Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-01-2009, 19:28   #1
 
Dreak's Avatar
 
Reputacja: 1 Dreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie coś
[Assassin] II: A gdy jasność mrokiem się stanie...

"Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone"
- Hasan-ibn-Sabbah


...
-To miasto ma jednak coś w sobie...
-Tak kupę gówna i dzieci bawiących się w Assassinów.
-Co z tym dalej zrobisz?
-A co powinienem?
-To co uważasz za słuszne.
-To trudne. Dzieci..
-Wyrosną.
-Pokładasz nadzieje?
-Pokój z tobą, Dreaku.
-To wszystko upadnie.
-Nervi?
-Nie tylko.
-Nic jej nie powiedziałeś.
-Nie mieszamy się w nasze sprawy.
-Piękna noc.
-We wszystkim widzisz piękno Cresno? Ja widze tu tylko śmierć.
-Dostrzegam to czego ty nie zauważasz zaślepiony błyskiem swego sztyletu.
-Dlatego ciebie go pozbawili.
-...
-Żegnaj Romantyku.

***

Kiedy tam wszedł rozmowa była już w toku i jak wydać nie szła po myśli jej inicjatorów.
-Pierdole wasze reguły. Co wy możecie mi zaoferować oprócz śmierci?
-Wolność.
-Ja czuję się wolny... więc?
-Taką wolność wsadź sobie w dupę. Chcesz władzy albo...
-Albo jesteś pieprzonym prowokatorem który zwabił nas tu na wybicie.

Wstali i nie słuchając wyjaśnień chwycili za miecze. W tym momencie wstał niezauważony zakapturzony mężczyzna, w białej tunice w z obwiązana w pasie czerwoną chustą, i zadał śmiertelny cios pod żebra jednemu z awanturników. Drugi który to zauważył nie zdążył nawet jęknąć z powodu sztyletu wbitego w tchawice. Dwóch następnych padło porażonych przez sprawnie rzucone sztylety. Następnie przeszli na miecze trzej hersztowie Asasynów z Reykjavik nie byli jednak przeciwnikiem dla tego tajemniczego mężczyzny jak się zdaje także Asasyna. Pierwszy z nich przy wymierzaniu ciosu odsłonił kawałek brzucha, jego wnęczności wylały się na stój. Drugi uderzył w ciało tego pierwszego a przy wyciąganiu miecza dostał lekki cios w tył kolana które powaliło go a następnie mocny cios w obojczyk a po kopnięciu w głowę miecz przejechał mu po całym kręgosłupie nie dał rady wstać. Trzeci rzucił się do ucieczki, Asasyn wskoczył na stół i pobiegł za nim lekko się wybił i powalił herszta chwycił go za hełm i przekrzywił głowę odsłaniając kawałek gołej gładkiej szyi i zatopił w niej zimny metal swojego sztyletu. Cała ta sytuacja nie trwała nawet chwili nikt nie zdarzył zareagować lub przyłączyć się do buntowników teraz wszyscy siedzieli w milczeniu przyglądając mu się gdy ten powoli wycierał krew z miecza w swoją czerwoną chustę.
-Shadow, Kapłan i.. Vorg? Ciekawe, macie zwierzątko.
-Ty żyjesz?
-Naprawdę wierzyliście że mnie zabiliście.
-... Chcesz nas zabić?
Mężczyzna doskoczył do niego i wszystko wyglądało na to że uderzy go podobnie jak tamtych sztyletem pod żebra. Nie zrobił tego złapał za jeden ze sztyletów z pasa Uqbaha al Karifa i posłał go w odsłonięty kawałek dachu przez który wyglądał mężczyzna ubrany podobnie do niego lecz tunikę miał kolory czarnego.
-Pięć minut. Nie przyszedłem się tu mścić gdyby tak zostawiłbym was tym idiotom lub im. -Wskazał palcem na mężczyznę leżącego na deskach dachu z których kropelkami spadała jego krew. -Nie ma czasu.
Położył taboret na stole i wszedł na niego mocno się wybił i chwycił się deski podciągnął się i połamał dwie z nich a trup który na nich leżał spadł wprost na tego jeszcze żyjącego sparaliżowanego herszta łamiąc stół. Kiedy był już na dachu powoli wciągał każdego z nich. Zaczął coś krzyczeć i wskazał na wieżyczkę, zaczęło robić się gorąco okrążyli ich. Zaczęła się szaleńcza ucieczka.


Dreak, bo tak nazywał się ich wybawiciel, rozdarł górę swojej tuniki i ich oczom ukazał się tatuaż większy od ich własnych. Znajdował się nie tylko na ramieniu ale także na piersi i brzuchu była to zasadnicza różnica. Drugą różnicą było to że był mieszany bez jednego określonego koloru o trzeciej różnicy już się nie przekonali bo rozkazał im biec i się nie oglądać. Dreak przejechał palcem po czerwonej części swego tatuażu tworząc wokół siebie krąg ognia zamykający się za strażnikami, gdy wstał i chwycił za miecz czar powinien prysnąć lecz tak się nie stało. Na dodatek na mieczu zaczęły wypalać się runy i jego klinga także pokryła się ogniem. Strażnicy zaczęli słabnąc od gorąca płonęło wszystko w końcu i oni zaczęli, padli jak muchy które wleciały do lampy, ogień opadł i nie zostawił po sobie ani śladu. Nic nie spłonęło strażnicy także ale nie żyli. Dreak przyklęknął dysząc ciężko rozglądną się po czym szybkim krokiem oddalił się stamtąd, wspiął się na wieże i usiadł wciąż dysząc.
-Jakieś pytania?
 
__________________
"If you want to make God laugh, tell him about your plans."

Ostatnio edytowane przez Dreak : 10-01-2009 o 10:45.
Dreak jest offline  
Stary 08-01-2009, 16:58   #2
 
Vampire's Avatar
 
Reputacja: 1 Vampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znany
Sahair wspiął się również na wierzę, usiadł obok wybawiciela i popatrzył na niego badawczo. Po co zareagował? Po co uratował nam dupska? Myślał nad tym, jednak nie to było teraz najważniejsze. Najważniejsze jest to, że żyje i trzeba podziękować za to wybawicielowi.
-Dzięki Ci za uratowanie życia i mam nadzieję, iż kiedyś wyrównam ten dług – odrzekł cicho, lekko sapiąc jednak jego szept powoli roznosił się po okolicy niesiony przez lekki zefirek. Przy tych słowach uderzył się prawą pięścią w serce. Oparł nogi o kamienną rynienkę, a ręce w łokciach na kolanach spuszczając głowę. Zanosiło się na to, że ciekawsze i niebezpieczniejsze czasy nastały. Uśmiechnął się w duszy i pomyślał o swoich przykrywkach. Czy uda mu się prowadzić jeszcze te ceregiele? Czy będzie musiał zlikwidować sklep? Te myśli napływały na niego potężnymi falami zalewając jego umysł pytaniami i duszę rozmaitymi odczuciami. Przychylne i niesmaczne perspektywy mieszały się tworząc kocioł wybuchowych myśli i odczuć. Zaklął mocno i siarczyście pod nosem, a owe przekleństwo było odwzorowaniem ich sytuacji. –Pytania… Hmmmm… Bunt oznacza walkę z naszymi, to jest oczywiste. – stwierdził, westchnął i wznowił – Jakie plany? Czy mamy już jakieś określone perspektywy i czy do kurwy nędzy ktoś jest jeszcze po naszej stronie? – spytał, o wydawało mu się najważniejsze rzeczy i to, nad czym można by już opracowywać szybkie i konkretne plany. Sahair uniósł lekko głowę patrząc w dal potężnego miasta. Ubrany był w czerwono-czarne szaty dość luźne i niekrępujące ruchów. Był to jego „bojowy” strój, więc posiadał też kaptur i kilka ukrytych kieszeni oraz skrytek na broń. Nie ubierał teraz kaptura, bo zasłaniałoby mu to widok podczas ucieczki i mógłby przez to niespodziewanie runąć z dachu. Znał takie przypadki aż za dobrze. Jego twarz była dość przeciętna i łatwo mu było wtopić się w tłum. Ostre, orle rysy, krótkie czarne włosy i broda oraz głębokie, przenikliwe, lecz serdeczne zielone oczy pozwalały mu nie wyróżniać się za bardzo z tłumu. Starał się utrzymywać przeciętny wygląd, bez długich czarnych włosów i okryta kapturem głowa. U boku przy skórzanym pasie widniał zwykły miecz, w szkarłatnej pochwie. Pewnie chował w ubraniu jakieś noże bądź sztylety, ale nie dowiedzieli się tego. Popatrzył jeszcze po zebranych i wyczekująco wpatrywał się w wybawcę.
 
Vampire jest offline  
Stary 08-01-2009, 20:48   #3
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Alhim rękawem płaszcza otarł krew, która w czasie rzezi obficie zbryzgała mu twarz. Nie czuł obrzydzenia, strachu, nie czuł się nawet nieswojo w zaistniałej przed chwilą sytuacji. Szczerze mówiąc było mu to obojętne. A te kilka kawałków zimnego, rozchlastanego po mistrzowsku mięsa na dole... Co to jest w porównaniu do życia codziennego, w innych rejonach świata. Wobec bitew, potyczek, wojen i wojenek. Po dłuższym zastanowieniu się Alhim zawsze dochodził do wniosku, że śmierć tamtych "niewinnych" też nie robi mu wielkiej różnicy. Od czasu gdy skończył 10 lat przestał martwić się o bliźnich, ignorował ich. Te wszystkie wydarzenia, upadki... Nie, teraz nie było na to czasu.

Stał na szczycie jednej z wieżyczek otoczony grupką ludzi i tym dziwnym Wybawicielem. Widział go podczas walki, widział to co zrobił tym strażnikom i... podziwiał go. Mało kto w takim stopniu opanował sztukę wybebeszania innych. I ten tatuaż... Za duży jak na zwykłego Assassyna, nietypowy. Tak, on musiał być kimś innym. Ale na to też nie było teraz czasu. Wiedział, że taka jatka nie może pozostać niezauważoną. Niemal słyszał wydzierających się na siebie, uzbrojonych w halabardy żołnierzy biegnących za śladami krwi i flaków rozwleczonych po ulicach. Oby to było tylko złudzenie - pomyślał. - A zresztą co za różnica. Zaśmiał się szyderczo i zimno.

Wiszący u pasa długi miecz cudownie mu ciążył, zapewniał bezpieczeństwo i swobodę. Bez niego Alhim nie ruszał się nawet na krok. Ten długi kawałek stali był mu nieodłącznym, zawsze wiernym i posłusznym przyjacielem. Jedynym przyjacielem. Bo, owszem, Alhim miał kiedyś osobę z którą był blisko, dzielił się wszystkimi troskami, problemami, polegał na niej. To jednak przeminęło szybko, niemal nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Od tamtej pory, chłopak przestał wierzyć w ludzi, ufać im. Nie widział sensu, potrzeby i takowej chęci co najważniejsze. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że większość tych "przyjaciół" zazwyczaj była albo chciwymi majątku błaznami, albo po prostu najgorszymi z możliwych skurwysynów. Obcowanie z nimi nigdy nie prowadziło do dobra, czy szczęścia. Nigdy... Alhim doskonale o tym wiedział. I bynajmniej nie zamierzał niczego zmieniać. Jest dobrze jak jest i niech tak pozostanie.

Nie, to nie był czas na wspomnienia. Trzeba się, kurwa, opamiętać!

Zrzucił czarny, głęboki kaptur, gęsto, jak zresztą cały długi płaszcz nabijany srebrnymi ćwiekami. W ciemnych, szeroko otwartych oczach zadrgała księżycowa poświata. Poorana licznymi bliznami twarz o ostrych rysach, skurczyła się w uśmiechu. Alhim przeczesał długie ciemne włosy, zmierzył wzrokiem Dreaka. Nie zamierzał dziękować. Trzymał się swoich zasad. Nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek ludzkie odruchy. To prowadziło do słabości, ona zaś do rychłej śmierci. Bezczelnie wpatrzył się w jego nieprzeniknione oczy. Był świadom tego, że tamten, pomimo tych wszystkich sztyletów pochowanych w najróżniejszych, dziwnych zakątkach jego przyodziewku, może zabić go jednym ruchem, nie męcząc się nawet. No, może nie jednym, w końcu bronić umiał się nie najgorzej. Wiedział jednak, że w bezpośrednim starciu z owym Asasynem nie miał by większych szans na ujście z życiem.

Tylko po co miałby dobywać miecza w celu pochlastania mojej szpetnej facjaty? Przecież przed chwilą wyciągnął mnie z tarapatów. Swoją drogą miło byłoby poczuć zew walki, zew krwi, szał... Znowu zabijać...

Teraz to nie miało znaczenia. Minęło i już nie powróci. Liczyła się chwila.

-Nazywam się Alhim de Obrah Anelam - zaczął mówić zapatrzony w odległy, bliżej nieokreślony punkt rozgwieżdżonego nieba. -Mam już trochę lat na karku, niejedno widziałem i przeżyłem. Nie będę dziękował, bo nie wiem czy jest za co. Dlaczego wpadłeś do tej strażnicy? Dlaczego wyrżnąłeś wszystkich ocalając NAS? Wybaczcie, ale ja jestem tylko głupim, ciemnym, wypranym z ludzkich uczuć... - zawahał się chwilę. - zabójcą? - dokończył niepewnie. - No, w każdym razie nie jestem normalny.

Śmiejąc się przeleciał wzrokiem po twarzach pięciu ludzi stojących nieopodal.

- A co z wami? Jak mam się do was zwracać?
 
Sulfur jest offline  
Stary 09-01-2009, 17:11   #4
 
Dreak's Avatar
 
Reputacja: 1 Dreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie coś
-Dzięki Ci za uratowanie życia i mam nadzieję, iż kiedyś wyrównam ten dług -Zaczął cicho jeden z uratowanych Asasynów
-Nazywam się Alhim de Obrah Anelam - zaczął mówić zapatrzony w odległy, bliżej nieokreślony punkt rozgwieżdżonego nieba. -Mam już trochę lat na karku, niejedno widziałem i przeżyłem. Nie będę dziękował, bo nie wiem czy jest za co. Dlaczego wpadłeś do tej strażnicy? Dlaczego wyrżnąłeś wszystkich ocalając NAS? Wybaczcie, ale ja jestem tylko głupim, ciemnym, wypranym z ludzkich uczuć... - zawahał się chwilę. - zabójcą? - dokończył niepewnie. - No, w każdym razie nie jestem normalny.
-Witaj Alhimie de Obrah Anelam oraz Asasynie która obiecuje mi wyrównanie długu a nawet nie raczy się przedstawić. -Powiedział to wciąż zdyszany z lekkim ironicznym uśmiechem.
-Jeśli chodzi o dług nie jesteś winny mi nic bo uratowanie ci życia nie było moim celem było jedynie skutkiem ubocznym moich działań. -Uśmiechnął się odpowiadając tym samym Alhimowi i dodał po chwili.
-Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Więc jakieś pytania?

Pierwszy odezwał się ten którego imienia nadal nie znał a zresztą i tak mało go to obchodziło.
-Pytania… Hmmmm… Bunt oznacza walkę z naszymi, to jest oczywiste. – stwierdził, westchnął i wznowił – Jakie plany? Czy mamy już jakieś określone perspektywy i czy do kurwy nędzy ktoś jest jeszcze po naszej stronie?
-Mamy plany? Po naszej stronie? Skąd masz pewność że jesteśmy po tej samej stronie? Nawet nie wiesz kim jestem więc jak możesz mi ufać? Jednak odpowiem ci na to pytanie nie, nie mam żadnych planów względem was możecie odejść no i oczywiście zginąć tak jak wasze załogi nabijane przed chwilą na pal. Te jęki to nie był jedynie szum wiatru. A jeśli chodzi o "naszą stronę" to nie mi o tym z tobą rozmawiać choć uważasz się za kogoś ważnego. Shadow? Kapłan?
Razem z dwoma Assassinami wspiął się na balkon na wieży kilka metrów wyżej wykonując przy tym akrobacje przy których pomyłka na tej wysokością zakończyła się by śmiercią. Choć byli wysoko przez ciszę ich słowa docierały do grupki niżej.

-Znudziło mi się czekanie na waszą odpowiedz więc postanowiłem pofatygować się sam i ocenić to wszystko. Te dzieci nie nadają się do Alamutu więc nie będę powstrzymywał dalej Lwicy a nawet jeśli to Berenger ją zdobędzie oczywiście zacznie od zera czyli zmiecie tu wszytko i postawi miejsce zbiórki. Śmieszne że ja się stąd wywodzę z miasta które sądzi że jest całym światem a wokół niego jest tylko las i jezioro z wyspą a reszta to pustka. Ostatnie pytanie to czy te dzieci na dole nie będą się plątać pod nogami? Czy są przydatni? Mogę ich posłać do akademii w Alamut a nie wiem czy się nadają? -Zamilkł na chwilę, spojrzał na dół i dobył miecza.
-Nie, zdecydowanie się nie nadają. Przykro mi. -Zeskoczył i spokojnie powiedział.
-Podjęliśmy decyzje czy muszę wam mówić jaką?
 
__________________
"If you want to make God laugh, tell him about your plans."

Ostatnio edytowane przez Dreak : 09-01-2009 o 17:16.
Dreak jest offline  
Stary 09-01-2009, 18:29   #5
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
-No, niee... - siadając na skalnym balkonie wieżyczki klął cicho Alhim. - Nie bądź taki cwany Asasynie. Mówisz, że będąc SAMI, bez towarzystwa zginiemy. Masz więc co do nas jakieś plany? A może pozwalasz nam przy sobie zostać? - trochę ironicznym tonem zapytał, po czym chwycił za rękojeść krótkiego sztyletu o wąskim ostrzu i zaczął się nim bawić. - I ten skutek uboczny... Mówisz poważnie? Czy może są tu jakieś niedopowiedzenia? Poza tym, ty się nawet, psiamać, nie przedstawiłeś - Alhim spojrzał na siedzącego obok tajemniczego Wybawiciela. - Nic o tobie nie wiemy, nie jestem pewny co do twoich zamiarów, nie wiem czy mam się bać, czy radować z racji przecięcia się naszych dróg Asasynie.

"Cholera! Co za typ! Nie rozumiem takich ludzi! Oni wkurzają mnie najbardziej - nieprzestępni i cwani. Takich sukinsynów się, kurde, tępić powinno!"

- Więc jak, powiesz coś o sobie? Czy może mamy zgadywać? Asasynie - Alhim oderwał od niego wzrok i ponownie wpatrzył się w niebo. Nie rozumiał tej całej, głupiej wręcz sytuacji.

To był bezsens, czuł się zupełnie inny niż ci na dole, niż ci wszyscy którzy go otaczali. I prawdę mówiąc szczerze go to wkurzało.

"Chyba jestem zbyt ciemny, aby zrozumieć zasady rządzące tym przybytkiem suk i skurwli, tym burdlem. Taak, ja jestem dobry tylko w mordowaniu. I chyba tylko to mnie cieszy"

Zaśmiał się cicho i czekając na odpowiedź zamknął oczy, przywołał dawne wspomnienia.

Poczuł na twarzy ciepło, pod jego przymknięte powieki zaczęły wdzierać się jasnoczerwone błyski słonecznego światła. Świat zapachniał zbożem, ziołami, wsią i... gównem. Cały urok prysł wraz z nową, silną falą napływającą ku skurczonym w obrzydzeniu nozdrzom Alhima. Wolno opuścił głowę i otworzył oczy.

-Jasna cholera!

Jego stopy, aż po kostki, zanurzone były w brązowej, parującej, olbrzymiej kupie. To mogło przytrafić się tylko jemu. Tak, tylko on wpadał w takie majestatyczne, duże i zjawiskowe kupy (nie mowa tu wyłącznie o zwierzęcych, bądź ludzkich odchodach). Wolnym, ostrożnym ruchem, uważając, by nie zachlapać sobie spodni podniósł prawą nogę. Już miał zamiar przenieść ją na bezpieczną połać nieskażonego gruntu, gdy nagle poczuł, że coś z wielką siłą godzi w jego plecy. Słysząc radosny wizg i samemu krzycząc nieludzko runął twarzą w ciepłą, nieprzyjemnie wyglądającą i pachnąca, wzdymającą się stertę. Smród, ciemność i ten przeklęty chichot.

Nie, to stanowczo nie było przyjemne wspomnienie. Poza tym czas nie był najodpowiedniejszy na błądzenie po przepastnych równinach marzeń i myśli. Odegnał od siebie obraz śmierdzącej kupy łajna, który o mało nie przyprawił go o wymioty i znacząco spojrzał na Wybawiciela.
 
Sulfur jest offline  
Stary 09-01-2009, 20:11   #6
 
Kirosana's Avatar
 
Reputacja: 1 Kirosana nie jest za bardzo znany
Etsha oglądała całą sytuację ze spokojem. Patrzyła jak tajemniczy Asasyn morduje innych braci i mówi do tłumu nie słuchała jednak jego słów, ba nie wiedziała nawet o czym mówi. Obserwowała jego ruchy. Widziała z jaką łatwością wchodzi na górę i z jaką gracją zeskakuje na dół. Przyglądała się jego atakom i oceniała je w myślach. Podziwiała go. Był w jej oczach szybki. Może nawet szybszy od niej samej. Był w jej oczach zwinny. Może nawet zwinniejszy od niej samej. Był też silny. Na pewno silniejszy od niej.

Gdy Asasyn wyjął miecz ruszyła w jego stronę. Szła z gracją, zachowując jednak dostojność i grację. Wiedziała już co chce zrobić. W połowie drogi wyjęła miecz z pochwy. Szła dalej nie przyśpieszając. Gdy wreszcie dzielił ich dystans do pokonania jednym dłuższym doskokiem... przyklęknęła. Wsparła się na mieczu i oznajmiła:

-Wyszło, że jesteś dobry. Bardzo dobry. Nie obchodzi mnie gdzie idziesz, po co idziesz ani nawet to jak się nazywasz i kim jesteś, obchodzi mnie jedynie to jak idziesz. Poruszasz się szybko i zwinnie... To mi wystarczy. Ofiaruję ci swój miecz. Myślę, że się na nim nie zawiedziesz.
W jednym momencie wydało jej się to głupie. Wstała, więc lekko skrępowana, uśmiechnęła się głupio i powiedziała:
-No dość tych ceregieli. Mogę iść czy nie?
"Co się z tobą dziewczyno dzieje? Opanuj się do cholery! Nigdy nie zabiegałaś o to jak się na ciebie patrzy, a teraz, tak nagle chcesz za wszelką cenę za nim iść! Co ty chcesz tymi wygłupami osiągnąć?" -odezwał się jej wewnętrzny głos, szybko jednak go stłumiła i poprawiła nerwowo włosy opadające jej na oczy.
 
__________________



Kirosana jest offline  
Stary 10-01-2009, 07:59   #7
 
Vampire's Avatar
 
Reputacja: 1 Vampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znanyVampire wkrótce będzie znany
Sahair gdyby nie był tym, kim był pewnie parsknąłby szyderczo, następnie obsmarowałby wyzwiskami jego rodowód do dziesiątego pokolenia wstecz, uderzył z pięści w pysk i zeskoczył niknąc mu z oczu. Wiedział jak rozmawiać z kimś takim i jak trzeba im uświadamiać pewne twierdzenia i perspektywy. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał i zanim ten spiął się na górę odparł cicho:

-Nigdy bez potrzeby i zaznajomienia się z sytuacją nie podaję mego mienia. Jeżeli zaś musisz mieć jakąś nazwę, którą raczyłbyś mnie nią określać niech będzie po prostu Talon. Lecz i tak ciesz się, że jawiłem to Tobie, weź to jako podziękowanie za uboczny wybryk Twych działań. – użył silnego nacisku na słowo „Tobie” i „Twych”. Już nie lubił tego gościa, zbyt ważny, pyszny i zachowuje się jak dziecko. Może i mieć umiejętności, lecz pewnie ma umysł szczyla. Na szczęście w dworze miałem dobrych nauczycieli, westchnął i podziękował bogom, czy temu, w co ludzie wierzą za jego pochodzenie i takie ułożenie się spraw. Chociaż miał go dosyć, wydawał mu się w obecnej chwili niezbędny do przeżycia. Ucieczka z miasta na czas nieokreślony teraz nie wchodzi w grę. Potężny grymas i zniesmaczeni zawitało mu na twarzy.

Wnet właśnie tajemniczy nieznajomy z wielkim tatuażem skakał jak głupi po wieży znikając mu z oczu. Jednak, iż miał dobry słuch dotarła do niego część, lub cała rozmowa. Nie był w stanie tego stwierdzić. Jednak treść była iście niepokojąca. Gdy tajemniczy assassin zeskoczył i spytał się Talon zabrał pierwszy głos:

-Albo taką, że nas zabijesz, albo pozostawisz na pastwę buntowników. Nawiązując do twojej poprzedniej wypowiedzi nie możemy też wiedzieć, po której dokładnie jesteś stronie. Ale można by założyć czysto hipotetycznie, że jesteś po naszej stronie, choć tej przeciwności wykluczyć nie można. Jesteśmy dla was nowicjuszami, nic nie wiemy o sprawach assassinów i tego, że jesteśmy tylko amatorami z hobby zabijania. Jednak, jeżeli wygląda to tak, że jesteśmy dla Was bezużyteczni to nas zabijcie, po co mielibyśmy zostać wykorzystanie przez buntowników, lub zawadzać wam i włazić pod nogi? Jeżeli jesteśmy za słabi żeby podążyć do rzekomo przez ciebie wypowiedzianej akademii assassinów to, po co się kurwa męczyć?! Jeśli jestem taki koślawy i żałosny to, jako że byłem jednym z hersztów oznacza, że niżsi rangą ode mnie są jeszcze gorsi! Tak, więc czemu nie zrobicie z nimi porządku? Przecież doświadczonym assassinom takim jak wy taka sprawa zajmie, co najwyżej noc. A potem będzie spokój! Nie uważasz? Musieliście mieć związku z nami jakiś plan! Gdyby nie to skończylibyśmy tak samo jak ci strażnicy! Masz coś kurwa do powiedzenia jeszcze – zaczynał spokojnie, jednak z biegiem jego wypowiedzi jego ton stawał się bardziej żelazny i cierpki, aż w końcu ostatnie dwa, trzy zdania zamieniły się w prawi krzyk.

Był poirytowany i okazywał to, taki miał szpetny nawyk… Co poradzić, a ręce świerzbiły go jak nigdy dotąd, jednak uznawał wyższość rozumu i znał potęgę dyplomacji… Postanowił więc z zaciętym wzrokiem patrzeć w oczy tajemniczego wybawcy i z kamienną twarzą czekać na jego odpowiedź. Dwójka pozostałych była dla niego kimś nieznanym, a poza tym teraz rozmawiał z Nim, więc oni mogli zaczekać.
 

Ostatnio edytowane przez Vampire : 11-01-2009 o 11:03.
Vampire jest offline  
Stary 24-01-2009, 23:44   #8
 
Dreak's Avatar
 
Reputacja: 1 Dreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie cośDreak ma w sobie coś
-Nie mam już do tego siły - Usiadł i zmierzył każdego z nich wzrokiem.- Dobrze idzie jeśli chcecie ale pójście ze mną skończy się dla niektórych z was śmiercią.
Zamknął oczy i spuścił głowę słuchał morza szalejącego w czasie sztormu, ale usłyszał coś jeszcze cichy i stłumiony jęk. Zerwał się i chwycił za miecz... Za późno... Shadow trzymał już miecz przy jego szyi.
-Więc jednak
-Więc jednak
-Tego się obawiałem że będę musiał was zabić
-Zabić? To ja trzymam miecz przy twoim gardle
-Ale mnie nie zabijesz, a wiesz dlaczego?

Mocno uderzył go łokciem brzuch...
-Bo dla Sevolli jesteś nikim..
...kiedy Shadow zgiął się uderzył go kolanem w twarz i powalił...
-...i jesteś za słaby.
...zadał ostateczny cios przygwożdżając go mieczem do podłogi. Shadow zaczął śmiać się jak opętany i rozpłynął się zostawiając za sobą tylko czarny dym który powoli uformował jego nie materialną sylwetkę która ponownie zaśmiała się ale teraz już nie brzmiało to naturalnie.
-Zabij mnie jeśli potrafisz. Hahaha!
Dreak przejechał dłonią po mieczu który rozbłysnął jasnym światłem.
-Możesz walczyć zemną albo ratować dzieci które morduje właśnie Kapłan, znając ciebie jestem spokojny i żegnam.
Skoczył i zamienił się w czarny obłok który rozwiał wiatr i słychać było tylko jego denerwujący śmiech. Dreak odwrócił się i zobaczył trójkę dzieci z mieczami skierowanymi w mężczyznę trzymającego chłopaka z wystającym ociekającym krwią kawałkiem metalu w brzuchu który co chwile przy lekkim szarpnięciu jęczał.
-Kto następny? Daj głos tarczo, trochę zachęty.
Chłopak który nie odezwał się ani słowem od początku ich wędrówki, nazywał się Azir i chciał godnie umrzeć więc dzielnie znosił ból... do czasu kiedy Kapłan odgryzł mu kawałek ucha, krew prysnęła mu na twarz i zaczął krzyczeć prosząc by to się już skoczyło lecz nikt nic nie robił. W końcu Dreak przebił się przez nich troje i z całą siła wbił Azirowi miecz w klatkę piersiową którą miecz przeszedł na wylot i utkwił w brzuchu Kapłana. Oboje wyjęli miecze z Azira który padł jak szmaciana lalka. Walka trwała długo cios i parowanie, cios i parowanie potem znów cios i brzęk metalu. Po sztychu Dreaka Kapłan wskoczył na jego miecz ale nie wytrącił mu go z dłoni. Dreak stał z wyprostowaną ręką trzymając miecz na który stał Kapłan. Świadczyło to o niesamowitej sile Dreaka i równie niesamowitej zwinności Kapłana. Stali tak przez moment. Dreak utrzymujący Kapłana celującego mu mieczem prosto w czaszę i wtedy wypuścił miecz a Kapłan spadł razem z nim bo trzymał go nad przepaścią. Mógłby przeżyć gdyby nie jedna z poręczy licznych balkonów w tej wieży na której głowa Kapłana rozbiła się jak arbuz... widać nie potrafił takich sztuczek jak Shadow.

PS: 1000 post ;D
 
__________________
"If you want to make God laugh, tell him about your plans."
Dreak jest offline  
Stary 02-02-2009, 17:21   #9
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
W życiu każdego człowieka nadchodzi czas, kiedy nagle czuje na swych barkach ciężar tych wszystkich minionych lat. Kiedy to monstrualne jarzmo przygniata go do ziemi, nie pozwala się podnieść, każe myśleć tylko o przeszłości. A pojawienie się go jest oznaką niechybnych, ogromnych w swych skutkach i zasięgu zmian.



Alhim stał na szczycie wieży. Stękając cicho i mrużąc oczy starał się ustać w pionie. Mimo ogromnego, nadludzkiego wręcz wysiłku jego ciało drżało kiwając się to w jedną, to w drugą stronę. Zdrętwiały umysł pulsował falami wspomnień posplatanymi z bólem i omdleniami. Mężczyzna nie miał siły nawet by myśleć o potencjalnej przyczynie nagłego, fatalnego przypływu złego samopoczucia. Ciężko stał na kamiennej posadzce i tępym, nieobecnym wzrokiem wodził po odległym horyzoncie usianym licznymi gwiazdami lśniącymi pięknie niczym najcudniejsze diamenty rzucone na czarny atłas. Zalewały go wspomnienia. Mimowolnie napływające do ospałej głowy przewijające się w nieskończoność obrazy i sytuacje mające miejsce w zamierzchłej przeszłości. Albo i przyszłości...



Okrutne zimno przeszywające dogłębnie każdy skrawek ciała. Zapychający oczy gęstą, niewidzialną substancją mrok. I śnieg otulający zewsząd, zacierający szczegóły, pogrążający wszystko w swej anielsko białej jasności. I nagle odcinający się od tego wszystkiego swym bólem i bezradnością krzyk. Wibrujący, słabnący powoli wrzask cierpiącej kobiety.

W oświetlanym kilkoma świecami pokoiku panował zaduch. Wrażenie to potęgowali tłoczący się, sapiący głośno ludzie w białych kitlach uganiający się w pobliżu skotłowanego łóżka i leżącej na nim zlanej potem, szeroko rozkraczonej kobiety o poskręcanej bólem twarzy, drącej się straszliwie.

- Dajcie gorącej wody! – próbując zagłuszyć dławiąca się własnym rzewnym zawodzeniem kobietę, krzyczał typ w białym kitlu. – No na co czekasz głupcze! Szybciej!
Z ciasnego pokoju wybiegł zestresowany młodzian. Wyraźnie trzęsły mu się ręce. Z siłą pchnął drewniane, lekko chwiejące się na zawiasach drzwi i łapiąc stojące za progiem wiadro zanurzył się w wirujące morze białych płatków.
- Psia wasza mać! Gdzie jest ta cholerna woda? - dobiegło z wewnątrz niewielkiej, przekrzywionej chałupy.
Chłopak z pełnym już wiadrem, wylewając połowę jego zawartości, rzucił się w drogę powrotną. Wraz z lodowatym podmuchem wpadł do sieni i z trudem łapiąc dech w piersi runął między skłębione białe fartuchy. Spoglądając na wijącą się kobietę podał kubeł typowi w białym kitlu.
- Ty skończony idioto! Gorącej mówiłem! Gorącej! Co za idiota! – wymachując dziko rękami wylewał resztki zaczerpniętej prosto ze studni, źródlanej wody. – Rusz dupę do chaty obok i przynieś wodę! Tylko, kurwa, pamiętaj, że ma być GORĄCA!
Chłopak błyskawicznie oblał się rumieńcem i potykając o próg wybiegł na zewnątrz.
- Gdybym... – dał się słyszeć ledwo zrozumiały, przerywany dzikim rzężeniem szept rozkraczonej kobiety. – Gdybym tego... nie przeżyła... nazwijcie mego synka... Alhimkiem – cichy szloch - de Obrah... – stęknięcie – Anelam.
- Cicho kobieto! Nic ci nie będzie! Leż spokojnie – momentalnie uciszył ją ten irytujący typek w białym kitlu.
Jedyną odpowiedzią był dziki ryk i zawodzenie. Drzwi z trzaskiem rąbnęły o drewnianą ścianę i do pokoiku wbiegł dalej czerwony na twarzy chłopak niosący przed sobą parujące, blaszane wiadro.
- Przyj do jasnej ciasnej! Kobito głupia! Ciśnij! No wysil się trochę! – boleśnie ściskając ramię leżącej, dosłownie o cal nad jej twarzą wrzeszczał „lekarz”.
I nagle wszystko, dosłownie wszystko ucichło, a płomienie świec jakby zakryte niewidzialną ręką zgasły. Umilkła kobieta, lekarze, wicher na zewnątrz, nawet stękający w jakimś oddalonym o kilka dobrych metrów wychodku dziad.
Osłupiały typek w biały kitlu niemal poczuł na twarzy powiew zgrozy jaki przed chwilą dobył się z łona tej kobiety. Nadal, pośród nieprzeniknionej ciemności, pulsowała mu przed oczyma ta zakazana, skrzywiona twarz. Tak straszliwie, ostatecznie paskudna i zła, tak okrutnie paskudna, przywołująca na myśl najgorsze wyobrażenia. On chciał stąd wybiec i uciec jak najdalej od tych opętanych nieludzi, on nie mógł... Powstrzymując odruch wymiotny, zgięty wpół, nie oglądając się za siebie zagłębił się w śnieżycę i noc. Podobnie uczynili jego współpracownicy. W czarniejszym niż najczarniejszy zmierzch pokoiku została tylko jęcząca znowu kobieta.
- Mój malutki Wrzodek – wyszeptała i skonała.


Lśniące jak diamenciki na czarnym atłasie gwiazdki zdawały się wirować, układać w niezrozumiałe słowa i obrazki. Rosły, malały, to znowu rosły i tak aż do obłędu. A wspomnienia kotłując się dziko nie dawały nawet chwili spokoju, czy wytchnienia.


- Niee! Nie tak! – przeciągły gburliwy glos rozszedł się echem nad nagimi, brunatnymi polami. – Zaprzyj się całym ciałem i dopiero wtedy ciągnij, buraku!
- Ale tatusiu, ja już nie dam rady! – piskliwy, zduszony głosik dobył się z ust przygarbionego, najwyżej siedmioletniego chłopca.
- Milcz psi synu! Yyy... – zająknął się, przewrócił oczyma i chrząknął. - To znaczy szubrawcze! Jeszcze dzisiaj musimy zaorać to pole! Przyłóż się!
- Ale tatusiu, ja już nie dam rady! Naprawdę!
- Jasna cholera! Wrzód! Bo użyje batoga!
- Ja już nie dam rady!
- No to się doigrałeś...
Parne powietrze z głośnym sykiem przeciął gruby, skórzany pejcz pędzący na spotkanie z plecami chłopca. Przeraźliwy pisk bólu.
- A teraz podnoś się na nogi i ciągnij!
Cisza. I znowu ten sam odgłos z rozmachem chlastającego o nagą skórę bata. Rozorane ciało bryzgające mięsem i krwią.
- Będziesz pracował, czy mam wygarbować ci skórę, odmieńcze?
- Nie dam już rady tatusiu – chłopiec odpowiedział nader cicho i żałośnie.
- Więc jeszcze trochę sobie pocierpisz...
Nie patrząc w co uderzy jego wyświechtany, ale nadal okrutnie twardy but kopnął synka. Odchylając się, z całej siły uderzył go w twarz trzymanym w ręce długim, końskim batogiem. Chłopiec zakwiczał z bólu i skurczył się próbując ukryć pod pługiem, którym miał za zadanie zaorać kilku hektarowe pole. Silne, bezlitosne ciosy buciorów i kułaków dosięgały go niestety nawet tutaj. Ociekając krwią, drżąc z bólu i poniżenia odpływał. Zastanawiał się dlaczego nikt z otaczających ich kilkudziesięciu chłopów nie okazał nawet cienia zainteresowania całą tą sytuacją.

Taka piękna noc, takie piękne gwiazdy błyszczące na czarnym aksamicie nieba niczym malutkie, lśniące diamenciki. Szkoda odchodzić... – pomyślał stojący na kamiennym wierzchołku wieży Alhim.

- Hej, patrzcie! Idzie Owrzodziały! – rozdzierając swą nie najprostszą paszczękę przywitał nadchodzącego od strony lasu Wrzoda młodzieniec.
- Zamknij swą krzywą mordę, padalcu jeden! I umyj się lepiej, bo poczułem cię już na skraju lasu!
Wysoki, dziesięcioletni na oko, chłopak idący w stronę wsi przyspieszył.
- Patrzajta na tego jego paskudnego ryja, gorzej jak u świniaka normalnie! – rozglądając się po obojętnych twarzach kolegów mówił z natchnieniem rozkoszując się dosłownie każdym swym, wypowiadanym z dostrzegalnym trudem, trafiającym wprost w sam środek serca słowem. – Ja...
Nie zdążył jednak wyrazić opinii na temat naturalnej bądź nabytej krzywizny lica Wrzoda, bo ten potężnie uderzył go w twarz. Już leżał na nim, już gryzł, kopał i okładał pięściami. Do czasu kiedy nie rzucili się na niego towarzysze irytującego przerośniętego typa. Walczył niczym lew, niczym nie znający trwogi wojak. Niestety wszystko ma swój kres. Jak bowiem wiadomo: „Każdy szermierz dupa, kiedy wrogów kupa!”. Wrzód dostał w potylicę dzierżonym oburącz, wielkim kamieniem i wśród wrzasków i jazgotu odpłynął w mrok.


Świat tak pięknie wirował rozpływając się, czerniejąc i migocąc setkami lśniących jak diamenciki rozsypane na czarnym atłasie gwiazd.


Czuł się źle i podle. Codziennie bity i upokarzany, chłostany i wykorzystywany. To było okropne. Obudzić się rano i od razu czuć smród alkoholowej libacji przeprowadzonej wczorajszego wieczoru w chacie jego ojca. Widzieć te zapite postacie czołgające się ku progowi i wymiotujące zaraz po jego przekroczeniu. Ba, zdarzało się nawet, że Wrzód zimne zimowe noce spędzał poza domem. Ukryty gdzieś w jakimś krzaku, czy po prostu skulony pod gnijącą ścianą. Miał już dość. Musiał coś z tym zrobić. Nigdy nie czuł ciepła matki, nigdy żadnego miłego słowa w swoim kierunku. W kółko te samo ciskane bez opamiętania, tnące zapalczywiej nawet od zimnych ostrzy brzytw obelgi, gorsze niż wszystko, beznamiętne, wciskające w ziemie samą swą naturą spojrzenia. Samotność uderzająca w niego zewsząd. Nie miał przyjaciół i kolegów. Co najwyżej wrogów. O tak, tych było bez liku w jego młodym, dziesięcioletnim życiu. Pomijając "rygorystycznego" ojca, podchodzącego czasami po określenie najgorszego sadysty, Wrzoda prześladowali rówieśnicy. Całe to chłopskie tałatajstwo, nie mogąc znaleźć sobie ciekawego, zajmującego zajęcia, uganiało się za nim wieczorami po okolicy, ciskało weń kamieniami, biło, wyśmiewało. W pierwszych dniach tego całego cholernego absurdu chłopak okazywał opór i zaciętość. Starał się bronić. Szybko przekonał się jednak, że mimo swojej nadnaturalnej, jak na swój wiek, siły i zwinności nie ma najmniejszych szans na wygranie walki. Po prostu było ich za dużo. Nie znali litości, prześcigali się w obmyślaniu coraz to nowszych innowacji szybkiego powalania Wrzoda na ziemię. Nie przejmowali się ewentualnymi skutkami swych postępków. Leli, bili, niszczyli, rozwalali, pozbawiali życia i... sprawiało im to przyjemność.
Rozejrzał się po oświetlonym jedną jedyną świeczką pokoiku, który służył obecnie za coś w rodzaju spiżarni. Rozpadające się ściany zamykały się wokół niego tworząc ciasną, zdającą się z chwili na chwilę zwężać i zaciskać klatkę. Głośne, rubaszne śmiechy od kilku godzin dobiegające zza zamkniętych na masywny skobel drzwi i okutych mosiężnymi wstawkami, powoli cichy i przeistaczały się w zgoła ciche, monotonne pochrapywanie. Na reszcie kończą – pomyślał skulony pod jedną ze ścian młody, liczący nie więcej niż dziesięć lat chłopczyk. To stanie się dzisiaj. Już to sobie postanowił i dokładnie zaplanował. Przemyślał dokładnie każdy szczególik. Był gotowy. Teraz pozostawało mu tylko czekanie.




A gwiazdy tak pięknie lśniły...



Mrok. Tętniąca odgłosami natury ciepła noc rozpościerała swe czarne skrzydła nad okolicą. Pośród zgrzytów, pohukiwań i wycia drapieżcy budzili się do życia, wyruszali na krwawe łowy. Każdy nienaturalnie wydłużony i poskręcany cień przerażał, przywodził na myśl najgorsze koszmary minionych nocy, napawał strachem.
Pośród księżycowej srebrzystej poświaty starając się oczyma przebić zaległe wokół ciemności maszerował przygarbiony do ziemi czy to przerażeniem, czy zmęczeniem młody chłopiec. Długie, posklejane włosy kotłując się w niesforne loczki podskakiwały przy każdym kroku stawianym na pooranej kołami ciężkich wozów drodze.
Pomijając te wszystkie okropne dźwięki było całkiem miło i przyjemnie. Letni wietrzyk delikatnie omiatający twarz uspokajał, rześkie powietrze oczyszczało myśli, a gwiazdy tak pięknie lśniły. Jak najszlachetniejsze diamenty rozrzucone na czarnym atłasie – pomyślał chłopiec.
Z każdym kolejnym krokiem zbliżał się ku nieznanemu, które tak bardzo przerażało i podniecało go zarazem. Za plecami zostawiał znienawidzoną wieś, pustych ludzi nie dążących do niczego innego jak świadomej samo destrukcji. Chłopiec nie chciał wcielić się w ojca. Marzył, by nie skończyć tak jak on, żeby nie stoczyć się w tą czarną, śmierdzącą otchłań nieświadomej błogości wywoływanej głównie setkami litrów bimbru przelewającego się każdego roku przez umęczone gardło. Chłopiec tak bardzo pragnął innego, lepszego życia.
Zatopiony w ciemności drogowskaz opatrzony napisem „Kraniec świata” zamigotał gdzieś po prawej stronie drogi.
- A więc to tak wszystko ma się zakończyć - zatrzymując się mruknął cicho. - Nie mam nic przeciwko - dodał po chwili zastanowienia uśmiechając się nieznacznie.
Przymrużając oczy ruszył naprzód. Stało się. Był naprawdę wolny! Radując się każdym oddechem w podskokach ruszył przed siebie. W stronę z każdą chwilą powiększającej się ściany lasu, w stronę lepszego życia, marzeń, w czerniejącą noc.

Bez żadnej, najmniejszej nawet przygody i nieoczekiwanego zdarzenia szedł przez kilka następnych godzin. Początkowo przez opadające to znowu wznoszące się połacie ziemi obrosłej wysokimi, nieskoszonymi od wieków trawami i zielskiem. Trzymając na ramieniu malutki tobołek z jedzeniem, jakie zbierał odkładając sobie od ust mizerne obiady przez ostatni miesiąc. Ale było warto. Roznosząca się wokół woń ziół i zboża, świeże powietrze... Chociaż biegał tędy niemal codziennie pierwszy raz czuł się tak niesamowicie. Niesamowicie wolny, szczęśliwy i niezależny.
Potem pagórki poczęły wyrównywać się i stromo opadać ku poziomowi. Przed małym chłopcem wyrosła nagle, jakby spod ziemi, olbrzymia, czarna ściana starego i jak słyszał z bajań staruchów ogromnego lasu. Tego dnia nic nie mogło go jednak zniechęcić, czy powstrzymać. Pogwizdując z cicha pod nosem jakąś wesołą, skoczną melodię, z trudem odnajdując wąską ścieżynę przykrytą zeschłymi liśćmi, zagłębił się między gęsto rosnące drzewa.
Wraz z setkami ożywionych myśli napływających do głowy chłopca powoli zaczynało wdzierać się zmęczenie. Coraz częściej zadawał sobie pytanie gdzie powinien skryć się i bezpiecznie przenocować. Coraz częściej w jego umyśle pojawiała się ta sama denerwująca odpowiedź: na drzewie dziecko, na drzewie.
Zawsze marzył o takiej przygodzie, ale teraz, gdy było już tak niedaleko do jej spełnienia bał się. W końcu, po długich namyślaniach i odwlekaniu decyzji zboczył ze z pozoru bezpiecznej ścieżki. Po kilkuset metrach przedzierania się przez splątane krzaki jeżyn znalazł miejsce idealne. Wymoszczoną mchem, wolna od kolców przestrzeń wprost idealną do zastąpienia mu łóżka. Podłożył sobie pod głowę tobołek i wyczerpany legł na zielonym posłaniu niemal od razu zapadając w głęboki, spokojny sen.

- Ty, Gilty, co z nim robimy? Okradamy i zostawiamy na pastwę wilków, czy może urządzimy mu krwawą kaźń?
- Zamknij się, Harry! Popatrz najpierw na niego, skończony idioto! Co taki wypierdek może mieć przy sobie cennego? Połataną szmatę zastępującą koszulę i za duże spodnie? Trochę czerstwego chleba i kilka owoców? Bo wątpię, żeby posiadał choćby odrobinę złota.
- Więc pozostaje tylko jedno – mężczyzna nazwany Harrym złapał za rękojeść długiego miecza przytroczonego do skórzanego, gęsto nabijanego metalem pasa i zbliżył się w kierunku chrapiącego cicho, leżącego na mchu chłopca.
- Zostaw! – złapał go za ramię ten drugi. – Nie jesteśmy, kurde, jakimiś parszywymi mordercami, psiamać!
- Co ty nie powiesz, Gilty? – śmiejąc się bezczelnie próbował wyrwać się Harry. – A ci wczorajsi kupcy? Ten piękny, zdobny orszak, który tak po prostu wymordowałeś, nie oszczędzając nawet marnych sług i koniuchów.
- Nie pozwolę ci zabić niewinnego dzieciaka. Zostaw go i chodź. Czekają na nas – nie zwalniając uścisku mówił.
- Przestań, Gilty! Nie udawaj świętoszka! Zabawmy się – mężczyzna nie zamierzał ustąpić.
- Nie ma mowy! Idziemy – zakończył stanowczo.
- Nie będziesz mi, kurwa, mówił co mam robić! – wściekły ryk rozniósł się po skrytym w cieniu lesie.
- Zamknij się idioto, bo...
Nie zdążył jednak dokończyć. W tym samym momencie skulony chłopiec poderwał się i z zadziwiającą prędkością pogalopował przed siebie, jak najdalej od tych szalonych ludzi. Nie przewidział jednak tego, że jego prześladowcy mogą okazać się szybsi. Rażony silnym uderzeniem pięści, przygniatany ciężarem siedzącego mu na plecach, cuchnącego mężczyzny zwalił się na ziemię boleśnie raniąc kolana i twarz.
- A gdzie to się wybierasz, chłopczyku? – syczał mu dziko do ucha ten nazywany Harrym.
Głośny śmiech, ból i ciemność opanowująca nagle świat.


Zimne powietrze koiło ból, przywracało trzeźwość umysłu i przecudnie pięknie pachniało. Przywodziło na myśl ukochane niegdyś pola i łąki. A gwiazdy tak majestatycznie skrzyły się i błyszczały na czarnym niebie.



Skąpany w złotej słonecznej poświacie las zielenił się i radował każdą swą najmniejszą, najbardziej niezauważalną częścią. Rozćwierkane, kolorowe ptaszki latały nad gęstymi koronami drzew upstrzonymi różnokolorowymi refleksami światła odbijającymi się od wypolerowanych listków. Była pełnia lata, sam środek najgorętszego od kilku lat czerwca.
W przydrożnych gęstych krzakach coś się poruszyło. Spłoszona chmara motyli gwałtownie poderwała się do lotu i uleciała w stronę niezmierzonego błękitu nieba. Znowu nerwowo poruszające się, długie liście paproci.
- Jasna cholera! Nic nie widzę. Jadą już? – rozległ się podniecony, cichy szept dobiegający wprost z samego serca dziko pozczepianych ze sobą krzaczorów i zarośli.
- Milcz, idioto! Czekaj na znak. – odpowiedział mu ktoś idealnie wtopiony w zielone odmęty gałązek i liści.
Wrzód z rozbawienie przysłuchiwał się tej to rozpoczynającej się, to nagle urywanej rozmowie. Przytulony do jakiegoś omszałego, zbutwiałego pniaka trzymał w ręku długi, piękny z pozoru miecz. Wnętrze jego przepełniała radość na myśl tego, że już niedługo będzie mógł zatopić jego ostrze w niczego nie spodziewających się gardzielach opasłych kupców i wynędzniałych sług. Szczęściem napełniała go też wizja wiezionych na wozach dóbr, jedzenia, złota, broni i... piwa! Tak, to ostatnie było tu, w lesie nader rzadkie i drogocenne. Niewielu zadowalało się warzoną tu nalewką z leśnych owoców. Większość z niecierpliwością czekała na prawdziwe, pieniste, złoto-bursztynowe piwo. I była w stanie zrobić dla niego wszystko. Dosłownie wszystko...
- No ile można czekać? Mogę pójść się rozejrzeć? – znowu ten nieznośny szept.
- Cisza! Siedź na dupie i czekaj.
Ten nowy, Edek z krainy Kredek, był naprawdę irytującym typem. Znaleziony ponoć w strumieniu, zapity w trupa i obity tak okrutnie, że twarz przypominała jeden wielki strup. Przygarnęli go. Bo niby co mieli zrobić? Zabić? Zostawić?. Tak jak wielu przed owym typem, tak jak kiedyś przygarnęli zabłąkanego Alhima, ot co.
- Idę! – głośno, z pewnością siebie oznajmił Edek i bez namysłu podniósł się do pionu.
Syk przecinającej z ogromną prędkością powietrze strzały, ciche stęknięcie i Edek powrócił do pozycji siedzącej. Martwy niestety.
- Atakować psiamać! Atakować! – ryczał ktoś. – Formować szyk! Ładować kusze!
Alhim nie czekając na żaden idiotyczny znak, czy polecenie wypadł ze swojej kryjówki i dziko młynkując mieczem rzucił się w kierunku wrytego w ziemię wielkiego wozu i tłoczącego się naokoło niego mnóstwa uzbrojonego chłopa. Podobnie jak on postąpiła i reszta zakamuflowanych w cienistych krzakach zbójców. W powietrzu zaterkotały cięciwy zwalniające liczne strzały i bełty. Rozgorzała walka.
Skoczył. Nie zważając na to, czy zdąży zasłonić się, uchylić ciął szeroko mierząc w gardła trzech stojących przed nim, dzierżących krótkie mieczyki mężczyzn. Nie byli to jednak wytrawni wojownicy. Zamiast wytrącić z rytmu tego zuchwałego osobnika próbowali parować. Nie zdążyli. Cienkie ostrze wbijając się głęboko rozcięło trzy krtanie po kolei, bez najmniejszego wysiłku, z gracją. Barwiąc na czerwono szarzyznę nierównej drogi jucha trysnęła szerokim strumieniem. Parada przez plecy, półpiruet, ciach. Wnętrzności przybocznego strażnika wypłynęły poza przytulne wnętrze ciała.
Masakra. Tym jednym słowem określić można to co stało się tamtego słonecznego popołudnia na leśnym trakcie. Zginęło dwóch napastników i dwudziestu dwóch podróżników, którzy nieświadomie zapuścili się ciut za daleko. Wóz i ciała podpalono, dobra zrabowano, piwo wypito. Ot, całe podsuwanie.


Biegł. Przed oczami wciąż stał mu obraz płonącego obozu, okrutnie zmasakrowanych ciał, unurzanych we własnej krwi. Tyle zła, tyle bólu i cierpienia, krzyki.
W końcu ich dopadli. W końcu znaleźli. I nie oszczędzili nikogo. Najechali w nocy, pośród cienia i w ciszy zaatakowali biesiadujących, okrywających chwałą swe kolejne zwycięstwo i wyrżnęli do nogi. Złapaną niedawno kobietę nieludzkim sposobem rozkraczyli i nabili na ostry, gruby pal... Nie, tego było za dużo.
Biegł. Nie chciał myśleć co mogą zrobić mu, gdy tylko go złapią. To nie byli ludzi, to nie mogli być ludzie. Mordować w imię siły wyższej, która podobno ma zbawić ten cały świat? Co to za idiotyzm? Kto to wymyślił? Nie chciał o tym myśleć, ale obrazy same nasuwały mu się przed oczy. Biegł, choć już powoli tracił siły. Z mieczem przy boku, kilkoma udkami kurczęcia i bochnem chleba w kieszeniach, pozostawiony sam sobie czuł się bezbronnym, nader łatwym do schwytania i wyśledzenia celem.
Niebo zasnuło się czarnymi chmurami. Zaległa nad puszczą nienaturalna cisza zdawała się uwydatniać każdy jego krok, sprawiała, że bijące szybciej niż kiedykolwiek serce roznosiło się po okolicy dźwiękiem głośniejszym niż uderzenia dzwonu. Ale biegł. Tak jak jeszcze nigdy przedtem, szybko, możliwie jak najbardziej niezauważalnie, kryjąc się w cieniu. Strach rósł z każdą chwilą, adrenalina rozsadzała od środka. Biegł.

Trzy dni forsownego marszu, miejscami przeradzającego się w urywany po chwili sprint zaowocowało tylko jednym. Nie złapali go. Powtarzał to co chwilę, w nieskończoność, próbując dodać sobie otuchy i nie poddać się, nie paść pod jakimś bezimiennym drzewem i na wieki zasnąć. Po tym co zrobili, z jaką radością i zapałem to czynili, nie wierzył, żeby tak po prostu zaniechali pościgu. Więc uchodził.
Gdzieś w pobliżu zawył spragniony ludzkiego mięsa wilk. Zahuczał puszczyk upatrujący przemykającej po runie leśnym opasłej, smakowitej myszki, wściekle prychnął zdegustowany ryś. W tej leśnej katatonii dźwięków dał się nagle słyszeć dziki, wysoki, ludzki wrzask zgrozy i przerażenia. Spłoszony puszczyk rozpostarł swe skrzydła i mocno zdenerwowany faktem odrywania go od polowania odleciał. Do trwającego wciąż krzyku dołączyło nostalgiczne wilcze wycie, pełne bólu i nienawiści.
- Stój, chłopcze. Nie zrobię ci krzywdy, tylko stój – donośny, męski głos wzniósł się ponad jazgot jaki zapanował w leśnej dziczy.
Brak odpowiedzi.
- Apeluję do twojego rozumu, chłopcze, zatrzymaj się. Porozmawiajmy. Tak byłoby lepiej dla ciebie.
Cisza.
- To moja ostatnia prośba. Jeżeli nie usłuchasz nie zawaham się użyć siły.
- Mam w pogotowiu broń starcze – rozległ się cichy, trzęsący się trochę głos Alhima dobiegający zza jednego z pni drzewa.
- No widzisz, to nie było takie trudne.
Syk dobywanego z pochwy miecza. Chwila ciszy i obezwładniający ból w tyle głowy. Ciemność.


- Obudź się! - odgłos dłoni zderzającej się z czyjąś twarzą. – No już!
Rozmazany obraz, chwiejący się w posadach świat, gorąco. To tylko następstwa bólu i uderzenia w głowę – senna myśl. – Uderzenia w głowę!
Ze wzbierającą furią otworzył oczy i rzucił się na stojącego przed nim starca. Łatwo wyobrazić sobie zdumienie chłopaka, gdy pomimo wielkiej chęci i siły jego ciało nie poruszyło się nawet o cal. Był związany!
- Nie denerwuj się tylko. Spokojnie, chłopcze. To dla bezpieczeństwa – nie zbliżając się mówił
Nawet cichego pomruku wyrażającego zgodę, lub sprzeciw. Tylko emanująca wkoło bezsilna wściekłość. Szarpnął się i opadł w bezruchu, sparaliżowany bólem wżynającego się głęboko, grubego sznura. Ten chory dziad omotał go tym cholerstwem tak dokładnie jak pająk oplata upolowaną, soczystą muchę swa lepką siecią.
- Nie wyrwiesz się, lepiej porozmawiajmy. Tak przynajmniej mamy szansę dojść do jakiegoś tam porozumienia.
Bardzo długa chwila ciszy i w końcu niewyraźna, ledwo słyszalna odpowiedź:
- Dobra, niech będzie.
- No. Od razu milej się zrobiło, nieprawdaż chłopcze? – uśmiechając się ironicznie przed chłopakiem rozsiadł się jego oprawca.
- Nie, nie przywykłem do gościnności tak szczerej, żeby swemu gościowi myśl ucieczki wybijać z głowy ciasnymi więzami krępującymi całe ciało – niemal sycząc, mierząc tamtego przenikliwym wzrokiem mówił Alhim.
- Taki młody, a taki cięty język... No pomyśleć – kpiąc sobie z uwagi zaśmiał się mężczyzna. – Jesteś moim jeńcem, chłopcze!
- Chyba cię... – zmełł przekleństwo cisnące mu się na usta i wolno, próbując opanować nerwy mówił. – Z mojej strony wczorajsze, nocne zajście wygląda raczej na napaść.
- A skąd ty taki uczony, chłopcze? Gdzie żeś takim stylem wypowiedzi nasiąknął? Hę?
- Nie twoja sprawa, dziadzie! – szybciej niżby zdążył pomyśleć padła z jego ust obelga, która zaowocowała ciosem wymierzonym wprost w twarz.
- Jako mój gość nie powinieneś mnie obrażać, chłopcze – nader cicho i poważnie, siląc się na surowość mówił tamten.
- Gdybym tylko nie był związany popamiętałbyś... – zasyczał Alhim wypluwając z ust zmieszaną ze śliną krew.
- Gdybym, jakbym, kiedy bym, jeślibym... Na razie to ty jesteś przywiązany do palika i zdany na moją łaskę, chłopcze. Ale i tak nie sądzę, byś w prawdziwej walce, chociaż drasnął mnie ostrzem swojego mieczyka.
- Gadaj zdrów dziadu! Przecież widzę, że drżysz ze strachu. Sikasz po nogach na samą myśl tego co mógłbym ci zrobić – zapominając o swojej niewygodnej sytuacji rozdarł się chłopak.
- Jesteś taki pewny siebie, chłoptasiu? – nie ruszając się z miejsca zapytał. – A może się zmierzymy, co? – znacząco pomacał prostą, wyglądającą na starą głownię miecza.
- Jak mam walczyć przywiązany do drewnianego pala?
- Rozwiąże cię, chłoptasiu, ale potem nie będzie odwrotu. Więc jak?
- Szykuj się na śmierć dziadu!
Nazwany „dziadem” mężczyzna podniósł się z ziemi i podszedł do skrępowanego szczelnie, siedzącego bez ruchu chłopaka, którego wczorajszej nocy „upolował”. Dobytym z przytroczonej do uda pochwy sztyletem przeciął grubą linę i dobywając miecza odskoczył.
Alhim nie wierzył własnym oczom. Ten głupiec naprawdę chce zginąć! Napiął mięśnie i wiercąc wyswobodził się z ciasnego ucisku szorstkiego sznura. Zwinnie odskoczył w tył i obracając się, powolnym, demonstracyjnym ruchem dobył swojej dumy: długiego, zrabowanego w zamierzchłej przeszłości, wypolerowanego miecza.
Ostrze zalśniło w ostatnich ukośnych promieniach słońca padających na rozległą polanę otoczoną przerzedzonym lasem. Postąpił krok w tył po soczyście zielonej, sięgającej kostek trawie. Cały czas śledził wzrokiem „dziada”. Otoczony zieloną tonią, wyciszony, skupiony tylko na ostrym końcu dzierżonego miecza Alhim wprawił swoje nogi w ruch. Tak jak był uczony od zawsze. Nierytmicznie, po obwodzie koła, nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Jednak ku zdziwieniu chłopaka „dziad” nie robił zupełnie nic. Stał zapatrzony w szkliste, niebieskie, upstrzone tylko nielicznymi białymi chmurkami niebo. Miecz opuścił niedbale, mięsnie rozluźnił, zgarbił się żałośnie.
Na to Alhim tylko czekał. Runął do przodu i wyuczonym odruchem zatrzymał się kilka metrów przed nim. Żadnej reakcji... On... zasnął? Nieważne.
- Żegnaj, dziadu!
Iście kocim ruchem wybił się i skręcając w locie biodra zamachnął się. Już czuł ten cudowny opór towarzyszący rozrąbywanemu mięsu, ale... nic takiego się nie stało.
Mężczyzna dalej patrząc się w ten sam odległy punkt nieba odskoczył na bok i zachodząc lądującego właśnie chłopaka od tyłu, potężnie walnął płazem miecza po łydkach. Ten rażony siłą uderzenia zwalił się w miękką, pachnąca zieloną trawę. Mimowolnie puścił rękojeść miecza. Na łopatce poczuł przyciskający go do ziemi obcas buta.
- Jesteś nawet niezły jak na swój wiek, czternastoletni chłoptasiu, ale wiedz, że szary zbój nie ma szans w starciu z Asasynem.
Z rozmachem kopnął chłopaka w twarz.
- I nie jestem dziadem, psiamać! Możesz mówić mi Cad.
Kolejne potężne kopnięcie pozbawiło Alhima świadomości.



- Musisz ją zachlastać jak najgorsze ścierwo, jak takie nic, zabić, zniszczyć! To będzie twój test Alhimie. Rozumiesz?
- Tak, Cad, jasne. Jakiś z góry narzucony styl walki, czy zdasz się na moją inwencję?
- To twój dzień! Zabaw się!
Zimny wiatr omiatający korony drzew świadczył o niechybnym końcu lata i nadchodzącej szybko deszczowej jesieni. Była noc. Alhim wraz z ze swoim nauczycielem siedzieli w jednej z licznych karczm chyba tylko dla żartu nazwanej „Na obrzeżach”. Popijając grzane piwo gawędzili od dobrych kilku godzin nieustannie wpatrzeni w piękną ciemnowłosą, młoda kobietę siedząca samotnie kilka stolików dalej.
- Pamiętaj Alhim – spojrzał karcąco na niemogącego oderwać wzroku od kształtnych piersi dziewczyny ucznia – bez skrupułów, bez litości. To świadczy jedynie o słabości. Pamiętaj.
- Tak, mistrzu. Zapamiętam to już na zawsze.
- Bardzo dobrze. A teraz ruszaj. Powodzenia Alhimie. Niech kroczy przed sobą tylko sama Śmierć.
- Żegnaj, Cad, mój mistrzu.
Okutany czarnym gęsto nabijanym ćwiekami, sztywnym płaszczem pełnym kieszeni i kieszonek, malutkich pochewek i skrytek na broń najwyżej siedemnastoletni młodzieniec wstał. Długi miecz wiszący przy lewym boku zadyndał swobodnie, strzeliły przeciągle powracające na swe miejsce stawy. Na obwieszonego metalem Alhima nie patrzył nikt poza Cadem. Czyżby się bali?- śmiejąc się pomyślał.
Skuleni nad swymi przybrudzonymi kuflami chłopi najprawdopodobniej, tak jak stwierdził Alhim byli przerażeni. Błyszczące tysiącami refleksów świetlnych noże, sztylety, ćwieki, ogolona głowa wreszcie – tego wszystkiego było aż nadto, żeby przestraszyć nawet zakutego w pełno-płytową zbroję rycerza.
Złowrogo wyglądający mężczyzna postąpił krok do przodu. Na jego skrytą w cieniu kaptura twarz padł blask oliwnej, zawieszonej u sufitu lampy. Poorana bliznami twarz pokryła się gęstą siateczką cieni. Czarne oczy zalśniły niezmierzonym spokojem. W poprzek ust dała wyodrębnić się głębsza i rozleglejsza niż pozostałe blizna. Tak, chłopi naprawdę mieli się czego bać.
Drobna, ciemnowłosa dziewczyna zgrabnie podniosła się z krzesła rzucając na wypolerowany stół kilka srebrnych monet. Długa, wykwintna, bogato zdobiona czarno-czerwona suknia opadła ku ziemi pięknie podkreślając kształty dziewczyny. Śmiejąc się słodko pożegnała karczmarza i ruszyła w kierunku drzwi.



Duże, podkreślone mocnymi liniami kredki oczy, wymodelowane, symetryczne brwi, miodowa cera, ładnie zarysowane kości policzkowe, delikatny rumieniec na twarzy, śliczny, drobny prosty nosek i te czerwone, nabrzmiałe usta... Nie musiał się opanować! Żadnych emocji, jak powiadał mistrz Cad. Żadnych, psiamać, uczuć!
Waląc w drewnianą podłogę grubo podkutymi buciorami z licznymi metalowymi wstawkami, poprawiając pas z mieczem, ruszył za wychodzącą z karczmy dziewczyną. Owionął go chłód nocy, zapierające dech w piersiach cudowne, przenikliwe zimno częstujące płuca niemiłosiernie ostrymi igiełkami mrozu. Najzimniejsza noc tego lata – przeleciało mu przez głowę. Zamykając za sobą masywne, okute mosiądzem drzwi ruszył za oddalającą się powoli, cały czas radośnie śmiejąca się dziewczyną.
Ta część miasta powoli zasypiała snem spokojnym, niczym nieprzerwanym. Tu było cicho, inaczej. W ciągu dnia w czystych parkach bawiły się dzieci, karczmy zamykano nie tak znowu późno. Ona musiała gdzieś tu mieszkać. W jakimś przytulnym, ciepłym domku, z dala od tych wszystkich okropności uboższych dzielnic, nie znając ich bezwzględności i okrucieństwa.
Noc była piękna. Ciemne niebo upstrzone mrowiem gwiazd wydawało się takie niecodzienne i wyjątkowe. Jak najszlachetniejsze z diamentów rozrzucone na czarnym atłasie.
Równo ułożony, wygładzony nieznanym mu sposobem bruk stukał przy każdym zderzeniu z grubą podeszwą buta. Trzymał się w odległości kilkunastu metrów od niczego nieświadomej piękności, niczym anioł kroczącej po zmożonych snem, niewinnych uliczkach miasta. Nie spuszczając jej z oczy skręcił w jedną z odnóg głównej ulicy.
Zrobię to w jej domu. Na pewno mieszka sama, a nawet gdyby... Poradzę sobie. A Cad? Nie będzie się martwił. Tak, to chyba najlepsze wyjście. Zero świadków, zamknięte pomieszczenie, nie ma dróg ucieczki. Zresztą i tak nie zdążyłaby uciec. A swoją drogą... jaka ona jest piękna...
Dopiero teraz złapał się na tym, że uporczywie wpatruje się w zgrabnie podskakujący tyłek dziewczyny.
Jasna cholera! Cad miał rację. Jeszcze nie jestem gotowy, jeszcze nie... Ale już niedługo. Już niedługo...
Nienawistnym wzorkiem przeleciał po otaczających go pięknych jak wszystko wokół, rozświetlanych licznymi, jasnymi pochodniami domkach z balkonami.
Prawdziwe cudeńka. Musieli wykonać je najlepsi z najlepszych.
Dziewczyna podśpiewując cicho i obracając w palcach zerwaną po drodze różę zatrzymała się nagle i wydobyła spod fałd sukni mały kluczyk. Nie oglądając się za siebie pchnęła ciężkie drzwi i znikła w skrytym ciepłą poświatą przedpokoju. Trzasnęły drzwi.
Ha ha! Nie zamykasz drzwi na zasuwę, kotku? Twój wybór.
Przeszedł jeszcze kawałek i skręcił do małego, przyległego do domu, zadbanego ogródka. Ciężko walnął się pod ścianę i wpatrzony w wielki, srebrzysty księżyc czekał.

Już czas...
Miękko, bezszelestnie podniósł się z ziemi i nie wydając z siebie nawet najcichszego jęku, czy westchnienia skoczył lądując dopiero przed wejściem do domu dziewczyny.
Uważając by z naoliwionych zawiasów nie dobyło się skrzypnięcie nacisną klamkę i wśliznął się do środka zamykając za sobą drzwi równie dyskretnie jak je otworzył.
Wnętrze naprawdę zapierało dech w piersiach. Puszyste dywany zaściełające niemal całą wyłożoną drewnianymi, wypastowanymi klepkami połać podłogi. Porozstawiane wkoło nieznane mu rośliny, obrazy przywodzące na myśl żywe. Schody...
Wdarł się na górę i wtedy ją zobaczył. Była odwrócona doń plecami, ubrana tylko w zwiewną, delikatną, niemal przezroczystą halkę. Podszedł bliżej. Usłyszała go.
- Kto tu jest? – śpiewnym głosem, przywodzącym na myśl najcudowniejszy ptasi trel zapytała z wyraźnym niepokojem.
Odwróciła się powoli i zasłaniając usta cicho krzyknęła.
- Co pan tu robi? Jak pan tu wszedł?
Jaka ona była cudowna, jaka piękna w blasku tych wszystkich porozstawianych dokoła świec, prawie naga, bezbronna.
- Nie rozsądnie jest zostawiać otwarte drzwi, nawet tu, w sercu spokojnego miasta – opanował się wreszcie.
- Prosiłabym jednak żeby pan wyszedł – przestraszone oczy zaszkliły się nagle.
Alhim zaczynał mieć wątpliwości. I nagle to poczuł, tę cudowną, najrozkoszniejszą woń. Zapach róż. To ona tak pachniała. To ten boski kwiat, ten anielski dar jakim niebo obdarzył ziemię. I musiał to unicestwić. Musiał ją zabić.
- Przepraszam, ale nie mogę – patrząc się wprost na jej piersi cicho powiedział.
- Słucham?
- Nie mogę, kotku, przepraszam za to co zaraz się stanie. To nie zależy ode mnie. Przepraszam cię, naprawdę – starając nie patrzeć się w jej przerażone utkwione w nim oczy dobył miecza i odruchowo już przeniósł ciężar ciała na lewą nogę. – Żegnaj...
Wśród płaczliwego, dotykającego każdy skrawek ciała bólu i współczucia krzyku dziewczyny ciął szybko, umykającym oczom ruchem. Ostrze zalśniło pięknie w ciepłym blasku świec i wbijając się głęboko cięło na odlew, przez tułów, między piersiami.
Patrzyła na niego tymi swoimi wielkimi oczami z wyrzutem, z jakąś taką straszną przejmującą żałością. Nie krzyczała już. Tylko dwie wielkie, lśniące łzy spłynęły po jej gładkiej cerze Rozwarłszy usta patrzyła na tę bezlitosną twarz tuż przed nią. Odeszła w milczeniu. Pośród zimnej letniej nocy, w ciszy, wśród unoszącej się wokół cudownej słodkiej, woni róż.
- Żegnaj... – odwracając się schował miecz i wyszedł.


„Żegnaj?” Co to miało znaczyć? Wszedłem tam, zarąbałem niczemu niewinną dziewczynę i tak po prostu powiedziałem „żegnaj”?
Stał na wierzchołku kamiennej wieży zapatrzony w lśniące niczym liczne diamenty rozrzucone na czarnym atłasie gwiazdy. Czuł się fatalnie. Mimowolnie spływające po twarzy łzy co chwilę skapywały na wypolerowaną posadzkę. Jak mógł dopuścić się w życiu tylu mordów, rozbojów, uczynić tyle zła. Jak mógł zabić ją... Ten najpiękniejszy z kroczących po ziemi cudów. Noc wirowała.
Nie chcę by przeze mnie ten świat musiał cierpieć jeszcze bardziej. Nie chcę by zginęli kolejni niewinni.
- Żegnaj... – szepnął cicho łapiąc za rękojeść przytroczonego do uda długiego sztyletu.
Tyle barwnych plam, tyle wspomnień z uporem topiących obolałą głowę, tyle zła...
Kręciło mu się w głowie.
- Żegnaj - poruszył ustami w bezgłośnym szepcie. Przystawił zdobione runami ostrze sztyletu do piersi i...
Pchnął.
Nie bolało nawet tak bardzo. W każdym razie starczyło mu jeszcze sił by rzucić się w dół. W migocącą setkami światełek otchłań.
Świat tak cudownie wirował. Niekończącą się paletą barw, kalejdoskopem obrazów i wydarzeń, zapachem... róż.

Żegnaj...

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 07-02-2009 o 19:28.
Sulfur jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172