|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
|
27-08-2022, 21:03 | #1 |
Wiedźma Reputacja: 1 | [Autorski] "Poszukiwacze Zaginionej Szparki" (+18) Anglia, Londyn 18 lipiec, 1930 rok. Piątek, godzina 18:00 Rezydencja profesora Blooma znajdowała się na południowych krańcach zadymionej metropolii, gdzie już była możliwość odetchnąć nieco świeższym powietrzem, a do nozdrzy nie wdzierały się różne, okropne zapachy wielkiego, przeludnionego miasta okresu "Wielkiego Krachu"… Profesor był bogaty, temu nie dało się zaprzeczyć. Należał w końcu do londyńskiej "śmietanki towarzyskiej", był człowiekiem nauki, do tego te liczne ekspedycje, te znaleziska, te skarby… o które niemal wprost się biły największe muzea… no i być może, i czasem, już te mniej oficjalne interesy, przynoszące jeszcze większe zyski. Póki jednak co, w żadne skandale zamieszany nie był. I pewnie lepiej, by tak pozostało, również dla jego gości, jego " współpracowników", przybywających właśnie do rezydencji, na pilne wezwanie Blooma. ~ Grzeczna i wielce uczynna służba zajęła się bagażami, gości zaprowadzono zaś do urządzonych z przepychem pokoi… można było chwilkę odpocząć po podróży, odświeżyć się, a następnie udać na spotkanie z ich pracodawcą… Salon był ogromny. Wspaniałe meble, obrazy, zwierzęce trofea na ścianach, gabloty z prywatną kolekcją artefaktów profesora… regały wypełnione setkami książek. Było nawet pianino. Bloom witał się z każdym osobiście, czy to podając dłoń, i klepiąc po przyjacielsku po ramieniu, czy nawet całując rączki damom. Był rozpalony ogień w kominku, była Brandy, Whisky, papierosy, cygara, drewniane fajki. ~ Nie wszyscy się między sobą znali, ale Bloom (chyba?) znał każdego… Pięciu mężczyzn, dwie kobiety. - Panie i panowie, bardzo bym chciał, abyśmy się spotkali w bardziej… radosnych okolicznościach - Odezwał się już do wszystkich profesor, gdy zasiedli w wygodnych fotelach, czy na kanapach. - Moja córeczka… moja kochana Evelyn… - Na chwilę starszemu mężczyźnie załamał się głos - …sami już wiecie z depeszy. Utracono z nią kontakt, nikt nic nie wie… w trakcie wypraw w dzicz, to normalne… ale jednak nie na tak długo. Ostatnie o niej wieści, na miejscu w samym centrum Amazonki, były trzy tygodnie temu… badała nieznane tereny, zamieszkane ponoć przez jeszcze nie poznane cywilizacji plemiona… czas nagli, czas nagli… Profesor wziął w drżącą dłoń niewielkie zdjęcie swojej córki, przez chwilę się jemu przyglądał z migoczącymi oczami, i w końcu puścił w obieg… Evelyn wyrosła na baaaardzo ładną kobietkę. - Oferuję 10.000 £ dla każdego - Powiedział Bloom, ocierając łezkę - Wyruszycie już jutro rano, wszystko opłacone. Najpierw statkiem przez Atlantyk, do Ameryki Południowej. Dopłyniecie nim do Caracas, w Wenezueli(tydzień czasu). Stamtąd samolotem, do Manaus, w Brazylii(parę godzin). Dalej małym stateczkiem rzeką Amazonką, a potem rzeką Rio Jurua do Carauari… (5 dni) no i w końcu wejście w dżunglę amazońską… Widząc, jak parę osób zerka na pobliską mapę na ścianie, profesor zbliżył się do niej, po czym jeszcze raz pokazał trasę, ponownie opisując jej etapy. - Oczywiście, co tam znajdziecie, co znalazła Evelyn… to też będzie częścią dodatkowego wynagrodzenia - Dodał Bloom. A więc w sumie, dwa tygodnie podróży, a następnie wejście w dżunglę za zaginioną Evelyn… i choliba wie, jak długi okres czasu już w samej dziczy. Za 10.000 £. To była duża suma, naprawdę duża. W obecnych czasach, zwyczajowy zarobek typowego zjadacza chleba, za nawet 15h(!) pracy dziennie, wynosił na miesiąc około 1200 £ . Automobil kosztował zaś tak 1000, a dom jakieś 5000. Do tego, jeszcze jakieś znaleziska po drodze… wyglądało wszystko więc bardzo obiecująco? - Odnajdę ją… - Powiedziała nagle kobieta, paląca papierosa na balkonie. Przedstawiła się wszystkim jako "Pani Iris Rogers, detektyw"... i wypiła już dwie lampki Brandy. Wyglądała na gdzieś między 25-30 lat(?), nie miała żadnego typowego akcentu, i chyba trochę trudno było określić jej narodowość. Kozaczki, spódnica do kolan, koszula, i żakiet, który już ściągnęła. - OdnajdzieMY ją… - Poprawiła swoją wypowiedź z uśmieszkiem, widząc na sobie liczne, troszkę zaskoczone spojrzenia. *** Komentarze sesyjne jeszcze dzisiaj.
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD Ostatnio edytowane przez Buka : 06-09-2022 o 21:40. |
28-08-2022, 10:32 | #2 |
Reputacja: 1 | Od początku, gdy Sarah dostała wiadomość od profesora Blooma, była gotowa nieść pomoc swojej przyjaciółce ze szkoły średniej, ale również i jej dobrze poznanemu ojcu. Problemem była niedawno rozpoczęta tuż po studiach praca w szpitalu, ale na szczęście jej przełożona profesor Houghton, również znająca Blooma, była wyrozumiała i właściwie chętna, by jej protegowana pomogła, jeśli profesor uzna jej umiejętności za przydatne. A powrót do szpitala, ze swoimi umiejętnościami twardymi i miękkimi, miała zawsze. Udała się na spotkanie nie w stroju lekarskim, a bardziej… codzienno-odświętnym. Wiedziała, że będzie czekać ich długa podróż, zresztą w trudnych warunkach Amazonii wcale kitel lekarski nie wydawał się być lepszym strojem. Być może i jej strój był nieco wyzywający… ale też wiedziała, że pewnikiem znajomymi profesora, również uczestniczącymi w spotkaniu, będą ciekawe osobistości, na których miała zamiar zrobić jak najlepsze, pierwsze wrażenie. Jeśli któryś z nich bywał u profesora kilka lat temu, gdy ona mocno przyjaźniła się z nastoletnią Evelyn i bywała w ich domu, to mógł ją kojarzyć z dawnych lat. Z czasem, przez to, że drogi zawodowe przyjaciółek rozeszły się w różne strony, ich kontakt, choć dalej przyjacielski, tak stał się dużo rzadszy, toteż i w domu Bloomów Sarah z czasem bywała dużo rzadziej. Rozsiadła się na jednej z kanap i słuchała uważnie profesora Blooma, popykując zwyczajowo swoją fajkę z tytoniem, czego zresztą również nauczyła się od swojej profesor Houghton. Dotychczas pieniądze nie stanowiły dla niej żadnej motywacji w tej sprawie, chciała pomóc swojej przyjaciółce i jej ojcu, tak teraz, gdy o nich wspomniał… właściwie, to była to dodatkowa zachęta. Odkąd jej również również lekarska rodzina, odsunęła się od niej, gdy wbrew ich woli na studiach poleciała na misję humanitarną do Kenii, nie było u niej łatwo z finansami, choć jako lekarka i tak zarabiała nieźle w porównaniu do innych kobiet. Natomiast dodatkowe środki… mogłaby zacząć odkładać na jakąś swoją praktykę lekarską, lecznicę… z tym dużo łatwiej byłoby jej doskonalić się i osiągnąć sukces w swojej dyscyplinie. Gdy profesor Bloom skończył wypowiedź, a następnie Iris wypowiedziała się, że odnajdą Evelyn, postanowiła sama zabrać głos. - Witam wszystkich, profesorze, potwierdzam, że zrobimy wszystko, by odnaleźć… pana córkę, moją zresztą przyjaciółkę z czasów szkolnych… - Nieco się zasępiła na jej wspomnienie i obecny… niepokojący los, po czym spoglądnęła na resztę osób. - Zapewniam was, że profesor Bloom dba również o wasze zdrowie podczas wyprawy, bo… pewnie z tego względu i moja obecność wśród was. Jestem Sarah Joyce, lekarka i razem z wami będę oczywiście uczestniczyć w wyprawie, dbając o jej bezpieczeństwo od swojej strony, a także będąc gotowa w razie… jakiegoś nieszczęścia nieść pomoc Evelyn. Wiem, pewnie możecie uznać, że co taka młoda lekarka może potrafić… ale skończyłam już studia, pracuję jakiś czas w szpitalu, a co więcej, mam jakieś doświadczenie w terenie, bo byłam na misji humanitarnej w Afryce, gdzie przez moment bezpośrednio współpracowałam i z profesorem Bloomem podczas jego wykopalisk. Zrobię, co w mojej mocy i myślę, że mam już doświadczenie, które pozwoli mi odpowiednio o was zadbać… choć oczywiście najlepiej, gdybym wcale nie musiała korzystać ze swojej medycznej wiedzy. - Rozgadała się nieco, zwłaszcza w dotychczasowym porównaniu do Iris, gadatliwa Sarah. * * * Gnębił ją jednak stan profesora i po części zapoznawczej, miała zamiar złapać go gdzieś nieco na uboczu. - Profesorze, martwię się też o pa… ciebie… - Przytuliła się do niego mocno, zdając sobie sprawę z lekko leczniczej, magicznej mocy takiego gestu. - Wiem, że być może myślisz, że to nie jest moment na takie rzeczy, ale… ja jestem gotowa zapewnić nieco zapomnienia od tych trudów, co byłoby wskazane pod względem medycznym zarówno dla ciała, jak i mózgu, by choć na jakiś czas odpoczęły od zmartwień i były gotowe do wzmożonej, dalszej pracy. A chyba wiesz po naszym pobycie w Kenii, że potrafię dać się zapomnieć umysłowi i ciału… |
28-08-2022, 11:09 | #3 |
Reputacja: 1 | USA, Karolina Północna, hrabstwo Alamance, miasteczko Burlington, zbór protestancki. - Niewiasty dające mężczyznom uciechy cielesne! Jawnogrzesznice! Czyż nie boicie się Pana! Czyż nie boicie się ogni piekielnych?! Bo zaiste cierpliwość Jego jest niezmierzona, lecz wy wystawiacie ją na ciężką próbę! Szatan tylko czeka na wasze dusze! A wy? Mężczyźni? Czy wy jesteście lepsi!? Otóż nie! A nawet po trzykroć gorsi! Jak ma niewiasta szanować swe ciało jeśli i wy go nie szanujecie! Żyjecie w grzechu! W grzechu śmiertelnym! Diabli do piekieł was porwą i smażyć się będziecie w smole po wsze czasy! Wasze dzieci rozpustę ojców i matek, widzą i nią przesiąkają! Czy chcecie skazać również niewinnych na straszny los, który wam jest przeznaczony! Czy nie rozumiecie, że to właśnie za ten czyn ohydny Pan przegnał Adama i Ewę z raju!? Czy nie dociera do was, że to grzechy nieczyste były przyczyną zniszczenia Sodomy i Gomory!? Czy wydaje się wam, że inna niż ludzka lubieżność, mogła być geneza potopu!? To rozpusta! Powtarzam, rozpusta! Rozwiązłe niewiasty i mężowie do dzikich bestii bardziej zbliżeni, którymi pierwotne instynkty kierują! To wy i wam podobni! - Lecz jeszcze jest czas! Jeszcze możecie zawrócić z drogi nierządu! Żywoty swe możecie naprawić i ku Pańskimu obliczu się zwrócić! On litościwy jest, acz skrucha wasza musi być szczera. Oszukać go nie zdołacie! A jeśli spróbujecie to kara po tysiąckroć sroższą będzie. Pamiętajcie więc i miejcie na uwadze, że Pan mężczyźnie i niewieście obcować ze sobą pozwala jedynie gdy świętym węzłem małżeńskim związani zostali i gdy potomstwa pragną! Zaś wszelkie inne występki temu podobne, obmierzły grzech cudzołóstwa stanowią. A odpuszczenie uzyskać może ten tylko co szczerze postępku żałuje i pokutę stosowną, acz niełatwą uczyni! Idźcie teraz synowie i córki do domów swoich i pamiętajcie co rzekłem, bo głos Pana przeze mnie przemawia! Idźcie i we wstrzemięźliwości odnajdźcie swe odkupienie! Wielebny Ebenezer Thompson zakończył kazanie. Twarz miał czerwoną od gniewu słusznego. Gardło piekło od słów wykrzyczanych. Lecz obowiązek swój spełnił. Pastor skierował się do domu. Po drodze odebrał na poczcie list, który otrzymał od swego mentora i przyjaciela z dawnych czasów, gdy jeszcze powołania nie znalazł i wykopaliskami się interesował. Profesor Bloom chciał odnaleźć córkę, która zaginęła na wyprawie w Amazonii. - Jakże mógłbym odmówić? - pomyślał pastor i zaczął szykować się do drogi. Evelyn pamiętał jeszcze jako kilkuletnią dziewczynkę. Mała wesoła psotnica. Zapewne na rezolutną, młodą kobietę wyrosła. Oby jej żadne prawdziwe niebezpieczeństwo nie groziło. I oby pokusy grzechu ją omijały. * Wielebny Ebenezer Thompson ma 43 lata. Jest amerykańskim pastorem. Dla swej trzódki prowadzi zbór w Burlington, niedaleko Greensboro. Pastor jest wysokim (6,3ft wzrostu), silnym mężczyzną. Duchownym został kilkanaście lat temu. Powołanie odnalazł właśnie w nowym świecie. Wcześniej mieszkał w rodzinnym Londynie gdzie studiował historię. Tak się złożyło, że poznał tam profesora (wtedy jeszcze doktora) Blooma, wybitnego archeologa i odkrywcę. Młody Ebenezer zafascynowany odkryciami wykładowcy wziął udział w kilku jego wyprawach, gdzie zdobył niemałe doświadczenie. W przerwach między wyprawami Thompson trenował boks, do którego posiadał ewidentny talent. Gdy skończył studia drogi jego i profesora Blooma rozeszły się. Ebenezer wyjechał do Ameryki za namową ojca, który wróżył tam synowi wielką karierę. Jednak ścieżki Pana zawiodły go zupełnie w innym kierunku. W Ameryce Thompson ujrzał grzech i rozpustę tego świata. Niechybnie pchnęło go to w objęcia kościoła i już po kilku latach Burlington miało nowego pastora, który z ambony gromił rozpustę i bezeceństwa wszelakie. Charyzma i - a może przede wszystkim - postura i siła duchownego przyniosły mu niemały szacunek w tym niewielkim miasteczku. Kazania jego były głośne i generalnie jednotematyczne. Pastor gromił z ambony nierząd, rozpasanie i frywolność, a obrywało się zarówno kobietom jak i mężczyznom. Pod presją Thompsona burmistrz Burlington zlikwidował jedyny w mieście burdel (choć mówiło się, że działał nadal w tzw. podziemiu) i znaczne sumy z miejskiej kasy przeznaczał na kościół. Jak wierni poradzą sobie podczas jego nieobecności? Tego Ebenezer nie wiedział, wierzył jednak, że sprawę uda się załatwić w przeciągu miesiąca, może dwóch. Chyba jakoś dadzą radę? Przecież wszystko już im powiedział, a oni przecież słuchali... * Jeszcze tego samego dnia wielebny siedział w wagonie pociągu zmierzającego z Greensboro do Norfolku. Następnego wieczoru pastor zameldował się na transatlantyku „SS Dominica”. Statek był piękny. Zwodowany zaledwie kilka lat temu, przeznaczony generalnie dla ludzi zamożnych. W dodatku szybki. Przy sprzyjających warunkach pokonywał trasę Norfolk - Plymouth w zaledwie 6 dni. Czas grał tutaj decydującą rolę. W końcu chodziło o życie niewinnej duszyczki! Wielebny zdawał sobie sprawę z faktu, że płynie do Anglii tylko po to by spotkać się z profesorem i resztą zebranej przez niego grupy poszukiwawczej i za chwilę ruszyć niemal z powrotem ku Ameryce Południowej. Przy okazji postanowił więc załatwić jeszcze jedną sprawę… Podróż upłynęła spokojnie. Ebenezer wygłosił kilka żarliwych kazań, zbeształ kilka grzesznic i kilku grzeszników, opróżnił kilka butelek whisky… Było miło. W pewnym momencie aż zbyt miło… Czwartego wieczoru rejsu pastor zauważył na statku piękną kobietę. Ubrana była przyzwoicie, nie kokietowała mężczyzn, nie zachowywała się wyzywająco. Wielebnemu na jej widok serce jednak zabiło szybciej. Był w końcu tylko mężczyzną… Odgonił prędko od siebie myśli nieczyste i zamknął się w swojej kajucie z butelką przedniej whisky. Po kilku głębszych zasnął… … nagle zobaczył ją. Była naga. Nie licząc butów na obcasie. Chciał krzyknąć, zganić ją. Jednak głos ugrzązł mu w gardle. Dziewczyna uśmiechnęła się i usiadła pastorowi na kolanach, a on zamiast ją przegonić i wyświęcić kropidłem dotknął jej ciała. Skóra była gładka, jedwabista, bardzo przyjemna w dotyku. Przejechał palcami po jej pośladku, drugą ręką dotknął piersi. Po chwili leżeli już na łóżku. Ebenezer całował ponętne ciało kobiety, a ona… … ocknął się! Zimny dreszcz przeszedł po plecach pastora. Splunął z obrzydzeniem. – Szatan mnie nawiedził tej nocy – pomyślał. Do końca podróży nie tykam whisky, niech to będzie moją pokutą. Na szczęście podobne sny już nie wróciły, dziewczyny również ponownie nie spotkał. Wielebny opuścił statek w Plymouth i złapał pociąg do Londynu. Zanim udał się jednak do posiadłości profesora Blooma odwiedził znajomego jeszcze z czasów studenckich, który był mu winien przysługę. Jakiś czas wcześniej kolega obiecał Ebenezerowi niezłe cacko. Prototypowy Enfield No. 2. Dopiero po odebraniu rewolweru pastor zawitał w gościnnych progach swojego dawnego wykładowcy i przyjaciela – profesora Blooma. Było tam już, oprócz niego, kilka osób. No i była whisky… A, że podróż już się skończyła, to i pokutę można było uznać za odbytą. - Nareszcie - pomyślał pastor wychylając pierwszą szklaneczkę i napełniając ją ponownie bursztynowym trunkiem. Wielebny przyglądał się przyszłym towarzyszom wyprawy. Mężczyźni jak mężczyźni. Nic w nich ciekawego. Dwie niewiasty. Jedna wyglądała nawet przyzwoicie, z tym, że piła alkohol i paliła… Nie przystoi to damie... Natomiast wygląd drugiej od razu skojarzył się Ebenezerowi raczej z kurtyzaną, niż z lekarką, którą podobno była. Na razie zagryzł jednak zęby. Nie chciał robić awantury w domu swojego dawnego mentora, szczególnie w tak trudnej dla niego chwili. Jeszcze przyjdzie czas by rozmówić się z tą lafiryndą… Profesor przedstawił zgromadzonym obraz sytuacji. Trzy tygodnie w buszu to długo, faktycznie mogło się coś złego wydarzyć. Jednak z drugiej strony Ebenezer pamiętał jak sam uczestniczył w wyprawach profesora Blooma. Czasem przepadali w pogoni za jakimś odkryciem na długie tygodnie. No ale tu chodziło o młodą niewiastę, na którą szatan mógł różne niecne sidła zastawić. Oby Pan miał ją w swojej opiece… Za pomoc w odnalezieniu córki zrozpaczony ojciec wyznaczył nagrodę. Wielebny był człowiekiem raczej majętnym. Datki na kościół przeznaczał najlepiej jak umiał, tzn. w dużej mierze na potrzeby głosu Pana, który w tym kościele przemawiał, za pośrednictwem jego skromnej osoby. Burmistrz miał przy tym szczodry gest, więc pieniądze nie były dla Ebenezera jakąś wielką motywacją. Mimo to dodatkowy grosz zawsze się przyda. Zdecydowanie bardziej pastor liczył jednak na jakieś ciekawe znaleziska, odkrycia. Nie da się ukryć, że trochę tęsknił też za przygodą z lat młodzieńczych. Jednakże służba Panu nie pozwalała na uganianie się za wykopaliskami bez wyraźnego powodu. Niemniej tym razem były ku temu przesłanki. Mieli wyruszyć jutro. Czasu było niewiele. Wielebny liczył, że uda mu się spędzić ten wieczór w towarzystwie dawnego przyjaciela. Najlepiej przy buteleczce whisky… Chwilowo jednak wypadało się przedstawić. - Witam zgromadzonych, a zwłaszcza naszego szanownego gospodarza. Jestem Ebenezer Thompson, pastor. Postaram się żeby Pan miał w opiece naszą, jakże szlachetną, wyprawę. Po zakończeniu wieczorka zapoznawczego wielebny podszedł do profesora. Kleiła się do niego właśnie owa… lekarka… - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwał się zdecydowanym głosem pastor – profesorze, liczyłem, że zdążymy chociaż chwilę porozmawiać. Nie widzieliśmy się od, zdaje się, 15 lat!
__________________ Cóż może zmienić naturę człowieka? Ostatnio edytowane przez Pliman : 28-08-2022 o 11:20. |
28-08-2022, 15:55 | #4 |
Reputacja: 1 |
|
29-08-2022, 16:04 | #5 |
Reputacja: 1 | Prawdopodobnie Mathew był wyjątkiem nie znającym profesora Blooma. Wszyscy inni kojarzyli go chyba. Wszak zamieniali z nimi miłe słówka, jakieś wspominki rzuca oraz inne tego typu. Mathew stał na boku patrząc na innych gości. Chociaż słowo gości pewnie nie całkiem odzwierciedlało sytuację. Mieli stać się grupą najemników chcących przyjść na ratunek pannie Bloom. Grupka chyba nieco dziwna. Seksowna jak skurczybyk pani doktor Joyce… chyba właśnie takie nosi nazwisko, gatunek kobiet, które burzą krew oraz sprawiają, że faceci stają na rzęsach. Profesja uprawiana przez nią była szalenie potrzebna przy wyprawie. Nie tylko rany, ale choćby febra mogła stanowić wielką groźbę. Lekarz więc generalnie był na wagę złota. Później świetna ewentualnie pani detektyw Rogers, skrywająca wszelkie walory pod solidną przykrywką aroganckiego profesjonalizmu. Na dzień dobry zlekceważyła wszak resztę ekipy sugerując, że to wyłącznie ona znajdzie pannę Bloom. A niech sobie myśli, proszę, byle się nie upłynniło 10000. Wielokrotność przeciętnej rocznej pensji!!! Misja, którą podjął, bo musiał, żeby otrzymać robotę w redakcji, nagle zaczęła nabierać rumieńców oraz generalnie kolorytu. |
30-08-2022, 20:52 | #6 |
Reputacja: 1 | Siedział w pociągu zmierzającym do Nowego Jorku. Miał nadzieję, że nie będzie żadnych opóźnień, ponieważ najdalej za dziewięć godzin musiał być w Lakehurst. W ostatniej chwili, nie bez pomocy kontaktów pozostałych z czasów pracy dla Pinkertona, zakupił bilet na transatlantycki lot sterowcem. Jeśli wszystko poszłoby dobrze, najdalej za 6 dni powinien być w Londynie, wliczając w to podróż koleją z Edynburga, gdzie wypełniony helem olbrzymi Zeppelin miał lądować. Spoglądając na przewijający się za oknem krajobraz Karoliny Południowej wrócił na chwilę wspomnieniami do lat dziecięcych. Wydawało mu się, że od czasu kiedy biegał po korytarzach rodzinnej posiadłości pod Charleston minęły wieki. Grant’s Company wyrosła w tym czasie na największe w stanie przedsiębiorstwo spożywcze i papiernicze. ***** Depesza od profesora Blooma zastała go w Jacksonville na Florydzie. Wraz ze wspólnikiem - Samuelem Googinsem, mieli tam obejrzeć hydroplan Curtisa, dzięki któremu chcieli zwiększyć zasięg usług oferowanych przez ich rozwijające się przedsiębiorstwo. Odkąd zwolnił się z pracy w Agencji Pinkertona, spokojnie rozwijali spółkę. Googinsa poznał jeszcze na froncie w Europie, był sierżantem w jego batalionie. Dramatyczność wiadomości z Londynu sprawiła, że przerwał podróż biznesową, resztą formalności miał zająć się jego wspólnik. Prócz zakupu samolotu, w najbliższych miesiącach mieli tylko do obsłużenia kilka turystycznych wypraw w bezpieczne i dobrze poznane rejony Panamy i Jukatanu. Wiedział, że Samuel poradzi sobie z tym bez problemu. ***** Nie wracał już do Havany, byłaby to niepotrzebna strata czasu, a wszystkie potrzebne w dłuższej podróży wyposażenie miał przy sobie. East Union Railroad zapewniały bezpośrednie połączenie kolejowe z Nowym Jorkiem. Czas był tu sprawą kluczową, Evelyn zaginęła prawie dwa tygodnie temu… podróż do Europy zajmie mu z pewnością sześć do siedmiu dni. To już trzy tygodnie, a w przypadku spraw związanych z zaginięciami, czas miał kluczowe znaczenie. Im szybciej zaczną się poszukiwania, tym szansa, że ślady, czy tropy będą w miarę świeże. Podczas pracy przy ochronie inwestycji w rejonie Kanału Panamskiego, raz czy dwa, zdarzało mu się prowadzić sprawy zaginięć, czy porwań dla okupu, bo przecież takiej możliwości nie należało wykluczać. Nigdy nie miał okazji poznać osobiście córki profesora Blooma, choć już kilkukrotnie zdarzało mu się pracować dla niego. Z reguły chodziło o dostarczenie informacji, zorganizowanie i dostarczenie potrzebnych do wyprawy środków czy wyposażenia. Wreszcie kilka razy, o ochronę ekspedycji. Profesjonalizm Johna, spodobał się ekscentrycznemu podróżnikowi, a Grantowi imponował dorobek podróżniczy Blooma. To właśnie żyłka podróżnika, sprawiła, że nie podążył rodzinnym przeznaczeniem i nie pracował teraz w gabinecie przy dużym mahoniowym biurku. To nigdy do niego i jego niepokornego charakteru nie pasowało. Poza tym, dziesięć tysięcy funtów stanowiło ofertę, z gatunku tych nie do odrzucenia. ***** Leśny krajobraz Karoliny Północnej został zastąpiony rolniczymi równinami wschodnich stanów. Słońce chyliło się ku zachodowi, a on przeglądał Timesa w wagonie restauracyjnym. Z zadumy wyrwał go stukot obcasów… spojrzał znad szpalty dziennika na zgrabne nogi, pokryte cienkim nylonem prawdopodobnie pończoch, obute w czarne szpilki. Ich właścicielka usiadła przy stoliku restauracyjnym nieco po przekątnej od niego. Spojrzał na nią ciekawie, a ona poprawiła falę kasztanowych włosów, rzucając mu powłóczyste spojrzenie. Wstał od swojego stolika z myślą, że być może reszta podróży minie mu przyjemniej. ***** Posiadłość profesora robiła ogromne wrażenie, jak również dbałość o wszystkie szczegóły. Na dworcu czekał już kierowca, który zawiózł go na miejsce. Służba w charakterystycznych uniformach szybko zajęła się jego bagażami, ale kiedy lokaj wyciągnął rękę po podłużny futerał, uprzejmie odmówił i postanowił sam zanieść go do swojego pokoju, pozostawiając płaszcz i walizki do dyspozycji służącego. Wnętrze posiadłości było urządzone ze smakiem i gustem, na każdym kroku można było zauważyć eksponaty z licznych podróży profesora. Przed spotkaniem z profesorem miał zamiar ogolić się i wziąć kąpiel. Założył świeżą odzież, ale zrezygnował z garnituru. Uznał, że koszula z egipskiej bawełny i szyta na miarę kamizela wystarczą na takie nieoficjalne spotkanie. Nie miał zamiaru silić się na nadętą elegancję, nigdy zresztą nie lubił takiego stylu i nie było mu z nim do twarzy. Salon profesora robił wrażenie, liczne mapy wiszące na ścianach, zwróciły uwagę Johna, jako kartografa z zamiłowania. Podobnie jak wysokie niemal do sufitu regały wypełnione ciekawymi tytułami. Przywitał się z profesorem, może nie tak familiarnie, jak Ci którzy znali go lepiej. Do tej pory z Bloomem, łączyły go tylko udane interesy. Skorzystał z oferty i poczęstował się whiskey, patrzył z nieukrywaną przyjemnością jak głęboki , bursztynowy kolor Macallana wypełnia ciężką szklankę z rżniętego kryształu. - Pieprzona prohibicja - westchnął pod nosem. W Anglii nikt nie musiał borykać się z podobnymi, komunistycznymi rygorami. Zajął miejsce w głębokim, obitym bydlęcą skóra fotelu. Wybrał stojący nieco na uboczu, przy małej konsoletce, stojący przodem do wejścia do salonu. Stare przyzwyczajenie z pracy w Agencji, nawyk tak naturalny, że wykonywał go bezwiednie wręcz. Upił łyk szkockiego trunku i odstawił szklankę na konsolę. Podczas wprowadzenia w temat przez profesora obserwował resztę przybyłego towarzystwa. Nie znał nikogo z obecnych, prócz Blooma. Na początku jego uwagę przykuła pani detektyw - Iris Rogers, o bardzo ale to bardzo kobiecych kształtach. Jeśli czas pozwoli, jutro odwiedzi londyńskie Biuro Agencji Pinkertona, żeby sprawdzić referencje tej intrygującej kobiety. Druga z kobiet przedstawiła się jako pani doktor medycyny - “Jeśli umiejętności idą w parze z jej urodą, to możesz być spokojny o swoje zdrowie” - uśmiechnął się do swoich myśli. Kolejnymi zaproszonymi gośćmi był duchowny, a na wspomnienie o opiece boskiej nad wyprawą, John mało nie parsknął, ale na szczęście udało mu się zachować zimną twarz. Do tego zoolog o trudnym do zapamiętania i wymówienia nazwisku oraz dziennikarz, który znał tamte strony. Uznał, że teraz przyszła kolej na prezentację swojej osoby: - John Grant, spółka Grant & Googins Company - ochrona, dostarczanie informacji, transport i logistyka. Uznał, że nie ma sensu ujawniać tego, że jest emerytowanym kapitanem piechoty i byłym agentem Agencji Pinkertona. Takie informacje powinny na razie wystarczyć pozostałym członkom ekipy ratunkowej. Sam plan transportu w miejsce ostatniego pobytu córki profesora, był dla niego zrozumiały i logiczny. W miarę referowania go przez profesora, przebiegał wzrokiem po dokładnie wykonanej mapie wiszącej na ścianie, śledząc trasę. Wiedział, że czas to kluczowy aspekt w poszukiwaniach. - Panie profesorze, czy ma Pan jakichś wrogów? - zapytał, ale widząc niezrozumienie, dodał: - Proszę mnie nie zrozumieć źle, ale to ważna informacja. Czy możemy wykluczyć, że zaginięcie Panny Evelyn to nie jakaś forma zemsty? Bądź porwanie dla okupu? Podczas prac przy Kanale Panamskim, zdarzyło się kilka takich przypadków - kierował nawet działaniami Agencji przy jednej z takich spraw. Ta miała miejsce już ponad dziesięć lat po zakończeniu budowy, gdy porwano dziecko jednego z urzędników wysokiego szczebla spółki zarządzającej Kanałem.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 |
31-08-2022, 10:42 | #7 |
Administrator Reputacja: 1 | Każdy człowiek ma prawo do odpoczynku. Przynajmniej zdaniem Daniela, który uznał, że po czterech prawie miesiącach włóczenia się po bezdrożach Wenezueli (i użeraniu się ze stadkiem naukowców, którzy uważali, że zjedli wszystkie rozumy) należy mu się nieco wolnego. Szczególnie gdy ów człowiek ma już swoje lata, a na dodatek niedawno stał się posiadaczem przytulnej chatki na Tahiti. Czekało morze, palmy, śliczne tubylki... - Przeklęte wynalazki współczesnej cywilizacji....- Daniel ponurym spojrzeniem obrzucił telegram, który dopadł go w zdecydowanie nieodpowiedniej chwili. - Żegnajcie wakacje... - dodał z niewesołym westchnieniem. Przepił żal solidnym łykiem brandy, chociaż ta na takie traktowanie nie zasługiwała, a potem chwycił za telefon. Nie mógł odmówić prośbie Blooma, szczególnie gdy chodziło o Evelyn, a do Londynu trzeba było jakoś się dostać. * * * „SS Dominica” był statkiem wysokiej klasy, przyjaznym dla pasażerów i oferował im wiele rozrywek różnej jakości. Daniel kilka razy korzystał i z tego środka transportu, i z oferowanych tu rozrywek. A w czasie tego rejsu doszła dodatkowa atrakcja - nawiedzony klecha, który w każdym zachowaniu widział zgorszenie, groził każdemu piekielnym ogniem, wyzywał od grzeszników i jawnogrzesznic... no i próbował wtykać swój nochal tam, gdzie nie powinien. Ale Daniel miał niejasne wrażenie, że na statku nie znalazł się nikt, kogo działalność kaznodziei naprowadziła na świetlaną drogę cnoty. Daniel w oczy mu się nie pchał, a tym bardziej nie mówił, co myśli o tejże działalności. I korzystał z życia w sposób, który wspomniany przed chwilą klecha nazwałby grzesznym i niemoralnym. * * * - Dzień dobry, panie Danielu. - Pokojówka, która odebrała od Daniela kapelusz i płaszcz, powitała gościa bynajmniej nie służbowym uśmiechem. - Dzień dobry, Kate - odparł, do słów dołączając uśmiech. - Odświeży się pan po podróży? - spytała Kate. - Pokój już czeka. Jeszcze nie wszyscy przyjechali - dodała. - I gdyby się znalazła jakaś przekąska...? - zasugerował. - Oczywiście, panie Danielu... * * * Z paru znajdujących się już w salonie osób w oczy Daniela wpadła jedna, dawno nie widziana i niemal nie do rozpoznania. - Sarah? - Z pewnym zaskoczeniem ale i uznaniem spojrzał na młodą kobietę. - Aleś ty wyrosła... - Da... Daniel!? - Z zaskoczeniem, ale i radością w głosie odpowiedziała Sarah, po czym wyciągnęła ręce na boki i po przyjacielsku przytuliła się do mężczyzny, który odpowiedział na uścisk. - Jakoś tak się skupiłam na profesorze, że nie zauważyłam cię. Ale cieszę się, że ktoś znajomy też płynie! A... co do wyrośnięcia, no to trochę mi urosło, tu i tam. - Zachichotała, kończąc również uścisk. Daniel odsunął się odrobinę. - Ślicznie ci się urosło... - Pokiwał z uznaniem głową. - Moglibyśmy w wolnej chwili porozmawiać o tym, co się działo przez te parę lat. Uśmiechnął się. - Oj, to chyba zajęłoby cały wieczór i noc, żeby opowiedzieć twoje historie, a jeszcze ja też mam coś niecoś do powiedzenia, choć pewnie mniej ciekawszego... Ale... wiesz, w podróży będziemy mieć multum czasu, a z profesorem widzimy się tylko jeszcze dzisiaj, więc chciałam jeszcze z nim... zamienić parę słów... pewnie ty też... - Odpowiedziała Sarah z miną świadczącą, że jest jej trochę źle z tą odmową. - Ale na statku do tego możemy wrócić? - Spojrzała na Daniela z nadzieją. - Oczywiście - odparł. - Znajdziemy jakieś zaciszne miejsce i przegadamy całą noc. * * * Pojawienie się nawiedzonego klechy stanowiło dla Daniela prawdziwe zaskoczenie. Wiedział, że profesor miewał różne dziwaczne znajomości, ale żeby aż takie...? Gdy kaznodzieja się przedstawił, Daniel omal się nie udławił łykiem wspaniałej whisky. A potem szybko zrobił w myślach przegląd wszystkich swoich krewnych - bliższych i dalszych... Nie, z pewnością nie miał żadnych krewnych w Anglii, a taki akcent pobrzmiewał w niektórych słowach płynących z ust wielebnego Ebenezera. Padało nazwisko za nazwiskiem a Daniel dochodził powoli do wniosku, że owszem - z większością da się dogadać, ale wymarzony skład na wyprawę do Amazonii to to nie jest. - Daniel Thompson - przedstawił się jako ostatni. - Pastor i ja nie jesteśmy spokrewnieni - dodał, uprzedzając ewentualne pytania. - To przypadek sprawił, że nosimy to samo nazwisko. Miał nadzieję, że wielebny nie potraktuje tego przypadku jako znaku od Opatrzności i nie skieruje swej działalności na "cudem odnalezionego kuzyna". - Jeśli chodzi o doświadczenie, to trochę się kręciłem po tamtych okolicach - dodał. |
03-09-2022, 18:05 | #8 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Anglia, Londyn 18 lipiec, 1930 rok. Piątek, wieczór Po zapoznawczym spotkaniu, w trakcie którego towarzystwo otrzymało również informacje dotyczące ich zadania, Bloom zaprosił gości do dużej jadalni na kolację… jadło było nawet wystawne. Później zaś, każdy zajął się już własnymi sprawami. Niektórzy chcieli chwilkę porozmawiać z profesorem, inni udali się do swych pokoi… różnie spędzano późne godziny wieczorne, a nawet i nocne… *** Kolejnego dnia rano, po śniadaniu, Bloom miał jeszcze dla nich bilety na… RMS Olympic. Siostrzany statek Titanica. Parę osób przełknęło ślinę. No ale… przecież minęło już 18 lat od katastrofy? Będzie dobrze? - Zarezerwowałem wam kabiny w pierwszej klasie - Uśmiechnął się profesor - Nie mam jednak pojęcia, kto z kim by miał w nich przebywać… niech zadecyduje los? Bloom roześmiał się, jednak wyszukał szybko dwa bilety, i dał je obu paniom. - Wy, moje damy, oczywiście wspólnie, a reszta… - Starszy mężczyzna wyciągnął w dłoni nieco rozłożone bilety, niczym talię kart, w kierunku męskiej części wyprawy. No i losowali. Mathew i Daniel wspólna kabina. Tavion i John wspólna kabina. Ksiądz Ebenezer… sam. Heh. ~ Nadszedł czas pożegnania. Uściski dłoni, przyjacielskie poklepywania, zabranie swoich walizek, toreb, koferków, i wpakowanie się do dwóch podstawionych automobili. No i w drogę… Godzina jazdy do portu, i w końcu postawienie pierwszego kroku, ku przygodzie, i misji ratowania piękniusiej córci Blooma. Anglia, Brighton. 19 lipiec, 1930 rok. Sobota, 11 rano Statek był… ogromny. PRZEOGROMNY. I robił wrażenie na każdym, kto takiego jeszcze na oczy nie widział, a i w sumie, jak już się widziało, czy i takim płynęło, i tak było się po raz kolejny pod wrażeniem takiego wytworu ludzkiej technologii. Setki ludzi, setki kręcące się wokół statku, i na nim samym, bagaże, towary, dźwigi, automobil(!?) ładowany jednym z nich na pokład… spory zgiełk, harmider, masa emigrantów. Oczywiście dwa trapy, i dwie kolejki, by wejść na pokład. Pierwsza klasa i druga, a osobno trzecia. Damy i gentlemani, czasem ich dzieci, luksus i przepych, piękne stroje, zadarte w górę nosy… a z drugiej strony, różnokolorowe multum wielu nacji, wiele zasłyszanych tam języków, "zgraje" obcokrajowców, wrzaski licznych dzieci, gra na skrzypcach, harmonijkach… ~ Pokłady były oczywiście podzielone między klasami… na samej górze - jakby inaczej - restauracja i palarnia dla pierwszej klasy, niżej ich kajuty, lobby, sauna turecka(!), pokój do czytania, i inne takie wynalazki. Poniżej, druga klasa, z osobną restauracją, palarnią, pokojem do czytania, i tak dalej… Wszystko głównie w kierunku dziobu statku i na jego środku. Trzecia klasa głównie na rufie, przez kilka pokładów, z jadłodalnią, palarnią, pubem… W końcu i pokład dla załogi statku, a poniżej niego, już coraz głębiej i głębiej wewnątrz statku, to różnie, ale już bez pasażerów. Magazyny, spiżarnie, bojlery, ładownie, maszynownia, itd. Były liczne schody i schodeczki, były nawet windy! I obowiązywały oczywiście pewne zasady: Nie masz prawa przebywać w miejscach dla nie-swojej klasy, co było pilnowane przez stewardów, w kilku kluczowych miejscach, gdzie łączyły się przedziały klas… które nawet można było oddzielić na stałe zamykaną kratą. Posiłki wydawane od-do, jednak w pierwszej i drugiej klasie, w sumie to nawet nie miało znaczenia, zawsze można było otrzymać jadło. W trzeciej klasie jednak już konkretnie "o" ustalonej godzinie… a jak nie przyjdziesz, to nie dostaniesz. ~ Pokład C. Cztery kabiny obok siebie. Przedsionek jako mini-salon, stoliczek, trzy krzesełka. Mini-łazienka z toaletą i prysznicem, a dalej, w części sypialnej, dwa łóżka, mała szafa, komoda, zlew z ciepłą i zimną wodą. Towarzysze spojrzeli po raz kolejny na bilety. Pierwsza klasa, koszt 60£ za pasażera. 7 dni. Nie powinno być źle… No i 3 posiłki dziennie, w pięknej restauracji, i alkohol w barze, i służba na skinienie paluszka, przynosząca nawet ciasteczka i herbatkę do kajuty. ~ "Tuuuuuuuut! Tuuuuut!" - Olympic ruszył dokładnie w południe, opuszczając Anglię, wśród wiwatów ludzi zebranych na brzegu, wśród okrzyków miłej podróży, przy… grze orkiestry pokładowej. Tak, tak, pompa pełną gębą, a przynajmniej w pierwszej klasie. A więc na Atlantyk, ku Ameryce Południowej… *** Komentarze jeszcze dzisiaj.
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD Ostatnio edytowane przez Buka : 06-09-2022 o 21:41. |
04-09-2022, 15:37 | #9 |
Reputacja: 1 | Spójrzmy na herb. Niewątpliwie znak herbowy Brighton należał do tych ładniejszych. Igrające ponad falami delfiny oraz dużo błękitu przypominały, czym tak naprawdę było owo nadmorskie miasto oraz pokazywał jego prawdziwe oblicze. Oblicze skierowane do morza, które dla Brighton było skarbem, baaaaaa… kurą znoszącą złote jajka! Oblicze, hm? Raczej należałoby powiedzieć oblicza, bowiem Brighton miało co najmniej parę kompletnie odmiennych stron. Oczywiście pierwszą był port, potężny, ruchliwy port skąd wychodziły wielkie okręty pasażerskie i transportowe. Ruchliwy, przemysłowy, pełen hałasu. Wiecznie śpieszący się, zawsze przepełniony, wypchany walizami pasażerów oraz górami przenoszonych przez portowe żurawie wyrobów angielskiego przemysłu. Drugą stanowił, rzecz jasna, ośrodek wypoczynkowy dla Londyńczyków oraz wielu zamożniejszych i mniej zamożnych mieszkańców południowej Anglii, odkąd król Jerzy IV postawił tutaj swój pałac. Pełen jasnopiaszczystych plaż oraz uśmiechniętych spacerowiczów. Takie właśnie miasto gościło na swoich betonowych nabrzeżach wielki „Olympic”. Piękny na swój sposób. Ciemne burty kontrastowały wraz z jaśniejącą bielą nadbudówek. Poczwórna bateria kominów wbijała się w niebo. Ich niższa część była jasna, zaś końcówka zdecydowanie ciemniejsza. Twardy każdy, wyprostowany, jakby pragnący ruszyć sprężyście na spotkanie pływających obłoczków. Wręcz jak maczuga wyrzucająca ku górze swój owalny kształt, albo skała pełna mocy, wpijająca się w miękkość błękitu. Kominy wznosiły się tak wysoko, że przy niższym położeniu chmurek mogły wtargnąć ku ich parnym wnętrzom, później zaś wstrzelić tam dobyte ze swej gorącej kotłowni własne ciepło. Miękka wilgoć chmur oraz ogniste skry kominów łączyły się w środku, gdzie nie sięgało człowiecze oko, ażeby po chwili znów i znów i ciągle powtarzać ów wyjątkowy cykl. Statek zwodowany kilkanaście lat temu gościł tych, których stać było na zafundowanie sobie rejsu ową oazą luksusu. Mathew wielokrotnie pływał statkami tej klasy, oczywiście nie za swoje pieniądze, ale jako wieloletni lokaj lorda Georga Meldruma. Pierwszy raz jednak miał płynąć sam, albo raczej z grupą ratunkową. Los zapisany kartami pokładowymi połączył go z Danielem Thompsonem, który, jak sam to na spotkaniu określi „kręcił się po tamtych okolicach”, gdzie zaginęła seksowna córka profesora. Cóż, współlokator jak współlokator. Ani ze sobą specjalnie rozmawiali, ani cokolwiek, ot jakieś tam przywitanie, czy coś tam. Oczywiście za 10000 znosiło się wiele więcej, niż stosunkowo niekłopotliwego Daniela, który zajmował się swoimi sprawami. Przynajmniej generalnie na to się zanosiło, wszak to był początek wyprawy. Zaś później… „Któż wie jeszcze, jakim zrządzeniem moją przyszłość ślepy los rozwiąże?” zastanawiał się schillerowski infant don Carlos. Właściwie to samo pytanie mogli sobie postawić wszyscy ruszający na wyprawę. Cokolwiek rzec jednak, profesor postarał się. Luksusowe kabiny, kawiarnie, sauny i tym podobne miejsca wypoczynku i niekłamanej rozrywki. Wchodząc na statek Mathew miał luksusowe otoczenie wokoło, kapiące blichtrem, wysmakowanym lub nie. Osobiście to nie był jego styl. W Anglii podziwiał raczej wysmakowane wiejskie rezydencje, piękne swoimi proporcjami oraz wplecione w wir otaczającej roślinności. Niektóre stosunkowo niewielkie, inne prawdziwe pałace, wszystkie miały ów ulotny czar spokojnej harmonii, która smakowała mu najbardziej. Statek oczywiście mian inne cele: musiał być dostosowany do gustu większości pasażerów i taki właśnie był. Niewątpliwie ktoś musiał wywalić szaloną ilość funtów na wykończenia ręczne. Gigantyczna ilość dębowych boazerii, kryształy, lustra, zdobienia etc. mogły przytłaczać, chyba, że ktoś lubił taki styl. Jego wcześniejszy szef, czyli lord Georg Meldrum, uwielbiał go. Mathew nawet potrafił zachwycić się szczególikami, ale ich wielka ilość łącznie zacierała ów efekt elegancji. Przynajmniej Twinshape spostrzegał to na zasadzie: ile to kosztowało, a nie ile to przyniosło wyjątkowego piękna. Przeto już po zaokrętowaniu oraz zaniesieniu rzeczy do swojej kajuty wybrał się na zwiedzanie statku. Oczywiście wyłącznie obszaru klasy 1, ponieważ obsługa pilnowała, żeby każdy pasażer trzymał się własnej kategorii. Segregacja najczystszej postaci. Klasa 1 ma się nie pospolitować z innymi, klasy niższe nie pakują zaś się na luksusowe przestrzenie. Cóż, tak bywa. Jego samego nie byłoby stać nawet na najniższą klasę, ewentualnie mógłby się tutaj zatrudnić jako kelner, albo coś na kształt. Spacerując spotykał panie wręcz wyjęte modowo ze stron „Gazette du Bon Ton”, „Modes et Manieres d’Aujourd’hui”, „Les Journal des Dames et des Modes” czy „Vouge”. Chłopczyce z krótkimi włosami w spodniach, konserwatywne damy w długich sukniach i te zdecydowanie nowocześniejsze, pozwalające innym oglądać część swoich nóg, panowie byli generalnie mniej zróżnicowani, ale także widziało się pełne, ciemne garnitury z eleganckimi melonikami oraz nieco luźniejsze, jaśniejsze z kapeluszami borsalino, homburg lub fedora. Bogaci młodzikowie do spodni Oxford Bags nosili swetry lub kamizele oraz jeszcze kaszkiety. Przynajmniej ci, których spotykał spacerując Mathew, bogaci lub eleganccy, najczęściej zresztą zarazem bogaci, jak właśnie eleganccy. Akurat właśnie Mathew pod tym względem dorównywał im. Ubrania po lordzie Meldrum stanowiły wierzchołek londyńskie elegancji, zaś stolica Wielkiej Brytanii była najważniejszym na świecie modowym centrum. Coco Chanel czy Jeanne Paquin dopiero odbudowywały pozycję paryskich salonów. Zresztą Paryż miał opinię nowatorskiego, skandalizującego wręcz, niekiedy po prostu nieprzyzwoitego, zaś Londyn był królem klasyki. Spacerując eleganckimi pokładami Mathew wreszcie wybrał miejsce, które oferowało spokój, oczywiście niepozbawiony luksusu. Gentleman mógł sobie tutaj spokojnie usiąść, wypić herbatę lub kawę, poczytać lekturę… Na pokładzie A od rufy mieściła się tzw. weranda, choć lepiej powiedzieć: osobne pomieszczenia werandowe dla palących po lewej i niepalących po prawej. Mathew wybrał to po prawej. Pomieszczenie było jasne, przestronne z wielkimi oknami. Siedząc przy wiklinowych meblach można było czytać, sączyć kawę oraz cieszyć się jednocześnie zaokiennymi przestrzeniami. Miejsce owo przypadło mu do smaku oraz był pewny, że teraz, w czasie rejsu, zahaczy o nie niejeden raz. Ostatnio edytowane przez Kelly : 04-09-2022 o 15:42. |
10-09-2022, 08:12 | #10 |
Reputacja: 1 | Mimo urodzenia się na wyspach Sarah niewiele podróżowała statkami. Większość życia spędziła w rodzinnym kraju, poza już wspomnianą na zapoznaniu z innymi wyprawą, miała może jakieś pojedyncze podróże statkiem. Ale nigdy aż takim. Nogi lekko się pod nią ugięły, gdy zobaczyła jego ogrom. A na dodatek luksusy, jakie zapewniała im pierwsza klasa… Jej rodzina pochodziła z wyższej klasy w Wielkiej Brytanii, w końcu była to lekarska rodzina. Szczególnie za życia z rodzicami żyła na wysokim poziomie, jednak nie miało to żadnego porównania z tym, co widziała teraz na statku. Chłonęła wzrokiem wszystkie możliwości, jakie w trakcie podróży dawał im ogromny statek. Profesor Bloom, jak to miał w zwyczaju, nie zamierzał na nich oszczędzać. Skupić jednak w pierwszej kolejności musiała się na swojej kajucie, żeby nie biegać wszędzie z walizkami. Obsługa bardzo sprawnie działała i pomagała, na co Sarah starała się chętnie obdarzać ich uśmiechem i miłymi słowami, czego, jak widziała, nie zawsze można było się spodziewać po zblazowanej wyższej klasie. Dotarła razem z Iris do kajuty, gdzie biorąc kilka oddechów, chwilę miała zamiar odpocząć przed dalszym zwiedzaniem statku. - Jeśli nie masz nic przeciw, zajęłabym łóżko… koję, obok zlewu, dobrze? - Powiedziała Iris, rozstawiając swoje walizy to tu, to tam. A Sarah zauważyła, iż wśród tobołków detektyw, był i… futerał skrzypiec? - Jasne! - Odpowiedziała miło Sarah. Chociaż sama uznawała zlew za sprzyjające miejsce, które warto mieć blisko, tak… dobrze to też świadczyło o Iris, jeśli wolała mieć go w pobliżu. Sama zajęta rozkładaniem swoich rzeczy po drugiej stronie, dopiero po chwili zauważyła futerał na instrument. - To skrzypce? Jesteś też artystką? - Zapytała ze szczerą ciekawością. - Umm, no nie bardzo… ja… trochę inaczej "gram" - Parsknęła Iris - Chcesz zobaczyć? - Sięgnęła po futerał. - Chcę, pokaż! - Odparła Sarah z jeszcze większą ciekawością. Iris położyła więc futerał na łóżku, po czym go otworzyła z lisim uśmieszkiem… Karabinek Thompson, ze zwykłym magazynkiem, ale i z większym, okrągłym… - Uhh… Chyba jednak nie chciałam wiedzieć… - Lekko skrzywiła się Sarah. - To znaczy wiem, po co płyniemy i wiem, że to… pewnie może być potrzebne, ale… jako przedstawicielka mojego fachu, pewnie domyślasz się, że nie lubię narzędzi, które lubią mi przysparzać sporo nieprzyjemnej pracy… Iris spojrzała na nią lekko zaskoczona. - W tej dżungli, czy i w drodze do niej, różnie to może być… nie będziemy już na salonach moja droga. Jeśli nie tubylcy, to chociażby jakiś jaguar, albo coś, może nam przysporzyć kłopotów, chyba rozumiesz? - Zatrzasnęła futerał, aż chyba Sarah drgnęła - Więc… jak to się mówi… "lepiej dmuchać na zimne"? - Wiem, wiem… przecież po to tam z wami płynę, żeby zadbać o to, by was spotkały możliwie najmniejsze skutki tego, co może tam zaatakować… - Wytłumaczyła spokojnie Sarah. - Tylko chciałam wyjaśnić, że z mojej strony nie oczekuj ekscytacji, gdy widzę broń. - Chciałaś wiedzieć co tam jest, pokazałam - Iris wzruszyła ramionami, po czym schowała futerał z bronią pod łóżko. Spojrzała na Sarah, uśmiechnęła się, po czym zaczęła dalsze wypakowywanie drobnostek. - A co cię… ekscytuje? Choćby… starsi mężczyźni? - Zerknęła na dziewczynę, z kryjącym się na ustach uśmieszkiem. - No tak, pani detektyw… tego mogłam się spodziewać, że będziesz wszystko wiedzieć… - Spojrzała na nią z udawaną złością. - Nie, nie chodzi o starszych mężczyzn, a o interesujących mężczyzn. Inteligentnych, mądrych, z klasą, wiedzących, czego chce kobieta. A profesor Bloom… fascynował mnie pod tym kątem już od czasu, gdy byłam nastolatką. - Udam, że rozumiem, i pokiwam mądrze głową - Powiedziała Iris, i tak zrobiła, a potem mrugnęła do Sarah, i głośno się roześmiała - Kto co lubi… nie moja sprawa. - Z reguły wolę młodych, przystojnych facetów, profesor Bloom jest raczej wyjątkiem od tej reguły. - Wzruszyła teraz ramionami Sarah. - A sama jakich lubisz? - Zapytała, przerywając na chwilę wypakowywanie, by usiąść na swoim łóżku i wpatrywała się w Iris, czekając na odpowiedź…. pani detektyw również usiadła na swoim łóżku, po czym rozpięła kozaki, i je ściągnęła. Kilka razy poruszyła palcami stóp w rajstopach, i odetchnęła z ulgą… wyciągnęła papierosa, i spojrzała na rozmówczynię. - Brzydkich i garbatych! - Powiedziała, i po sekundzie ciszy, znowu głośno się roześmiała. - Ej no! - Sarah uderzyła wierzchami dłoni o łóżko, w lekkim geście złości. - Ty mnie szpiegujesz i dowiadujesz się, z kim śpię, po czym nawet po jednej sytuacji mnie od razu oceniasz, to chyba mogłabyś się zrewanżować i powiedzieć coś o sobie! - Ja cię szpieguję?? No wiesz co… wypraszam sobie! - Pokazała jej w żartach język - Tylko ślepy by nie zauważył, jak na siebie patrzycie, i jak profesor całuje twoje rączki… Cmok! Cmok! - Iris naśladowała całowanie owej rączki, szczerząc ząbki. Następnie wstała z łóżka, i przeszła się te parę kroczków do okrągłego okienka w burcie. Otworzyła bulaj, po czym wsadziła papierosa w usta… i spojrzała na Sarah - Masz coś przeciw? - Spytała, trzymając już w dłoni zapałki. - Nie, sama czasem popalam fajkę… - Sarah zerknęła po swoich rzeczach, chcąc ją nawet pokazać, ale w obecnym rozgardiaszu nie wiedziała już, gdzie co trzyma. - A co do profesora Blooma, to skoro tak zazdrościsz, to myślę, że ze swoimi atutami, sama nie miałabyś problemu się z nim… zbliżyć. - Dodała z uśmieszkiem pani doktor. - Ja zazdroszczę? Oj moja droga… on zupełnie nie w moim typie… - Iris pokręciła głową, i w końcu odpaliła papierosa. Dwa razy się zaciągnęła, raz nawet wypuszczając dym nosem. Przez chwilę wpatrywała się przez bulaj, a później przeniosła wzrok na Sarah. Uśmiechnęła się - Starsi panowie mnie nie interesują… młodzi też nie. Młode byczki, to w sumie… byczki. Mają fiu-bździu w głowie, i tyle. Można z takim się nieźle zabawić, owszem, ale im dłużej takiego słucham… tym bardziej mam ochotę kopnąć go między nogi - Parsknęła - Więc w sumie… to tak wygląda z mojej strony. Wolę… "średniaków", wiekowo. A co do wyglądu, no wiadomo, mało jaka poleci na… Quasimodo - Znowu się głośno roześmiała. - I tak się wszystko sprowadza do indywidualnej oceny danego faceta, czy się nadaje… trudno generalizować. - Sarah uśmiechnęła się do Iris, następnie kładąc się plecami na łóżku, zakładając ręce za głową. - A czasem też warto spróbować czegoś, co się wydaje poza… swoimi dotychczasowymi zainteresowaniami. Różnie bywa, czasem… można się pozytywnie zaskoczyć. - Nie lubię zmian, nie lubię… niespodzianek - Iris się krzywo uśmiechnęła - W moim fachu, to spory problem, ale staram się… dostosować… do sytuacji - Znowu kilka razy się zaciągnęła papierosem, po czym przyglądała Sarah - Masz jakieś wystawne kiecki? Niedługo pora obiadowa… - Myślisz, żeby już na obiad się… odstawiać? - Zdziwiła się lekko Sarah, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Coś by się u mnie znalazło, choć… do końca nie jestem pewna, czy będą pasować do tego luksusu… jako początkująca lekarka, wcale aż tak dużo nie zarabiałam dotychczas… - Mówiła dziewczyna lekko zmartwionym głosem, sięgając do największej swojej walizki, gdzie znajdowały się przede wszystkim ubrania. - Och! Będzie pokaz mody?! - Iris zaśmiała się, po czym wyrzuciła kiepa przez okienko, i potuptała do swojego łóżka, i na nim usiadła po turecku - No pokazuj, pokazuj! - Ponagliła dłonią Sarah, wśród śmiechów. - Przestań! - Burknęła Sarah, lekko speszona śmiechami Iris, odstawiając także na bok swoją torbę. - Ja ci tu się zwierzam, a ty mi tu ze śmiechem… To najpierw sama pokaż, co planowałaś, bo zresztą to ty zaczęłaś temat. - Oł… ooooł! Najmocniej szanowną towarzyszkę przepraszam! - Powiedziała pani detektyw, zeskakując z posłania, i lekko przed nią dygnęła - Nie wiedziałam, iż… moje śmiechy są nie na miejscu - Przez sekundkę znowu gdzieś tam w kąciku jej ust mignął język. - Ja tam nigdy na wielkich salonach nie byłam, więc i takich… kreacji ze sobą nie mam, co najwyżej… moooment… - Iris zaczęła grzebać po walizie. - Nic innego nie mam… - Tym razem, to ona, zrobiła nieco markotną minę… i znowu pokazała jej język - No chyba, że w tym co mam na sobie… - Eee… serio? To mnie o kiecki pytasz, a sama tak… - Sarah powróciła do przeglądania swojej walizki. - Ja myślałam nad czymś… takim? - Ładna, ładna, tak - Iris pokiwała głową - Pasuje do snobów i pory obiadowej! - Zaśmiała się - W końcu jedna z nas powinna wyglądać porządnie… - Jeśli chcesz, to mam jeszcze jedną, ale… - Sarah spojrzała na piersi Iris, później na swoje i ponownie na jej. - Ale nie wiem, czy się do niej zmieścisz tymi… sporymi okazami. - Zachichotała Sarah. A tym razem detektyw spojrzała na swój biust, potem na lekareczki, i znowu na swój. - No wiesz co?? - Niby fuknęła… i prosto w buźkę Sarah poleciała przez kabinę poduszka. Iris też zachichotała. - Ał! - Wesoło zakrzyknęła Sarah, po czym sięgnęła po rzucony w nią przedmiot. - Rozumiem, że uznałaś, że masz już za dużo… poduszek, haha! - Zaśmiała się, na razie nie odrzucając jej powrotnie poduszki. - No to... ten… pokażesz tą kieckę? - Zaciekawiła się Iris. - Emm… - Sarah znowu sięgnęła do walizki i zaczęła w niej szperać, ale uważała też, by coś, co nie chciała, by z niej przypadkiem nie wypadło. W końcu wyciągnęła czerwone zawiniątko, które rozłożyła przed Iris. - Mam jeszcze taką… - Oj nie, nie, nie… - Iris aż pokiwała przecząco paluszkiem w stronę Sarah - Nie… a na pewno nie na trzeźwo! - Dodała, trochę z nerwowym śmiechem. - To… może… - Sarah zerknęła w stronę mini-saloniku. - Jak dużo potrzebujesz, żeby nie być trzeźwa? - Wyszczerzyła teraz ząbki Sarah do Iris. - Chcesz mojego "skandalicznego" zachowania już w pierwszy dzień rejsu? - Iris zatrzepotała niewinnie rzęskami. - Oj tam od razu skandalicznego! - Zachichotała Sarah. - To, że w tej sukieneczce będziesz wyglądać bardzo seksownie, to jeszcze żaden skandal… pytanie, co zrobisz z tym dalej…. - Zaśmiała się już mocniej lekarka. - Oj no nie wiem… - Powiedziała Iris z nerwowym uśmieszkiem - Ja chyba jednak spasuję… może wieczorem… na jakieś tańce? - Uśmiechnęła się weselej. - Tańce? Czyli jednak jesteś trochę rozrywkowa. - Uśmiechnęła się lekko szyderczo Sarah. - Do niczego nie chcę zmuszać, ale wiesz… pierwsze wrażenie jest ważne. Jak cię na początku zapamiętają jako… no w tym stroju, jaki pokazałaś, to później ciężko będzie odwrócić to wrażenie. - A co mnie wrażenie… - Skrzywiła się Iris, i chyba podjęła ostateczną decyzję - Dobra, idę w garniturze! Może później, wieczorem, albo coś… jak mi ją pożyczysz. Jak nie… też przeżyję! - Detektyw lekko się uśmiechnęła. - Dziwne… pomyślałabym, że w swoim fachu wiesz, jak najlepiej wyciągnąć informacje. A chyba nie ma bardziej chętnych do rozmowy facetów, niż takich, którym… bardzo podoba się osoba, z którą rozmawiają. - Zachichotała Sarah. - Mylisz moją pracę, z przebywaniem na statku jako pasażer, wśród snobów… jakie ja mam od nich wyciągać informacje, i po co? - W żadne szantażyki dla zabicia czasu się nie bawię… - Iris wzruszyła ramionami, po czym wróciła do rozpakowywania swoich tobołów, zerkała jednak co chwilę na Sarah… - Kto wie, nigdy nie wiesz… jeśli te “snoby” płyną w podobną stronę do nas… może ktoś coś zasłyszał? Może ktoś wie coś cennego? Nigdy nie wiadomo. - Westchnęła lekarka. - Oczywiście nie chcę cię pouczać co do tego, jak się wykonuje twój zawód. Sama po prostu myślę, że słodziutko i ślicznie byś w tej sukience wyglądała. - Eheeem… - Mruknęła Iris, bez większego przekonania, ale i po chwili dodała wesołym tonem - To szykuj się moja droga! Piękna i pachnąca będziesz na obiadku, i to ty przyciągniesz wszystkie spojrzenia, haha! - Taka jesteś? - Odparła oburzona Sarah. - Skarzesz mnie na to, nie przejmiesz trochę ich na siebie? - Z uśmiechem wyciągnęła przed siebie czerwoną sukienkę, jakby oceniając, jak ona będzie wyglądać na Iris. - Uparta jak osioł… - Mruknęła Iris - Owszem, przejmę. W garniturze. Zobaczysz. - No tak, wielu pewnie lubi takie zimne, niedostępne, przynajmniej na pozór… - Wystawiła języczek lekarka. - Jeśli wolisz takich… twój wybór. - Nie każda jest taka gorrrrrrąca jak ty? - Iris zamruczała przeciągając owe "r", po czym parsknęła. - To uważaj, żeby twoje jedzenie nie zamarzło, nim trafi do żołądka… to niezdrowe. - Odpowiedziała kiwiąc głową Sarah, przy okazji rzucając od niechcenia swoją czerwoną kieckę na łóżko Iris. |
| |