Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 21:32   #51
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Post Merilla

Tim nie zamierzał się oglądać na towarzyszy. Chciał jak najszybciej opuścić zamkowa kuchnię, która bądź co bądź okazała się bardzo przyjemnym miejscem. Wystawił twarz na ciepłe promienie wiosennego chyba słońca i wyszedł za Sakhą na dziedziniec. Duża grupa jeźdźców szykowała się chyba do wyjazdu. O ile dobrze zrozumiał rozmowę Chrisa z kobietą, mieli jechać tylko oni i Samkha i chyba ten cały Acca.

Większość wojowników już siedziała w siodłach, reszta czyniła ostatnie poprawki. Samkha, osłaniając dłonią oczy od słońca wypatrzyła swoich bliskich i korzystając z być może ostatniej szansy podbiegła do Herebeohrta. Mężczyzna miał około pięćdziesiątki. Wyszedł im naprzeciw. Zapytał o coś wskazując ich ręką. Ponownie zrozumieć zdołali jedynie słowo -"utlandsk". Przytaknęła. Starszy woj przez chwilę przyglądał się im uważnie, jak gdyby szacował ile mogą być warci, a potem wyciągnął w ich stronę dłoń, jak do przywitania.

Żołnierz, który szedł zaraz za Samkhą obserwował czujnie zbliżającego się do nich mężczyznę. Mimo średniego wieku, imponował posturą i czerstwością cery. Chyba o nich pytał, ale robił to ze spokojem i bez żadnych wrogich podtekstów czy pełnych nienawiści spojrzeń. Jego spojrzenie przypominał spojrzenie kupca, który taksuje konie przed kupnem, wielokrotnie obserwował takie transakcje w młodości, podczas wakacji, które spędzał u wujostwa na farmie w Oregonie. Chyba zostali ocenieni pozytywnie, wyciągnięta w ich kierunku dłoń o tym świadczyła. Evans zrewanżował się takim samym gestem, z umiarkowaną siłą uścisnął dłoń starszego woja.

Woj poprawił chwyt, puszczając dłoń Tima i zacisnął ją na przedramieniu żołnierza.

- Herebeohrt - powiedział uderzając się drugą dłonią w pierś. Ta sama dłoń wylądowała po chwili na barku Tima potrząsając nim lekko.

- Tim - podobny gest wykonał operator Delty. To chyba był jakiś rodzaj powitania, albo przedstawienia własnej osoby.

Twarz Herebeohrta rozjaśniła się, a on z uznaniem kiwnął głową przechodząc z kolei do Jana, który już zeszłego wieczora poznał te gesty nie miał więc problemów z prawidłowym powtórzeniem ich. Ostatni w kolejności był Chris. Acce nie poświęcił nawet jednego spojrzenia.

Acca, chyba w oczach tego starszego wojownika, nie był kimś zasługującym na szacunek. Herebohrt mówiąc kolokwialnie po prostu to zignorował, tak jakby go w ogóle nie było. Widać ich smutny pan, nie był powszechnie lubiany.

Pożegnanie z Samkhą było krótkie choć czułe. Mężczyzna powiedział jeszcze parę słów zanim odwrócił się wracając w szeregi odjeżdżających. Wyraźnie posmutniała odprowadzając go wzrokiem, kiedy oddział znikał w bramie. Musiała wziąć się w garść. Sama też miała zadanie do wykonania. Aby to osiągnąć, musiała sprawdzić, jak Utlandsk radzą sobie z końmi.Poprowadziła ich ku stajniom.

Tim nie wiedział, kim dla Samkhi jest Herebohrt, ale musiał być kimś bliskim. Najpewniej rodziną, widział smutek w ich oczach, wynikający z rozstania. Kobieta ruszyła w stronę niskich, długich drewnianych budynków, w których Evans rozpoznał stajnie. Cieszył się na myśl, że w następny etap podróży pojadą konno. Potrafił jeździć konno i radzić sobie z tymi zwierzętami. Przez kilka lat, każde wakacje spędzał na farmie bydła u wujostwa w Oregonie. Duże zielone tereny, zachęcały do przejażdżek, a praca przy bydle wymagała takich umiejętności. Może żadnych zawodów by nie wybrał, ale wiedział przynajmniej jak się obchodzić z tymi zwierzętami. Wbrew pozorom i twierdzeniom niektórych, są to stworzenia bardzo mądre i przy odpowiednim kontakcie, dobrze współpracujące z człowiekiem. Ciekaw był przydzielonych im zwierząt.

Samkha jednak nie kazała wyprowadzać zwierząt, poprowadziła Utlansk do stajni. Była ciekawa czy potrafią wybrać odpowiednie zwierzęta. Zachęciła ich gestem, by je sobie obejrzeli. Stajennemu wydała dyspozycje, by przygotował siodła. No i chyba zaczynały już ją niecierpliwić natarczywe pytania Chrisa. Timowi mogło się wprawdzie tylko wydawać, ale miał wrażenie, że zaczynała się denerwować, kiedy zbliżał się do niej ze swoim nieodłącznym notesikiem.

Stajnie w tym dziwnym, nieznanym świecie, były równie swojskie co i na farmie na dalekim zachodzie. Konie stały oddzielone drewnianymi ściankami. Dało się słyszeć rżenie i uderzanie kopytami o ściany przegród, typowa reakcja na obcych ludzi w stajni. Tim rozejrzał się po boksach, oglądając konie. Wreszcie kiedy znalazł odpowiedniego konia, podszedł ostrożnie do boksu. Kara klacz na jego widok grzebnęła kopytem w ściółkę i parsknęła na znak, że uznała go za obcego. Evans nie zrażał się tym, to była normalna reakcja. Wziął do ręki naręcz siana, leżącego przed boksem. Ostrożnie podszedł do zwierzęcia od jego boku, podsuwając klaczy siano. Delikatnie drugą ręką pogłaskał jej szyję. Zwierzę początkowo się szarpało, ale po chwili uspokoiło się. Tim wziął do ręki ogłowie i delikatnie, nie wykonując gwałtownych ruchów - założył je klaczy na głowę. Zwierzę chwilkę potrząsało łbem, potem wyprowadził swojego wierzchowca na korytarz stajni, czekając na przyniesienie siodła.

Dziewczyna tymczasem obserwowała uważnie zachowanie Utlandsk. Z ciekawością rozglądali się po stajni zanim podeszli do boksów z końmi. Zauważyła, że nie obdarzali specjalnym zainteresowaniem masywnych ciężkich bojowych wierzchowców preferowanych przez Krigarskich jeźdźców. Cała trójka zaglądała do kolejnych zagród wchodząc coraz głębiej. Chyba wiedzieli czego szukają. Długo przyglądali się koniom, które w końcu wybrali. Widziała, jak Chris bierze derkę wiszącą przy boksie. Dopiero kiedy zarzucił ją sobie na ramiona, pewnie podszedł do wybranego zwierzęcia, przemawiając uspokajająco do targającego łbem, nieufnego wierzchowca.

- Samkha! - usłyszała szept od wrót. - Samkha! - Do stajni wślizgnęła się cichutko kobieca postać i ukryta za drzwiami pomachała dłonią, by do niej podeszła. Cień ukrywał jej twarz lecz jej sylwetka była Samkhce znajoma. Podeszła szybko. Przy wrotach czekała na nią Alana z głową okrytą szalem ukrywającym jej blade, zdenerwowane oblicze. Drżącym głosem szepnęła jej kilka słów, wciskając w rękę małe zawiniątko. Samkha opadła na kolano pod jej natarczywie proszącym spojrzeniem.
- Kyllä Arvoisa -odpowiedziała pochylając głowę i chowając paczuszkę pod kaftan na piersi.
Wstała szybko, lecz Alana już znikała za wrotami. - Kyllä Arvoisa - powtórzyła już tylko sama do siebie, przyciskając miejsce, gdzie ukryła tajemniczy przedmiot. Odwróciła się i biorąc głęboki wdech wróciła do Przybyszów zaznajamiających się właśnie ze swymi nowymi towarzyszami podróży.
Stajenny z pomocnikami podeszli właśnie przynosząc siodła i ogłowia dla zwierząt.

Evans szybko założył siodło, wykorzystując spokój konia. Przedtem ułożył na grzbiecie zwierzęcia derkę, którą wręczył mu stajenny razem z siodłem. Uważał, by za mocno nie dociągnąć popręgu, żeby nie uciskać konia, ale jednocześnie sprawdził, czy siodło nie jest luźne, bo mogłoby obetrzeć wrażliwą skórę zwierzęcia, która naturalnie pociła się pod siodłem. Kiedy skończył obejrzał się na pozostałych, a potem podszedł do Samkhi próbując na migi dowiedzieć się jak ma na imię jego zwierzę.

Wskazał na siebie i powiedział: - Tim. Potem na kobietę: - Samkha. Następnie wskazał na konia, mając nadzieję, że uzyska odpowiedź.

- En tiedä - wzruszyła ramionami. Wątpiła, by ktokolwiek znał imiona, wszystkich koni w królewskich stajniach. Może tylko koniuszy. Zawołała go pytając, jak nazywa się klacz, którą wybrał Tim.
- Musta... hyvä valinta - dodał.- Sen nimi on Musta - powtórzyła Przybyszowi to, czego dowiedziała się od sługi. - Musta - Samkha dotknęła czarnego boku zwierzęcia. Roześmiała się spojrzawszy na własne ubrudzone węglem drzewnym palce i pokazując je Timowi jeszcze raz powtórzyła imię klaczy.

Żołnierz odwzajemnił uśmiech, a potem ruszył z koniem w kierunku wyjścia.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:37   #52
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ostatni łyk piwa przed podróżą.
W miarę staranne wytarcie brudnych od węgla palców w udającą tablicę wilczą skórę.
Krótkie kiitos i näkemiin pod adresem kuchennego personelu i Chris ruszył w stronę wyjścia.

W świetle słonecznych promieni ciemne ślady na czole Samkhy były jeszcze lepiej widoczne, niż w kuchni.
- Samkha, käydä... - poprosił Chris.
Dziewczyna zatrzymała się i spojrzała na mówiącego.
- Mikä se on, Chris? - spytała.
- Käydä... - powtórzył Chris, wyciągając z kieszeni chusteczkę do nosa. Dotknął nią czoła, a potem podał ją dziewczynie.
Patrzyła podejrzliwie na skrawek podawanego jej przez Chrisa materiału, nie rozumiejąc czemu ma służyć. Skoro jednak tego tak wyraźnie chciał, wzięła go ostrożnie do ręki zauważając dopiero teraz czarne ślady na palcach. Zmieszana, przez chwilę nie wiedziała co z nim zrobić, by nie poplamić go sadzą. Trzymana za sam narożnik chusteczka rozwinęła się, powiewając na wietrze. Samkha była oczarowana. Biała materia poprzecinana była pasami w intensywnej barwie przypominającej letnie niebo.
Chris stłumił uśmiech, ale szybko doszedł do wniosku, że nie da się tego załatwić słownie. jak miał powiedzieć "Masz na czole ślady sadzy'? Oczywiście mógł, lecz Samkha nie pojęłaby z tego ani słowa.
Co innego, gdyby miał przy sobie lusterko, ale jego tkwiło obok maszynki, wśród reszty bagażu
Patrzyła na niego zdziwiona.
- Käydä... - powtórzył po raz kolejny Chris, przeklinając ograniczone słownictwo. Udał, że bierze chusteczkę i wyciera sobie czoło.
Skupiła się, starając zrozumieć czego od niej chce. Co miało znaczyć to przecieranie czoła? I czemu ma stać? Może źle go rozumiała? Odsunęła jego dłoń i przyjrzała się jego twarzy. Nie było tam nic szczególnego.
- Pahoillani, Samkha... - Chris pokręcił głową. Zabrał z palców dziewczyny chusteczkę i przetarł jej czoło, a potem pokazał ciemne ślady na czystej do tej pory tkaninie. Ponownie wręczył jej chusteczkę i wskazał czoło.
Wyraz żalu na jej twarzy na widok zbrukanej chusteczki był tak autentyczny, że aż zabawny.
Nie pozostało jej jednak nic, poza spełnieniem życzenia Utlandsk. Mięciutkim błękitnym skrawkiem jeszcze raz przetarła czoło, zbierając resztki czarnych śladów. Palce umazane w popiele też zrobiły swoje.
- Pese se... - powiedziała cicho i schowała chusteczkę.
Chris w milczeniu odprowadził wzrokiem kolejny przedmiot, z którym się rozstawał w tym świecie. Najpierw koszula, teraz chusteczka... Westchnął...
Raczej nie o to mu chodziło. Niezbyt było go stać na wręczanie prezentów, nawet tak uroczym kobietom. Jak tak dalej pójdzie, zostanie goły i bosy.


Na dziedzińcu do odjazdu szykowało się kilkudziesięciu wojów.
- Krigar kjempe? - spytał Roger, wskazując na jeźdźców.
- Kyllä - potwierdziła Samkha. W zasadzie nie do końca tak było, jak sądził Utlandsk. Ojciec i jego jeźdźcy mieli inne zadanie, ale do walki również mogło dojść. Tłumaczenie byłoby zbyt skomplikowane. - Hirviö - dodała.
Chris skinął głową.
Nagle od strony jeźdźców oderwał się starszy mężczyzna i ruszył w ich stronę. Rytuał powitania i potrząsania rękami powtórzył się trzykrotnie. Wzajemne chwytanie przedramienia, bardziej Chrisowi znane z filmów, niż z praktyki, najwyraźniej było tutaj typowym sposobem witania się, czy też pozdrawiania się, wojowników.
- Chris - przedstawił się, gdy i na niego przyszła kolej.
Herebeohrt...
Chris nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie słyszał to słowo i był na siebie nieco zły. W jego fachu zapamiętywanie różnych rzeczy należało do podstawowych umiejętności.
"Skleroza mnie dopada" - pomyślał niechętnie.
Pożegnanie Herebeohrta z Samkhą nie wyglądało na konwencjonalną rozmowę obcych sobie ludzi.
"Widocznie jakaś rodzina..."
Chris przeniósł wzrok na jeźdźców, wśród których, ku swemu zdziwieniu, zobaczył 'znajomych' z łaźni. Obaj wpatrywali się w Utlandsk, lecz Chris miał wrażenie, że wymieniając między sobą jakieś słowa, większą część swej uwagi poświęcają właśnie jemu.
Starszy z nich spojrzał na Samkhę, potem ponownie na Chrisa. Wykonał gest, jakby chciał ruszyć w jego stronę, ale w tym momencie Herebeohrt zawrócił.
Ci wszyscy, którzy do tej pory nie znaleźli się jeszcze w siodłach natychmiast dosiedli wierzchowców.
Młodszy z tamtej dwójki uśmiechnął się lekko, mrugnąwszy do Chrisa, natomiast starszy wykonał gest znany już Chrisowi z łaźni, popierając go kolejnym ruchem, przypominający jakby skręcanie karku. Miał o nią dbać, czy trzymać się z daleka?
Nawet gdyby wiedział, jak sformułować pytanie, nie zdążyłby go zadać.
Jeźdźcy, żegnani przez Samkhę uniesieniem dłoni, ruszyli. Chris powtórzył gest młodej Krigarki.


Dość łatwo można było zauważyć, że w rzucanych przez wojaków spojrzeniach nie ma nienawiści (w stylu Accy) czy ciekawości. Dominowała w nich jakby obawa. I nie był to strach przed Utlandsk.
- Noituus syödä miehet? - Chris zwrócił się do Samkhy z żartobliwym pytaniem.
Samkha spojrzała na Chrisa dziwnym wzrokiem. Zbladła nieco i wyglądała na zmieszaną.
- Tervetuloa talliin. Hevoset odottavat. Voit valita mitä haluat - powiedziała po sekundzie, popierając słowa gestem i wskazując na budynek nie mogący być niczym innym jak stajnią.
Wyglądało to w sumie na nagłą zmianę tematu i dość łatwo było uznać, że, być może to, co przed chwilą zasugerował Chris zbytnio by jej nie zdziwiło.
Samkha ruszyła przodem, nie dając Chrisowi szans na kontynuowanie tematu. Kanadyjczyk popatrzył przez moment za odchodzącą dziewczyną.
Co tam siedziało w tych górach? Czy też raczej kto? Krigarska wersja Kirke?
Po sekundzie, poprzedzany przez pozostałą dwójkę, poszedł w stronę stajni, sięgając po drodze po notes.

Samka stała przy wrotach stajni, przyglądając się, jak Tim i Jan wybierają wierzchowce i udając, że nie zauważyła braku Chrisa. Ten zatrzymał się przy niej na moment.
- Miehet astella Noituus... Miehet ei... - Chrisowi skończyło się słownictwo - ei astella kauppala? - dokończył nieco niepewnie. Otworzył notatnik i narysował dwie strzałki, do i od Noituus. Potem skreślił strzałkę oznaczającą powrót, dorzucając przy tym jedno krótkie słowo.
Ei.
Samkha przez moment wyglądała, jakby w nią trafił grom. Uspokoiła się jednak szybko i patrząc bez mrugnięca w oczy Chrisowi, stanowczo zaznaczając słowa odpowiedziała:
- Miehet... astella... kauppala...
Potwierdziła te słowa otwartą dłonią dotykając dłoni Chrisa i pozostawiając na ręce Kanadyjczyka małą, czarną plamkę.
Zła wróżba?

Ani słowa, ani gest nie rozproszyły obawy Chrisa.
Jasne było, że każdy Krigar, bez względu na wiek czy płeć, poświęci Obcych dla dobra swego klanu czy plemienia.
Dotyk Samkhy niósł ze sobą dziwne ciepło, które w innych okolicznościach sprawiłoby Chrisowi niekłamaną przyjemność, ale...
Zawsze pozostawało to nieszczęsne "ale".
Timeo Danaos...
- Pahoillani, Samkha - powiedział. Trudno było określić, czy były to przeprosiny za zawracanie głowy, czy też za brak wiary.
Skinął lekko głową, a potem wszedł do stajni.


Konie, jak każde mądre zwierzę, natychmiast rozpoznały w Utlandsk obcych. Oczywisty powód do zaniepokojenia, okazywanego rżeniem i nerwowymi ruchami.
Istniały oczywiście sposoby oszukania zwierzęcia. Liczył się zapach... trudno byłoby jednak w przeciągu paru chwil nabrać charakterystycznej dla Krigar woni. Tarzanie się w odchodach, sposób stosowany przez niektórych łowców, słoni na przykład, choć bardzo praktyczny, w tym wypadku raczej nie wchodził w rachubę.
Chris chwycił wiszącą na ścianie derkę i owinął się w nią nim ruszył w głąb stajni. Nie był to sposób doskonały, ale i tak lepszy, niż nic.
Przez moment stał bez ruchu, starając wyciszyć się i stłumić niepokój, jaki powstał po rozmowie z Samkhą. Jeszcze tego mu brakowało, by koń, prócz obcego zapachu, wyczuł obawy targające przyszłym jeźdźcem...

Karosz z białą strzałką był zbudowany nieco inaczej, niż większość krigarskich koni, przystosowanych raczej do noszenia wojaków mocniej zbudowanych i cięższych od Chrisa. Jemu taki koń, sylwetką bardziej kojarzący się z ciężko zbrojnym rycerstwem, nie był potrzebny. Bardziej zdałby mu się mustang, ale to już by były zbyt duże wymagania. A ten koń wyglądał akurat na takiego, który łączył w sobie szybkość z wytrzymałością. We wpatrzonych w Chrisa oczach błyszczała inteligencja.
Chris nie zamierzał od razu podchodzić do wybranego wierzchowca. Skinieniem przywołał do siebie jednego ze stajennych,
- Hevonen... nimeä? - spytał, wskazując na karosza.
Zagadnięty zrobił minę pełną zdziwienia. Dopiero po sekundzie zrozumiał, o co chodzi dziwnemu Utlandsk.
- Viikari - odpowiedział.
Koń, owszem, był kary, ale Chris nie sądził, by o to właśnie chodziło w nazwie.
- Haluat ehkä ottaa toinen hevonen, Utlandsk - mówił dalej stajenny kręcąc głową. - Esimerkiksi silloin... - wskazał okazałego rumaka stojącego w sąsiednim boksie.
Nie brzmiało to zachęcająco, ale Chris nie zamierzał rezygnować, skoro nie było to stanowcze "ei!"
- Viikari... - powtórzył powoli Chris. - Całkiem ładnie.
Stajenny wzruszył ramionami. W końcu to była sprawa upartego Utlandsk. To on miał się męczyć.

W gości należało przychodzić z podarunkiem. Najlepiej ciekawszym, niż stosowane przez Tima siano... Dobry byłby cukier w kostkach, ale tego akurat Chris nie miał pod ręką. Czekoladę lepiej było zachować dla jakiejś dziewczyny...
Odruchowo spojrzał w stronę Samkhy, która akurat rozmawiała z jakąś zakutaną w wielką chustę kobietą.
Chris rozejrzał się po stajni, usiłując znaleźć coś, co nadawałoby się na poczęstunek. Marchewka? Jabłko? Ze swoją znajomością języka nieprędko by się doprosił czegokolwiek. Do Samkhy nie zamierzał się z niczym zwracać...

Naszkicowane w notatniku jabłko było na tyle podobne do oryginału, że stajenny bez problemów rozpoznał owoc. Cóż z tego, skoro stajnia nie dysponowała zapasami tych produktów. Mieli za to marchewki...

Koń patrzył na Chrisa z pewną podejrzliwością.
- Moi Viikari. Porkkana? - powiedział cicho Chris, podsuwając marchewkę.
Viikari marchewkę owszem, wziął i schrupał, ale jego stosunek do Chrisa niezbyt się zmienił. W pewnym momencie chwycił derkę, którą Chris wykorzystywał w charakterze kamuflażu i szarpnął, zrzucając ją na podłogę. A potem prychnął radośnie Chrisowi prosto w twarz i wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.
- I tak cię lubię. - Chris w najmniejszym stopniu nie przejął się tym niepowodzeniem. Viikari nie zaczął zachowywać się nieprzyjaźnie. - Porkkana? - spytał, poklepując karosza po szyi i sięgając do kieszeni kurtki po następną marchewkę.
Koń nie miał nic przeciwko temu, by być przekupywanym. Spałaszował marchewkę, a potem zaczął wsadzać nos do kieszeni kurtki w poszukiwaniu kolejnej. W końcu szturchnął głową Chrisa, a potem spojrzał mu z wyrzutem w oczy.
- Nie ma, mój drogi - powiedział cicho Chris, gładząc szyję wierzchowca. - Niedługo czeka nas droga, a jak się zrobisz gruby jak beczka to nie ruszysz się z miejsca.
Viikari zastrzygł uszami, gdy do jego uszu docierały niezrozumiałe słowa. Ale liczył się ton, a nie język, jakim były wypowiadane.
Z drugiej strony... przydałoby się kilka lekcji, jak zwracać się do czworonożnego przyjaciela. Może, jak robili to Arabowie, trzeba mu było recytować na dobranoc tutejszą wersję sur...


Dość szybko okazało się, że z Viikari mogą być na początku pewne kłopoty. Ogłowie, jakie znajdowało się w ręku stajennego nie było typową uzdą z wędzidłem. Wprost przeciwnie.
Krigarskie ogłowie bez wędzidła wyglądało - wypisz wymaluj - jak angielskie hackamore...
Oznaczało to po prostu, że jeździec musi zgrać się z wierzchowcem. A na to potrzeba było czasu. Kierowanie koniem za pomocą samych nóg czy dotknięcia szyi to coś, z czym miał do czynienia każdy, kto dosiadał indiańskich koni. Ale kto mógł wiedzieć, jak szkolony był Viikari? Z pewnością nie Chris, zaś uzyskanie takich wiadomości od Krigar graniczyło z cudem.
Czy to miało oznaczać, że Chris powinien przerzucić się na tego, którego pokazywał mu stajenny?
Nigdy w życiu.
Viikari był jego.
No, przynajmniej do pewnego stopnia.
W każdym razie nie zamierzał z niego zrezygnować.
Założył uzdę.


Siodło również było nieco inne, pozwalające na lepszy kontakt z wierzchowcem. Bardziej 'indiańskie', dzięki czemu między jeźdźcem a koniem mogła zacisnąć się prawdziwa więź.
Tu nie było mowy o stosunku pan-sługa. Tu była współpraca. I, jak miał nadzieję, przyjaźń.

Viikari widocznie za siodłem nie przepadał, bowiem po tuż założeniu derki nadął się niczym balonik, co nawet przy najmocniej zaciągniętym popręgu zaowocowałoby przesunięciem się siodła i efektownym upadkiem jeźdźca. Co Chrisowi nie odpowiadało w najmniejszym stopniu.
Dopiero po dłuższej chwili wierzchowiec dał się przekonać, że jego nowy jeździec zna się nieco na rzeczy i nie da się nabrać na ten stary jak świat numer.
Ciąg dalszy siodłania przebiegał bez problemów i już po chwili Viikari był gotowy do drogi. W przeciwieństwie do jego jeźdźca, który powinien jeszcze się spakować. I, mimo wszystko, nauczyć się paru słówek. Na przykład jak brzmi krigarska wersja "prr...!" Lepiej było dowiedzieć się tego już teraz, niż w praktyce się przekonać, że ruszyć łatwo, ale zatrzymać się jest nieco trudniej...

Prowadząc Viikari za uzdę Chris ruszył w stronę wyjścia ze stajni.
- Chris puhua - powiedział, zatrzymując się koło Samkhy - Viikari ei ymmärrä.


- Ette - Samkha rozpoczęła nauke jazdy. "Konik" z palców ruszył z miejsca.
- Nope! - Konik przyspieszył. Po powtórnym "Nope!" poruszał się już całkiem szybko.
- Laukka! - Sądząc z tempa poruszania się palców koń pędził galopem, by po usłyszeniu kolejnej komendy, hitaa, zwolnić.
- Pysäää... - powiedziała na koniec Samkha, a konik zatrzymał się jak wryty.
Samkha popatrzyła na Utlandsk. W jej oczach malowało się pytanie - Dalej, panowie. Który na ochotnika?

Viikari zatańczył, gdy Chris znalazł się w siodle. Nie wyglądało to jednak na oznakę niezadowolenia, a koń natychmiast się uspokoił, gdy Chris poklepał go po szyi.
- Grzeczny konik - powiedział. - Ette...
Viikari ruszył. Niezbyt szybko, by natychmiast przyspieszyć gdy Chris ścisnął go lekko łydkami. Stęp przeszedł w lekki kłus.
Wierzchowca dało się prowadzić niczym samochód mający kierownicę ze wspomaganiem. Wystarczyła lekka zmiana położenia ciała, by Viikari zmienił kierunek i zaczął zataczać kółko dokoła Samkhy i stojących obok niej ludzi.
Stojąca otworem brama kusiła, by ruszyć w świat i sprawdzić, jak działa laukka, ale rozsądek nakazywał rezygnację z tego pomysłu.
Chociaż dźwięk kopyt galopującego wierzchowca uderzających o bale tworzące most brzmiałby w uszach Chrisa jak najlepsza melodia, to jednak wolał nie wyjść w oczach innych na głupca.
- Pysäää...
Viikari zatrzymał się posłusznie, ale gdy Chris znalazł się na ziemi wierzchowiec popatrzył na niego z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć "Tak mało?".
- Jeszcze się najeździmy... - Chris poklepał go po szyi. - Za parę chwil.
Gdyby nie to, że większa część bagażu została w pokoju, mógłby ruszać już teraz.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:39   #53
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Desperacja...
Jakże silna musiała być, skoro powierzano jej podobne zadania. Czy aż tak się obawiały? Czy aż tak bardzo pragnęły władzy?
Samkha nie miała na tyle śmiałości, by osądzać którąkolwiek z nich. Nie wydawało jej się to właściwe. Nie potrafiła jednak odmówić Alanie.
Gdyby jednak królowa dowiedziała się...

Być może rok temu nie zgodziłaby się, lecz teraz, kiedy w grodach aż wrzało od plotek i kiedy sama przekonywała się - z każdym dniem bardziej - jak wielkie zmiany zaszły w Mildrith, nie mogła odmówić zrozumienia tym, którzy powoli, lecz z pełnym przekonaniem opowiadali się przeciwko regentce.
Jeśli podejrzenia okazałyby się słuszne, mogłoby dojść do poważnego przełomu... niekoniecznie korzystnego dla jej ludu. Nie w czasie wojny...

Cofnęła gwałtownie dłoń, którą oparła na odrzwiach. Nie wiadomo, skąd się wzięła drzazga na tej przez tyle dłoni dotykanej belce. Kropla krwi pęczniała szybko. Samkha bezwiednie roztarła ją w palcach. Spojrzała z ukosa na obserwującego ją z cienia mężczyznę, człowieka o nieprzejednanej naturze, a po chwili na małą piekącą rankę.
Krew... ciągle ta krew na rękach...
Czy jej przekleństwo na zawsze już miało ją prześladować? Czy na zawsze już nienawiść i chęć odwetu będzie pobudzać Accę do powolnego niszczenia jej życia? Aż znajdzie wreszcie sposób na dokonanie zaplanowanej i pielęgnowanej w sercu zemsty. Zmuszał ją, by go nienawidziła. By spodziewała się po nim najgorszego. Dlaczego tak chętnie zgłosił się, by jej towarzyszyć? Jaki nowy nikczemny plan uknuł? Żałowała teraz, że nikt nie znał całej prawdy o nim, że nie zwierzyła się ojcu, że nie opowiedziała Octanowi i Calinowi o wszystkich ukrywanych skrzętnie przez Osulfa sprawkach Accy. Może gdyby tak długo nie taiła jego ohydnych skłonności… ale bała się… bała się, że któryś z nich targnąłby się na jego życie, sprowadzając na siebie i rodzinę w jeszcze straszniejsze konsekwencje. A teraz? Teraz nie mogła liczyć na niczyje wsparcie. Sama pośród czterech mężczyzn, z których przynajmniej jednego mogła uważać za zdeklarowanego wroga. Pozostałych nie znała i nie potrafiła odgadnąć czego może spodziewać się po nich w drodze.

Utlandsk... skąd i po co przybyli?
O ile to możliwe, swoim pojawieniem się, jeszcze bardziej wszystko skomplikowali. Owszem, doceniała to, co zrobili dla kobiet i dzieci, tym bardziej, że o ile się nie myliła, nie zdawali sobie nawet sprawy komu idą w sukurs. Pozostawali tajemnicą, której być może nigdy nie zrozumie. Bo któż mógłby przewidzieć przyszłość? Kto prócz bogów mógł dać gwarancję, że jutro o tej samej porze będą jeszcze wśród żywych. A może byłoby lepiej dla nich wszystkich, gdyby nigdy nie dotarli do celu...?

Nie zawiodła się przynajmniej na ich umiejętnościach jeździeckich. Radzili sobie doskonale z wybranymi wierzchowcami. Nie powinni więc mieć problemów w drodze. Nie pod tym względem. Patrzyła z pewnym zdumieniem, jak łatwo zyskiwali zaufanie zwierząt i z jaką delikatnością obchodzili się z nimi. Konie potrafią wiele wyczuć. Może powinna była sprzeciwić się woli Mildrith? Może Krigar powinni pozwolić im odejść własną drogą? Wrócić tam skąd przybyli?

Zdała sobie nagle sprawę na co się zdecydowała i po jak kruchym lodzie stąpa. Jeśli zawiedzie, zgubi nie tylko siebie i tych nieszczęsnych Utlandsk, ale co gorsza może sprowadzić hańbę na swój ród i klęskę na cały lud Krigar. Nie mogła już się jednak wycofać. Cokolwiek się stanie, nie cofnie się przed niczym, co mogłoby pomóc w pokonaniu i przepędzeniu Dzikich. Jeśli tak chcą Bogowie niech jej przekleństwo się dopełni.

Przymknęła oczy i wkładając w to całe swe serce i duszę, wyszeptała krótkie ślubowanie, składając je opiekunkom swego rodu.
- Disy, duchy opiekuńcze, strzeżcie mnie, bym mogła przyczynić się do zwycięstwa ludu, nad którym czuwacie, a ja obiecuję oddać wam serce pierwszej istoty, której moją własną ręką odbiorę życie. W porę ostrzeżcie mnie proszę przed moimi wrogami i weźcie w opiekę ducha mego, jeśli przyjdzie mi go oddać w wasze ręce.
Pozostały jej jedyną nadzieją i teraz tylko one mogły jej pomóc.

- Utlandsk?! - zwróciła się do Przybyszów mając nadzieję, że w jej twarzy nie dopatrzą się beznadziejności, która zagościła w jej sercu. - Astella? - wskazała gestem na wejście do kuchni kiedy zawieranie układów z wierzchowcami dobiegło końca.

Powiodła ich z powrotem tą samą drogą do ich pokojów, zachęciwszy by zabrali z nich swoje rzeczy. Straży już nie było przy ich drzwiach. Samkha nie miała wiele pracy z zebraniem i spakowaniem swojego skromnego dobytku. Wszystko czego potrzebowała, oprócz zwijanego legowiska i broni, zmieściło się w dwóch sakwach. Razem z Utlandsk zeszli na podwórzec. Czekały już na nich konie i wóz zaprzężony w srokatego, leciwego wałacha. Na koźle, skulony, siedział jeden ze sług, strzelając co rusz w ich stronę wystraszonymi spojrzeniami. Był to młody chłopak. Chwilę później dosiadł się do niego mężczyzna w sile wieku. Jednak i w jego spojrzeniu było coś niepokojącego.
Jego obecność zaskoczyła Samkhę. Nie sądziła, iż ktoś jeszcze odważy się jechać z nimi. Być może jednak, podobnie jak i jej, nie pozostawiono im wyboru.

- Eteenpäin! - krzyknęła - Ja voi jumalat varjele meitä! - dodała, kiedy otwarto przed nimi bramy. Końskie kopyta i koła wozu zagrzmiały na belkach pomostu.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)
Lilith jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:42   #54
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Dzień zapowiadał się przyjemnie. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Tempo podróży trzeba było dostosować do tempa wałacha. A wóz był mocno załadowany. Po za jakimiś pakunkami znajdował się na min żywy inwentarz. W kilku klatkach był drób, dwa małe prosiaki, jagnięta i koźlęta. Wywnioskować z tego można było, że i jakieś pokarm dla zwierząt. Tylko po co im to wszystko??
Samkha była zdziwiona hojnością królowej. Ale z drugiej strony... z drugiej strony Samkha miała nadzieję, że te dary przekonają Noituus do pomocy.

Acca jechał na czele. Co jakiś tylko czas rzucając wymowne spojrzenie w stronę powożących. Zupełnie tak jakby mu się spieszyło. Za wozem jechało trzech Utlandsk. Podróż na koniach była o wiele wygodniejsza, zwłaszcza, że to wierzchowce dźwigały też ich bagaż. Cały pochód zamykała Samkha. Trudno powiedzieć czy tak się umówili z mężczyzną jadącym na czele, czy tak wyszło.

Po kilku godzinach jazdy, zatrzymali się na krótki postój. Jakiś posiłek, a raczej suche racje żywnościowe. Opróżnienie pęcherzy i w drogę. Acca jak zwykle był pierwszy na koniu. Samkha słyszał jak różnymi epitetami obrzucił sługi. Być może w jego mniemaniu miało to sprawić, że będą się szybciej poruszać, a być może rekompensował sobie coś w ten sposób. Właściwie całe jego zachowanie mogło sugerować, że coś sobie rekompensuje. Tylko co??
Utlandsk może i nie rozumieli słów wypowiadanych prze wojownika, ale intonacja głosu była im bardzo dobrze znana. Acca wyżywał się najzwyczajniej w świecie na bogu ducha winnych mężczyznach. Czy chodziło o to, że ślimacze tępo nadawał właśnie wóz, którym oni powozili?? Ale to było normalne, zważywszy na zwierzę pociągowe i na ilość towaru na wozie.
Ale Acca nie zaniedbywał tez obowiązków zwiadowcy. Co jakiś czas wypuszczał się do przodu i wracał, rzucając zdanie lud dwa o drodze przed nimi do Samkha, ale tak zupełnie od niechcenia. Kobieta w milczeniu przyjmowała relacje swojego pasierba. Skoro dobrowolnie przyjął na siebie ten obowiązek, to czemu miała się sprzeciwiać. Do póki on nie zacznie narzucać jej swojej woli, może postępować dowolnie. Sam Acca widać był zadowolony z takiego stanu rzeczy.

Bogowie nie sprzyjali ich podróży. Krótko po postoju słońce schowało się za stalowe chmury. Zrobiło się chłodniej. A później z nieba spadł deszcz. Nie jakaś tam ulewa, ot zwykła mżawka. Z początku drzewa powstrzymywały krople deszczu. Ale po jakimś czasie i a osłona się poddała. A krople zaczęły powoli lecz nieubłaganie dosięgały ich ubrania. Mężczyźni na wozie naciągnęli na głowy kaptury i okryli się szczelniej.
Wozem w zasadzie kierował starszy z mężczyzn, ten młodszy był tylko jego pomocnikiem. Doglądał zwierząt.

Karawana zwolniła jeszcze bardziej, co z pewnością ucieszyło przewodnika, który ze wściekłością również naciągnął na głowę kaptur płaszcza i pognał konia do przodu. Wrócił do nich po znacznie dłuższej nieobecności niż wcześniej. Ale równie oszczędnie w słowach poinformował wszystkich, tych co oczywiście rozumieli, że droga przed nimi jest spokojna.

Zbliżał się wieczór, a że słońce od dawna schowane było za stalowymi chmurami, ciemniej zaczęło się robić wcześniej niż poprzednich dni. Trzeba było wybrać miejsce na nocleg. O suchym miejscu nie było mowy, ale jakieś bezpieczne to trzeba było znaleźć.

Tym razem Acca chyba postanowił skonsultować się z Samkha, gdyż zawróciwszy konia ruszył w stronę kobiety. W tym samym czasie, na trakt którym podróżowali wypadł odyniec.



Jego zachowanie było dość dziwne, bo zamiast przeciąć drogę i pobiec gdzieś dalej w las rzucił się w stronę karawany kwicząc przeraźliwie.
Koń na którym siedział wojownik wystraszył się nieco, ale jego właściciel zdołał go opanować. Gorzej było z wałachem ciągnącym wóz. Ten począł się niespokojnie rzucać, woźnica starała się jak mógł opanować wystraszone zwierzę, ale srokaty wałach nie chciał się słuchać, a dzik począł atakować końskie kopyta. W akcie desperacji, zwierzę pociągowe stanąło dęba, na ile to było możliwe z wozem, oczywiście przy okazji wywrócił wóz. Wierzchowiec Accy stał za blisko i spadając pakunki lub też wierzgające kopyta wałacha musiały go dosięgnąć, bo wywrócił się z jeźdźcem, szczęściem dla tego ostatniego nie przygniatając go, tylko zrzucając z siebie. Srokaty natomiast zerwał jakoś uprząż i uwolniwszy się pognał w siną dal.

Całość trwała jedynie kilka chwil. Pierwsza zareagowała Samkha. Wyciągnąwszy łuk, wycelowała spokojnie i posłała strzałę prosto w oko dzika. Zwierzą kwiknęło raz jeszcze i padło.

Tym czasem młodszy z mężczyzn powożących pomógł się podnieść starszemu, który niestety został lekko przygnieciony przez wóz. Szczęśliwie nic mu się poważnego nie stało. Następnie młodzieniec chciał pomóc Acce. Ten w podzięce znokautował go i ruszył w stronę woźnicy obrzucając go różnymi wyzwiskami. Starszy z mężczyzn był chyba jeszcze oszołomiony po upadku, gdyż nie zdążył się w porę uchylić przed ciosem, który posłał go na ziemię. Ale to nie wystarczyło wojownikowi, który z pełna premedytacją począł okładać go pięściami. Młodszy z powożących zdołał się już podnieść z klęczek i ruszył na pomoc starszemu. Niestety, w starci z dobrze wyszkolonym wojownikiem nie miał najmniejszych szans. Leżał ponownie w błocie zwijając się bólu, gdyż tym razem Acca uderzył go w żołądek.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:43   #55
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jak nakazywały dobre tradycje przed podróżą, prócz wypicia tradycyjnego strzemiennego (określenie jakże pasujące do sytuacji, gdy w środkiem lokomocji miał być wierzchowiec), należało się spakować i wypadało pożegnać z gościnnymi gospodarzami.
Brak tego pierwszego świadczyłby o głupocie, zaś brak tego drugiego - o mieszance wspomnianej już głupoty z brakiem kultury i dobrego wychowania.

Prowadzeni przez Samkhę ruszyli w stronę swych komnat.
No... pokoi. Nazwanie pomieszczenia mniejszego niż dziesięć metrów kwadratowych komnatą byłoby poetycką przesadą, nikomu do niczego nie potrzebną. Chociaż miłą dla ucha. Tudzież duszy, bowiem człowiek czuje się bardziej uhonorowanym gdy ktoś mu komnatę zaoferuje, a nie ciasną izbę...

Chris szedł po schodach za dziewczyną, mając okazję podziwiać jej zgrabną sylwetkę, ze szczególnym uwzględnieniem kształtnego siedzenia Krigarki, co było tym prostsze, że miał ten newralgiczny punkt na wysokości oczu.
Odpędził nasuwające się natarczywe wspomnienie sceny z sauny nie chcąc, by tamta sytuacja miała jakikolwiek wpływ na jego prywatne podejście do tutejszego świata i jego problemów. W żadnym wypadku nie powinien pozwalać, by ktokolwiek, najbardziej nawet pociągająca kobieta, miała wpływ na jego działania.
Cokolwiek czynisz mądrze czyń... a on chyba zaczął łamać tę zasadę, zauroczony sennym marzeniem. Będzie musiał trzymać ręce, a raczej oczy, przy sobie.


W pokoju nie zaszły żadne zmiany.
Wyglądało na to, że przez czas jego nieobecności nikt tu nie wchodził i nie grzebał w bagażach. Co dość dobrze świadczyło o tutejszej społeczności. W niektórych ziemskich hotelach, motelach i innych instytucjach tego typu bagaż zostałby przetrząśnięty zaraz po wyjściu gościa. O odkrytych po powrocie brakach też czasami się słyszało.
A tutaj - nic z tych rzeczy.

Jako że do spakowania nie było zbyt wiele manatków, a sprawdzenie i załadowanie broni nie zajmuje wiele czasu, zatem nim minęło parę minut Chris znalazł się na korytarzu. Wnet ruszyli z powrotem na dziedziniec, widocznie Krigar pragnęli równie szybko ruszyć w drogę, co Utlandsk.
Gdy przechodzili przez kuchnię kucharka otarła oczy rąbkiem fartucha. Jeśli dodać do tego wcześniejsze, pełne współczucia spojrzenia... Chris poczuł się nagle tak, jakby otrzymał w prezencie bilet w jedną stronę.

Strzemiennego nie było. Gospodarze nie dopisali również pod względem pożegnań. Pani domu nie zeszła, by obdarzyć ich choćby jednym spojrzeniem. Jedynie trzy czy cztery przechodzące akurat przez dziedziniec panny popatrzyły w ich stronę, ale widać było, że przypatrują się głównie jednemu z Utlandsk, temu, który najlepiej bawił się z nimi wieczorem.
Dwaj Krigar, którzy mieli im towarzyszyć jako obsada wozu, mieli miny jakby mieli jechać wozem wiozącym skazańców na szafot. Z nimi dwoma w tytułowej roli. Co dodatkowo zwiększało pełen radości nastrój, w jakim wyruszali na spotkanie z tajemniczą Noituus.

Jako że, jak już zostało to wspomniane, oszczędzona im została ceremonia związana z pożegnaniami, pozostało im tylko umocować bagaże przy siodle.
I ruszyć.


Cokolwiek złego powiedzieć by można o Accy, to trzeba było przyznać, że w roli przewodnika karawany sprawdzał się całkiem nieźle. A gdyby nie to, że jak głupiec wyładowywał frustracje czy humory na niczemu nie winnych woźnicach, to w zasadzie nie można było nic mu zarzucić.
A gdyby w opisie podróży pominąć ponurego Krigara, to całą resztę można by określić jednym krótkim słowem - fajnie.
Do czasu zmiany pogody, oczywiście. Nim ona jednak nastąpiła Chris zdążył nie tylko nacieszyć się przejażdżką, ale i towarzystwem Samkhy. W czasie krótkich chwil nieobecności Accy zdołał zamienić z nią kilka zdań i gestów, tudzież poszerzyć zasób słówek o kilka zwrotów związanych z szeroko pojętą przyrodą, garść określeń tyczących budowy anatomicznej (bez poruszania tematów związanych z różnicą płci), oraz podstawy zasad życia społecznego.
Jeśli dobrze zrozumiał, Mildrith, a raczej kuningatar Mildrth, co pewnie można było przetłumaczyć na 'władczyni' czy nawet 'królowa', była wdową mającą syna, zaś spotkany na dziedzińcu Herebeohrt okazał się ojcem Samkhy, która oprócz tego miała dwóch braci.
- Mildrith - Alana? - spytał Chris, dla którego związek między jedną a drugą kobietą był nad wyraz interesujący.
- Alana on tytärpuoli Mildrith - odparła Samkha. Co wywołało istny zachwyt Chrisa, który, niestety, nie zrozumiał najbardziej znaczącego słowa.
- Mildrith vaimo kuningas Eadgard. Alana tytär Eadgard. - Samkha cierpliwie tłumaczyła zawiłości królewskich koligacji.
Żona, córka. te słowa były już Chrisowi znane. Ponieważ Alana wyglądała niemal na rówieśniczkę Mildrith, zatem raczej nie była jej córką...
- Alana tytär Eadgard, ei tytär Mildrith - upewnił się. - Kunnigas Eadgard kaksi vaimo?
- Kyllä ja ei - odparła Samkha. - Yksi vaimo kuolla, Mildrith vaimo.
To zdaje się znaczyło, że nawet król nie miał dwóch żon na raz...

Być może Chris zdobyłby więcej informacji, ale jazda konna nie sprzyjała w dostatecznym stopniu językowi migowemu wspomaganemu grafiką, zaś odstępy między jednym a drugim zniknięciem Accy były zdecydowanie zbyt krótkie.
Poza tym o niektóre rzeczy nie wypadało pytać.
Na przykład o to, kim byli owi młodzi ludzie w saunie.


Pogoda, początkowo sprzyjająca podróży, zaczęła się nagle pogarszać.
Lecące za kołnierz krople deszczu raczej nie stanowią najmilszej formy urozmaicania podróży, chyba że ktoś aktualnie przebywa na pustyni. A że ten przypadek akurat nie wchodził w grę, każdy zawinął się w coś, co chroniło go przed deszczem.
Wóz zwolnił nieco, zaś Acca stał się jeszcze bardziej ponury. Aż dziw, jakie pokłady ponurości krył w sobie ten człowiek...
Wnet okazało się, że deszcz to nie wszystkie nieprzyjemności, jakie zechcieli im zesłać tutejsi bogowie. Nagły atak dzika zaskoczył wszystkich. Co gorsza trudno było użyć broni palnej, bo nie było wiadomo, jak zareagują na strzały krigarskie wierzchowce. Równie dobrze mogły ponieść...
Celne oko Samkhy na szczęście zapobiegło jakiemuś nieszczęściu. Pozostawało tylko złapać strachliwego srokacza...
Nim Acca zdołał się pozbierać, Chris ruszył w pogoń za uciekinierem.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:44   #56
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Post Merilla

Wszystko stało się tak nagle, wypadający z gąszczu dzik, chaos, upadek Accy, zerwanie się srokacza z uprzęży. Chris pognał za srokaczem, a Acca zaczął wyładowywać swą złość na niewinnych ludziach.

Samkha widząc, że nikomu nic się nie stało, podjechała spokojnie do powalonego zwierza chcąc sprawdzić czy już się nie podniesie. Wyglądała na zaskoczoną, kiedy nagle Acca z furią rzucił się na sługi.
- Acca, mitä sinä teet!? Ohjaa typerä käytös! - wrzasnęła do wojownika wymierzającego słudze bezlitosne razy. Ku jej wściekłości, nawet nie był łaskaw zwrócić na nią uwagi.

Dla Jana to było stanowczo za wiele. Miał w nosie tutejsze zasady. Czegoś takiego się nie robi!
Nie, w jego obecności. Rosiński zeskoczył z konia i podbiegł do Acci. Położył dłoń na ramieniu i lekko pociągnął, jednocześnie kopnięciem podcinając nogi mężczyzny. Nie wkładał w to wiele wysiłku. Nie musiał. Zadziała zasada dźwigni, podstawa wielu chwytów judo.
Acca upadł plecami na ziemię

- Välittömästi lopettaa - krzyknęła jeszcze raz Samkha zeskakując z siodła. Szczęknęło żelazo wyjmowane z pochwy, a dziewczyna jak furia ruszyła w ich stronę.

- Hoida omat asiasi nainen, kun miehet miehekkäästi käsitellessä miesten asioihin. - wywarczał przez zaciśnięte zęby Acca, by po chwili podnieść się i z wściekłością oraz z pięściami rzucić się na Rosińskiego. Czego Jan się z resztą spodziewał. Acca był jak większość spotkanych tu wojowników. Silny i agresywny... zupełnie pozbawiony finezji. Polak czuł się prawie, jak na misji ONZ w Afryce.
Jan zrobił unik przed nadlatującą pięścią wojownika, przechwycił jego ramię i pochylił się, by przerzucić Accę przez plecy. I wrogi wojownik znowu wylądował na ziemi plecami, nawet nie wiedząc co się stało.
Samkha nie zdążyła nawet dostrzec jak to się stało, kiedy Acca szerokim łukiem przemierzył jej pole widzenia i z głuchym stęknięciem wypluł powietrze z płuc, spotkawszy się z ziemią po raz wtóry. Dopiero po chwili miała czas zanalizować działania Utlandsk.

A Jan nawet się nie spocił, ale i Acca nie poddał... lecz szanse wojownika zmalały do zera, gdy do boju wtrącił się także Tim.

Szturman obserwował jak Rosiński sobie radzi z krewkim wojownikiem Krigar. Strasznie go ten mrukliwy skurwiel nazywany Accą denerwował. Gdyby nie futra i długie włosy, a także odmienny ubiór, wziąłby go za typowego sierżanta szkolenia w Korpusie Marines. Sam nie rozumiał nigdy takich zwyczajów, ale co kraj to obyczaj. I choć Jan radził sobie ze wściekłym mężczyzną całkiem dobrze, to jednak w tym przypadku zwykłe oklepywanie mogło nie wystarczyć. Zaszedł nacierającego na polaka Accę z boku i popchnął. Przekrwione oczy krigarskiego wojownika skierowały się ku niemu, a zaraz za nim masywna pięść. Tim podbił rękę atakującego do góry i z całej siły uderzył go w splot słoneczny, pozbawiając Accę oddechu. Potem nie bawiąc się w delikatność złapał za prawą ręką, wykręcając ją do zewnętrznej strony ciała wojownika by następnie drugą ręką uderzyć z boku w wyprostowany łokieć Krigara. Trzask łamanej kości był bardzo głośny, podobnie jak okrzyk zwijającego się z bólu Accy. Przynajmniej stracił wolę walki, no i przez kilka miesięcy nie uniesie tego swojego miecza.


Rosiński słysząc trzask łamanej kości dodał z dezaprobatą.- Przesadziłeś. I co my teraz... nie wiadomo, czy za kolejnymi krzakami nie czai się banda dzikusów. A z tym złamaniem nie będzie już taki sprawny.

- On przesadził... i nie odpuścił by Ci tak łatwo - odparł Tim.

Samkha stanęła z dobytym mieczem pomiędzy Utlandsk, a leżącym wojownikiem. Wydawać się mogło, że wahała się przez chwilę, po czym przyklęknęła i wymierzyła ostrze w jego gardło. Wymiana zdań, jaka przy tym między nimi nastąpiła nie pozostawiała wątpliwości, że niewiele brakuje by dokonało swego dzieła.

-Poradziłbym sobie. Za duży z niego furiat, by mógłby być wymagającym przeciwnikiem. -wzruszył ramionami Jan, spoglądając na Samkhę, która właśnie łajała Accę.

- Może faktycznie przesadziłem - odpowiedział podobnym wzruszeniem ramionami - przynajmniej mamy go na jakiś czas z głowy.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:46   #57
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Nic nie zapowiadało kłopotów. Posuwali się w stałym rytmie bez niepotrzebnych przestojów, ale też bez specjalnej werwy, co jak dało się zauważyć nie wprowadzało Accy w zachwyt. Jakoś niezbyt rozumiał, albo nie chciał zrozumieć, że nie ma szans na zwiększenie tempa jazdy z obładowanym darami wozem, telepiącym się po ubitym wprawdzie lecz niezbyt równym, leśnym trakcie. Cierpieli na tym głównie woźnica i jego pomocnik. Od samego początku podróży jej pasierb wyglądał na rozdrażnionego, nie miała więc nic przeciwko, że ambitnie objął dziś rolę przewodnika i zwiadowcy. Znał doskonale drogę, którą się posuwali, uznała więc, iż będzie to doskonały sposób, aby jeszcze jeden dzień spędzić z dala od jego złośliwości i opryskliwości. Miała nadzieję, że wystarczająco przejął się swoją rolą w spełnianiu zleconej im misji i jak dotychczas jego zachowanie nie budziło w niej żadnych zastrzeżeń. Mogła się jednak spodziewać, że nie potrwa to zbyt długo.

Na razie jednak czas, kiedy Acca znikał wypuszczając się na zwiad mogła poświęcić na podziwianie piękna rozbudzającej się już na dobre wiosny. Tak, jak lubiła i tak, jak zawsze robiła to w rodzinnych stronach. Niestety każdy krok oddalał ją od grodu ojca odbierając pewną dozę radości z tych krótkich chwil kiedy, odczuwała prawdziwą wolność. Zastanawiała się, jak piękne mogłoby być jej życie, gdyby nie ten...

Wszystko wskazywało jednak na to, że Bogowie postanowili inaczej. Może już od dawna przygotowywali ją na ten moment. Być może odebrali jej wszystko, aby przywykła do myśli i przekonania, że nie jest jej pisane życie, jakie na ogół wiodły setki innych kobiet. Nie na próżno znalazła swoje miejsce wśród wojowników, a nie przy krosnach i kądzieli w otoczeniu rodziny i dziatek. Nie na próżno nie stało się jej działem zaznawanie szczęścia w stadle. Wojna przybierała na sile, a wróg coraz to dalej wciskał się w głąb kraju. Wojowie ruszali w bój i coraz liczniej nie powracali do domów. A teraz jeszcze ten spalony gród. Czara goryczy przelewała się. Może ona także już nigdy nie zobaczy rodziny ani swego domu? Jeśli taka będzie wola bogów... byleby zwiększyć szansę na pokonanie i wypędzenie Hirviö. Byleby wyniszczyć ród potworów w ludzkiej skórze.

Z ponurego zamyślenia wyrywał ją co jakiś czas głos Chrisa. W czasie obecności Accy dyplomatycznie zachowywał dystans, jakby czuł podświadomie, że rozmawiając z nią, podsyca jedynie złość woja. Kiedy jednak Acca znikał, niemal natychmiast zrównywał swojego wierzchowca z jej klaczą i jak gdyby nigdy nic, uśmiechając się powracał do przerwanego wątku. Było to nawet dość zabawne i ... przyjemne. Fascynował ją w pewien sposób. Czuła jednak, że pod tą miłą i niegroźną na pierwszy rzut oka powierzchownością, kryje się coś więcej. Coś, z czym nie byłoby przyjemnie ani bezpiecznie spotkać się w przypadku nieoczekiwanej konfrontacji. Wolałaby mieć go za sprzymierzeńca u swego boku, niźli wroga za plecami. Ale cóż... wszystko jeszcze było możliwe...
Zaskakiwał ją także entuzjazm z jakim poszukiwał każdej informacji i chłonął zdobywaną wiedzę. Jego zasób słów, którym posługiwał się w tych krótkich, wykradanych chwilach rozmów, był zdumiewający. Wszak, jeśli miała dać wiarę oficjalnym wieściom, przebywał wśród ludu Krigar zaledwie trzeci dzień.

Wkrótce po krótkim popasie pogoda znacząco się popsuła, a i humory podróżnych nieco podupadły. Ciemne chmury zakryły niebo, a szum w listowiu świadczył iż zaczęło mżyć. Nie musieli czekać długo zanim grube krople ściekające z koron drzew zaczęły najpierw pojedynczo, a potem całymi strugami sączyć się na ich głowy. Czym prędzej zarzuciła na siebie płaszcz i przykryła głowę kapturem. Nie liczyła, że starczy tego na długo, lecz na razie i ta marna osłona była lepsza niż nic. Trakt zaczął rozmiękać, a człapiące coraz wolniej końskie kopyta rozchlapywały błoto. Woda już dawno zaczęła przenikać przez okrycie Samkhi, nasączając z wolna odzież i wychładzając ciało. Póki byli w ruchu jeszcze można to było jakoś znieść, ale zważywszy, iż wieczór nadchodził szybkimi krokami, trzeba było pomyśleć o jakimś schronieniu na noc. Najlepiej w miarę suchym, co w lesie nie było takie proste. Acca roztrząsał chyba te same dylematy, gdyż porzuciwszy swe miejsce na czele pochodu, zawrócił wyraźnie zmierzając ku niej. Już niemal otwierał usta, gdy w chaszczach rozległ się narastający łoskot roztrącanych zarośli, łamanych gałęzi i tratowanej ziemi...

Na trakt wypadł odyniec i dostrzegłszy ruch na trakcie, łypiąc przekrwionymi ślepiami, fucząc wściekle i kwicząc ruszył na spłoszone wierzchowce. Nie było czasu na zastanawianie się. W każdej chwili zabójcze szable rzucającego się dzika mogły dosięgnąć i rozpruć końskie brzuchy lub połamać im nogi. Najpierw wierzchowiec Accy, a potem wałach w zaprzęgu stanęły dęba. Wóz runął na bok wywracając jeźdźca, zrzucając i przygniatając woźniców swym ładunkiem. Srokacz zerwany z zaprzęgu poniósł. Ludzie, którzy dostaliby się w zasięg kłów i racic odyńca nie mieliby większych szans na przeżycie. Musiała działać szybko, niemal odruchowo. Furkot wypuszczonej strzały i śmiertelny kwik dzika zlały się w jedno...



* * *
Acca oszalał...
Jednym ciosem powalił młodego sługę, który próbował pomóc mu dźwignąć się z błota i klnąc na czym ziemia stoi ruszył na woźnicę. Rozpętało się istne piekło. Nie rozumiała, co go tak rozwścieczyło. Cały dzień mścił się na bogom ducha winnych sługach, lecz teraz jego zachowanie przeszło wszelkie granice przyzwoitości.
- Acca, co ty wyprawiasz?! - wrzasnęła. - Panuj nad swoim zachowaniem, głupcze!
Na nic. W zapamiętaniu wciąż pastwił się nad starszym mężczyzną, bez skrupułów wykorzystując swoją przewagę.

Jan zareagował pierwszy. Kilka kroków i już był przy wojowniku. Nie zauważyła nawet, jak to się stało, kiedy Acca wywinął potężnego orła i z chlupotem łupnął plecami w rozdeptane błocko.
- Natychmiast przestańcie! - Zeskoczyła z siodła i dobywszy miecza ruszyła na mężczyzn, nie wiedząc jeszcze kogo wesprzeć, a przeciw komu stanąć. I może miałaby trudniejszy wybór, gdyby nie słowa wywarczane przez pasierba:
- Nie wtrącaj się kobieto, kiedy wojownicy po męsku załatwiają swoje męskie sprawy.
Po raz wtóry runął na drobniejszego od siebie Utlandsk, jak gdyby samą swoją masą chciał go zetrzeć w proch. Przeliczył się. Długim łukiem przeleciał nad Janem i gruchnął ponownie na ziemię rozchlapując błoto na prawo i lewo. Nie liczyła ile razy jeszcze z podobnym skutkiem próbował dopaść swego przeciwnika. Nie słuchał jej propozycji, aby nie pogrążał się i poddał, nie wstając już po kolejnej z serii porażek.

Dostrzegłwszy, iż Jan robi z nim co chce i wcale nie zamierza uczynić mu większej krzywdy, postanowiła pozostawić sprawę rozstrzygnięcia sporu w jego sprawnych rękach. Skończyłoby się to może jedynie zmieszaniem Accy i jego honoru z błotem, gdyby jego niezmordowana zapalczywość nie zniecierpliwiła drugiego z Utlandsk. Może gdyby spostrzegła na co się zanosi, zareagowałaby inaczej. Nie spodziewała się jednak takiego ataku. Trzask łamanej kości i krzyk bólu Accy nie pozwolił jej przyglądać się temu obojętnie. Z dobytym mieczem stanęła pomiędzy Obcymi, a wijącym się w błocie wojownikiem. Bądź co bądź to był Krigar, członek jej rodu, syn jej męża. Nie mogła pozwolić, by go ranili, lub co gorsza zabili w jej obecności.

- Zabij ich! - wył, ściskając złamaną rękę.
- Milcz! - huknęła. - Sam jesteś sobie winien! Mamy ich zaprowadzić do Wiedźmy, a ty zrobiłeś wszystko, żeby to utrudnić. Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, to Ciebie zabiję!
Nie panując już nad sobą przyklęknęła nad leżącym pasierbem przytykając ostrze miecza do jego gardła.
- Zdrajczyni! – wysyczał czując, jak skóra ugina mu się pod ostrym sztychem.
- Odszczekasz to gadzi pomiocie – odwdzięczyła mu się z zimną pewnością w głosie. – Jeśli jest między nami zdrajca, to ty nim jesteś. Po co ruszyłeś z nami? Czego chcesz? Szukasz śmierci?
- A więc to tak! Zaplanowałaś to sobie, dziwko! Tak łatwo chcesz się mnie pozbyć? – roześmiał się nerwowo. - Co im za to obiecałaś? Już w domu Mildrith zdążyłaś rozłożyć przed nimi nogi, prawda?! – ryknął obłąkańczo. Przy każdym słowie krople śliny bryzgały z jego ust.
- Zamilcz głupcze. – Głos miała cichy, spokojny, lecz jej twarz wykrzywił grymas nienawiści. – Wsie Osulfa pełne są twoich bękartów, a ty śmiesz mnie oskarżać? Kąsasz, jak wąż… wypuszczasz jad, jak żmija. Dobrze wiesz, że w przeciwieństwie do ciebie szanuję pamięć Osulfa i…
- Kłamiesz! Wszystkich nas zabijesz! Chcesz tylko jednego! Powiedz mi, tak w tajemnicy – wysyczał głośnym szeptem. - Brali cię po kolei suko… czy wszyscy na raz?
- Jesteś chory Acca, chory śmiertelnie. Ciebie zabije to, co urodziło się w twojej chorej głowie.
- Prędzej ty sama zdechniesz! – wrzasnął szarpnąwszy się i plunął jej w twarz. – Bogowie są sprawiedliwi!
Ręka Samkhy drżała coraz mocniej na rękojeści miecza, który wyrył cienką, czerwoną kreskę na gardle leżącego mężczyzny.
- Chciałabym Acco, żeby już objawili swoją sprawiedliwość – jej głos przepełniał ból. Uniosła w górę miecz chwytając go oburącz z wyrazem twarzy zmieniającym ją w maskę bez uczuć. Była tak blisko… tak niebezpiecznie blisko… Purpurowa chmura przysłoniła jej wzrok. Spowiła umysł.
- Na co czekasz zdziro? Pchnij! Ale zastanów się, jak chcesz się z tego wyłgać? Jak się wytłumaczysz przed Królową?
Słowa przedarły się przez zasłonę, oddając światu naturalne barwy. Wróciła jasność myślenia. Spojrzenie znów stało się przytomne.
- Boisz się suko! To dobrze – roześmiał się. - Powinnaś się bać…

Ostrze opadło z chrzęstem wbijając się w mokrą ziemię tuż przy twarzy podleca. Sapnął zaskoczony, patrząc na chwiejącą mu się przed oczyma klingę. Dziwiąc się jak gdyby, że stracił tylko spory kosmyk mokrych, unurzanych w błocie włosów. W sekundę później jego twarz odskoczyła na bok, trafiona mocnym uderzeniem,
- To za sukę, kundlu sparszywiały. Mamuny pewnie podmieniły cię w kołysce, bo nie wierzę, by Osulf mógł ze swych lędźwi wydać takie ścierwo.
Samkha wstała i wyszarpnąwszy miecz, wytarła go w płaszcz i schowała do pochwy przy pasie. Podniosła odcięty kosmyk włosów. - A to przekażę Wiedźmie. Ona będzie wiedziała, co z tym zrobić - wyszczerzyła się złowróżbnie w udającym uśmiech grymasie.

- Chłopcze mamy jakąś okowitę? – zwróciła się do młodego sługi z troskliwością opatrującego już swojego pobitego towarzysza.
- Tak, Pani! – odparł głosem przepełnionym drżącymi nutami.
- Dawaj!
Spojrzała mu w twarz, kiedy pędem przybiegł z zalakowanym gąsiorkiem. Miał łzy w oczach, choć nie poważył się ich na nią podnieść. Wyrwała korek z gąsiora i pociągnęła nosem.
- Pij! – przykazała przytykając szyjkę naczynia do ust Accy, nie zwracając uwagi na jego przekleństwa. – A ty go przytrzymaj…
- Precz! – wrzasnął dziko na młodzika, usiłującego chwycić go za ramię złamanej ręki. Strząsnął z siebie jego niepewne dłonie. Chłopiec skulił się, jakby oczekiwał kolejnego uderzenia.
- Nie bój się, już nikt was nie będzie bił. To twoja rodzina? – kiwnęła w stronę woźnicy.
- Tata – szepnął.
- Wracaj do niego – odpowiedziała czując, że gniew znowu bierze nad nią górę. – A ty pij i nie ośmieszaj się jeszcze bardziej. Spróbuję to nastawić... - zimno warknęła do woja rozpruwając mu oblepiający mu zniekształcone nienaturalnie ramię, ubłocony rękaw.
- Nie dotykaj mnie! - wrzasnął.
- Jak chcesz - odsunęła się. - W nocy dostaniesz gorączki, a rano będziesz wył z bólu... wybór należy do ciebie. Mnie jest wszystko jedno, ale wierz mi jeśli w nocy albo jutro usłyszę chociaż słowo skargi, każę cię zakneblować. - Podniosła się, zbierając się od odejścia.

- Zaczekaj! -usłyszała, zaledwie zdołała uczynić kilka kroków. - Zaczekaj, mówię.... Zrób to.
Nie zatrzymała się. W końcu i tak musiała przygotować łupki i bandaże. Zamilkł, ległszy na powrót w błocie. Wyglądał żałośnie... brudny, mokry i upokorzony...i prawdę mówiąc sprawiło jej to sporą satysfakcję.
Wróciła z odpowiednimi deszczułkami i kiwnąwszy znacząco na dwóch Utlandsk dała im gestem znak, by przytrzymali pokiereszowanego mężczyznę. Nie zamierzała się z nim cackać. Wciśnięty między zęby Accy kawałek zwiniętej w rulon skóry stłumił jego bolesny krzyk, kiedy kość wróciła na swoje miejsce. Kiedy unieruchamiała kończynę ucichł w końcu, a potem zwiotczał. I dobrze, miała dość jego przekleństw i oskarżeń.

Z wyrazem obojętności na twarzy, sztywnym krokiem podeszła do wywróconego wozu. Przez chwilę stała wpatrując się w leżący na ziemi toporek o długim stylisku. Podniosła go i podszedłszy do padłego dzika, uniosła topór wysoko nad głowę. Z rozmachem opuściła jego ostrze. Z głuchym łoskotem pękających kości zagłębiło się w mostku zwierzęcia. Wyszarpnęła je i rzuciwszy niepotrzebne już narzędzie na ziemię, klęknęła dobywając noża.

W pierwszej chwili pomyślała, że tylko jej się wydawało.
Pogmerała jednak jeszcze raz w gęstej szczecinie na grzbiecie dzika. Wyczuła lepką wilgoć i wystającą z małej rany ułamaną, grubą jak palec drzazgę. Szukała dalej. Obmacując grzbiet trafiła na twardy, zakończony lotką promień strzały. Chwyciła dzika za nogi. Był za ciężki. Zawołała chłopaka. Z wysiłkiem odwrócili go na drugi bok. Druga tkwiła tuż za żebrami, a zaraz obok -trzecia, złamana w połowie. Wyciągnęła ją z cielska zwierzęcia. Przeniosła wzrok z topornie wykutego grotu na puszczę tam, skąd wybiegł dzik...
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 24-08-2010 o 13:36.
Lilith jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:47   #58
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Zdawać by się mogło, że szkapa zmęczona całodziennym ciągnięciem wozu da się złapać po paru minutach pogoni. Widać jednak pojawienie się dzika wyzwoliło w srokaczu jakieś ukryte do tej pory siły. Koń popędził jak szalony drogą, by po paru chwilach skręcić w prawo i zniknąć z oczu Chrisa w przydrożnych zaroślach. Jakby na leśnej drodze było mu niewygodnie...

Wbrew wszystkiemu nie deszcz był powodem kłopotów z odnalezieniem zbiega. Jak to niekiedy bywa, las idealnie nadawał się do szybkiej jazdy dla liliputa siedzącego na kucyku, natomiast osoba wzrostu dość sporego i mająca pod siodłem coś od pony znacznie większego co krok stawała przed przeszkodami.
Zupełnie jakby Chris znalazł się w zaczarowanym lesie... Złośliwym lesie. Przed srokaczem droga stale stała otworem, natomiast natychmiast zamykała się zaraz za jego ogonem. Krzaki i drzewa tworzyły zwarty front skierowany przeciw ścigającemu.
No, może nie do końca zwarty, ale nieco utrudniający życie. oczywiście, jak przystało na doświadczonego jeźdźca i tropiciela, Chris mógł jechać pochylony w siodle i wpatrywać się w ziemię, by znaleźć ślady uciekiniera, ale i tak okazywało się, że co krok trzeba zbaczać, by nie oberwać konarem i nie znaleźć się na ziemi. Na filmach wyglądało to bardzo malowniczo i z reguły wywoływało uśmiech. Jakby nikt nie potrafił się wczuć w rolę nieszczęsnego jeźdźca.
W praktyce wyglądało to ciut gorzej, bowiem głównego bohatera tej scenki czekałyby nie salwy śmiechu rozbawionej widowni, ale solidny guz i obolałe kości, jeśli nie coś gorszego.
A srokacz jakoś nie zamierzał się zatrzymywać, chociaż przerażenie spowodowane atakiem dzika już dawno temu powinno się skończyć.
Całkiem jakby doszedł do wniosku, że ma dość ciągnięcia wyładowanego wozu i bata traktującego jego grzbiet. Że na swobodzie będzie mieć o wiele lepiej. Jakby wypiął się na swego dawnego pana i z wypisanym na zadzie hasłem 'Niech żyje wolność!" ruszył w świat owej wolności zakosztować.
W zasadzie nie można mu się było dziwić.
Kto by chciał ciągnąć wóz za garść owsa czy siana. Lepiej było pobrykać po łąkach...

Srokacz zwolnił, ale tylko na chwilę. Nim Chris zdążył się dostatecznie zbliżyć wredna szkapa znów ruszyła przed siebie, jakby ponownie zaatakował ją tamten odyniec.
Myśli Chrisa zmieniły nieco kierunek.
Dziki zwykle nie atakowały bez powodu, a oni nie napatoczyli sie na lochę z małymi, ani tez nie wpakowali się na tereny, które dzik uznawał za swoje. Co go zatem napadło?
Wielki szerszeń ugryzł go tuż pod owłosionym ogonem, czy też ktoś lub coś go spłoszyło? Ludzie?
Jeśli to byli myśliwi, to nie powinni zrezygnować z pościgu. Dzik, szczególnie taki wielki, pozostawiał ślady czytelne dla każdego wprawnego łowcy. Chyba że jacyś chłopcy wybrali się do lasu...

Chris pochylił się, unikając kolejnego nisko zwisającego konaru, a potem przyspieszył.
Gdzieś na północy rozległo się odległe, lecz dobrze słyszalne wycie. Wyprzedzający Chrisa uciekinier widocznie usłyszał je równie dobrze, bo skręcił nagle, jakby chcąc się oddalić od potencjalnego niebezpieczeństwa.
Na szczęście nie biegł już tak szybko, jak na początku.

Najpierw uciekinier, potem uciekający przecięli trakt i ponownie zagłębili się w las, tym razem po lewej stronie drogi.
Zapewne jakis złośliwy leśny duszek zaplątał się w grzywę tamtego konika i namawiał go do ucieczki, w dodatku wskazywał mu najgorszą (z punktu widzenie Chrisa) drogę, bowiem przedzieranie się przez młodnik nigdy nie należało do jego ulubionych rozrywek.
- Kogaan omaa maji-aya'aawish! - syknął w końcu rozeźlony Chris. Uganianie się ponad pół godziny za samowolną szkapą to była już lekka przesada.

Może duch, który opętał durnego konia był poliglotą i zrozumiał... W każdym razie srokacz zwolnił, a potem stanął, zachowując się przy tym tak, jakby nigdy nie wpadł na pomysł wykonywania szalonych biegów przez las.
Chris odetchnął z ulgą, składając ciche podziękowanie wszystkim dobrym duchom, tudzież Losowi i Fortunie. Chwycił srokacza za resztki uprzęży i pociągnął go w stronę drogi.


Zapach, jaki nagle doleciał do jego nosa zdecydowanie nie należał do gatunku 'naturalnych'.
Nie ma dymu bez ognia, jak mówiło znane powiedzenie. Nie do końca słuszne, ale w większości wypadków sprawdzające się.
Co prawda ogień mógł powstać od uderzenie pioruna, ale burzy w tej okolicy nie było, przynajmniej ostatnio.

Dymne ostrzeżenie dotarło do Chrisa w ostatniej niemal chwili. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i wpakowałby się na wartowników, pilnujących ukrytego w lesie obozowiska.
Jeśli kiedyś mierzono by szybkość zsiadania z konia, Chris z pewnością miałby miejsce na podium. Przy obozowych ogniskach, od Zatoki Hudsona po Góry Skaliste, krążyły opowieści o głupcach, co konno udawali się na zwiady. I o smutnym losie owych zwiadowców.
Chris nie zamierzał dołączać do bohaterów owych opowieści.

Nawet gdyby to były szałasy Krigar, to mógłby mieć pewne kłopoty. Ale sądząc po wyglądzie wartowników...
Tu w ogóle nie było nic do sądzenia. Na straży obozu, na szczęście niezbyt czujnie, stali Hirviö.
Chris cofnął się o kilkanaście metrów i przywiązał konie do niewysokiego drzewka. A potem ruszył w stronę obozu.
Nie miał zamiaru podchodzić zbyt blisko. W końcu nie chciał podsłuchiwać, o czym tamci rozmawiają, tylko sprawdzić, ilu mniej więcej jest tamtych - dziesięciu czy dwudziestu. A może stu?

Wartowników, na pierwszy rzut oka przynajmniej, było czterech. Jeden pilnował ogniska, dwóch snuło się po obrzeżach obozu, patrząc bardziej w stronę szałasów niż zwracając uwagę na otoczenie. Czwarty oparł się o drzewo i wyglądał, jakby drzemał na stojąco.
Chris wycofał się, najciszej jak mógł.
Dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów wskoczył na siodło.
Parę minut później był już na drodze i pędził w stronę towarzyszy.

Chris wrócił wspomnieniem do widzianego przed chwilą obozowiska. Dokładnie nie sprawdził, bo i jak, ale miał wrażenie, że w obozie mogło mieszkać około dwudziestu Hirviö. Czy byli na miejscu? Może, ale równie dobrze mogli rozleźć się po okolicy. Jeśli to oni spłoszyli dzika, to dziwne by było, gdyby za nim nie popędzili. A wtedy bez problemów mogli natknąć się na wóz i towarzyszących mu ludzi.
A to by nie było zbyt wesołe...
Trzeba było jak najszybciej ostrzec pozostałych. Sięgnął po krótkofalówkę.
Urządzenie działało, ale z głośniczka dobywały się tylko trzaski. Albo był za daleko, albo też żaden z tamtej dwójki nie pomyślał o uruchomieniu swego urządzenia. A może jedno i drugie.
Przyspieszył.

Droga do wozu była znacznie krótsza, niż pościg za uciekającym koniem. Po kilkunastu minutach zobaczył wóz, już znajdujący się w prawidłowej pozycji, czyli na czterech kołach. Wszystkie pakunki znajdowały się na wozie, zaś Jan i Chris, przy pomocy młodszego z woźniców, przyprzęgali kolejnego wierzchowca, niezbyt zachwyconego z degradacji do roli konia pociągowego.
Co ciekawsze, nigdzie nie było widać ani Samkhy, ani Accy...
 
Kerm jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:49   #59
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
- Hirviö...
Okrągłe z przerażenia oczy sługi wpatrzyły się w nią natarczywie, jak gdyby widział przed sobą ucieleśnienie własnej śmierci. Niemal przestał oddychać.
W ciągu kilku chwil ona sama także trwała w bezruchu, bacznie przypatrując się skrajowi lasu po lewej stronie traktu. Niezbyt długo, by nie wzbudzić ewentualnych podejrzeń, gdyby wróg już zajął tam swoje stanowiska. Zbyt dużo czasu stracili. Zmierzchało, deszcz szumiał w gałęziach drzew, wiatr i strugi wody poruszały ich koronami i liśćmi krzewów przy drodze. Nawet wytrawnemu tropicielowi nie byłoby łatwo stwierdzić czy gdzieś tam w puszczy ktoś już nie brał ich na cel. Coś jednak dodawało jej otuchy. Ptactwo spłoszone niedawnym tumultem i wrzaskami Accy, od jakiegoś czasu na powrót podjęło swoje leśne trele i nic nie wskazywało na to, by w puszczy znajdowało się coś, co mogłoby je płoszyć. Może nie było jeszcze za późno...

Wszystko obracało się przeciwko nim. Dwóch rannych niezdolnych do obrony. Utrata zwierzęcia pociągowego i zerwana uprząż. Przewrócony wóz. Nadchodząca noc i deszcz... W dodatku Chris gdzieś zniknął pogoniwszy za srokaczem. Co jeszcze sprowadzą na nich nieprzychylni bogowie? Co spowodowało ich gniew?
Z błyskiem złości w oku spojrzała na Utlandsk. Stracili przez nich jedną parę rąk zdolnych do obrony. Obcy nie musiał łamać ręki wojownikowi. Widziała to, była pewna, że zdołaliby poskromić go inaczej.

Musiała działać.
Jan, nie czekając na zachęty sam zabrał się za podnoszenie wozu, zaprzęgając do pomocy swojego Myrsky i wierzchowca Accy.
Gdzieś tam z puszczy mogli w każdej chwili nadejść Hirviö. Może gdyby poszła tropem dzika, udałoby jej się sprawdzić czy Dzicy tropiciele poszli za nim. Jeśli natknęłaby się na nich, postarałaby się opóźnić pościg, albo nawet wyeliminować wrogów.

- Jak masz na imię? - spytała zesztywniałego ze strachu chłopaka.
- Arth, pani - odpowiedział, kilka razy zaczerpnąwszy głęboko powietrza.
- Arth - powiedziała patrząc mu głęboko w oczy. - Pomożesz Utlandsk dotrzeć do wioski. Twój ojciec i Acca potrzebują opieki. Jeśli nie wrócę, niech Utlandsk odejdą własną drogą. Ostrzeż ich, aby nie wracali z Accą do grodu. Nie ufam mu. Jestem niemal pewna, że próbowałby się mścić na nich za to, co mu uczynili. Pamiętaj, że wystąpili w obronie twego ojca i ciebie. Winieneś im wdzięczność. Ty i ojciec też uważajcie na siebie. Świadkowie nie są mu do niczego potrzebni. Rozumiesz?
- Tak, pani! - przytaknął skwapliwie.
Przyklęknęła przy dziku kiedy Utlandsk podnosili wóz i zbierali rozrzucony ładunek. Zagłębiła dłoń w rozpłatanym boku zwierzęcia odginając podcięte żebra. W umazanej krwią zwierzęcia dłoni trzymała jego serce. Szybko owinęła je w wyciągnięty z sakwy kawałek wyprawionej skóry i schowała go z powrotem. Składanych duchom przysiąg nie można lekceważyć.
- Pozbierajcie rzeczy na wóz, zaprzęgnijcie wolne konie i jedźcie do wioski - wróciła do instruowania chłopaka. - Natychmiast.

Sama podeszła do pobitego sprawdzając jak się miewa. Było źle. Nie mógłby nawet samodzielnie stanąć na nogach. Rozbita, pokrwawiona twarz i zapuchnięte powieki, przez które prawie nie widział. Prawdopodobnie Acca złamał mu nie tylko nos, ale i żebra. Pasierb nadal był nieprzytomny.
- Utlandsk! - zwróciła się do Obcych. Musieli wiedzieć, co im grozi. Nie znali tylu słów, co Chris, ale coś zrozumieć powinni. Pokazała im strzały wyciągniętej dłoni wskazując na dzika. - Hirvio! Utlandsk ja Krigar astella! Leof - wskazała na poranionego woźnicę - ja Acca - gestem wskazała wóz.

Postawienie wozu poszło gładko, lina wspinaczkowa, której nie przeciąłby żaden tutejszy miecz, znów nie zawiodła Jana. Była to lina o wzmocnionym splocie i dlatego była cenna. Jan odwiązał ją i pieszczotliwie zwijał, gdy odezwała się Samkha, zbierając i wrzucając w pośpiechu na wóz, kilka mniejszych pakunków. Wyłapał ze słów... Hirvio, ale jakoś nie wywołało to u niego niepokoju. Głównie dlatego, że byli ryzykiem wliczonym w tą wyprawę. Niemniej ryzykiem, którego nie można było lekceważyć.
Pozostało, z młodym pomocnikiem i Timem, najpierw ułożyć na wozie starszego woźnicę, potem Accę. Dziewczyna korzystając z chwili, kiedy uwaga Utlandsk skoncentrowała się na rannych, podeszła cicho do swojej klaczy i zabrawszy łuk z kołczanem, niepostrzeżenie wycofała się ku ścianie lasu znikając bez szmeru w zaroślach.
Żołnierze wkrótce uporali się z obydwoma rannymi, chcąc jak najszybciej ruszyć dalej. Jan dosiadł konia i przełożył beryla tak, by mógł bez problemu sięgnąć po karabinek. Pozostało ruszyć w drogę. Ale Samkhę gdzieś wcięło. Rosiński rozejrzał się dookoła po czym miał krzyknąć za dziewczyną, ale jaki to miało sens?
Zawrócił konia w kierunku, w którym ostatnio widział Samkhę, by się rozejrzeć za śladami, które gdzieś musiała przecież pozostawić.
Zeskoczył z konia i zaczął poszukiwać świeżego tropu dziewczyny.

* * *

Samkha nie miała zbyt wiele czasu. Nadciągał zmierzch. Jeszcze chwila i jakiekolwiek ślady w gąszczu puszczy przestaną być widoczne. Pora dnia ani aura nie sprzyjały jej, lecz miała świadomość, iż także jej wrogom utrudniały życie. Starała się poruszać cicho, a szeleszczący w gałęziach wiatr i uderzające o liście krople deszczu zagłuszały dodatkowo jej kroki. Sądziła, że Hirvio, prawdopodobnie tropiący postrzelonego przez siebie odyńca, nie zachowają aż tyle ostrożności. Mimo, że zaszła już dość daleko, nie dostrzegła ani nie dosłyszała niczego niepokojącego. Musiała wracać. Niedługo las ogarnąć miała ciemność nocy, pod zasłoną której władzę nad tym miejscem obejmą inne istoty, groźniejsze od dzikich zwierząt i Hirvio. Oddalanie się od traktu mogło się skończyć dla samotnego wędrowca czymś znacznie gorszym niż śmierć z ręki człowieka czy od pazurów i kłów bestii.

Przesunęła dłonią po sporym wybrzuszeniu na spodzie sakwy. Potrzebowała przychylności duchów i jak najszybciej musiała dotrzymać złożonego ślubowania. Miała nadzieją, że zrozumieją, dlaczego nie może zrobić tego teraz. Wzdrygnęła się nagle. Daleko, na północy rozległ się niepokojący głos - ponure wycie wilka. Samkha uzmysłowiła sobie, że ten sam dźwięk słyszała, gdy składała rękę Accy. Czy to znak? Duchy posługiwały się wieloma znakami, a ich ścieżki bywały kręte, zaś przesłania często niezrozumiałe dla człowieka, któremu się objawiały. Zwinęła dłonie i przystawiwszy je do ust wydała z siebie wilczy przeciągły zew. Stała bez ruchu nasłuchując. Odzew rozległ się tym razem bliżej, znacznie bliżej. Jeszcze raz powtórzyła wezwanie, kończąc je przeciągłą wibrującą nutą. Odpowiedział. Zaproszenie na łowy zostało przyjęte?

Nadszedł czas na wycofanie się ku traktowi. Nie dbała już o zachowywanie podobnej, jak przy tropieniu czujności. Wracała niemal biegnąc przez knieję, przeskakując nad przeszkodami i prześlizgując się, jak kot między stającymi jej na drodze zaroślami. Między koronami drzew dostrzegła nieco więcej szarego nieba. Trakt był już o kilka kroków od niej. Zwolniła. Jeśli Utlandsk zdążyli wyruszyć, wóz mógł już być daleko na przedzie. Wybierała więc drogę tak, by go nieco wyprzedzić. Wychynęła ostrożnie zza pnia wypatrując potencjalnego niebezpieczeństwa. Cisza. Zbadała grunt, ostrożnie wychodząc na trakt. Nie było na nim śladów kół. Za to odkryła odciski kopyt dwóch podkutych koni, zmierzających wprost do miejsca, gdzie powinni być teraz Utlandsk z rannymi i wozem.

Zmierzając w ich kierunku skrajem zarośli, nasłuchiwała i wypatrywała ostrzegawczych znaków. Zatrzymała się, dostrzegłszy gotowych do drogi, nieco zdezorientowanych chyba ludzi. Czekali? Był wśród nich także Chris ze zbiegłym srokaczem. Przekonawszy się, iż podczas jej nieobecności nie zaszło nic groźnego zagwizdała cicho, zanim porzuciła przekradanie się lasem i wyszła ku nim na skraj drogi.
- Samkha... - powiedział Chris i powoli opuścił broń.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)
Lilith jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:55   #60
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Chris nie uzyskał od swoich towarzyszy informacji gdzie i kiedy zniknęła Samkha. Właściwie dziwne wydawać mogło się, że zniknęła tak nagle. Niemniej jednak, przynajmniej Kanadyjczyk, nie miał czasu na roztrząsanie tej sprawy akurat teraz.
- W lesie jest obozowisko Dzikich. - Przeszedł od razu do konkretów. W sumie nie było na co czekać. W tym samym czasie pojawiała się i Samkha. Ale to Kanadyjczyk pierwszy wspomniał o Hirviö.
Nastąpiła wymiana zdań, co należy zrobić w takiej stacji. Pierwotnie ustalono, a właściwie trzech Utlandsk ustaliło między sobą, że najlepiej jest ominąć obozowisko. Czyli trzeba znaleźć inną drogę. Niestety, Samkha poinformowała ich z rozbrajającą szczerością, że nie ma innej drogi. Wyszło na to, że trzeba przemknąć się koło Dzikich. Z wozem, rannymi?? Raczej niewykonalne.
Odwrót był niemożliwy.
Rosiński wzdrygnął się gdy padła propozycja zaatakowania obozu Hirviö, w końcu nie był byle jakim najemnikiem mordującym na rozkaz z zimną krwią. Ale niestety, albo oni, albo my. Padło, rzecz jasna, na nich.
Chris począł się gorączkowo zastanawiać jak tu przekazać Samkha, że ma się nie wtrącać gdy oni, mężczyźni, pójdą usuwać niebezpieczeństwo. Z drugiej strony, niebezpiecznie byłoby ją zastawiać samą z dwójką rannych i młodzikiem. Wszelkie dywagacje na ten temat musiały jednak zostać odłożone na później, z prostej przyczyny, zadne z nich nie znało na tyle jezyka drugiej strony by móc coś takiego powiedzieć.
Ostatecznie więc stanęło na tym, że Spencer podkradnie się do strażników i spróbuje ich bezszelestnie usunąć. A dwaj dzieli żołnierze dokonają spustoszenie ogniem maszynowym i ewentualnie jakimiś granatami.

Trzech mężczyzna, w barwach ochronnych oczywiście, ruszyło przez last do obozu niczego nie podejrzewających Hirviö. I chyba bogowie tej krainy im sprzyjali. Jakoś tak wyszło, że nierozważni najeźdźcy nie wysłali nikogo na zwiad. A straże rozstawione po obozie zwyczajnie przysypiały na warcie. Czyżby aż tak byli pewni swego??
Wszystko było ustalone. Każdy znał swoje zadanie.

Spencer podkradł się do jednego z wartowników. Tym razem jednak nie było mowy o sentymentach. Szybko i pewnie zakrył mu usta dłonią, a drugą, zbrojną w nóż poderżnął swojej ofierze gardło. Następnie delikatnie ułożył ciało na ziemi. Tak samo postąpił z drugim i trzecim. Zostało jeszcze kilku. Nawet się nie spostrzegli jak śmierć dosięgała kolejnych. Gdy zostało mu już tylko trzech szczęście przestało mu sprzyjać. Któryś ze śpiących w namiotach wojowników wyszedł niespodziewanie, zapewne za potrzebą. Może gdyby poszedł kilka kroków w lewo. Może gdyby jednak przycisnęło go mocniej. Może nie potknąłby się wtedy o ciało.
Jednak bogowie tak pokierowali jego krokami, że jednak wpadł na ciało towarzysza. Chris właśnie podrzynał gardło następnemu wartownikowi, gdy usłyszał za sobą czyjś krzyk. To samo usłyszeli Tim i Jan czekający na sygnał Kanadyjczyka.
Spencer przestał wiec bawić się w "po cichu". Wyciągnął snajperkę, wycelował, nacisnął spust a głowa krzyczącego znacznie odchyliła się od pionu, sam mężczyzna natomiast padł bezwładnie na ziemię. Chris szybko odnalazł kolejnego wartownika i też posłał go do krainy przodków. Odgłos wystrzałów zagłuszył krzyki zaskoczonych Hirviö, którzy padali jak much od kul wysyłanych w ich kierunku przez dwóch żołnierzy. Kanadyjczyk tym czasem zdołał rzucić się w krzaki, by przypadkiem nie paść ofiarą jednej z nich. Po kilku minutach nieprzerwanego ognia z karabinów maszynowych zapanował wręcz grobowa cisza. Nawet zwierzęta zamilkły.
Czy tak mogła wyglądać Masakra nad Wounded Knee??

- Spencer!! - Głos Polaka rozszedł się po okolicy.
- Tutaj. - Kanadyjczyk podniósł rękę. Chwilę później wstał i rozejrzał się po obozowisku. Nikt nie przeżył.
Albo oni, albo my!!

Tym czasem Samkha i Arth nasłuchiwali. Kobieta znała już te odgłosy, ale chłopak poskoczył jak przy uderzeniu pioruna, gdy usłyszeli pierwszy. Później drugi. A gdy nastąpiła cała seria takich odgłosów, nieprzerywana i długa młodzieniec wpatrywał się w wojowniczkę przerażonymi oczami. I równie nagle jak się zaczęło tak się skończyło.
Chłopka się jednak nie rozluźnił.

~~~


Schronienie pod drzewami nie było doskonałe, a zwijane posłania wilgotne od deszczu, nie mieli jednak innego wyjścia. Znalezienie w miarę suchego miejsca na obóz nastręczyło i tak wystarczająco wielu problemów, nie wspominając o materiale na rozpalenie chociażby małego ognia, który ogrzałby przynajmniej rannych i zapewnił ochronę przed dzikimi zwierzętami. Acca wciąż leżał bez ducha, co Samkha przyjęła niemal jako błogosławieństwo. Gorzej było z woźnicą. Wyraźnie cierpiał, choć znosił swój los, jak przystało mężczyźnie, nie wydając z siebie głosu skargi. Przykazała mu zgryźć i żuć kilka ziaren ziela, które wojownicy zwykle nosili przy sobie, by w przypadku odniesionych ran ulżyć sobie w cierpieniu. Po kilku chwilach narkotyk zaczął działać, a pobity odprężył się i wkrótce zapadł w niespokojny sen. Arth czuwał przy nim, ułożywszy się dość blisko, by w razie potrzeby móc szybko przyjść mu z pomocą. Noc była już późna, kiedy wreszcie mogli udać się na sprawiedliwie zasłużony odpoczynek. Nie sprzeciwiała się Przybyszom, którzy ustalili warty pomiędzy sobą dochodząc być może do wniosku, że dziewczyna i tak będzie w nocy wstawała do rannych. I tak też było. Ułożyła się do snu jako ostatnia, upewniwszy się, że już nic więcej nie będzie w stanie dla nich zrobić. Pierwszą wartę objął Utlandsk Chris. Obserwowała przez chwilę jego poczynania zanim i ją zmorzył sen. Na granicy jawy i snu powróciło wspomnienie dziwnie silnego niepokoju, jaki towarzyszył jej, kiedy nasłuchując odległego huku towarzyszącego działaniu tajemniczej broni Przybyszów, niecierpliwie oczekiwała na ich powrót...

…Arth dygocąc ukryty między wozem, a bokiem prowadzonego przez siebie wierzchowca, kurczowo ściskał kostur. Jeszcze przed chwilą zapewniał Samkhę, że wie jak się bronić, gdyby Hirvio zaatakowali. Chwalił się siłą swej ręki i zręcznością z jaką podobno miał posługiwać się swoją procą. Im dłużej jednak pozostawali sami w ciemnościach na środku traktu, tym szybciej topniały pokłady jego odwagi i entuzjazmu. Słyszała jego oddech, przerywany chwilami ciszy przy każdym głośniejszym podmuchu wiatru w gałęziach drzew czy stuknięciu końskiego kopyta o kamień. Nie mogła wymagać od niego wiele. Był tylko sługą, wieśniakiem, synem chłopa żyjącego z uprawy roli. Nigdy nie trzymał w dłoni miecza. Nie ćwiczył się do walki z wrogiem. Liczył, jak każdy wieśniak, na ochronę wojowników…

~~~


- Już po wszystkim. - Samkha starała się go jakoś uspokoić. Taki spięty mógł narobić im kłopotów. - Zaraz wrócą, a my będziemy mogli spokojnie przejechać dalej. A jutro, - Chciała w to wierzyć, jak bardzo chciała w to wierzyć. - jutro będziemy już w wiosce. Tam z pewnością zaopiekują się twoim ojcem.

Gdy do uszu kobiety dotarł umówiony sygnał, a trzy sylwetki pojawiły się na drodze, odetchnęła z ulgą.
Ruszyli dalej. Trzeba było znaleźć miejsce na nocleg, ale z dala od trupów.
Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu się udało.
Obcy wyznaczyli między sobą warty. Jako pierwszy stanął Chris.

Niewielkie ognisko paliło się po środku obozowiska. W oddali słychać było nocne stworzenia. Naturalne odgłosy mogły, choć nie musiały, oznaczać że w pobliżu nie kręcą się jacyś ludzie.
Spencer co jakiś czas dokonywał obchodu. Nasłuchiwał. Sam fakt, że spotkali na swojej drodze Hirvio nie napawał optymizmem, nawet jeżeli pozostawili ich martwych za sobą, dość daleko.

~~~


Wycie, przeszywające do szpiku kości, przejmujące grozą wycie… Wydarzenia zwolniły bieg rozciągając się w nieskończoność… przechodzący w głuche buczenie świst mknących ku nim strzał … krzyk przeszytego pierzastym pociskiem, padającego na ziemię z rozkrzyżowanymi ramionami Arth’a … ciemne sylwetki ludzi z głowami dzikich bestii wypadające z wrzaskiem z gęstych zarośli…
Topór o długim stylisku gładko wszedł w pierś pierwszego Hirvio… świst rozcinanego mieczem powietrza i smuga karmazynowych kropli bryznęła, jak wachlarz w zastygłym jakby w okowach lodu powietrzu… zapach krwi i smród rozprutych wnętrzności… świat utonął w błyskającej srebrzyście mgiełce… świst wiatru i pęd… szalony pęd… wstrząs uderzenia… ostatni z potworów… jedno szarpnięcie kłów i smak gorącej krwi… wycie… wibrujący zew uniósł się ku niebiosom…

… obudziła się bez tchu, szeroko otwierając oczy i wstrzymując wyrywający się z piersi krzyk. Czuła smak własnej krwi w ustach i ból przygryzionego języka. Leżała bez ruchu ze wzrokiem wbitym w ciemność nad sobą, w pięściach ściskając wyrwane palcami grudy ziemi i mchu… Sen… to tylko sen… Szaleńczy galop w piersi zwalniał powoli, a oddech uspokajał się. I znów wilcze wycie wzniosło się w noc, zamierając niską nutą zawieszoną w pustce. Po nim kolejne, i jeszcze jedno. Powróciła pełna świadomość. Musi iść… teraz!

* * *

Czekała nieporuszona. Obserwowała obóz spod półprzymkniętych powiek, wodząc wzrokiem za pełniącym wartę Utlandsk. Okrążył obozowisko, a potem przystanął nieruchomo, wsparty o pień drzewa. Deszcz siąpił nieprzerwanie, zniechęcając do opuszczania dość przytulnego schronienia. Trochę więc trwało, zanim zapatrzony w ciemność otaczającą ich mały azyl Przybysz, rzuciwszy przelotne spojrzenie na śpiących towarzyszy, wyruszył na kolejny obchód. Zdwoiła czujność. Teraz, albo nigdy. Nie chciała, żeby zobaczył, jak wymyka się do puszczy. To była sprawa, która powinna pozostać tajemnicą. Tylko pomiędzy nią i Duchami. Wilcze wycia co jakiś czas mąciły nocną ciszę, niepokojąc wierzchowce, które nerwowo podrzucały łbami, grzebiąc ziemię kopytami. Chris i tym razem poszedł uspokoić je nieco swoją obecnością. Konie nie wiedziały, że nie muszą się obawiać, że gdzieś za nimi pozostał suto zastawiony stół dla leśnych drapieżników. Już zbierały się, by ucztować wspólnie nad ciałami zabitych Hirvio. Dziś nie musiały walczyć o żer. Mięsa starczy dla wszystkich.

Ostrożnie, by nie zbudzić żadnego ze śpiących odchyliła posłanie i prawie nie wstając z ziemi zamaskowała miejsce, gdzie spoczywała tak, aby Chris po powrocie nie zauważył jej zniknięcia. Powoli, aby nikogo nie potrącić wycofała się pod pień drzewa, zabierając ze sobą sakwę. Nie miała czasu na więcej. Coś trzasnęło pod stopą. Przylgnęła plecami do drzewa. W ostatniej chwili, by odwracający się ku ognisku Utlandsk nie dostrzegł ruchu. Los jej sprzyjał. Trzaskająca w ogniu gałązka wysłała w noc, snop drobnych iskier. Wartownik wrócił do uspokajania koni. Duet wilczych głosów zabrzmiał jedną pieśnią. Samkha korzystając z okazji kilkoma krokami dopadła zarośli.

- Disy wybierzcie miejsce na swą biesiadę – szeptała, ufnie zagłębiając się w nieprzebyte gęstwiny odwiecznego lasu. Deszcz wygrywał na listowiu swoją smętną szemrzącą kołysankę, akompaniując wilczej watasze, kiedy Samkha krok po kroku oddalała się od pogrążonego w spokojnym śnie obozowiska. Nawet ślad blasku gwiazd, ani księżyców nie miał szans przebić się poprzez ciężkie zasłony chmur. Znalezienie w ciemnościach odpowiedniego miejsca dla dokonania rytuału mogło okazać się niełatwym zadaniem. Szukała czegoś szczególnego. Czegoś, co mogłoby świadczyć, że Disy przychylnie spojrzą na jej ofiarę.

Wilcze śpiewy nie milkły teraz już nawet na chwilę. Samkha przekroczyła gęstą, zwartą barierę cisowych zarośli i już wiedziała, że właśnie to miejsce wybrały. Oczom oczarowanej dziewczyny ukazał się widok cudowny, magiczny. Ogromny dąb. W jego koronie, wokół potężnego pnia i na murawie wśród jego korzeni powietrze drgało milionami migoczących zimnym, zielonym światłem ogników. Deszcz nie spadał tu kroplami wody, lecz miliardami okruchów szmaragdowych klejnotów. Migotał w liściach i źdźbłach trawy nadając tajemniczemu uroczysku widmowej poświaty. Podeszła bliżej, a nogi niemal same ugięły się pod nią, kiedy stanęła nad odłamkiem skały, jak ołtarz spoczywającym u stóp drzewa. Nawet ostrze noża zalśniło zielenią. Oznaczyła ołtarz, poświęcając go Duchom.
- Przybądźcie Disy, opiekunki – szeptała drżącymi ustami.
Oddech zamierał jej w piersi. Ostrożnie wyjęła dar ofiarny, który im przyrzekła, ze czcią składając go w ręce Disy. Las ucichł nagle.
- Wysłuchajcie mnie, przyjmijcie ofiarę – zaintonowała śpiewnie. Uniosła twarz ku niebu, błagalnie rozkładając ramiona. Deszcz, jak łzy spływał po jej bladych policzkach.

Disy potężne opiekunki,
duchy czuwające nad losem ludu.
Wy, które zsyłacie dolę i niedolę
Wy, które wyznaczacie czas na zwycięstwa i klęski
Wy, które odpłacacie powodzeniem i porażką.

Disy strzegące życia od narodzin do śmierci
z pokolenia za pokoleniem.
Wy, które nawiedzacie swoje dzieci
Wy, które znacie przyszłość
Wy, dające sny prorocze niosące wieści temu,
któremu zechcecie się objawić.

Błagam was wieczne istoty.
Zaklinam na pamięć przodków
Na sławę rodu mego
Strzeżcie córkę swoją od złych ludzi.
Prowadźcie drogą daleką od ścieżek,
które wiodą do śmierci.
Uwolnijcie od knowań ludzi o podstępnym sercu.
Dajcie mądrość i rozeznanie,
bym mogła odróżnić prawdę od fałszu.
Strzeżcie życia mego i tych, którzy są po mej stronie.
Wydajcie na śmierć tych, którzy zagrażają dzieciom Waszym
i bądźcie dla nich nieprzejednane…

Zamilkła opuściwszy wzrok na powrót ku ziemi. Stała tam. Ogromna szara wadera. Jej mokra od deszczu sierść lśniła równie mocno, jak wszystko wokół.
Dziewczyna zauważyła zaokrąglony brzuch wilczycy. Już pewnie od dłuższego czasu nosiła w sobie szczenięta. Powoli zbliżała się do Samkhy, natarczywie wpijając w nią fosforyzujące zielenią spojrzenie. Potem jej wzrok powędrował ku kamieniowi, a język nerwowo oblizał paszczę. Tu wszystko mogło być znakiem, przesłaniem od Duchów. Dziewczyna pilnie zwracała uwagę na każdy szczegół, na każdy ruch zwierzęcia. Nie widziała w jej zachowaniu ani strachu, ani agresji. Nie wstając z kolan powoli wycofała się, ustępując miejsca wysłanniczce Dis. Reakcja była natychmiastowa. Zwierzę w kilku susach dopadło ofiary i pochłonęło ją niemal jednym kłapnięciem szczęk. Potem równie szybko wycofało się. Coś jednak było nie tak.

Wadera zjeżyła grzywę na karku. Czujnie postawiła uszy wpatrując się w jeden punkt pomiędzy zaroślami. Uniesione wargi ukazały kły, a z jej gardła wydobył się ostrzegawczy warkot. Samkha zamarła, ktoś tam był i obserwował ich z ukrycia, bezczeszcząc święty obrzęd. Zwężone oczy Samkhy zalśniły gniewem. Gdzieś w gąszczu rozległ się inny gniewny warkot. Zerwała się z ziemi...

~~~


Spencer jednak zauważył Samkha. Szybko obudził Evansa i bez zbędnych wyjaśnień ruszył za kobietą. Trochę czasu jednak zajęło mu odnalezienie wojowniczki, nawet przy jego umiejętnościach.
Samkha stała przy jakimś kamieniu i coś robiła. Było za ciemno by dokładnie dostrzec co. W gąszczu zawył wilk. Później drugi, bliżej. Kanadyjczyk dostrzegł w pewnym momencie dwa świecące punkciki tuż obok kobiety. Wkrótce dostrzegł i właściciela fosforyzujących punktów. Wilk. Dziki wilk stał tuż obok niej. Stał, nawet nie drgnął. Wpatrywał się tylko w co ona robi.
Chrus usłyszał i cichy warkot. Ale drapieżnik nawet nie drgnął.

Po krótkiej chwili podobne warczenie, tyle że głośniejsze usłyszał koło swojego prawego ucha. Gdy nieznacznie odwrócił głowę zobaczył obnażone kły. Potężny basior, z najeżoną sierścią, wpatrywał się w mężczyznę.




Spencer przełożył ostrożnie pistolet do lewej dłoni, prawą natomiast sięgnął po nóż. Wilk nadal warczał, ale nie zaatakował. Kanadyjczyk kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie przy kamieniu, tam gdzie stała Samkha. Na chwilę przeniósł tam wzrok. ale kobiety już nie było. Tylko drugi wilk pochłaniał coś w pośpiechu. Warczenie nad jego uchem ustało. A gdy ponownie odwrócił głowę w stronę drapieżnika, tego już nie było.
Zniknęła zarówno kobieta jak i wilk. Zupełnie jakby działali wspólnie.

Tym czasem posilający się drapieżnika ruszył w stronę Chrisa. Nie warczał. Nie szczerzył kłów. Tylko biegł do niego. Gdy wilk był już blisko wybił się wysoko, zupełnie jakby chciał zaatakować. Swoim cielskiem, teraz dopiero Spencer zobaczył duży brzuch samicy, zdołał powalić Kanadyjczyka. Ten zasłonił twarz ręką z nożem, zupełnie odruchowo. Poczuł jednak, że coś zahaczyło o ostrze. A gdy podniósł się z ziemi, dostrzegł lepką ciecz na nożu. Krew.
Drapieżnik umknął w dal lekko kulejąc na lewą, przednią łapę.

Chris wrócił do obozu. Tim stał na warcie. Samkha spała snem sprawiedliwych i tylko wilcze wycie i jeki rannych przerywały odgłosy nocy.

Wszyscy wstali wcześnie, nim jeszcze słońce zdążyło się dobrze podnieść. Stracili sporo czasu dnia wczorajszego i musieli to nadrobić. Szybkie śniadanie. Młody woźnica nakarmił starszego. Samkha miała tę nieprzyjemność i musiała podać jedzenie pasierbowi. Na szczęście ten nie odezwał się ani słowem.
Po posiłku ruszyli w drogę. Deszcz ustał. Słońce wyszło i było nawet przyjemnie. Gdyby nie świadomość, ze gdzieś w zaroślach mogą czaić się wrogowie. I gdyby nie złowrogie, żeby nie powiedzieć wręcz mordercze, spojrzenia Accy, które rzucał wszystkim po kolei.

Bogowie jednak wysłuchali modlitw młodej wojowniczki i o zmierzchu cało i zdrowo dotarli do osady. Tam, ku pewnemu zdziwieniu wojowniczki, przywitał ich oddział zbrojnych, pod dowództwem Betlica, szwagra Accy.
Wojownik przywitał Samkha, wysłuchał też od niechcenia samego poszkodowanego, ale nic nie zrobił. Wyjaśnił jej natomiast, że są tutaj aby pomagać przy umocnieniu wioski, rozkaz królowej. Wojowniczka natomiast poinformowała go o obozie, martwych już w tej chwili Dzikich.
Następnie przydzielono wszystkim miejsce spoczynku. Pokazano gdzie można się odświeżyć. Poczęstowano czymś do jedzenia. I doprowadzono do kwarter. Znaczy się do stodoły, podobnie zresztą jak wszyscy inni wojowie. Suche i pachnące siano było miłą odmianą od mokrej ściółki leśnej.

Po śniadaniu wyruszyli już tylko w czwórkę w dalszą drogę. Tym razem powoziła Samkha. I tego dnia nie napotkali nic niepokojącego. Może z wyjątkiem wielkiego drzewa, które jak na złość upadło właśnie na trakt. Usunięcie go, tak by wóz mógł spokojnie przejechać zajęło sporo czasu. Nawet więcej niż początkowo myśleli. Olbrzymi dąb opierał się jak mógł, ale w końcu ustąpił i mogli ruszyć w dalszą drogę. Niedługo później trakt zaczął się wspinać, dotarli do niewysokich, ale skalistych gór.
Późnym popołudniem dotarli do malowniczo położonego jeziora z wodospadem.



Tu Samkha zarządziła nocleg.

~~~ (...) ~~~ - Tekst autorstwa Lilith
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172