, jest i będzie - strzepnęła resztki chleba ze spódnicy. - Wszyscy Cyganie tak mają. Usurianie - cyrkowcy również. Bo tylko tu jest nasz dom. Jeszcze coś ci przynieść? Jak zdrowie?
- No wiesz, jak to po co
- niemal obruszył się, chociaż nie wyglądało, żeby jakoś wyglądał na bardzo zagniewanego. - Nie wyobrażam sobie, żeby mężczyzna mógł zostawić kobietę leżącą samą w lesie, nawet jeżeliby jej nie ko ... znaczy, nawet, jeżeli byłaby dla niego kimś obojętnym. Leżałaś tam sama, bezbronna pod drzewem ... a wcześniej pobiegłaś, jakby ... jakby cię coś wzywało, a raczej nie coś tylko ktoś. Wspominałaś jakąś tajemniczą oną? O kim mówiłaś?

Westchnęła.
- Przyzwyczajaj się. Nie jestem taka bezbronna, na jaką wyglądam - zabrała puste kubki do części kuchennej.
Po czym ponownie pojawiła się przy fotelu.
- Zresztą, to wszystko JEJ wina. Szlachciura się znalazła usuriańska, co się bawi w ... - pozostała część wypowiedzi zniknęła w mruczeniu. - Kalina się nazywa i jest całkiem niezłym źródłem informacji. Ale się nie lubimy. Przyjaciółka ojca, jak mniemam.
- Hm, ojca? Przepraszam, jeżeli to nie niedyskrecja, ale kiedy mówisz o swojej rodzinie, to brzmi tak, jakbyś była tak naprawdę tutaj osobą obcą? Czy możesz powiedzieć coś o sobie? O swojej rodzinie
?
Uniosła jedną brew.
- Z krwi i kości to jestem Usurianką, gdyż inaczej nie dysponowałabym pieremieniem - spojrzała za okno. Nie lubiła widocznie mówić o sobie. O przeszłości. - Już raz o tym mówiliśmy. Ale wychował mnie Cyrk, Cyganeria i Założyciel. Wielka, wspólna rodzina - machnęła ręką lekceważąco. - Nie licząc małego epizodu w Castille, gdzie bawiłam kilka lat, podróżuję z moją rodziną i staram się nie napytać sobie i innym biedy.
- No cóż, jeżeli chodzi o mnie, to doskonale rozumiem taka postawę. Przepraszam. Co do podróży, właściwie, ze mnie także prawdziwy Cygan. Bez domu, zawsze podróżując, ale nie narzekam. Lubię to. Dzięki temu mogłem też spotkać ciebie. Ale wracając do pytania, mogę ci wieczorem pomóc przy zwierzętach?

- Zobaczymy
– powiedziała wstając. – Muszę już iść.
- Dlaczego?
- Praca
– wyjaśniła.
- Masz coś do wykonania? – Zdziwił się.
- Owszem. Chociaż przede wszystkim ty. Prawda? – Uśmiechnęła się przekornie, lekko przekrzywiając głowę.
- Tak, ale miałem nadzieję …
- Nie uciekam na drugi koniec kontynentu. Masz jeszcze trochę pracy, a jak będziesz zmęczony, wyjdź na wóz.
- Na wóz? Po co
? – Widoczne było zdziwienie w jego głosie.
- Zobaczysz – popatrzyła spojrzeniem, w którym kryły się pokłady wesołości i wyszła, a on zasiadł z powrotem do swoich papierów.

- Jeszcze trochę, zostanę biegłym rachmistrzem – ironizował podliczając kolejne kolumny w jadącym, trzęsącym się wozie. Ba, wcale nie tak łatwo pisać i nie robić kleksów, kiedy drewniane koła podskakują na kamieniach. Musiał się mocno skupiać, a kiedy chciał chwilki luzu, wychodził po schodkach wozu i wystawiał głowę nad dach. Niektóre dachy miały kształt półokrągły, ale wóz Założyciela akurat posiadał plaski i na nim, jak również kilku innych podobnie zbudowanych, Aza oraz inne dziewczyny, tańczyły ogniste tańce, jakby za nic mając sobie niebezpieczeństwo spadnięcia.


Ubrana skąpo przyciągała wzrok, a Ernest czuł, że mimo woli, jego myśli stają się coraz bardziej rozpalone i mają coraz mniej wspólnego z tym, co ogólnie nazywa się przyzwoitością. Zarumieniony, łapał się na co gorętszych myślach, ale choć ogólnie czuł się z tym trochę zawstydzony sobą, jednak, po prostu, nie był w stanie oderwać od dziewczyny oka, kiedy tańczyła. Dopiero gdy zmieniały ją inne Cyganki wracał z powrotem do wnętrza wypełniać księgę. Jednakże nie udało się z nią dłużej porozmawiać. Podczas dwóch postojów ledwo wymienili kilka słów, bowiem Aza była zajęta swoimi zwierzętami, które trzeba było karmić i poić. Jednak nadchodził popas wieczorny i Ernest miał nadzieję, ze tym razem dziewczyna zgodzi się na jego towarzystwo oraz pomoc przy swojej codziennej pracy.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 30-12-2008 o 20:08.
Kelly jest offline  
Stary 10-01-2009, 08:59   #67
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Odwrócenie uwagi, pomyślał kpiąco. Brzmi prawie jak prawda. Il bugia vero... Ciekawe, czy kiedyś ściągniesz te swoje scarpe gialli...

- Miłego wieczoru - ukłonił się uprzejmie, udając, że nie zauważa niczego obraźliwego w tym, że Aza wyrzuca ich za drzwi i zostawiając na później rozmyślania na temat implikacji wypływających z pomysłu Ernesta.

Stanął przez moment plecami do zamkniętych drzwi spoglądając na Maike, która przesłała mu dość krzywy uśmiech. W jej twarzy było coś, co zdało mu się nie pasować. I chociaż miał świadomość, że nie chodziło o uśmiech, to nie wiedział, co...
Mimo tego uśmiechnął się w odpowiedzi. Z dużo większą dozą sympatii. I z pewnością bardziej szczere.
Gdy Maike wmieszała się rozbawiony tłum Luca spojrzał również w tamtą stronę.

Ciekawe, ile w tej zabawie jest prawdy, a ile ucieczki od rzeczywistości, pomyślał.

Ludzie kłamali od zawsze. W jego ojczystych sztuka oszustwa rozwijała się stronach od setek lat. On też potrafił zręcznie mijać się z prawdą... Czyż same zasady dobrego wychowania nie były kwintesencją kłamstwa i oszustwa? Miłe, uprzejme słowa, za którymi kryła się obojętność, niechęć czy nienawiść. Ostrze sztyletu ukryte w bukiecie róż...
Trzeba będzie wykorzystać to wszystko, od czego uciekał...
Jak widać nie można uciec od samego siebie...
Z trudem stłumił szyderczy uśmiech.



Luca podszedł do wskazanego mu mężczyzny, wpatrującego się w tańczących i przestępującego z nogi na nogę z gracją tresowanego niedźwiadka, w dodatku nie do końca w takt muzyki.

- Witam - powiedział. - Przysyła mnie Aza.

Zaczepiony spojrzał na niego ze średnim zainteresowaniem. Najwyraźniej niezbyt odpowiadało mu to, że ktoś przerywa mu zabawę.

- Chciałem się dowiedzieć, gdzie cię szukać jutro z rana. Ponoć masz mi wyznaczyć pracę, a nie chciałbym zaczynać od spóźnienia - wyjaśnił. - Jestem Luca - dodał, wyciągając rękę.

Jeśli miał przebywać wśród tych ludzi przez dłuższy czas, to musiał zacząć zachowywać się tak, jak oni. Signor Luca będzie musiał na jakiś czas odrobinę się zmienić.
Una mascherina, prego...

- Peter - odpowiedział po chwili tamten. Z siłą młota klepnął Lukę w ramię. Luca w ostatniej chwili powstrzymał się by sprawdzić, czy ramię ma całe.
- Chwali ci się taka pilność - mówił dalej Peter. - Skoro masz mi pomagać przy zwijaniu obozu - podrapał się po głowie i wzrokiem pełnym wątpliwości zmierzył zdecydowanie słabiej od niego zbudowanego Lukę - to przyjdź rano do mego wozu - wskazał oddalony biało-pomarańczowy wóz, na którego ścianach przybito skóry jelenia i kozła. - Mieszkasz z Janem?
Nie czekając na odpowiedź dokończył:
- To Cyprian cię obudzi, nie bój się.

- Dzięki - odparł Luca. - Do jutra.

Peter obrócił się w stronę ogniska, nie zwracając już uwagi na Lukę.



Luca siedział wśród gromadki ludzi wpatrzonych w tańczących przy ognisku. Klaskał w dłonie w rytm muzyki, ale jego myśli krążyły gdzie indziej...

Il barone innamorato... La barzelletta ideale...
Udawanie eiseńskiego barona zakochanego w Azie... - na wspomnienie słów Ernesta uśmiechnął sie szeroko, na co parę otaczających go osób odpowiedziało uśmiechami.
Udawanie, też coś... Gdyby chodziło o signora Lukę, to można by mówić o udawaniu, ale gdyby to zrobił, to do de Sept Tours'a z penością dałoby się dopasować określenie 'geloso'...
Luca słyszał o tej powieści. Romanzo d'amore, jak to nazwał Ernest. Monteńczycy z pewnością też to znali i ciekawe było, co rzekną widząc urzeczywistnienie się słów powieści. Uwierzą? Kto wie...
Nic dziwnego, że skoro Ernest czytuje takie księgi, zamiast zająć się jakąś pożyteczną lekturą, to wpada na takie pomysły. Ale żeby się dać podziurawić tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny o zielonych oczach? To już chyba przesada...

Wspomnienie cudzej przygody skierowało jego myśli ku jego własnej.

Il ciondoli maledetto - z trudem opanował odruch sprawdzenia, czy wręczony mu przez kapłana przedmiot nie zniknął z jego kieszeni. Do otaczających go ludzi miał nieco ograniczone zaufanie. Był co prawda pewien, że dopóki jest, choćby tymczasowym, członkiem tego towarzystwa, to nikt nie przywłaszczy sobie jego własności, ale kto mógł wiedzieć, czy komuś do głowy nie wpadnie jakiś kawał, czy też chęć sprawdzenia się... A zdecydowanie nie życzył sobie, by ktokolwiek, przynajmniej na razie, oglądał ten symbol. - Może by trzeba zamienić parę słów z owym kapłanem - spojrzał na rozmówcę Założyciela. - Jednak nie w tym momencie...
Przerywanie komuś w rozmowie nie należało do najlepszego tonu... Chociaż i tak z Założycielem też musiał porozmawiać. O tych, którzy z pewnością podążali jego tropem.



Zatopiony w rozmyślaniach niemal przegapił chwilę, w której do ogniska zbliżyła się młoda dziewczyna. Dopiero słysząc pewną zmianę tonu rozmów rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu źródła tej zmiany.
I wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak taka osoba mogła znaleźć się na tym świecie? Jakim cudem taka eteryczna, na pierwszy rzut oka nieodporna istota mogła trafić do cyrku? Wyglądała jak delikatny kwiatek, il fiore di vetro, który mógłby zginąć od jednego nieżyczliwego spojrzenia. I choć widać było, że wszyscy o nią dbają to zachowywała się tak, jakby bała się głośniej odetchnąć.
Emanowała taką bezradnością, że najlepiej wyedukowane vodacciańskie kurtyzany skręciłyby się z zawiści. Cała była jednym wołaniem o pomoc...

Odwrócił wzrok i spojrzał w ognisko. Ten, kim kiedyś był, z pewnością odpowiedziałby na to wołanie w swoisty sposób. A Luca Luccini? To było pytanie, na które powinien znaleźć odpowiedź i to w miarę szybko. Z Dziewczyną-Aniołem będzie się stykać nieraz. I musiał wiedzieć, jak postępować.



Dziewczyna-Anioł niczym nocny motyl wirowała wokół ogniska. I niczym ćma, una falena, ruszyła prosto w ogień. Gdyby nie refleks Maike... a może Nathalie, kto ją tam wie... Anioł straciłaby swoje skrzydła. Ktoś lub coś czuwało jednak nad tą dziewczyną. A, swoją drogą, miło było oglądać Maike w akcji. Była nad wyraz szybka, come la saetta, co było cenne, jeśli mieli zostać sprzymierzeńcami. I o czym należało pamiętać w przeciwnym wypadku.



Na widok kapłana wstającego z miejsca Luca również zerwał się na równe nogi. Rozdawszy na prawo i lewo kilka scusi! i pardon! przecisnął się między zgromadzonymi i ruszył w stronę kapłana.

- Prete...? - spytał, podchodząc do niego. - Czy moglibyśmy zamienić kilka słów?

Kapłan obrócił się w jego stronę. W jego spojrzeniu malowało się zdziwienie. Najwyraźniej nie spodziewał się, że ktoś będzie go zatrzymywać.

- Czy moglibyśmy porozmawiać później, mój synu? - spytał. - Mam dość mało czasu...

- Nie zajmę go zbyt wiele - odparł Luca. - Chodzi mi o pewien drobiazg...

Sięgnął do kieszeni i, tak by nikt inny tego nie zauważył, pokazał księdzu wisiorek.

Ksiądz uśmiechnął się półgębkiem.
- Cóż, chciałem cię zbyć mój drogi, ależ jakże odmówić młodszemu bratu?

Luca wpatrzył się w księdza zdziwionym wzrokiem. Awansował z syna na brata. Co prawda młodszego, ale zawsze. A to mogło znaczyć...

- Luca Luccini - przedstawił się, nadrabiając wcześniejsze zaniedbanie. - Niektórzy twierdzą, że wszyscy ludzie są braćmi - powiedział - ale chyba nie o to księdzu chodzi.

- To po prostu symbol święceń - wyjaśnił ksiądz. - Jeśli otrzymałeś go z rąk kapłana, to obecnie jesteś nowo nominowanym sługą Theusowym.

- Czy to można odwołać? To nominowanie - spytał odruchowo Luca, który jakoś nie był zachwycony tym zaszczytem.

- Można, ale może to uczynić jedynie biskup - powiedział ksiądz. Na jego twarzy malowała się nie wypowiedziana prośba o wyjaśnienie całej sytuacji.

- Dał mi to pewien ksiądz, François Mitterrand. Zmarł, zanim zdążył mi cokolwiek wytłumaczyć...

- François nie żyje? To ogromna tragedia... - zmartwił się ksiądz. - To był prawdziwie święty człowiek... Cały odziedziczony po ojcu majątek, a sporo tego było, oddał biednym. I stale o nich dbał... Był całkowitym przeciwieństwem swego brata, który do teraz obija się na dworze Króla Słońce i traci pieniądze swojej żony... A jak to się stało? To znaczy, jak umarł François?

- Rozdawał biednym różne dary - wyjaśnił Luca - i w trakcie tej posługi go zastrzelono. Tuż przed śmiercią dał mi to i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Nie wiem dlaczego zginął i nie wiem kto go zabił. To znaczy widziałem tego, który dowodził mordercami. Młody. Ubrany jak dworzanin. Nosi się na błękitno. Bardzo długie włosy o ciekawej kolorystyce. Zimne, jasnoniebieskie oczy. Szef jego oprychów ma na imię Helmut.

Ksiądz pokręcił głową.

- Za rzadko bywam w stolicy i nic mi to nie mówi.

Dziwnie nerwowym gestem wytarł dłonie w szatę, jakby nagle poczuł, że są spocone.

Luka powstrzymał się od wypowiedzenia myśli, które nagle przyszły mu do głowy. Czyżby ksiądz miał pewne podejrzenia, którymi nie chciał się podzielić?

- Ach, zapomniałem się przedstawić - ksiądz szybko zmienił temat. - Jestem Battista Marsoe i opiekuję się pobliskim kościółkiem. Gdybyś czegoś potrzebował...

Luca skinął głową.

- Chciałbym wiedzieć, co wynika z tego, że zostałem nominowanym sługą Theusa.

- Czyli jakie obowiązki i przywileje związane są z tym tytułem? - spytał Battista. - Z pewnością tych pierwszych jest więcej - coś w jego oczach poinformowało Lukę, że dla Battisty te obowiązki nie stanowią żadnego ciężaru.
- Każdego księdza obowiązuje stałość w wierze, przekazywanie nauk Proroków, pomoc bliźnim i posłuszeństwo wobec starszych braci. Nie wolno zbierać bogactw. Obowiązuje ich uczciwość i czystość.

W tym momencie Luca uśmiechnął się nieco krzywo, czego Battista nie dostrzegł.

- Oczywiście jeśli ktoś cię poprosi o pochówek, modlitwę w intencji, spowiedź czy pomoc to, rzecz jasna, nie możesz odmówić.

Mina Luki raczej nie sugerowała pełni szczęścia.

- Każdy wierzący - kontynuował Battista - przyjmie księdza i pomoże mu, gdy będzie chodzić o szczytny cel. Każdy zakon przygarnie księdza i jego towarzyszy pod swój dach. W miastach możesz liczyć na współpracę w większości przybytków administracyjnych. Urzędnicy z ratusza, gwardia...

- Jeśli mam wypełnić jakikolwiek z tych obowiązków - powiedział Luca - to musiałbym mieć... - z pamięci natychmiast wypłynęła odpowiednia nazwa - Brewiarz...

Battista skinął głową.

- Przyślę ci, zanim ruszycie. Ave, bracie!

- Ave, bracie! - odpowiedział odruchowo Luca.


Odprowadził wzrokiem odchodzącego Battistę, a potem założył wisiorek i schował go pod koszulą.
Nie był do końca pewien, czy faktycznie jest księdzem. Z tego, co słyszał pamiętał, że przed wyświęceniem trzeba składać trudne egzaminy. I złożyć ślubowanie. Czyżby istniały procedury umożliwiające ominięcie tego etapu? A może był księdzem tylko w połowie? Same obowiązki i żadnych praw? A może na odwrót?
To wszystko nie było zbyt wesołe. Nie spodziewał się, że umierający kapłan wywinie mu taki numer... Najwyraźniej powinien był zostawić François Mitterranda samemu sobie i nie ruszać się z tej tawerny.

Opanowawszy westchnięcie spojrzał w stronę Założyciela. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Luka ruszył w stronę siedzącego. Ten w milczeniu wskazał mu miejsce obok siebie.

- Mam pewien problem - powiedział Luca - który może dotyczyć nas wszystkich.
- Mojemu przybyciu towarzyszyło pewne zamieszanie - kontynuował, widząc zachęcające spojrzenie Założyciela. - Była ze mną pewna dziewczynka...

- Ma na imię Nicole. Zajmiemy się nią - przerwał mu Założyciel. - Nasz dom będzie jej domem tak długo, jak długo zechce.

- Ma ona w pamięci śmierć pewnego człowieka - Luca jakby nie zauważył, że rozmówca mu przerwał. - Dobrze by było, gdyby ktoś jej pomógł zapomnieć o tym zdarzeniu. Jeśli to możliwe...

Było, rzecz jasna. Przy odrobinie dobrych chęci.
Dzieci otoczone prawdziwą opieką były w stanie zapomnieć o pewnych zdarzeniach z przeszłości, które z wolna zacierały się w ich pamięci i przestawały straszyć je po nocach.
A w zasadzie nie miał pojęcia, czemu w ogóle wspomina o tej dziewczynce, o Nicole. Czyżby prawdą było stare powiedzeni, że gdy się komuś uratuje życie, to jest się za niego odpowiedzialnym? Una ridicolezza...

Nie zwrócił uwagi na zaciekawione spojrzenie, jakim obrzucił go Założyciel.

- Oprócz tego było paru ludzi, którzy widzieli, jak skakałem. Byłoby dziwne, gdyby nie skojarzyli tego cyrku ze mną. A to właśnie stwarza pewien problem. - Mówienie tego było co najmniej nierozważne, przynajmniej z jednego punktu widzenia. Założyciel najspokojniej w świecie mógł mu powiedzieć 'Radź sobie sam'. Szczerość niekiedy przynosiła kiepskie efekty, o czym wiedział każdy, nie tylko Vodaccianie.

Założyciel uniósł jedną brew w niemym pytaniu.

- Potrafię się zatroszczyć o siebie. Chodzi mi raczej o tę dziewczynkę. I o informację, gdyby ktoś o mnie wypytywał. Z resztą spróbuję dać radę sobie...

- Doprawdy, dlaczego ktokolwiek miałby wypytywać? Zwłaszcza z takim poręczeniem? - ironii w jego głosie nie można było przegapić. Rozszerzył wypowiedź - Siła odnalazł "starego znajomego" - tu wymownie spojrzał na Lukę - podczas jednej ze swoich wypraw w poszukiwaniu dobrego trunku po najbliższych karczmach.

Wymowna podpowiedź "prawdziwej wersji rzeczywistości" nie ominęła uszu Voddaccianina.
Miał być zatem starym, dobrym znajomym Siły. Tak też mogło być. Ale w takim razie Założyciel zasługiwał na więcej informacji.

- Jak wspomniałem, ktoś zginął. Pewien kapłan. François Mitterrand. - Luca dodał nazwisko, choć w jego tonie brzmiała wątpliwość, czy powie ono coś założycielowi. - Ci, co go zabili sądzą, że przed śmiercią coś mi przekazał... Mylą się, ale to niczego nie zmienia. Mogą zatem wypytywać o mężczyznę z dziewczynką.

- Ludzie przychodzą i odchodzą - stwierdził Założyciel z lekko filozoficzną nutą w głosie - a my nikogo nie zatrzymujemy przemocą.



Siedział przy dogasającej świeczce i wpatrywał się w ostatnie linijki listu.


Nie pozostawiało to nawet cienia wątpliwości.

- Co czytasz, panie? - głos Cypriana oderwał go od lektury.

- List - odpowiedział spokojnie. - Od pewnego starszego pana. Bardzo miłego. - Spokojnie złożył pismo i schował. Będzie musiał je spalić. Jak najszybciej. Dość trudno byłoby zapomnieć jego treść, a lepiej, żeby tylko on o tym wiedział.
- O której pobudka? - z pewnym trudem ukrył ziewnięcie. Po dzisiejszym dniu czuł się nieco zmęczony.

- Skoro świt - odrzekł Cyprian.

- I ty jeszcze nie śpisz? O tej porze grzeczne dzieci... - uśmiechnął się kącikami ust.

- Grzeczne - potwierdził chłopak z szerokim uśmiechem. - To ty, panie, powinieneś się położyć. Pierwsze dni zawsze są najgorsze. - dodał już ciszej, gdyż skierował się do łóżka, gdzie zalany w trupa spał jego brat Jan. Wyjął mu pusty bukłak z dłoni i przykrył szczelnie kocem.
- I oszczędzaj, panie, światło. Mamy mało świec... - rzucił gasząc swoją i kładąc się koło Jana.

Luca spojrzał na Cypriana.
Najwyraźniej nie potrafił odpowiednio szybko myśleć, skoro wcześniej tego nie zauważył.

- Cyprianie, czy ja ci zabrałem łóżko? - spytał.

Chłopak machnął rękę.

[i]- Nic się nie stało. Sypiałem w gorszych warunkach. A Jan się nie kręci...[i]

Luca zdmuchnął świeczkę.
We wnętrzu wozu zapanował mrok. Jedynie przez niewielkie światełko wślizgnęło się nieśmiało kilka promieni księżyca.

"Nie ma mowy o czytaniu do poduszki. Trzeba będzie chodzić spać z kurami" - pomyślał. - "I zorganizować jakieś dodatkowe łóżko."

- Skoro mamy być współlokatorami, to najlepiej daruj sobie tego 'pana' i mów mi po prostu Luca - powiedział. - Dobranoc. I nie zapomnij mnie obudzić...

- Dobranoc





Rano to pojęcie względne, stwierdził Luca. Ze względnym spokojem.
Za niewielkim okienkiem było jeszcze całkiem ciemno, gdy Cyprian go obudził. Co gorsza chłopak wyglądał na całkiem wyspanego,a kładli się tak samo późno.
Rozleniwiłem się, pomyślał. Kiedyś nie sprawiało mi to problemów.

Ubrał się błyskawicznie. Rzeczy, które wykombinował dla niego Cyprian pozostawiały wiele do życzenia, jeśli chodziło o jakość i dopasowanie, ale były całe i dużo lepiej nadawały się do fizycznej pracy iż jego własne ubranie. Zmył z twarzy resztki snu i ruszył w stronę wozu Petera.

- Punktualny jesteś - stwierdził jego 'pracodawca'. - To ci się chwali. Zobaczymy, jak się sprawdzisz w praktyce...

Praca przy zwijaniu obozu nie była aż tak trudna. Podnieś, przynieś, wynieś, przymocuj...

- Zobaczysz, jak to będzie przy zwijaniu namiotu - rzucił mu przebiegający obok niego Cyprian. Za nim, jak cień, podążała Nicole. Na widok Luki na jej poważnej twarzyczce zakwitł nieśmiały uśmiech, ale dziewczynka nie rzekła ani słowa i pobiegła dalej.

Peter skinął głową.

- Teraz to drobnostka - potwierdził. - Ale, na szczęście, namiot składamy tylko co jakiś czas...




Vihuela, którą wyszperał dla niego Cyprian, wyglądała na dużo starszą od chłopca, ale to nie z tego powodu niezbyt dobrze leżała Lukowi w dłoniach.

- Kiedy ostatnio grałeś? - spytał Cyprian, patrząc jak niepewnie Luca przymierza się do instrumentu.

- W poprzednim życiu -
odpowiedział Luca na pół żartobliwie. - Ale tego ponoć się nie zapomina.

Na twarzy Cypriana pojawiła się wątpliwość w prawdziwość tego stwierdzenia.
Luca nie zwracał uwagi na sceptycyzm malujący się w oczach chłopca. Faktycznie dawno nie trzymał takiego instrumentu. Poza tym ojciec, chcący zrobić z niego idealnego ochroniarza, nieco krzywo spoglądał na zainteresowania, jakie Luca okazywał muzyce i tańcowi.
Delikatnie przesunął dłonią po pudle. Choć podniszczone wskazywało na to, że człowiek, który je tworzył, włożył wiele serca w swoje dzieło.
Jedna ze strun była zerwana, ale pozostałe wyglądały całkiem nieźle.
Kiedy Luca je trącił wydały czysty dźwięk. Prawie.... Wystarczyło nastroić odrobinę E i H...
Poprawił pokrętło. Tym razem dźwięk wyszedł tak, jak należy.

- Załatwię nową strunę - zaproponował Cyprian. - Jien na pewno jakąś znajdzie. 'A', prawda?

Po chwili wrócił, w biegu wskakując do jadącego niezbyt szybko wozu.

- Wydziwiał nieco, ale dał - oznajmił, podając Lukowi zwiniętą strunę.

Założenie nie sprawiło Lukowi żadnego kłopotu. Najwyraźniej palce odzyskiwały dawną sprawność.
Tym razem akord zabrzmiał czysto. A chwilę później prosta melodia popłynęła spod palców.

- Całkiem nieźle - skomentował Cyprian. - Zanim dojedziemy do granicy zadziwisz wszystkich.

- A jaka jest twoja specjalność? - zmienił temat Luca.

Nie wiadomo skąd w dłoniach chłopaka pojawiły się kolorowe piłeczki. Trzy, cztery, potem pięć... W powietrzu powstał wielobarwny krąg.

- Bez problemów radzę sobie z sześcioma. Ale na samodzielny występ umiem jeszcze za mało - z żalem powiedział Cyprian.

- A to? - Luca wskazał na dużą tarczę, noszącą ślady od noży.

- To Helmuta eiseńczyka, co niedawno do nas dołączył - odparł Cyprian. - Ale ja też potrafię.

- Przydatna umiejętność - skomentował Luca. W jego głosie zabrzmiało zainteresowanie.
Nie powiedział, że imię to wywołało w nim niezbyt miłe skojarzenia.

- Mogę cię nauczyć - zaproponował chłopak. - Przy odrobinie zdolności...

- Chętnie. I wiem, wiem... Zanim dojedziemy do granicy zadziwię wszystkich.

Roześmiali się równocześnie.




- Chusta? - powiedział, gdy Aza skończyła przedstawiać swoją 'chuścianą' rewelację. - Szkoda, że nie wiesz nic więcej.
- Przecież nie mam do ciebie żadnych pretensji - dodał widząc chmurę, która pojawiła się nagle na czole dziewczyny. - Jestem wdzięczny za informację. A czy sama nie chciałabyś wiedzieć więcej na ten temat? Podobnie jak my wszyscy?

Oczywiście Aza mogłaby również powiedzieć, skąd, a raczej - od kogo, dowiedziała się o tej całej chuście, ale trudno byłoby wymagać od dziewczyny, by zdradzała swoje źródła informacji. Niektórych rzeczy nie mówi się najlepszym przyjaciołom, a oni z pewnością do takich nie należeli.

- Jest jedna jeszcze sprawa - powiedział, gdy pozostali zaczęli się już zbierać do wyjścia. - Gdyby czasem ktoś wypytywał o mężczyznę, który skakał z dachu z dziewczynką w ramionach, to byłbym wdzięczny za poinformowanie mnie. Możecie też temu komuś powiedzieć, że zaproponowano owemu mężczyźnie skoki z trampoliny do beczki z wodą, ale nie był zainteresowany.

Aza zmrużyła swoje zielone oczy.
- Nastawiaj ucha, aby dostrzec niewidoczne ślady kopyt - rzuciła mruczącym głosem. - Obawiam się, że będą pytać szybciej niż byśmy chcieli - westchnęła. - Wiatr się zmienił. Zwierzęta to czują. Obcy zapach, który wlecze się za nami jak cień.

Innymi słowy problemy już się zaczynały.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 10-01-2009 o 10:04.
Kerm jest offline  
Stary 12-01-2009, 21:48   #68
 
alathriel's Avatar
 
Reputacja: 1 alathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znanyalathriel nie jest za bardzo znany
Słońce leniwie wschodziło ponad horyzontem. Ciepłe promienie już od jakiegoś czasu wpadały przez okno wozu. Nathalie otworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie. Spojrzała na wciąż wyciągnięte ponad sobą dłonie, poruszyła palcami i uśmiechnęła się w zadowoleniu. Tak, to wciąż była ona. Możliwość poruszania się według własnej woli, wyrażania na głos własnych opinii, nawet głupi zmysł smaku i dotyku. Cieszyły ją te drobnostki, które dla innych były szarą codziennością, a przede wszystkim tym, co im się od organizmu należy. Wykonała obrót na małym, ciasnym łóżku żeby po chwili usiąść, podpierając się z tyłu na rękach. Nie narzekała. Skromność pomieszczenia jej nie przeszkadzała. Fakt, milej byłoby wygodnie spać, jednak Nathalie potrafiła odpoczywać w każdych warunkach i takimi drobnostkami nie zawracała sobie zupełnie głowy. Grunt, że w ogóle miała gdzie spać. Rozejrzała się po pokoiku. Poza śpiąca dwójką maluchów nikogo już w nim nie było. Właściwe nawet jej to jakoś nie zdziwiło. Wstała po cichu żeby nie zbudzić dzieci. Kto je tam wie, w jakim byłyby nastroju? A jakby o Theusie zaczęły płakać? I musiałaby je uspokajać.. i zajmować się nimi, póki ktoś by się wreszcie nie zlitował i nie przyszedł sprawdzić co się stało.
Wzdrygnęła się na samą myśl. Nie to, że nie lubiła dzieci. Lubiła je. Z daleka. Tak długo jak nie spoczywała na niej żadna odpowiedzialność za czyjeś szkraby. Podeszła do okna i oparła się o framugę. Słonce znajdowało się jeszcze stosunkowo nisko, co definitywnie wskazywało na bardzo młodą godzinę. Piąta, szósta rano? A mimo to cały obóz tętnił, życiem. Każdy coś zbierał, układał, pakował. A wciąż sporo pozostawało do zrobienia. W sumie mogłaby pomóc, ale już dostała swoje zadanie. Tak, tylko, co to ten perfidny futerkowiec kazał jej robić? Coś tam przecież bełkotała...
Nathalie przygryzła paznokieć kciuka. Jak na złość przed oczami majaczyła jej wizja rozgwieżdżonego nieba. Zastanawiała się przez chwile wciąż spoglądając przez okno, kiedy to nagle rzucił jej się w oczy wóz tutejszej wróżki. No przecież! - Klasnęła w ręce i natychmiast poczuła skurcz w żołądku. Odwróciła się błyskawicznie w stronę śpiących potworków. Zero reakcji. Odetchnęła z ulgą i podeszła do misy z wodą. Teraz już pamiętała. Miała iść do.. Jak jej tam.. Lidii?
Przemyła twarz i spojrzała w niewielkie lusterko zawieszone zaraz nad naczyniem. Spoglądały na nią jasno zielone oczy. Zdecydowanie bardziej lubiła ten kolor
Rozejrzała się jeszcze raz po pomieszczeniu. Na stole pozostało trochę chleba, masło i odrobina sera, najprawdopodobniej po wcześniej przegotowywanym śniadaniu. Domyślała się, że to dla niej, ale i tak czuła się nieswojo. Spędziła tu dopiero dwa dni. Terytorium wciąż było jakby nie patrzeć, obce a to nie sprzyjało rozluźnieniu. Mimo wszystko postanowiła skorzystać z pozostawionych samych sobie dóbr. Bezpański chleb wydawał się niezwykle kuszący zwłaszcza, że żołądek uparcie domagał się swoich racji. Odkroiła dwie niewielkie kromki chleba i posmarowała je masłem. Sera nawet nie ruszyła.
Na wszelki wypadek.
Całe szczęście, że od zawsze jadała bardzo niewiele. Ojciec zawsze, naśmiewał się, że jest bardzo ekonomiczna w utrzymaniu. Fakt, że od dobrych kilku lat sama na siebie zarabiała wcale mu nie przeszkadzał. Spokojnie zjadła przygotowany przez siebie prowiant, popiła wodą i ostatni raz obrzucając spojrzeniem śpiące dzieci, opuściła pomieszczenie.
Słońce powoli wznosiło się coraz wyżej. Delikatny, poranny chłodek znikał bezpowrotnie.
Już niedługo znowu miał zagościć upał. Jakoś je to nie bardzo nie cieszyło. Nie spieszyła się również zbytnio do spotkania z wcześniej wspomnianą wróżką. Niby do samej Lidii nic nie miała, ale prześladowało ją niepokojące wrażenie, że łasica wpakowała jej jakąś parszywą robotę. W związku powyższym pośpiech był zupełnie niewskazany. Pod drodze do nieszczęsnego wozu pomogła jednemu z cyganów przywiązać do dachu spadające pakunki. Spotkała tez kobietę, którą wsparła a przy ściąganiu rozwieszonego na sznurach prania.
W taki oto sposób odwlekała nieuniknione. W końcu stanęła bezpośrednio przed wozem wróżki. Teraz już nie było odwrotu. Niechętnie, ale jednak zastukała do wejścia.
Zza drzwi dało się słyszeć nagły ruch
- chwila - pojawił się przyjemny głos.
Łomot.
Krzątanina.
Łupnięcie (zapewne o podłogę)
- szlag, wiedziałam, że spadnie a i tak spadło - syknęła ledwo dosłyszalnie Lidia i chwyciła za klamkę.
- witaj - uśmiechnęła się sympatycznie - co tak wcześnie?



Kątem oka Nathalie zdołała dostrzec wnętrze wozu. Nie był tak skromny jak ten Żanny.
Wszędzie wisiały świecidełka, chusteczki i bliżej nieokreślone przedmioty.

Tu i ówdzie pałętały się książki.

Na stoliku leżały rozrzucone niechlujnie karty.

Aż strach pomyśleć, co mogło się kryć w przestrzeni skrywanej przez drzwi i sylwetkę kobiety.
Fakt, że wóz był bardziej... „udekorowany" niż inne, wywodził się zapewne z potrzeby stworzenia odpowiedniego klimatu dla klientów. I trzeba przyznać ze się udało. Promieniowało z tego miejsca jakąś tajemniczością pomieszaną z mistycyzmem, a jednak nie odstraszało.
Z zamyśleń wyrwała ją oczekująca odpowiedzi Lidia.
- a tak - otrząsnęła się - spać nie mogłam - wzruszyła ramionami bez większych emocji.
- a przy okazji - uśmiechnęła się wyciągając dłoń do podania -jestem Nathalie, znaczy, wróć, Maike - zacisnęła powieki przeklinając w myślach - ale niektórzy mówią mi Nathalie - pokiwała potakująco głową.

Lidia zmrużyła oczy.
- Taaa - złapała Nathalie za podbródek, aby jej się przypadkiem dziewczyna nie odsunęła i wpatrzyła się zaintrygowana w jej oczy. - No dobrze. Nathalie. - jej głos śmiał się pełen ciepłej ironii. - Jak chcesz.
W końcu puściła swoją "ofiarę" i poklepała się po wielkim brzuchu. Niedługo zapewne urodzi, a ilość bachorów w okolicy radykalnie się powiększy. No cóż.
- Aza mówiła mi co-nie-coś o tobie, choć nie warto tego powtarzać. - machnęła ręką biorąc klucz z haczyka tuż koło drzwi.

-tch - Nathalie przewróciła oczami -domyślam się - dodała ledwo dosłyszalnie.

Może się nie przyzna do tego, ale zaintrygowałaś ją. Teraz będzie sprawdzać, ile wytrzymasz. - roześmiała się i zaprowadziła do wozu obok. Sprawnie uporała się z prowizorycznym zamkiem "Gabinetu Luster". Cały wóz złożony z małych korytarzyków pełnych luster najdziwniej odbijających rzeczywistość.
- Chodzi o to, aby je wyczyścić. Dawno tego nikt nie robił. - W ręce Lidia włożyła Nathalie dwie szmaty i ucho od pustego wiadra. - Powodzenia.

Dziewczyna spojrzała w pozorni puste wiadro. W środku jednak znajdował się mały woreczek z jakimś proszkiem. Otworzyła go. Zapach był dość specyficzny. Po krótkim zastanowieniu doszła do wniosku ze to zapewne substancja czyszcząca i przestała sobie nią zawracać głowę. Pojawił się kolejny problem.
Skąd do Theusa miała wziąć wodę? Rozejrzała się, ale nic nie przyszło jej do głowy. Ze strapioną miną spojrzała w puste dno.
„Powodzenia”
Ta, bardzo śmieszne.
Znowu rozejrzała się dookoła. Woda gdzieś na pewno była, problem polegał tylko na tym, gdzie?
A jednak coś nad nią czuwało. Nie była pewna czy to konkretne „coś” było dobre czy nie, ale chwilowo stało po jej stronie. W tym momencie, jak na życzenie przeszła koło niej jedna z cyganek niosąc dwa wiadra pełne upragnionej cieczy. Dziewczyna natychmiast wychyliła się zza wozu, który skutecznie zasłaniał jej część krajobrazu i spojrzała w kierunku, z którego przybywała jej wybawicielka. Gdzieś niedaleko majaczył mały strumyk. To było to.

Zaopatrzona materiały niezbędne d rozpoczęcia pracy, powoli weszła do wozu i … stała… sama… wśród kilkudziesięciu olbrzymich luster. Zaklęła szpetnie po Eiseńsku i zakasała rękawy.
"Cholerny futerkowiec. Wiedziałam, że to będzie parszywa robota" Spięła włosy spinką, którą przeważnie nosiła przypięta do sukni.
"I co? Myśli, że mi tym zrobiła na złość? A guzik! Znaczy zrobiła, ale... Jeszcze zobaczymy!" Zabrała się do pracy Niestety szło to wolniej niż przewidywała. Wyczyszczenie jednego z luster zajęło jej około 20 minut. Nawet nie chodziło już o to, że szkło pokryte było odciskami palców, (które jak na złość nie chciały dać się unicestwić) i substancjami niewidomego pochodzenia. Największym problemem Nathalie było to, że kiedy już się do czegoś zabierała robiła to dobrze. Ba, bardzo dobrze. Ni z tego ni z owego, jak jakieś natręctwo, opanowywała ją pedanteria maniakalna. Coś musiało być zrobione perfekcyjnie albo w ogóle. Możliwe, że to, dlatego nigdy do niczego zbyt chętnie się nie garnęła. W końcu nigdy nie wiadomo, jakie zajęcie jest w stanie uruchomić koszmarny nawyk.
W każdym razie, kiedy po upływie prawie pół godziny zielonooka skończyła z przeklętym zwierciadłem, wyglądało prawdopodobnie lepiej niż w czasach nowości. Mniej pocieszającym faktem była świadomość, że to dopiero początek katorgi. Spojrzała z niechęcią na resztę luster. Przeszła się szybko po wozie, naliczyła dwadzieścia siedem sztuk i zaklęła tym razem po Calstillansku.
"Przecież śmierć mnie tu zagryzie" warknęła do siebie i zabrała się za kolejny obiekt chwilowej niechęci. Po godzinie udało jej się doczyścić kolejne trzy szklane powierzchnie. Spojrzała na efekty swojej pracy i uśmiechnęła się widząc kontrastujące z idealnym "głębokim połyskiem" zabrudzone lustro obok. "Niebo a Thea". Na jej twarzy pojawił się cień satysfakcji, który przy spojrzeniu na to, co ją jeszcze czekało szybko ustąpił poirytowaniu. "Cholerna łasica!" Strzeliła szmatką do wiadra z czystą wodą i spojrzała na drzwi przy wejściu. A konkretnie na głowę przez nie wystającą. Jakiś szkrab właśnie wpatrywał się w dopiero, co wypolerowane lustro.
- łaaa.. - Powiedziało małe cudo i wyciągnęło łapki przed siebie. Kiedy jego paluszki znajdowały się dosłownie o kilka milimetrów od tafli poczuło szarpnięcie do góry. Spoglądała na niego na w pół uśmiechnięta na w pół zestresowana Nathalie.
- o nie, nie, nie, nie - pokiwała przecząco ciałkiem dzieciaka, które unosiła ponad sobą - tak się bawić nie będziemy - zaśmiała się lekko roztrzęsiona. Niewiele brakowało a cała praca poszłaby na marne. Dziecko bynajmniej się nie przejęło. Akrobacje powietrzne natomiast wywołały u niego radosny śmiech. Nathalie uniosła jedną brew i opuściła dzieciaka na ziemię. Zanim zdążyło podjąć kolejną próbę dobrania się do szkła, chwyciła je jedną ręką w pół i uniosła niczym workowaty bagaż podręczny. To wywołało kolejny wybuch śmiechu. Już miała wynieść szkraba z pomieszczenia, kiedy wparował do niego kolejny maluch z tym samym zamiarem, co poprzednik.
„Uwzięli się czy co?”
Dzięki Theusowi dziewczyna miała świetny refleks i złapała drugiego potworka zanim osiągnął swój cel. Jego również chwyciła w pół i uniosła nad ziemią, co wywołało ten sam efekt jak u poprzednika.
"Co to jest, że dzieci tak lubią być noszone?"
- o nie, nie, idziemy stąd - zaśmiała się niby groźnie, choć bardziej przekornie -tam nie ma nic ciekawego.
Wreszcie opuściła wóz.
I tak miała iść pozbyć się spódnicy, która przy sprzątaniu tylko jej zawadzała, a dzieciarnia właśnie to przyspieszyła. Trzymając uradowaną i roześmianą dwójkę Nathalie wykonała dziwną akrobację zatrzaskując nogą drzwi. Jak udało jej się przekręcić klucz i wyjąć go z zamka?
Właściwie to sama nie wie jak tego dokonała, ale pamięta, że było ciężko. Ruszyła w kierunku wozu Żanny. Musiała wyglądać dość komicznie maszerując z dwoma dzieciakami pod pachą, bo nawet zajęci swoimi sprawami cyganie, co jakiś czas rzucali jej rozbawione spojrzenia. Wzruszyła ramionami.
"No, co, przecież to nie moja wina"
Co jakiś czas delikatnie podrzucała dzieciaki żeby wzmocnić uchwyt, co małym paskudom bynajmniej nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, za każdym razem śmiały się głośniej i lekko popiskiwały.
-i jak tam, wygodnie? - Zapytała tonem, jakim ludzie zwracają się do dzieci, kiedy wiedzą ze sprawiają im radochę.
-uhm- pokiwała łepkami dzieciarnia.
Kilkanaście metrów dalej dziewczyna postawiła potworki na ziemi.
- dobra wystarczy – rzuciła lekko zmęczona. W końcu ileż można dźwigać małe ciężarki? Szkraby zrobiły rozczarowane minki
- tylko mi się na radzie nie zbliżać do wozu z lustrami, jasne? - Pogroziła im palcem, ale ton miała dość przyjazny. Nie należy robić sobie wrogów z dzieci. Te to dopiero potrafią zaleźć za skórę. Dzieciaki jakby niemrawo pokiwały głową, po czym spojrzały na siebie nawzajem. Było ich wzroku coś dziwnego. Pojawiła się jakby natychmiastowa nić porozumienia i dzieciaki odbiegły z radosnym śmiechem. Niby fajnie, ale coś jednak zaniepokoiło dziewczynę.
Otrząsnęła się.
Nie będzie sobie przecież zawracać tym głowy.
Samotnie dotarła do wozu Żanny. Miała, co prawda plan zapukać, ale ten nie doczekał się realizacji z prostego powodu, drzwi były otwarte. W środku dwie kobiety krzątały się przygotowując mleko dla swoich, rozbudzonych już, pociech.
- Dzień dobry - Nathalie ukłoniła się w drzwiach powodując chwilowe zatrzymanie pracy
- no cześć - odpowiedziała odruchowo właścicielka wagonu, po czym obie kobiety wróciły do swoich zajęć
- dlaczego nic nie zjadłaś? - Spytała po chwili, znowu, jakby właśnie sobie o tym przypomniała.
Nathalie zamrugała ze zdziwieniem - umm... Zjadłam - odpowiedziała bez przekonania.
No chybże jej się to śniło, ale żołądek jakoś nie dopominał się więcej swoich racji.
Żanna spojrzała na stoliczek, gdzie wszystko leżało tak jak to zostawiła zielonooka, po czym spojrzała na Nathalie.
- Nie lubisz sera?
- Lubię
- To, dlaczego go nie tknęłaś?
- Właściwie nie wiedziałam.. To znaczy...
- Podrapała się lekko zakłopotana po głowie. I jak tu się do Theusa wytłumaczyć. Nie cierpiała się tłumaczyć! - nie byłam pewna czy...- Żanna obrzuciła ją badawczym spojrzeniem.
- no dobrze, nieważne - dodała po chwili jakby już wiedziała, o co chodziło - następnym razem pochowaj pozostałości, tam - wskazała mała szafeczkę w kącie.
Dziewczyna pokiwała głową i omijając różnego rodzaju przeszkody, podeszła do swojego łóżka. Szybkim ruchem rozwiązała spódnice i zsunęła ją z bioder. Gdyby ktokolwiek obserwował, co robi, a tak nie było, oczom ich ukazałyby się ładnie przylegające czarne spodnie, które dziewczyna zawsze nosiła pod spodem. Zielonooka szybko złożyła kieckę i wpakowała ją do torby.
"Od razu lepiej" przeleciało jej przez myśl. Jak by nie patrzeć spodnie zawsze dawały większa swobodę ruchów. Podwinęła rękawy, które zdążyły zjechać do swojej oryginalnej długości i poprawiła włosy, tym razem wiążąc je w koński ogon.
Po tym krótkim zabiegu wstąpiły w nią nowe siły. Mogła znowu stawiać czoła zapuszczonym powierzchniom szklanym. Po drodze zwinęła wcześniejsze śniadanie i schowała w wyznaczone miejsce. Pożegnała się i opuściła pomieszczenie. Pech chciał, że właśnie w tej chwili wóz ruszył, więc wyskakując z niego straciła nieco równowagę i na ziemi wylądowała na ugiętych nogach z rękami wyciągniętymi przed siebie. Wyglądała jakby właśnie kończyła jakąś akrobację. Natychmiast się wyprostowała i rozejrzała dookoła, tylko po to żeby stwierdzić, że cały tabor zmieniał właśnie swoje położenie. Dostrzegła też jakiegoś młodego cygana, który to siedząc na dachu i patrząc na nią wybuchnął śmiechem.
- bardzo śmieszne - powiedziała lekko przekornie i z lekkim uśmieszkiem ruszyła w stronę gdzie wcześniej znajdował się gabinet luster.
Znajdował.
Czas przeszły okazał się bardzo adekwatny. W związku z tym, że wszystko ruszyło, teraz przez miejsce gdzie wcześniej pracowała, przetaczały się powoli kolejne wozy.
- niech to szlag - syknęła do siebie. Zlokalizowanie odpowiedniego wagonu nie było wcale takie proste. Chwyciła się drabinki umocowanej do jednej ze ścianek przesuwających się jej przed oczami. Z góry miała o wiele lepszy widok.
"Zaraz, tylko, który to był?" Dłonią osłoniła oczy przed rażącym słońcem. Jakieś jedenaście wozów przed nią majaczył znajomy i jakże wyróżniający się, niebieski daszek Lidii. Nie schodząc po drabince w dół zaskoczyła na ziemie i pognała przed siebie. Tabor przemieszczał się stosunkowo wolno, więc wyprzedzanie kolejnych jego części nie stanowiło większego problemu, w każdym razie z początku.
Wyprzedzanie czegoś, co cały czas się przemieszcza trwa o wiele dłużej. Kiedy wreszcie udało jej się dobiec do upragnionego celu czekała na nią dość oryginalna niespodzianka - szkraby których dopiero co się pozbyła.
- no nie.. - Zaczęła, kiedy już wskoczyła na jeden ze schodków i próbowała złapać oddech. Dzieciaki niezmordowanie uśmiechały się do niej – z tego co pamiętam, mieliście się na razie nie zbliżać – dodała przekornie unosząc jedną brew i podpierając się pod boki.
- ale - zaczęło jedno - ale, my nie będziemy przeszkadzać - pokiwało potakująco główką - my pomożemy!
Nathalie zmrużyła jedno oko
- noo ... Dobrze – wiedziała że jak dzieciaki się uprą, to się ich nie pozbędzie- ale na moich warunkach, zgoda?
Dzieciaki entuzjastycznie pokiwały łepkami. Dziewczyna przykucnęła przed nimi.
- zasada numer jeden - wysunęła palec wskazujący do góry i pomachała im przed noskami -nie dotykacie luster, które już wyczyściłam, tak?
- tak - odparły razem z radością rosnącą w oczach.
Kto zrozumie dzieci? Chcą sprzątać? Proszę bardzo.
- po drugie - do palca wskazującego dołączył również środkowy - ja wam pokaże, które lusterka macie czyścić - w domyśle: w bezpiecznej odległości od szkła wiadomego.
- po trzecie - tu doszedł jeszcze palec serdeczny - jak się zmęczycie to po prostu powiedzcie, jasne?
Entuzjastyczne kiwanie główkami.
Nathalie jeszcze raz zmierzyła wzrokiem dzieciarnie i przekręciła kluczyk.
"No i świetnie nie dość, że oczyszcza zapuszczone zwierciadła, to jeszcze bawi cudze dzieciaki" Przewróciła oczami, ale do szkrabów zwracała się przyjaźnie.
Do osobnej miseczki nalała im trochę wody wymieszanej z dziwną miksturką czyszczącą, oddarła po kawałku szmatki i wskazała niewielkie lustro znajdujące się na tyle blisko żeby mieć maluchy na oku i na tyle daleko żeby nie zaciapały jej roboty.
I tak dziewczyna spędziła przedpołudnie. W ciągu tych trzech godzin zdołała wyczyścić kolejnych, dziewięć luster, podczas gdy malcy z trudem ukończyli dwa. Bardzo dumni ze swojego dzieła, które nawiasem mówiąc, wymagało poprawek, porzucili szmatki i pobiegli bawić się na zewnątrz.
Powoli dochodziło południe. Słońce grzało niemiłosiernie, szczęście, w nieszczęściu dziewczyna znajdowała się w cieniu. To, że było tam jeszcze dusznej niż na zewnątrz rekompensował fakt, iż nie groził jej udar słoneczny.
Południe minęło, gdzieś na horyzoncie zaświtała wizja obiadu, który jak zwykle ufundowała jej Żanna. Gdzieś po drodze, podczas postoju spotkała cholernego futrzaka, kawalera sept Tours’a i Luccianiego

***
Chusta, chusta.. Jaka chusta? Zmrużyła oczy i przygryzła wargi, ale nie odezwała się. Ojciec nie wspominał nic o żadnej chuście, a przecież raczej niczego przed nią nie ukrywał. Znaczy owszem, zdarzało się, ale to były sprawy towarzystwa, o których powiedzieć po prostu nie mógł. Z drugiej strony, jeśli było coś, co dotyczyło stowarzyszenia a o czym nie mogła wiedzieć, sprawa usiała być naprawdę poważna. Wbiła wzrok w ziemię jednocześnie przygryzając paznokieć.
Kilka rzeczy ni dawało jej spokoju.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero signor Luccini, który to …. ODEZWAŁ SIĘ.
Nathalie uniosła wzrok, to samo czyniąc z pojedynczą brwią.
”To on jednak potrafi mówić? No niesamowite. Już myślałam, że jest niemową. Chociaż, nie no, w sumie się przedstawił... a jednak to szok”
- Chusta?- rzucił do Azy -Szkoda, że nie wiesz nic więcej.
Ha, własnie!
Przecież nie mam do ciebie żadnych pretensji – dodał szybko- Jestem wdzięczny za informację. A czy sama nie chciałabyś wiedzieć więcej na ten temat? Podobnie jak my wszyscy?
Ta, ładny unik.
Szkoda.
Westchnęła cicho.
- Jest jedna jeszcze sprawa - powiedział, gdy pozostali zaczęli się już zbierać do wyjścia. - Gdyby czasem ktoś wypytywał o mężczyznę, który skakał z dachu z dziewczynką w ramionach, to byłbym wdzięczny za poinformowanie mnie. Możecie też temu komuś powiedzieć, że zaproponowano owemu mężczyźnie skoki z trampoliny do beczki z wodą, ale nie był zainteresowany.
„Jednym słowem ktoś go ściga, ale nikt nic nie wie”
Aza zmrużyła swoje zielone oczy.
- Nastawiaj ucha, aby dostrzec niewidoczne ślady kopyt - rzuciła mruczącym głosem. - Obawiam się, że będą pytać szybciej niż byśmy chcieli - westchnęła. - Wiatr się zmienił. Zwierzęta to czują. Obcy zapach, który wlecze się za nami jak cień.
”bla bla bla … zbliżają się .. bla bla bla .. będą kłopoty”

Nathalie znowu westchnęła, tym razem minimalnie głośniej i przewróciła ledwo dostrzegalnie ślepiami. Chwilę później podniosła z ziemi puste wiadro i przerzuciła przez ramie.
- no i cudnie – odezwała się w końcu, wymijając wszystkich po drodze i skierowała się do jedynego znanego jej źródła wody (chwała Theusowi cały czas szli wzdłuż tego samego strumyka, który z wolna przestawał przypominać strumyk. Rzeczka byłaby zdecydowanie lepszym określeniem)
jakby ktoś mnie szukał, to nadal będę się użerać z lustrzanym przybytkiem.
I odeszła nie czekając na reakcje reszty. Przed tym co miało nadejść nie dało się uciec. "Come what may" podsumował krótko.
Jedynie chusta nie dawała jej spokoju.
 
__________________
Pióro mocniejsze jest od miecza (...) wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre. - Terry Pratchett
alathriel jest offline  
Stary 12-01-2009, 23:04   #69
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Tuż za parkanem...



Na drodze wyraźnie odznaczały się ślady wozów. Które przejechały tą drogą najwyżej dzień temu. Cyganie zwykle podróżują tak wolno. Cóż za szczęście.
- Po cóż tak cieszyć się każdą chwilą naszego życia? Tylko niektóre są tego warte. Nie uważasz Helmucie?
Pytanie zawisło w powietrzu. Najemnik nie miał zwyczaju odpowiadać na filozoficzne dywagacje swego "pana". Tamten zresztą nie wymagał odpowiedzi. Wystarczała mu iluzja, iż ktokolwiek go słuchał.
- Najpóźniej pojutrze dogonimy ich. - Helmut udzielił suchej informacji, kiedy cisza zaczęła przeszkadzać nawet jemu.
- Tak, ale pamiętaj. Musimy - jakby zadra na płycie, kamień na posadzce, zazgrzytało to słowo w ustach szlachcica ubranego na błękitno - ją mieć. To jedyna szansa. Inaczej Starzec zakończy nasze krótkie życie.
Helmut skinął głową i spiął konia, który ruszył z kopyta przez las.

Trochę dalej...



- Niebezpieczne. Czy ty się bawisz w moją matkę? Jesteś za młody. - śmiech potoczył się przez las.
- Wystarczająco stary, aby cię ostrzegać. Bawisz się krzesiwem wśród łatwopalnych liści Siversten. - młody czarnowłosy mężczyzna poprawił się w siodle. Czuł się źle w roli gderającej macochy swego opiekuna, ale skoro jego córka nie może, to ktoś musi odwalać brudną robotę...
- Tylko szukam tego, co zgubił Starzec, drogi Vittorio.
Czarnowłosy westchnął. "Jak to możliwe, że on jeszcze żyje? Z takim podejściem."
- Mylisz się. Szukasz tego, co ON pragnie mieć. To spora różnica.
- Tak?
- Siversten udawał całkowite zaskoczenie.
- Jego pieniądze i najemnicy...
- Daj spokój.
- eiseńczyk machnął ręką bagatelizując słowa młodszego. - Znam go. Wiem co mi grozi. I wiem co grozi międzynarodowej harmonii, jeśli chusta dostanie się w jego ręce. - zmienił ton na twardszy, zmęczony.
- Harmonia? To twoje spojrzenie na świat mnie przeraża. Wojna montagne z castille i rozpierducha w Eisen to według ciebie harmonia?
- Wojna nie grozi innym, póki nie przekracza pewnych granic. Ta staje się zbyt ekspansywna. - Siversten zrobił znaczącą przerwę i posłał spojrzenie Vittorio. TO spojrzenie. Zawsze oznaczało to samo "JA mam rację". Wszyscy eiseńczycy są tak samo uparci. - Jeśli chusta wpadnie w ręce Starca, stanie się bogiem.
- Bluźnisz.
- Możliwe. Ale teraz idź odnajdź Stone'a. Musi ratować swoje dziecko.
- Wolałbym...
- Ja bym wolał zostać w domu i pozostawić sprawy swojemu biegowi niż się w to pakować, tylko kogo to interesuje?

Nie było po co dyskutować, decyzja już zapadła. Vittorio nienawidził, kiedy nie miał nic do powiedzenia w sprawach dotyczących własnego życia.
- A twoja córka? - dodał już ciszej, odwlekając chwilę odłączenia się od mentora.
- We dwie sobie poradzą. - Siversten uśmiechnął się tajemniczo pod nosem.
- Dwie? - Vittorio zawsze uważał, że ta rodzinka ma nierówno pod sufitem, ale żeby aż tak...
Ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, zawrócił konia i pognał po przez las. Mówią, że nadzieja dodaje skrzydeł.

Tam, gdzie powinni dotrzeć...



- Gdzie jesteś, gdzie jesteś...? - Simone biegła przez ogród, starając się odnaleźć mężczyznę. Co on sobie wyobrażał?! W tym momencie zaciąga jakieś długi karciane? Kiedy przychodzą listy, kiedy nakładane są na nich zobowiązania, kiedy ma przybyć cały ten Siversten z Towarzystwa?! Oszalał? Zgłupiał? Zupełnie nie myśli o dziecku, które urodzi się za kilka miesięcy. Nie żeby się martwiła, że sobie nie poradzi bez niego. To akurat robiła świetnie zanim pojawił się w jej życiu ten nieodpowiedzialny, szalony, bezmyślny mężczyzna. Ale jak wychowywać dziecko bez ojca? Jeśli urodzi się chłopiec, przecież te wszystkie kobiety w ich domu rozpuszczą go jak się patrzy. Jeszcze jednego nieprzystosowanego do życia jej brakuje!

W końcu znalazła go śpiącego na ławce. Stanęła nad jego głową i potrząsnęła mocno jego ramieniem..
- Karty? A chcesz jeść porządne jedzenie, czy może masz ochotę na więzienny wikt?
Chwilę trwało zanim zrozumiał, o co chodzi. A to było mroźne uczucie. Kobieta, która okazała się jego największą zmorą, stała zaraz nad nim i zaraz rozszarpie mu gardło.
- Kochanie...
Uniosła jedną brew.
- Jeśli cię aresztują, to ja zamknę twój interes, zabiorę pieniądze i zaszyję się gdzieś. Poczekam, aż odbędziesz karę i dopiero wtedy zacznie się twoja katorga. Rozumiesz? A teraz to odkręć.
Westchnął. Nie było sensu dyskutować.
- Tak kochanie.
- Cieszę się, że się zrozumieliśmy.

I odeszła. Powiedziałby jej, że on nigdy nie lubił kart. Że to podstęp tego monteskiego błękitnego psa, żeby przedłużyć podróż tej całej hałastry Starca. Tylko że ona nie chciała słuchać. I jakżeż żyć z taką kobietą? Z tak piękną, silną, nieokiełznaną bestią?
"Trzeba się było utopić, zanim ją spotkałem" - westchnął głęboko i ruszył wolnym krokiem przez park, żeby wykorzystać swoje niewykorzystane przysługi. Zapewne niewiele wskóra, ale jeśli nie spróbuje nawet w domu zjedzą go żywcem...

Bliżej, niż dalej...



Kościółek nie był duży, choć wysokie długie korytarze i ściany z kamienia powodowały, iż zdawał się być strzelistą wieżą na tle piętrzącego się lasu. A właściwie zapuszczoną karykaturą takowej. Zwłaszcza dzwonnica, która kwalifikowała się pod kategorię "ruina".
Battista szedł z tacą powoli po krętych schodkach, uważając aby nie rozlać zupy.



Uważał za zupełną głupotę, iż Stone postanowił ukryć się akurat tutaj. Pierwsze miejsce, w którym szukałby na miejscu tego błękitnego psa, byłby przybytek theusowy pod opieką starego przyjaciela Stone'a. Ale do niego nigdy nie docierały dobre rady, a Battista jako kapłan nie mógł odmówić. W końcu schody skończyły się i kapłan stanął przy drewnianych, wypaczonych drzwiach. Zapukał.
- Paolo wchodzę. - będąc już w środku na jedynym stoliczku postawił tacę. - Przyniosłem zupę. Musisz jeść, choć pewnie już wystygła.

Stone podniósł na niego nieprzytomny wzrok. W dłoni ściskał medalion ze zdjęciami żony i dwóch córek. Ślicznych młodziutkich panienek, które tak pieczołowicie schował przed całym światem. Szkoda, że świat postanowił się o nie upomnieć.
Kapłan westchnął. Położył drugiemu mężczyźnie dłoń na ramieniu.
- Paolo, nie możesz się obwiniać...
- Mój talent to moje przekleństwo. Miałem wszystko a teraz...
- słowa utknęły mu w gardle.
Battista go całkowicie rozumiał. Matce nie mógł pomóc, choć miał wszelkie środki. Nic nie pomogło. Odejście najukochańszej żony przepełniło czarę goryczy. Potem starał się ochronić córki... Jak fatum jedna po drugiej - wszystkie najważniejsze kobiety w jego życiu doganiała śmierć.
- Nie możesz tak mówić. Twój talent to dar od Theusa...
- Więc go przeklinam!
- Paolo odrzucił dłoń, która leżała na jego ramieniu. - Przeklinam! - krzyk przeszedł w szept, a twarz utonęła w dłoniach.
Ciemność pomieszczenia, gdzie jedynie malutkie okienko dawało kilka promieni słońca, zasłoniła łzy.
- Nie bluźnij w domu theusowym. - kapłan walczył w duszy z obowiązkiem wobec Pana i wobec przyjaciela.
Westchnął i usiadł obok Stone'a.
- François Mitterrand nie żyje. - powiedział prawie bezgłośnie.
Paolo spojrzał na niego poszarzałą twarzą.
- Chusta. Czyli mają chustę? Wszystko stracone. - cała krew odpłynęła z twarzy Paola, który opadł plecami na ścianę za nim.
- Chyba nie. François mówił mi, że ją schował w bezpiecznym miejscu. Jest jeszcze nadzieja. Póki cię nie odnajdą...


I tuż tuż...

Ognisko powoli rozpalało się mocniejszym płomieniem. Choć był dopiero wieczór. Cyganie rozlali wino, poszły już pewnie z dwie beczki, i zawodzili wokoło. Dziewczęta tańczyły, żonglerzy ćwiczyli, wszędzie pałętało się pełno zwierza, które powinno być w normalnych warunkach pozamykane w klatkach. Tutaj już nic nie dziwiło.

Jednak mimo tej maski radości i rozluźnienia dało się wyczuć nutkę niepokoju. Wszyscy usuriańczycy, którzy wybijali się z tłumu ciemnych karnacją i pośród kruczych głów, mleczną skórą, blond włosami i w większości zielonymi oczami, zdawali się śledzić każdy odgłos na obrzeżach obozowiska. Z Azą na czele. Ta jasnowłosa i zielonooka postać siedziała przy ognisku i robiła (wg niej) najbardziej niewdzięczną rzecz na świecie. Pilnowała najmłodsze puszczone luzem dzieci. A tałatajstwo do okiełznania nie było wcale bułką z masłem. Wyostrzony słuch śledził cały czas pobliskie krzaki, a zręczne ręce trzymały od nich i od ognia maluchy z daleka.

Członków drużyny: Maike, Ernesta i Lucę zaproszono do ognia, a nieskończoną robotę mieli pozostawić na później. Przecież nie ucieknie.

Dziś przedstawienia być nie miało. Choć przygotowywano się do jutrzejszego pokazu. Nawet już znaleziono miejsce na namiot. Ale jakoś nikt nie miał ochoty na pracę, zwłaszcza po trzeciej beczułce wina.

Można by powiedzieć, że podróż przebiegła zgodnie z planem, gdyby nie małe zamieszanie.
Tuż obok was, zwisając z pobliskiego drzewa ukazała się buźka akrobatki Lucyny.



- Nie widzieliście naszego Aniołka? - zapytała zmartwionym głosem. - Albo tej malutkiej... jak jej było... - podrapała się po głowie. - Nicole? Tak Nicole. Nigdzie ich nie mogę znaleźć...

Azę wysztywniło. Policzyła dzieci. Tu się wszystko zgadzało. Peter zbliżył się i wyglądał na przerażonego.

- Też jej nigdzie nie znalazłem obeszłem już cały obóz. - zmartwiony mis o mrukliwej nieszczęśliwej nucie.

- A w wozach? Sprawdzaliście w wozach? - Żanna wstała z pobliskiej ławki.
- Pytałam, nikt ich nie widział. - Lucyna wzruszyła ramionami, co wyglądało dość komicznie, kiedy się wisi do góry nogami.
- Nie czułem nigdzie jej zapachu.
- Czy ktoś widział Cypriana?
- z okna wozu wychynęła głowa Jana, co gdyby nie okoliczności, zapewne powitane zostałoby gwizdami, zaskoczeniem i śmiechem.

Aza zwinnym ruchem powstrzymała malutkiego chłopczyka, przed zapaleniem sobie rękawa. Zagryzła dolną wargę myśląc usilnie. Spojrzała kilkakrotnie w stronę ciemnego lasu. "Akurat dziś tak? Po prostu świetnie! Na gubienie im się zebrało!"
- Żeby to... - reszta przekleństwa zginęła gdzieś głęboko w czeluściach jej włosów, bo uświadomiła sobie jaki może mieć wpływ na najmłodszych. Cyganki by jej tego nie wybaczyły. - Trzeba ich znaleźć. Póki jeszcze nie jest ciemno.
Aza wymownie spojrzała na zachodzące słońce.



Żanna przytaknęła.
- Podzielmy się na kilka grup dwuosobowych i w drogę.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 17-01-2009, 22:06   #70
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Aniołek zaginął. Świat bez aniołków, czy małych, czy dużych, jest kiepskim światem, a jeżeli tabor cygański miał stale widzialnego aniołka przy sobie, wcale nie było się co dziwić, że chcieli go tak bardzo odnaleźć. Ponadto, co by nie mówić, Anioł była milutką sympatyczną dziewczynką, dzieckiem taboru, które wszyscy kochali. Trzeba je było naleźć, trzeba!
- Hej! Gdzie jesteś?
- Gdzie jesteś?
- Odezwij się! Proszę!


Ogólne zamieszanie, rozpytywanie oraz decyzja wreszcie:
- Dzielimy się na pary i szukamy Anioła.
Aza raczej miała inne plany niżeli udawanie, że cieszy się towarzystwem zalecającego się do niej Ernesta. Dlatego Ernestowi było wszystko jedno, kogo mu przydzielą, nawet konia od ciągnięcia wozu. Aż tak źle nie było, ale dostał jakąś Cygankę, która poprzewracała oczyma, poruszała rzęsami i przedstawiła się jako Filomena:
- Nie znamy się jeszcze. Filomena jestem, a ty?
- A ja nie – miał jej ochotę odpowiedzieć, ale zamiast tego głupio się uśmiechnął podając własne imię.


- Ten od Azy i jeden z trójki nowych. No, wcale Ci się nie dziwię. Aza to miła pannica. Chociaż swoje zdanie ma, ale życzliwa ludziom wielce i ulubienica Założyciela. Choć nie córka jego rodzona, ale córka sercem. Urodę ma też, a i głowę nie od parady, to i nic dziwnego, że chłopcy lgną do niej. Myślałam, że Sile, którego może poznałeś już …
- Poznałem
– wszedł jej w zdanie Ernest.
- No to wiesz, że on tez chłopak postawny, przystojny i siarczysty, jak na prawdziwego Cygana przystało. Oj, ma ci on serce Azy od dawna. Często razem ich było widać, jak rozmawiali, spacerowali, obejmowali się. Siła więc jest tym, którego Aza pewnie wybierze, a ja, gdybym była Założycielem, także chciałabym mieć takiego zięcia. Nie obraź się bowiem kawalerze, aleś ty przybyszem tutaj.
- Czy to oznacza, że przybysz nie może pokochać z wzajemnością Cyganki.
- Ależ może, może. Nasze dziewczyny są piękne, przez to niejeden na nie się zapatrzy, ale miłość prawdziwa, która porywa, która potrafi urzec, hm, taka miłość zdarza się nieczęsto. Wielu kochało Cyganki, ale potem odjeżdżało, dlatego Siła pewniejszy dla niej, o tak, pewniejszy, niżeli ty.
- Szybko pani osądza nie znając mnie w ogóle.
- Znam takich jak ty wielu. Nie chce takiego dla Azy, co to najpierw miłość rozbudzi, potem zaś odejdzie, a przecież ty odejdziesz.
- Ale może z nią? Co pani na to?
- A będziesz chciał? Co na to twoja rodzina? Zaakceptują Cygankę? Ech, chłopcze …
- Nie mam rodziny, a więc zostaje tylko ja i Aza i, proszę wybaczyć, ale nie podzielam pani zdania w stosunku do wspaniałego Siły oraz znacząco mniej wspaniałego Ernesta. Dlatego, proponuje zmienić temat, skoro już wrzucono nas razem.
- Ano wyszło właśnie tak. Aniołku! Aniołku
! – Krzyknęła przedzierając się przez chaszcze.
- Anioł! – Zawtórował jej głos Ernesta.

Idąc dalej krzyczeli, wrzeszczeli, rozglądali się. Czasem słyszeli także nawoływania innych grup. Filomena próbowała jeszcze rozpocząć rozmowę o Sile i namawiać Ernesta, żeby dał sobie spokój, bo Siła i Aza są dla siebie jakby stworzeni. Ale chłopak nie podejmował w tej mierze dyskusji. Cyganka gaworzyła długo i dopiero po długim czasie zdała sobie sprawę, ze jej słowa odbijają się grochem o ścianę. Mówiła, lecz Ernest nie słuchał, aż niezadowolona dala sobie spokój. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu, lecz kto inny miał szczęście. Tak się wydało, bo gdzieś daleko usłyszeli wyraźne okrzyki radości oraz głośnie:
- Jest! Jest!
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 19-01-2009 o 01:02.
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172