Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-10-2015, 15:53   #61
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Patrząc na swoje odbicie w lustrze Blue musiała z całą stanowczością potwierdzić, że przyjście do lokalu obsługiwanego przez zmanierowanego (i do tego czarnego) pedała było strzałem prosto w dychę. Raz po raz obracała głowę, przyglądając się sobie z różnych stron i pod wieloma kątami. Efekt ciągle pozostawał taki sam - Pepe w kilka godzin przerobił szarego cwaniaczka o wrednym ryju wyliniałego szopa, w ekskluzywną dziwkę z najwyższej półki. Wyszło mu to tak zgrabnie że aż miała ochotę sama się zatrudnić, gdyby nie to że ciągle tkwiła w śmierdzącej norze nazywanej Detroit, a w domu spodziewać się mogła wszystkiego, ale nie ciepłego powitania. Pewnie zarobiłaby kulkę w łeb niż zdążyła przekroczyć granice miasta, ale walić. Ogarnie się to w swoim czasie, nie dzisiaj. Miała robotę a z takim zapleczem zadanie stawało się łatwiejsze. Pozostało tylko dostać się na mecz i nie dać szans żadnemu frajerowi popsuć planu. Chodzący samopas 1000 gambli sam się przecież prosił żeby ktoś się nim zaopiekował. Troy miał rację, potrzebowała chociaż głupiej spluwy i noża, albo i czegoś jeszcze. Na przykład rozsądku i dobrego planu. Dlatego wybrała krótszą wersję kiecki, bo i tak naćpanym, naćpanym prostakom nie zrobi różnicy czy jest przed czy za kolano. Przekaz miał być widoczny, jasny i prosty jak aparycja przeciętnego chama z Hegemonii. Było jej dziwnie. Nie lubiła przyciągać zbytniej uwagi otoczenia, wolała robić za tło i element tłumu ale z takim podejściem nigdy nie zwróciłaby niczyjej uwagi. Żeby w przerwie miedzy rozgrywkami któryś z walczących na arenie Runnerów ją wyhaczył była inna opcja - musiałaby coś odpierdolić. Samemu nie dość że mało zabawnie, to jeszcze niezbyt rozsądnie. Poza tym po co brudzić sobie ręce jak cel da się osiągnąć bez pakowania się w kolejne tarapty?
- Rzeczywiście, niezwykłe imię… i takie dostojne - posłała czarnuchowi trenowany przed chwilą czarujący uśmiech. Nie żeby miał coś zadziałać, ale niech cieć widzi że się stara i go słucha - Często ten Xavier cię odwiedza?

- O, tak dostojne i takie romantyczne… - z twarzy Pepe nie schodził wzrok rozmaślonych oczek. Wyglądał jak sęp cierpliwie czekający kiedy ta jeszcze ruszająca się padlina znieruchomieje wreszcie ostatecznie by zacząć na niej ucztę. Na razie można było tylko popatrzeć i poczekać. Ale w końcu sępy to bardzo cierpliwe stworzenia.
- No niestety nie… Był dopiero kilka razy… - skrzywił się nieco gdy ten owoc okazał się dla niego nie tak dostępny jakby sobie życzył. - Ale to taki elegant i dżentelmen mam nadzieję, że zostanie naszym stałym klientem. - znów złożył dłonie razem i wyraz twarzy mu się wypogodził. Zrobił krok w kierunku krótkiego korytarzyka prowadzącego do drzwi bo znów rozległo się pukanie.

Blue robiła za potakiwacza, pozwalając żeby stylista się wygadał a że lubił słuchać brzmienia swojego głosu, nie musiała go do tego specjalnie zachęcać. Goguś w Bentosie odwiedził lokal kilka razy - znaczy od niedawna wozi się po mieście i jest świeży. Dobrze wiedzieć.
- Na pewno zostanie. Ludzi z klasą ciągnie do tak renomowanych lokali i osób z fachem opanowanym do perfekcji - wyrzuciła komplement zgarniając pończochy i rozglądając się za butami. Typek wysławiał się zabawnie, ale na dłuższą metę miał w sobie coś wkurwiającego ponad wszelkie pojęcie. Odwróciła się w jego stronę i dorzuciła wdzięcznie - Jeszcze raz dziękuję za to ze zechciałeś poświęcić mi swój czas, jestem prawdziwym cudotwórcą.

Artysta od kreowania wizerunków skinął pobłażliwie i ze zrozumieniem głową słysząc ten okaz szacunku dla niego i jego umiejętności.
- Oczywiście moja droga, polecam swoje usługi na przyszłość. Zawsze mawiam, że jeśli chce się powierzyć swoją twarz i nazwisko w czyjeś ręce to powinny to być najlepsze ręce jakie tylko możliwe. - rzekł robiąc jedna ręką zapraszający ku wyjściu gest a drugą wskazując na swoja pierś. Niezbyt rozbudowaną właściwie to wątłą tak samo jak i reszta jego sylwetki co kontrastowała wyraźnie w porównaniu do takich byczków jak Troy czy jemu podobni. - No a nie chwaląc się te ręce są najlepsze na świecie do takiej roboty. - popatrzył dumnie na swoje delikatne i raczej drobne dłonie. Doszli już do drzwi które Pepe otworzył a za nimi ukazał się jego asystent, tym razem posyłając pannie Faust tylko przelotne spojrzenie. Widocznie wcześniejsza reprymenda podziałała choć w tej chwili. Pożegnała się i pamiętając o zabraniu gazety wyszła z salonu. Na zewnątrz czekała już Rosjanka, równie odstawiona co ona. Wymieniły zadowolone uwagi i dzieląc się wrażeniami z pobytu w salonie ruszyły z piskiem opon do Grzesznika.


- Ja pierdolę… - Troy zareagował dokładnie w taki sposób jakiego blondynka się spodziewała. Czekał gotowy przed klubem, stojąc w cieniu kościelnych wrót i obserwując okolicę spod byka, z rękami w kieszeniach. Najpierw obciął ją dokładnie wzrokiem od góry do dołu, potem splunął gdzieś w kąt i na koniec pokręcił głową - I ja mam cię tam puścić samą?

- Sama się puszczę, nie potrzebuję twojego pozwolenia. - Blue wzruszyła ramionami.

-W to że się puścisz nie wątpię - warknął z tłumioną złością. Jeszcze nad sobą panował, ale drgający kącik ust nie zostawiał wątpliwości że już niedługo. Widząc co się święci Forlov prychnęła, rzucając mu kluczyki od auta.

- Załatwcie to kulturalnie.- Rosjanka westchnęła wchodząc do budynku - Żadnych rozrób na progu, to przynosi pecha i źle wpływa na interesy. Powodzenia i dobrej zabawy wieczorem. Uważajcie na siebie. Oboje i... Ray, co ty na litość boską wyprawiasz?! Co to ma być?! Nie ma mnie pó.. - trzasnęły drzwi i reszta wrzaskliwego monologu niezadowolonej widocznie ze swoich pracowników właścicielki lokalu zmienił się w nierozpoznawalne dla ludzkiego ucha, wściekłe bzyczenie.

Machado podrzucił kluczyki i przeniósł uwagę na zaparkowanego obok Forda Mustanga… oczywiście fioletowego.
- Powiesz wreszcie po co ta cała maskarada i co obiecałaś Annie w zamian za te wasze babskie pindrzenie się?

Blue przysiadła na masce bryki i założyła nogę na nogę, gapiąc się na faceta tak jak on lustrował teren przed ich powrotem od Cleo.
- Egor dał mi cynk, że Stary upatrzył sobie nową brykę. Przedwojenną czarną terenówkę BMW, zadbaną i jak z taśmy produkcyjnej. Problem w tym że aktualny właściciel nie chce się z nią rozstać. Hand rozpuścił wici po mieście, to kwestia czasu aż bryczka stanie u nas na dzielnicy. Nie ma czasu na podchody ani zabawy w śledzenie i obserwacje. Trzeba działać od razu, dlatego idę na ten mecz. Klient bierze w nim udział. Musi mnie wyczaić, on albo ktoś z jego ekipy. Dałam ci słowo że nie zrobię dymu a jakoś uwagę trzeba przyciągnąć, no nie? - uśmiechnęła się cynicznie, spoglądając na swoje ubranie - A to… ubiłam z Anną interes. Pomogła mi się przygotować, za to ja pomogę jej sprowadzić do Grzesznika tą wczorajszą mutantkę.

- Angel?- padło w miarę już spokojne pytanie.

- Taaa, Angel - przytaknęła bez zdziwienia że pamiętał to imię. Na wszystkich wczoraj ta laska zrobiła wrażenie.

- Dawno nie zajebałem żadnego czarnucha - wredny, szeroki uśmiech na twarzy Troya miał starczyć za całą odpowiedź. Blue zrobiło się raźniej.

- No nie? Trzeba nadrobić… ale z głową. Towar mamy wykraść żywy i najlepiej nieuszkodzony. Coś wymyślę. Teraz muszę wpić się Runnerom na afterparty.

- Chcesz zajebać auto tej nocy?

- Nie wiem… może. Zobaczymy - Julia pokręciła głową i parsknęła - A może uda się dogadać z tym całym Guido. To jeden z ważniaków w ich dziurze, dowódca dużej bandy. Dobrze byłoby go mieć po swojej stronie. Będę improwizować, ale mam pomysł - podała mu gazetę. Poczekała aż zacznie czytać i nawijała dalej - Będzie z nimi w drużynie. Jebana ma gadane, a skoro ją tam biorą do drużyny w tak ważnym meczu, znaczy ktoś dla nich ważny.

- Zawsze są alternatywy - Machado wyszczerzył się jeszcze szerzej o ile było to możliwe - Jesteś wredną suką, wiesz o tym, no nie?

- Dziwko proszę... - Julia zapakowała się już ze śmiechem do samochodu - Jestem bajeczna!
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 16-10-2015, 18:41   #62
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Whitney obserwowała poczynania siostry z samego magazynu. Wszystko wyglądało spokojnie i dobrze, a potem pojawìł się Hummer z którego zaraz wyskoczył jakiś mundurowy. A już miała cichą nadzieje, że może uda się pogadać z kimś na poziomie i może ktoś by je podwiózł w jakieś bardziej przystępne do życia miejsce, ale jak widać cały świat usilnie chciał jej przekazać, że ma sie pocałować w tyłek. Westchneła zrezygnowana. Kto chciał bowiem pertraktować z mundurowym, który na dzień dobry doczepia się do karabinu? Już miała się wycofać kiedy dostrzegła coś jeszcze. Jasna cholera! Te głupie puste łby tu wracały! Przez chwile ze wstrzymanym oddechem miała nadzieje, że wojskowy Hammer wywali w samochód Panewek serią z działka, ale się przeliczyła. Oprócz nerwowego wyczekiwania, zwolnienia przez oba auta i wyminięcia się do niczego nie doszło. Znaczy doszło. Panewki znowu zmierzały ku magazynowi. Nie miała zamiaru czekać. Szybko złapała za torbę siostry i wyrzuciła ją za magazyn. To samo zaraz uczyniła ze swoimi rzeczami a następnie ciągnąc za lufę wyprowadziła tak kałacha poza budynek. Idealnie po przeciwnej stronie do tej od której nadjeżdzały te zawzięte kretyny. Na sam koniec wróciła po wciąż skrępowaną w łapkach Hildę i łapiąc ją za te patyczki tak, że wściekły i dziobiący kurczak wisiał do góry nogami, umknęła na tyły magazynu do całego majątku jaki tam przerzuciła. Wyjrzała zza ściany budynku ostrożnie i czekała. Czekała na Tinę, której od razu miała zamiar dać znać zza murku i razem z nią uciekać w cholerę. Gdziekolwiek. Nawet na bagna. A Hilda w jej dłoni dostawała białej gorączki z powodu braku okazywania należnego szacunku jej kurzęcej osobie.

Whitney w międzyczasie miała okazję obserować co się dzieje na głównej drodze. Widziała jak od kolumny wozów ruszyły dwie postacie, pokonały spokojnie całą przestrzeń do zaparkowanego, wojskowego hummera, pogadały chyba chwilę a potem podobnie “prędko” wróciły do karawany z powrotem. Wygladało na to, że ta chyba zamierza wkrótce ruszyć dalej i chyba raczej o ile nie zawrócą do tych ruin to powinni minąć tą terenówkę. Tymczasem oba pojazdy gangerów już lada chwila miały wjechać na podwórze okalające magazyn.

Tina przez chwile czaiła sie pod magazynem, zastanawiając się jak przebiec do środka budynku, nie zostając zauważonym. O dziwo Whitney, nie traciła czasu i najwyaźniej zaczęła działać, gdyż do uszu bliźniaczki doszedł znajomy gwizd, którym zazwyczaj komunikowały “jestem bezpieczna, bierz nogi za pas”. Rangerka długo sie nie namyślając, ruszyła wdłuż bocznej ściany magazynu, tak by gangerzy nie mogli jej zauważyć. Z tego co jej sie wydawało, jej kochany klon musiał być z tyłu rudery w miejscu z dogodnym widokiem. I tak, też własciwie było. Winchesterówna z niedbale zapakowanym dobytkiem i wściekłą kurą w łapach, czaiła sie przy wyjściu z magazynu.
- Whit! - Tina rzuciła sie na siostre niczym drapieżny kot - Musimy uciekać, szybko! - dziewczyna założyła plecak i przewiesiła karabin przez ramię.

- No co ty cholera nie powiesz? A ja tu tak stoję, bo pomyślałam, że zrobie piknik - rzuciła do siostry zakładając swój plecak na ramię - to w którą stronę? Na bagna? A może chcemy popełnić widowiskowe samobójstwo wpadając pod tamtą karawane? Nagle zrobiło się tu cholernie tłoczno, nie uważasz? - próbowała zażartować, ale w obecnej sytuacji kiepsko jej to wychodziło - Prowadź zatem siostro moja!

Gdy dziewczyny były gotowe do wymarszu a Hilda spoczęła w plecau, gdzie wyżywała swoją kurzą frustrację na amunicji. Tina podrapała sie po brodzie. Uciekać, zawsze można, tylko gdzie…
- Mamy dwie opcje, albo próbujemy złapać stopa u tych knypków na drodze i mieć nadzieję, że nam pomogą, albo idziemy utopić się w bagnie…. i równierz mieć nadzieję, że nas nie dogonią lub nie wystrzelą jak kaczek na polowaniu… - nie tracąc cennego czasu ruszyła w kierunku bagna z którego w razie co będą biec na drogę.

- Śmierć pod karawaną brzmi lepiej. Chociaż ktoś ją zauważy. Nie to co utopienie się na bagnie. Tam tylko robale będą miały ucztę - rzuciła zza pleców siostry.

-Nie masz kurwa o czym myśleć tylko o tym, kto będzie świadkiem twojej śmierci? - wkurzona rangerka obrała odpowiedni kurs i ruszyła szybkim tempem. Choćby skały srały a ona rzygała własną krwią dojdzie do tej zasranej drogi w rekordowym czasie.

- Chcę umrzeć z jebanymi fajerwerkami! Chcę linijkę w lokalnej gazecie! Zgóóóódź się - jojczała jak dzieciak proszący o słodycze.

- Przymknij się i skup sie na oddechu bo inaczej zaraz wsadzę ci te fajerwerki w dupę! - burknęła rozbawiona bliźniaczka. Czemu zawsze musiała dostawać głupawki w najmniej stosownych momentach.

- Kleche. kleche - udała dziwaczny triumfalny śmiech za plecami siostry - Zawsze mi ulegniesz! Nie oprzesz się mojej wspaniałej perswazji - uszczypnęła Tine zaczepnie w boczek.

- I vice cersa… - pociągnęła nosem, roześmiana rangerka.

- Nie śmiej się tylko na kolana i do berła! - zawołała tonem nieznoszącym sprzeciwu

- Ciszej kretynko bo nas usłyszą, bierz przykład z Hildy i zajmij sie czymś… produktywnym.... policz naboje w magazynku… albo coś… - Tina ponownie prsknęła śmiechem, nie będąc pewną co ją tak naprawdę bawi i czy w ogole bawi.

- Nie będziesz mi życia układać. Nie jesteś moją prawdziwą matką - odparła na to już zdecydowanie ciszej - Hej. hej.. psst. Hilda - szeptała tykając palcem wskazującym miejsce w plecaku siostry gdzie siedział kurczak - Ej, ej. Śpisz?

Hilda jak na zawołanie próbowała udziabać Whitney w palec, przez płócienną ściankę plecaka.
- Obie jesteście siebie warte… dwa spizgańce…. - zagdakała oburzona obracając sie w plecaku i dziobiąc Tinę w plecy.

- Tina, kurczak mnie obraża. Znaczy nie wiem co tam mruczy, ale to chyba było o mojej twarzy. Tak. Powiedziała, że mam odstającą twarz! Zrób coś z nią. Nie może mnie tak obrażać przy tobie. No weź - tokowała.

- Whit… nie jesteśmy w dobrym położeniu by pozwalać sobie na takie zbawy - rangerka nie kryła rozbawionego tonu -Wiem, że nie miałyśmy ostatnimi czasy wytchnienia ale pozwól mi być tą drętwą jędzą, która nie zna się na żartach i… przymknij swój klonowaty ryj, skup sie na chodzie, przetrwaj!

- Powiedziała, że masz gruby zad jak szafa trzydrzwiowa - powiedziała niewinnie.

- Nie powiedziałam tak! - zapiała oburzona kura wychylając łebek spod przykrywy i wlepiając pomarańczowe ślepka w mechanik (domysle Panią). - Co za bezmózgi stawonóg… aż dziw, że wyszłyście z tego samego łona! - Hilda złapała kosmyk włosów rangerki i zaczęła go mielić w dziobku.

- Bardzo gruby.



Siostry Winchester udźwignęły i zabrały co były w stanie i czym prędzej czmychnęły w moczarowe zarośla. Marsz od razu po zejściu z w miarę ubitej warstwy ziemi przemieszanej z pomarańczowym osadem i kałużami ale skrywający pod sobą jakiś twardszy beton czy asfalt od razu stał się zauważalnie trudny. Łąka okazała się całkiem grząska, na pewno nie tak równa jak plac wokół ,magazynu. Szybko całe spodnie i zewnętrzne warstwy kurtek pokryła im wilgoć. Zdążyły ujść przed prześladowcami w ostatniej chwili. Częściowo widziały a częściowo słyszały jak jeden pojazd zatrzymuje się z jednej strony, mniej więcej tam od kanciapy gdzie nocowanie dopiero co skończyły a drugi z przeciwnej. Z wnętrza wysypali się faceci w skórzanych kurtkach i bronią w łapach. Znów po swojemu zaczęli sprawdzać magazyn. Tym razem był dzień i widoczność była zdecydowanie lepsza niż w nocy ale najwyraźniej nie byli jeszcze świadomi, ze zwierzyna im się w ostatniej chwili wymykała. I wciąż wymyka dalej z każdym krokiem i minutą.

Obie bliźniaczki zasapały się ciężko pokonując kolejne mokre, zabagnione metry trawiastej równiny przetykanej tu czy tam młodnikiem i krzakami za którymi można było się skryć ale i za którymi jak wiedziała Tina mogło się kryć cokolwiek i ktokolwiek. Doszły podmokłą łąką w pobliże drogi głównej, brakowało im może ostatnie kilkadziesiąt metrów do pobocza. Na niej zaś chyba doszło do jakiegoś kompromisu czy porozumienia pomiędzy użytkownikami bowiem własnie kolumna wozów konnych mijała zaparkowanego na poboczu Hummera wojskowych. Teraz na burcie widziały obie większość z oznaczeń białej, pięcioramiennej gwiazdy i liter NYA. Chyba nikt z przejeżdżających nie zauważył ich jeszcze ale musieli minąć rozwalonego Baraka.

Obładowana po same koniuszki uszu Tina, ostatkiem sił brnęła dalej do przodu. Nigdy więcej, nie zabierze tyle żelastwa, nigdy więcej nie będzie targać kury, nigdy więcej nie będzie… ciągnąć za sobą pierdołowatej siostry, która prawie jej wisiała na ramionach.
- Nie ma… nie ma… wody na pustyyni… - Hilda osiągała wyżyny w dokuczaniu swojej nosicielce, śpiewogdacząc dziwne piosenki pomieszane z groźbami rychłej śmierci którejś z sióstr i ponownego końca świata.
Gdzie dziewczyny znalazły się kilkanaście metrów od ulicy, rangerka zatrzymała się, ciężko posapując.
- Whit… zostań tu… jeśli mają nas zabić za samo pojawienie się na horyzoncie to lepiej będzie, jeśli to ja wyjdę pierwsza… - brunetka czaiła się przy całkiem ładnym krzaczku, gotowa zostawić plecak i pójść na poświęcenie.

- Z drogi stara kwoko! - ryknęła Whitney popychając siostrę z całym impetem i wypadając przy tym na drogę. Tak! Asfalt! Nie błotnista paciaja w którą zapadasz się po same uszy. Tyle wygrać! Odtańczyła krótki taniec radości na twardym gruncie, uradowana czymś tak prozaicznym jak utwardzana, dziurawa droga.
- To teraz ja jestem damą w opresji - rzekła do siostry szlacheckim tonem i poczęła machać do karawany - No heeej!

- Pytanie, którą z nas obrażała… - zastanowiła się Tina obserwując poczynania siostry.
- Jestem na 100% pewna, że to było do ciebie. - gdaknęła cicho Hilda, obserwując czujnie zza pleców nosicielki - Rusz się bo zaraz jajko zniosę. - kura uczepiła się dziobem jakiegoś frędzla i memłała go z furiatyczną namiętnością.
Rangerka powoli wyczłapała za swoją bliźniaczką, przybierając jej zdaniem groźny wyraz twarzy, gdyż nigdy nie zaszkodzi trochę postraszyć. Pozory zawsze były ważne, przynajmniej dla niej.
- Machamy, uśmiechamy sie… co robimy? - bruknęła do siostry stając obok niej.

- Zostaw to ładniejszej bliźniaczce, czyli mnie - uściśliła jakby jej klon śmiał odpyskować i poczeła machać jak laleczka barbie, której ułamał się obcas i dlatego nie mogła już dalej prowadzić.
- Widzisz? Z uległą gracją. Myślą wtedy, że są naszymi zbawcami. Faceci lubią być bohaterami... Jak ja nienawidze facetów. Patrz jak jadą. Na stówke prowadzi ich facet - gadała jak najęta kompletnie zbywając fakt, że może na dzień dobry zaliczyć w ryj z karabinu.

Tina przez chwile obserwowała Whitney po czym starała się odtworzyć to co robiła jej siostra. A przynajmniej tak jej się wydawało, że robi. Lekko się rozkraczyła, wypięła bioderko i machała jedną ręką jakby wkręcała żarówkę przy okazji polerując abażur, drugą zaś starała się złapać łeb kury, która postanowiła poskakać jej po plecach i wyglądać raz zza jednego ramienia, raz zza drugiego. Sama zaś aparycja rangerki przypominała krzyżówkę zaspanego mopsa z wygłodniałym sępem, rozjechaną przez drogowy walec.

Jeden rzut oka na siostrę i już wiedziała.
- Ja pierdolę Tina odsuń się, bo nas jeszcze posądzą o bycie siostrami. Co ty robisz? Lepiej pilnuj kurczaka - powiedziała zrezygnowana. Samej to machanie nie wychodziło najlepiej, ale nadrabiała miną, a przynajmniej taką miała nadzieje.

Siostra pierdzielneła Whitney w tyłek mało nie łamiąc jej przy okazji kręgosłupa. - Nieeeee to nieeeeee! - odeszła parę kroków i ściągnęła plecak by odpocząć od przeklętego pierzaka. Tutaj w swoim małym duo, mogła spokojnie być tym kim była czyli permanentnie nabzdyczonym ślepowronem, czujnie obserwującym otoczenie.

- No, kurwa, aua ty tępy klocu! - zawyła na klapsa i poczęła rozmasowywać obolałe miejsce. Ok. Jeśli nie zatrzymają się dla laski głaszczącej się po tyłku i jednocześnie i machającej z miną męczennicy to nie zatrzymają się już dla nikogo!
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"

Ostatnio edytowane przez sunellica : 16-10-2015 o 18:56.
sunellica jest offline  
Stary 17-10-2015, 02:48   #63
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Jedną z rzeczy, która notorycznie wyprowadzały Alice z równowagi było dość luźne podejście Detroitczyków do poczucia i poszanowania czasu, szczególnie innych osób. Mogła bez słowa skargi zaakceptować ich niechęć do wczesnych pobudek, leniwe kiśnięcie w łóżku do południa, tudzież śniadanie zwykle spożywane w okolicach jej pory obiadowej, lecz gdy w grę wchodziła organizacja wspólnej czasoprzestrzeni oraz umawianie się na konkretną godzinę pojawiały się przysłowiowe zgrzyty. Lekarka lubiła znać konkretne daty i dokładne terminy, dzięki czemu choć w przybliżeniu umiała rozplanować swoje zajęcia na dziennej osi aktywności. Prosta sprawa: o dziesiątej robiła jedną rzecz, o dwunastej kolejną, a między trzynastą i szesnastą zajmowała się powiedzmy edukacją Chrisa. Prosty, mało skomplikowany i przede wszystkim działający prężnie system pozwalał wyrabiać się ze wszystkim, dodatkowo wydzielając te liche okruszki wolności mogące zostać zagospodarowane na prywatne zajęcia...jak sen, jedzenie albo lektura książki - dobra wręcz luksusowe w tym pokręconym mieście.

Przez dzisiejszy mecz z Huronami nie była w stanie niczego sensownego przeprowadzić z jednej prostej przyczyny: nie znała konkretnej godziny rozpoczęcia owego wyczekiwanego z trwogą wydarzenia. Ktoś miał po nią przyjechać “niedługo”...dość rozległy termin, obejmujący w gruncie rzeczy odcinek dnia od południa do późnego wieczora. Przynajmniej wcześniejsza pobudka pozwoliła jej na porządne zajęcie się rannym poprzedniego dnia chłopakiem od Hank'a. Z pomocą Chris'a usunęła z jego ciała resztę odłamków, raz jeszcze przemyła wszystkie rany i zaaplikowawszy odpowiednie leki, wreszcie odetchnęła z ulgą.

Stojąc przed szpitalem w towarzystwie swojego pomocnika podziwiała budzącą się do życia okolicę, wraz z wszelkimi tego następstwami.
- Tak się zastanawiałam. - zaczęła cicho, wyłuskując z kieszeni zapalniczkę - I myślę, że najwyższy czas zrobić ci lekcję anatomii. Porozmawiam z chłopakami i poproszę żeby zorganizowali nam świeże zwłoki.... tylko takie przypadkowe: po wypadku, strzelaninie albo coś w tym rodzaju. Nie chcę żeby zabijali kogoś z premedytacją specjalnie w tym celu.

-Ech, Brzytewka - młody lekarz pokręcił z naganą głową, po raz kolejny nie mogąc pojąć rozumowania swojej przełożonej. Ciągle wydziwiała, utrudniała pracę nie pozwalając nikogo glanować czy dokonywać amputacji... i jeszcze się czepiała o byle pierdoły. Słowo "autopsja" już kojarzył, jako że przewinęło się kilkukrotnie w jego poprzednich lekcjach - Jak nie chcesz żeby kogoś kropnęli, to kogoś wykopmy...ale ten no. To będzie śmierdzieć i się ruszać od robaków. - dodał z wyraźnym obrzydzeniem.

Savage uśmiechnęła się pod nosem. Praca lekarza dawała wiele satysfakcji, lecz czasem zmuszała człowieka do babrania się w substancjach wyjątkowo obrzydliwych. Wszystko jednak miało swój cel, każdy z pozoru element utrudniający pracę dało się wykorzystać w pożytecznym celu.
-Na zwłoki przybywa wiele owadów, przy czym najbardziej różnorodne pod względem ilościowym i jakościowym są muchówki, chrząszcze i motyle.- powiedziała lekkim tonem, spoglądając na rozmówcę w zadumie - Ponadto pojawiają są także skoczogonki, pierwogonki, szczeciogonki, karaczany, skorki, pluskwiaki i błonkówki. Nie wszystkie owady występujące na ciele denata żywią się nim, dlatego też podzielić je można na cztery grupy ekologiczne. Pierwszą, najważniejszą grupę pomocną w określaniu czasu śmierci stanowią nekrofagi, żywiące się rozkładającą się tkanką denata. Należą tu muchówki oraz chrząszcze. Drugą - drapieżcy i pasożyty gatunków nekrofagicznych, trzecią - wielożerne osy z rodziny Hymenopetra Vespidae, mrówki i niektóre chrząszcze, a czwartą - gatunki przypadkowe, przybywające na zwłoki z okolicznych roślin, podłoża i pokrewnych. Skład gatunkowy, a także czas, w którym na zwłokach zjawiają się owady zależy od wielu czynników. Podstawowymi wydają się być warunki klimatyczne: temperatura, wilgotność, światło, cień, położenie geograficzne oraz warunki podłoża...

-I powiedz jeszcze, że ludzie się kiedyś o tych głupotach specjalnie uczyli. Po chuja to komu? - prychnął, butą próbując ukryć obrzydzenie.

- Entomologia sądowa. - dziewczyna wymruczała niezbyt wyraźnie, odpalając w tym czasie papierosa.

-E...eeentoto...co?

-Entomologia sądowa - powtórzyła tym razem wolno i wyraźnie - Nauka wykorzystująca znajomość biologii nekrofagicznych gatunków owadów do określania czasu śmierci. Określenie czasu, jaki upłynął od śmierci do chwili ujawnienia zwłok stanowi jedno z najważniejszych zadań medycyny sądowej. Stosuje się w tym celu ocenę wczesnych znamion śmierci, zwłaszcza pojawianie się i zachowanie plam opadowych, stężenia pośmiertnego i spadku temperatury zwłok, zdolności tkanek do reakcji utrzymującej się w okresie interletalnym na różne bodźce właściwe dla nich. Pomocne również mogą być metody fizykochemiczne i biochemiczne. Ocena czasu śmierci pozwala na tym większą dokładność, im krótszy czas upłynął od zgonu. Pojawianie się i rozwój późnych przemian pośmiertnych utrudnia, a często uniemożliwia wypowiedzenie się nawet w przybliżeniu, kiedy nastąpił zgon. W takich przypadkach duże znaczenie mają metody entomologiczne. Rozkładające się zwłoki stanowią środowisko rozwoju atrakcyjne dla różnych, określonych grup bezkręgowców… nekrofagów. Gatunki te mogą składać jaja na zwłokach, z jaj rozwijają się larwy, z których część może ulec przepoczwarczeniu. Formy nekrofagiczne lub ich ślady mogą stanowić więc obok konwencjonalnych metod dodatkowy, istotny czynnik służący określaniu czasu zgonu. Entomologia sądowa jest nauką wykorzystującą znajomość biologii nekrofagicznych gatunków owadów do określania czasu śmierci.

- Wiesz no... miałem właśnie kołować se obiad.- burknął z pretensją tak wyraźną, jakby ktoś mu ją wymalował na twarzy olejną farbą. Piły jednak nie odłożył. Wciąż ściskał ją w dłoni, ale z odrobinę mniejszym zacięciem -Ale już nie jestem głodny. Nie no, dzięki Brzytewka...ty jak coś czasem powiesz to sie człowiekowi bebechy wywracają. - zakończył tonem męczennika, cierpiącego niesłuszne katusze konieczności słuchania podobnie obrzydliwych wywodów i to przed posiłkiem.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i dopaliwszy papierosa pożegnała się z wciąż naburmuszonym Runnerem, ruszając do swojego gabinetu. Aby zająć myśli czymś innym niż zbliżająca się wielkimi krokami potyczka z Huronami, wpakowała do torby przygotowane papiery, garść przyborów do pisania i raz jeszcze sprawdziwszy czy z Toby’m wszystko w porządku, zeszła po schodach do piwnicy, wydzierżawionej pojmanym Chebańczykom na tymczasowe lokum.

Dostęp do jeńców miała całodobowy, wystarczyło minąć kratę, strażnika i już pukało się w odpowiednie drzwi. Na widok brodacza z brzuszkiem jej twarz rozjaśnił szeroki, szczery uśmiech. Przez te parę miesięcy przyzwyczaiła się do Ridley’a, za każdym razem wywołującego u niej podobną reakcję. W przeciwieństwie do gangerów, zachowywał rozsądek i nie rzucał się na wszystko co teoretycznie dałoby się zglanować lub rozwalić.
-Dzień dobry, Ben - przywitała się wesoło. Już jakiś czas temu przeszli na “ty”, darując sobie oficjalne tytuły i zbędne “panowanie”. W końcu oboje siedzieli w tym samym grajdołku, a lekarka ani razu nie dała mu odczuć jakiejkolwiek niechęci czy wrogości ze swojej strony, bo niby czemu? - Jak się dziś czujesz?

- Dzień dobry Alice i pochwalony. - odpowiedział religijny człowiek i duchowy przywódcza całej grupki jeńców. Siedział na zespawanej ze starych rur pryczy, w rękach trzymał wysłużony egzemplarz Biblii który Alice udało się załatwić mu kilka tygodni wcześniej - Dzięki Bogu czuję się nieźle. Zawsze rozmawiasz z ludźmi jak ze swoimi pacjentami? - odpowiedział i zapytał chyba nieco rozbawiony jej tonem i stylem wypowiedzi.

Igła drgnęła i naraz roześmiała się cicho aby finalnie wzruszyć ramionami. Fakt, czasem się zapominała, przyklejając do twarzy maskę lekarza bardzo mocnym klejem. Niektóre przyzwyczajenia ciężko było zmienić, nawet jeśli człowiek starał się o nich pamiętać.
- Większość z nich to moi pacjenci - odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem, siadając na pryczy obok brodacza. Sprężyny jęknęły i zatrzeszczały ostrzegawczo, lecz konstrukcja wytrzymała dodatkowy ciężar bez niespodziewanych awarii - Jak ci minął wczorajszy dzień, ktoś się wam narzucał? Wybacz że nie wpadłam w odwiedziny. Miałam urwanie głowy… taak. Dzień pełen rozrywek. - zakończyła lekko markotnie.

- No cóż, dzień boży minął nam na szczęście całkiem przyzwoicie na pracy i modlitwie. - odpowiedział je brodacz. Reszta Chebańczyków to parsknęła to prychnęła, czy uśmiechnęła się półgębkiem słysząc ten kolokwializm. Choć właściwie schemat dnia mieli podobny dzień po dniu: śniadanie, praca, obiad, praca, kolacja i spanie. Zmieniał się tylko obiekt i rodzaj prac jaką wykonywali.
- Coś cię trapi? - spytał Ben patrząc na nią z góry. Przy jego wielkiej brodzie i brzuszysku spokojnie mógłby robić za żywy wizerunek pirata albo rozbójnika, co pasowało nawet do jego twardego i surowego charakteru. Jednak miał kompletnie inna naturę i nawyki które go stawiały w naturalnej opozycji w stosunku do przedstawicieli takich profesji.

Zapadła cisza podczas której lekarka próbowała zebrać myśli i dobrać odpowiednie słowa do zaistniałej sytuacji. Ridley jako człowiek wyjątkowo religijny darzył wielką estymą pastora pełniącego bożą posługę w ich niewielkim miasteczku, słuchał i respektował wszelkie wypowiadane przez niego słowa, nawet jeśli zmuszały go one do dobrowolnego pójścia w niewolę. Nie było jednak co przedłużać, prawda i tak wyszłaby na jaw w swoim czasie, zaś trzymanie drugiego człowieka w niepewności i narastającym niepokoju… nie godziło się tak traktować kogokolwiek.
-Mam dwie wiadomości, dobrą i złą - zaczęła tekstem zasłyszanym kiedyś w jakimś filmie. Położywszy dłoń na ramieniu brodacza podjęła wątek z wyraźnym smutkiem - Ojciec Milton oddał duszę Panu niespełna tydzień temu. Pokonała go choroba...bardzo mi przykro, Ben.

- Pastor Milton nie żyje?! - zdumienie i zaskoczenie czarnobrodego grubasa zdawało się być autentyczne. Zaraz po tym równie szczery żal i smutek. - Niech spoczywa w pokoju. To jak na takiego młodego mądry i czcigodny człowiek był. - rzekł ze smutkiem i żalem w głosie starszy i większy od niej mężczyzna. Przez chwilę ni dało się uniknąć szmeru jęków i zamieszania gdy wiadomość przeszła lotem błyskawicy po niewielkiej w sumie grupce zamkniętych w piwnicznym pomieszczeniu. Wszyscy zdawali się równie poruszeni i zasmuceni. Rudowłosa lekarka słyszała chmarę pytań z których przewijało się zwątpienie co dalej będzie. I z nimi i z ich rodzinami pozostawionych teraz w Cheb. Mówili o nich teraz tak jakby cherlawy pastor osierocił ich wszystkich na raz.

Wykorzystała zamieszanie na przekazanie drugiej części wiadomości.
-Niestety to pewna informacja, przyniesiona dziś rano przez Drzazgę. Szeryf Dalton wysłał go aby dowiedzieć się co z wami i przy okazji przekazać list informujący o tym tragicznym wydarzeniu...ale jest i dobra nowina.- ściszyła głos aby tylko Ben mógł ją słyszeć - Drzazga zostaje do jutra w mieście, jeżeli chcecie napisać do domu, przekazać coś bliskim… przyniosłam wam niezbędne narzędzia.

Ben wyraźnie się ożywił gdy przekazała mu przybory do pisania.
- Drzazga jest w mieście? Na pewno Dalton go przysłał. Nie zapomnieli o nas dzięki Panu. Drzazga to czarna owca w naszym stadzie ale szeryf umie go nagiąć gdy potrzeba. Sam na pewno by nie przybył. Z Cheb to kawał drogi jest. - powiedział wyraźnie cichszym i weselszym tonem. Widać informacja o tym, ze nie są sami wśród tych diabłów wcielonych w skórzanych kurtkach podziałała na niego znacznie motywująco.

-Dziś jest ten przeklęty mecz, spróbuję porozmawiać z Guido kiedy się upije, może choć w przybliżeniu chlapnie coś o waszym fizycznym powrocie do Cheb. Może… z nim nigdy nic nie wiadomo. - zamilkła i pokręciła głową. Wyciągnięcie czegokolwiek od tego konkretnego człowieka równało się całej masie mniejszych bądź większych problemów, poczynając od jego wrodzonej nieufności, na jej lojalności skończywszy. Zdrowy rozsądek nakazywał wykorzystanie podobnie zdobytych informacji dla dobra innych, nieważne z której strony tego bezsensownego konfliktu się znajdowali - Jutro koło południa mam zostawić paczkę z listami w umówionym miejscu, postarajcie się wyrobić do tego czasu. Drzazga... nie darzy mnie sympatią po zimie. Nie będzie chciał czekać dłużej niż to absolutnie konieczne, a ja nie chcę go na to narażać. Najbliższa okolica nie jest najzdrowszym miejscem dla nikogo z Cheb.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 17-10-2015, 03:27   #64
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will z radością przyjął powrót do bunkra. Mimo, że nie było to zbyt urokliwe miejsce, spędził w nim ostatnie pół roku i już od jakiegoś czasu był to dla niego zastępczy dom.

Od razu po powrocie skierował się do Barneya gdzie dostał zastrzyk. Naukowiec co prawda nie miał aktualnej próbki krwi chłopaka, ten jednak nie martwił się, że serum nie zadziała. Po pierwsze minął dopiero dzień i Will nawet nie brał pod uwagę możliwości, że choroba może tak szybko mutować - wtedy mieliby bowiem naprawdę przerąbane bowiem prędzej, czy później Barneyowi nie uda się wytworzyć próbki...

Po drugie zaś miał poważniejsze problemy którymi musiał się zająć. O pierwszym z nich przypomniał mu Chomik w czasie śniadania - żywność. Drugim była amunicja, trzecim paliwo. Nie mieli nic z tego, a żeby przeżyć do lata potrzebowali wszystkiego...

Na razie Will jednak postanowił zająć swój mózg czym innym: pytany przez wszystkich jak było na pogrzebie i co dzieje się w mieście dokładnie opisał całą ceremonię, przemówienia innych ludzi, dekorację trumny oraz zdał relację z tego co działo się na stypie. Opowiedział także o tym jak idzie naprawianie szkód po walkach, jak trzymają się mieszkańcy i jakie ogólnie panują nastroje.

Te parenaście minut opowiadania pozwoliło rozluźnić się jego mózgowi. Do tego wreszcie najedzony, suchy i w cieple poczuł ogarniającą jego ciało błogość. Po skończonym jedzeniu wrócił więc do swojego pokoju i z głośnym westchnieniem walnął się na łóżko. W tym momencie było mu dobrze, ale musiał na spokojnie przemyśleć parę spraw związanych z dalszymi działaniami, a w ciepłym łóżeczku będzie mu się to robiło na pewno lepiej...
 
Carloss jest offline  
Stary 17-10-2015, 12:50   #65
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Dialog z udziałem Lemina, Merilla, Adiego. I Pipa, naturalnie.

Lynx odetchnął z ulgą kiedy macki przestały wściekle wymachiwać przed jego twarzą, wspólny wysiłek i celne strzały Nico sprawiły, że bydlę padło. Snajper chwilę stał zdyszany i obserwował pobojowisko. Poczuł krew płynącą z rany na ramieniu. Rana wyglądała na niegroźną, ale w tych warunkach higienicznych, trzeba było uważać.

- Świetny strzał - rzucił do Nico, musiał przyznać, że kobieta ich uratowała. Sam był zaskoczony gwałtownością ataku bestii. Musiała się świetnie zamaskować i czekać już na nich dłuższy czas, skoro zachowując ostrożność i wypatrując niebezpieczeństwa i tak na nią wpadli. Zapewne wężowy mutant zlokalizował ich za pomocą termowizji albo drgań podłoża. Ścierwa w dzisiejszym świecie adaptowały swoje zabójcze zdolności znacznie szybciej niż gatunek ludzki. Stwór przypomniał Lynxowi na chwilę kto tu jest zwierzyną a kto myśliwym.

Rozejrzał się jednak po innych, wprawne oko paramedyka oceniło stan pozostałych. Przynajmniej na pierwszy rzut oka...zdjął kurtkę i powiesił ją na najbliższej gałęzi. Podwinął rękawy i zabrał się do roboty. Wiedział że Gordon i Dave są w kiepskim stanie. Zwłaszcza rana tego pierwszego, niby niegroźne rozcięcie przedramienia, wyglądała paskudnie. Była opuchnięta, a zabójca maszyn zapewne już czuł, jak drętwieje mu ręka. Rozpiął apteczkę szykując sprzęt i leki. Popatrzył pytająco na rannych, a potem odezwał się do Nico i Briana:

- Znacie się na tym? Jeśli tak, to przyda mi się pomoc.
Brennan leżał na ziemi. Zlany potem, krwią, błotem oraz dziwaczną mazią, którą pokryta była macka. Z obrzydzeniem ściągnął ją z twarzy.

- Pomóc to Ci nie pomogę. - podparł się rękoma i ocenił na szybko w jakim jest stanie. Mogło być gorzej, ale bynajmniej nie wyszedł bez szwanku. - Ale gdybyś zechciał w wolnej chwili podejść...

Nie przypominał już tego wypoczętego David'a z rana. Był zapaskudzony czym tylko się dało i leżał w czerwonej kałuży. Z ud sterczało co najmniej kilka kolców, choć rozdartych miejsc było znacznie więcej. Lewa nogawka całkowicie przemokła od krwi. Podobnie jak kark. Rozerwana skóra i nadgryzione mięśnie cały czas dawały o sobie znać.

Tors nie był pogryziony ani pocięty. Jednak cały czas trudno było mu złapać oddech.

Dopiero gdy się podniósł, jego ciało zrozumiało z jaką siłą było miażdżone przez kilkanaście sekund. David wyrzygał z siebie kleistą breję i padł z powrotem na ziemię.

- ..to będę zobowiązany.
Snajper patrząc na słabnącego Davida, ale najpierw podszedł do Gordona. Zabójca maszyn wyglądał jakby stwór go zeżarł, a potem zwrócił z powrotem. Jaskrawe zaczerwienienie wokół rany i opuchlizna podpowiedziały żołnierzowi, że rana była zatruta. Na szczęście Kate pokazała mu kiedyś jak sobie z tym radzić.

- Pomóż mi go posadzić. - zawołał do Briana i razem podprowadzili Gordona do sporego głazu, który wystawał nad powierzchnię wody. – Nico - rzucił do zastępczyni – osłaniaj nas, by znowu coś nie chciało nas zeżreć? - kobieta była w najlepszym stanie więc mogła się tym zająć.

Wyciągnął nóż myśliwski i rozciął ubranie na zranionym przedramieniu zabójcy maszyn. Wprawnym ruchem zaciągnął opaskę uciskową powyżej łokcia. Z apteczki wyciągnął zastrzyk z morfiną i bez ceregieli wbił go w ramię Gordona. Potem zabrał się za ranę.

- Morfina zacznie działać za chwilę, ale Ty nie możesz czekać - zamoczył skalpel w butelce mocnego, kukurydzianego bimbru i naciął ranę, powiększając powierzchnię krwawienia z rany by jak najwięcej trucizny wypłynęło z krwią. W międzyczasie polecił Brianowi rozebrać pocisk pistoletowy. W karabinowych zwykle były inne substancje piorunujące, ale w samoróbkach z Cheb, przeważnie był proch. Wysypał zawartość łuski na ranę i powiedział do reszty: - Przytrzymajcie go - odpalił zapałkę, a po chwili proch spalił się z sykiem.
Z resztą ran poszło już gładziej, choć u Dave’a ostatnie dwa opatrunki Lynx’owi niezbyt dobrze mu wyszły, ale i tak krwawienie ustało, wiec nie miał na co narzekać. Na końcu wszyscy ranni łyknęli po tabletce penicyliny, by ustrzec się przed ewentualnymi zakażeniami.

Po wszystkim wyciągnął butelkę z wodą ze swojego plecaka i opłukał dłonie. Wyciągnął prowiant i usiadł na kamieniu obok Gordona.

- Nie możemy zostać w tym bagnie. Mokro i kto wie czy więcej tych bydląt tu nie ma. Wracamy czy próbujemy dostać się do stodoły? On tak nie może za dużo wędrować - szturchnął zabójcę maszyn – Im więcej będzie chodził i się ruszał tym bardziej trucizna, a raczej ta jej część, którą ma w organizmie, się po jego ciele rozprzestrzeni. Pół dnia odpoczynku i powinien być w stanie normalnie funkcjonować. - mówił zmęczonym głosem, zagryzając kiełbasę i popijając ją wodą. Potem powiedział do opatrzonych. - Panowie, wdepliśmy w to gówno razem, dlatego wisicie mi tylko dwa bandaże, trochę penicyliny i strzał morfiny, myślę, że krzywdy nie macie?

- Nawet gdybyśmy chcieli Cię sfrajerzyć i uciec z darmowym bandażem, to i tak nie zaszlibyśmy dalej niż o tu, do tego krzaka. - Brennan wskazał przed siebie. Ręka mu drżała. - Nie zamierzam ginąć w takim bajorze. Zawsze wyobrażałem sobie tę chwilę inaczej, na froncie, a nie w bagnie. Na froncie mało która maszyna bawi się w kamuflaże, przynajmniej wiadomo gdzie strzelać. A tu nie. Nie wiemy czy podobne bestie nie są aby w pobliżu, nie wiemy czy maszyna jest w tej stodole. Za dużo niewiadomych żeby tu zostać.

- Tu nie chodzi o to co wiemy a co nie. Ja wiem jedno, że nie wiem jak działa trucizna, którą mu zaaplikowała ta maszkara. I wiem tez, ze potrzebuje odpoczynku. Z powrotem mamy ze trzy godziny marszu, a do stodoły jest bliżej. Jemu długi spacer może nie zaszkodzić, ale może tez spowodować przyspieszone działanie tej dawki, którą przyjął. Także ja mogę wracać, a mogę też zostać. Pytanie co na to przedstawiciele władzy. - spojrzał na zastępców czekając na ich wypowiedź.

Nicolette stanęła z Diemaco na straży rozglądając się czujnie dookoła, parę razy rzuciła okiem przez ramię ale stwierdziła że sama raczej nie zadziałałaby lepiej więc została na straży

- Tak szczerze mówiąc to celem naszego wypadu było ustalenie czy rzeczywiście w pobliżu miasta przyczaiło się jakieś zagrożenie. Jak dla mnie to odnieśliśmy pełen sukces. - powiedziała kanadyjka z ironią. – Możemy wracać na dniach, zobaczymy co psy powiedzą na zapach tego truchła. - kopnęła ubite stworzenie. – Mam nadzieję, że wszystkich nie zjedliśmy w zimie. - mrugnęła do Briana.

- Tak, sukces jak jasna cholera… - mruknął niezbyt radosnym głosem zastępca szeryfa. Właściwie tylko przedstawiciele prawa i miejscowej władzy jakoś wyszli z tej walki bez szwanku. Pozostała trójka reprezentowała zdecydowanie gorszy stan. Choć uwalani błotem, plamami pomarańczowego osadu i całkowicie przemoczeni byli wszyscy. – Psy tu niezbyt będą pomocne z tym tutaj. - wskazał głową z niesmakiem malującym się nawet w półmroku lasu w jakim wciąż przebywali. – To widłak. Szwendają się tutaj. Dlatego to niezbyt gościnna okolica. Jak ze skorpionami na pustyniach. - dodał przenosząc wzrok na otaczającą ich wysoką trawę i zarośla a potem na baldachim drzew, przez który tylko gdzieniegdzie było widać szarawe, stalowe chmury. – Na moje to mieliście nam pokazać jakiś dowód na to, że są tu roboty. Na razie żadnego nie widziałem. Widziałem tylko trochę wygniecionej trawy, którą coś wygniotło idąc w głąb bagien. Dla mnie to żaden dowód, a na pewno nie twardy, który można pokazać w mieście. Ja mogę wracać w tej chwili nawet. Nie mamy wiele czasu na poszukiwania, bo wkrótce albo musimy wracać albo będziemy nocować tutaj. A za cholerę mi się nie uśmiecha nocować tutaj w taki sąsiedztwie. - wskazał na niedawno z takim trudem zabitego sąsiada. Poza tym nie mieli przy sobie sprzętu do obozowania a i obfitująca w nadmiar wody okolica niezbyt sprzyjała rozbijaniu się tu na noc.

Lynx słuchał Briana, ale kiedy ten wspomniał o zabitym stworze pokręcił głową: - Mogłeś kurwa wcześniej powiedzieć, że takie bydlę może się tu szwendać - jeszcze raz pokręcił głową, jakby niedowierzając, że Saxton zachował się jak ostatni dureń. – Fakt możemy wrócić, ale do jutra tropu może już nie być, to po pierwsze. Po drugie, będziemy musieli go nieść - wskazał na Gordona. – Jesteśmy już blisko tej farmy, a jutro będziemy musieli znowu się przeprawiać przez ten syf - pokazał ręką dookoła. – Chyba, że jest do tej farmy jakaś inna droga? - zapytał na koniec.

- Trochę wygniecionej trawy, którą to jednak wygniotło coś innego niż widłak. Więc biega tu coś jeszcze, coś co najwyraźniej ma w dupie widłaki czy inne genetyczne wybryki natury. - Brennanowi nie udało się ukryć złości - O których nie raczyliście nas poinformować.

- To duże bagno. Wiele rzeczy tu się szwenda, nie tylko widłaki. Nie wiadomo na co się trafi, czasem na nic, czasem na coś a czasem na widłaka. - wzruszył obojętnie ramionami zastępca szeryfa niezbyt przejęty obecnością tego stworzenia, które właśnie zabili. – Nie trzeba będzie go nieść skoro jeszcze stoi. Padłby od razu jakby był uczulony. Jak stoi to znaczy, że może chodzić i w końcu mu przejdzie. A jak odciągnąłeś truciznę to raczej szybciej niż później. No ale swoje musi zesztywnieć i odsztywnieć. - odpowiedział Lynx’owi wskazując na czarnoskórego łowcę maszyn.

- I pewnie, że do farmy jest inna droga, bo teraz szliśmy na przełaj. Trzeba by podejść z drugiej strony, ledwo ją widać i po nocy łatwo zejść z niej. Ale jak nie, to się dojdzie do drogi głównej w końcu, a potem trzeba by się cofnąć jeszcze dalej na północ do miejsca gdzie zostawiliśmy wóz i Sandersa. Jakby ruszyć teraz tą drogą pewnie do wieczora byśmy byli przy wozie. Ale droga jest tak samo w tej okolicy zatopiona jak wszystko tutaj. Dopiero przy głównej drodze wygląda na w miarę do przebycia. To granica prawdziwego bagna, przecież wam tłumaczyłem. Wszystko tu jest z wodą na ten poziom albo głębiej, ten sad, ta farma, i cały ten pas, a im dalej stąd na wschód tym więcej wody. Dalej z buta na wschód za wiele już się nie da pójść. - Saxton mówił po kolei omawiając uroki tego miejsca do jakiego zawędrowali. Mówił pewnym tonem człowieka obytego w temacie.

- Trochę wygniecionej trawy która mogło wygnieść cokolwiek niekoniecznie robot. - Brian skwitował słowa David’a obojętnym wzruszeniem ramion. – Wygnieciona trawa to nie jest robot. A mówiliście, że tu jest jakiś robot. A na razie jest wygnieciona trawa i to co zazwyczaj można tu spotkać. - zastępca wyglądał na w ogóle nie przekonanego w tej chwili co do wczorajszych słów łowców maszyn o robocie, którego nawet oni przyznawali, że nie widzieli na oczy. A po połowie dnia wędrówki przez bagna nadal nic nie było tych robotów widać. – I niedługo zacznie padać. – dorzucił gdy skończył rozglądać się wokół.

- Dobrze byłoby jednak wiedzieć na co konkretnie można trafić przed tym jak się na to trafi. Bo z tego co mówicie wynika, że może gdzieś tutaj biegają goście z Miami z maczetami, bo to w końcu bagno. - David podniósł się na tyle żeby móc oprzeć się o drzewo - Bagno, na którym są ślady czegoś, czego jednak nie znacie, skoro nawet panna Nicolette nie potrafiła powiedzieć do czego należą.

Brennan zdołał się w końcu podnieść. Mogła to być zasługa pierwszej pomocy i tych paru minut odpoczynku. Powodem mogło być również pobudzające poirytowanie sytuacją, której można było uniknąć, gdyby Brian zechciał uprzedzić o zmutowanym wężu zdolnym w jednej chwili zaatakować całą grupę ludzi.

Pozostawało wyciągnąć wnioski. Potencjalnych zleceniodawców trzeba wypytywać o każdą najmniejszą rzecz. Ciągnąć za język tak długo, aż mało im się tego języka nie wyrwie.

- Lynx, nie ma co tu siedzieć. Z tego co pan władza powiedział, to trucizna jest niegroźna, więc można go przenieść. Wszyscy jesteśmy ranni, wszyscy niewiele zdziałamy ledwie snując się za śladami. Mamy tę farmę, jutro czy pojutrze będzie można sprawdzić to miejsce. Wolę stracić ślady, niż życie przez jakiegoś innego stwora, który 'ot, mieszka tutaj, to oczywiste.

Snajper wzruszył ramionami, ubrał kurtkę, spakował apteczkę i przypiął karabinek szturmowy do zawieszenia taktycznego. Chwycił snajperkę i już był gotowy do drogi.

- Uwielbiam was, Saxton. Ciebie i twojego szefa. Wielcy twardziele - pokręcił głową – [/i]rządzicie, nie musicie nic nikomu mówić, nikt wam łaski nie robi, że chce tu mieszkać. Tak to usłyszałem od Daltona, wczoraj pod kościołem. Szkoda tylko, że jak przyjdzie co do czego, to nie macie realnych środków, by tej miejscowości i ludzi bronić [/i]- ton głosu Lynxa był raczej spokojny, nie napastliwy. – Runnersi zrobili z Cheb prawie wymarłe miasto, a wiesz co mi powiedział wczoraj Dalton? Że jak chcę pomagać, to mam zostać, a jak nie chcę to mam wypieprzać - przerzucił pasek od torby medycznej przez plecy. – Wczorajszą akcję w knajpie pamiętasz? Ona pewnie też pamięta - skinął głową ku Nico – co byś zrobił, gdybyśmy nie zeszli z góry? Taki sam rozkazujący i nonszalancki ton, jakim teraz nam opowiadasz o bagnach, czy wielka spluwa na nic by Ci się zdały. Ta banda idiotów zrobiłaby z was sita, podobnie jak z całego Łosia i może połowy Cheb, jakby się rozpędzili. I nie, nie chodzi mi o podziękowania - splunął w błotnistą breję – szacunku u takiego człowieka jak Dalton i tak się nie doczekam. Ciekaw jestem tylko, kiedy otworzą wam się oczy i dojdziecie do wniosku, że trzeba coś zrobić, by chronić Cheb, że samo twardzielstwo nie wystarczy, Saxton. I pytanie z innej beczki, co zrobi z tymi gangerami Dalton? W końcu jak jego prawa ręka wiesz najwięcej?

Gordon podniósł się powoli przysłuchując się spokojnie całej rozmowie. Ten cały Saxton wydawał się być naprawdę idiotą… Zabójca maszyn delikatnie zachwiał się kiedy całkowicie się rozprostował. To był znak, że mimo naprawdę szybkiej i skutecznej pomocy Lynx’a trucizna cały czas jątrzyła się po organizmie. Nie był fanem odwrotów jakichkolwiek, ale to była obecnie chyba najlepsza opcja. W końcu rzucił po ostatnich słowa Lynx’a:

- Z tą wczorajszą akcją to Lynx ma rację… nie stałbyś tu gdyby nie jego szybka decyzja i chłodny osąd sytuacji… byłbyś rozjebanym w drobny mak przez gangerów truchłem. - spojrzał w stronę Lynx’a – może powinien sobie przyczepić do piersi plakietkę z takim właśnie napisem zamiast tej pięknej świecącej gwiazdy…

Walker chwycił z trudem swój karabin oprał się o drzewo wyciągając papierosa:
- Druga sprawa… skoro jesteś takim pierdolonym ekspertem od szwendania się po tej okolicy to może nie będzie tak strasznie niebezpiecznie jak zostaniemy na noc na tej farmie? Po co wracać żeby jutro z samego rana znowu przebijać się przez tę pieprzoną okolicę. Zaszyjmy się w tej farmie, odpocznijmy, dokładnie ją zbadajmy i jutro skoro świt wypoczęci i niezatruci ruszymy dalej w poszukiwaniu maszyn… bo maszyny tu są… Nie wiemy dlaczego choć mam wreszcie pewne podejrzenie i gdyby nie Lynx, to chyba nigdy bym się nie dowiedział o tym schronie całym pierdolonym… Nie wiemy ile ich jest i gdzie dokladnie są ale jedno jest pewne… Są w pobliżu… Chyba że macie inne zdanie… - spojrzał na Saxton’a i Nico – bo przecież potraficie rozpoznawać ślady maszyn, byliście na froncie, walczyliście z Molochem i w ogóle… Taka nocka na prerii chyba nie jest dla was żadnym problemem. Zdecydujcie… ja się dopasuję - stał spokojnie paląc papierosa i czekając na ostateczny werdykt szefów podróży, wiedział że może się trochę zagalopował i jego odzywki znowu i jak zwykle nie pomogą mu w zyskaniu przyjaciół, ale czym dłużej jest z tymi ludźmi tym bardziej odpowiada mu towarzystwo Lynx’a niż ich… a z tego co zdążył go zaszufladkować… należy do ciężkich osób, tak samo zresztą jak on sam.

- Konkretnie to nigdy nie wiadomo na co się trafi, a ogólnie to można gadać cały dzień i jeszcze nie ogarnie sie wszystkiego. - rzucił Brian krótko do obandażowanego operatora EMP. Potem przeniósł wzrok na Lynx’a. Kręcił głowa z niezadowoleniem już gdy ten mówił dając znać, że nie zgadza się z jego opinią. – Taa… Ty masz za to środki by pokonać każdego kto ci będzie fikał i zrobiłbyś porządek w mieście od razu no nie? I z tą kolumną Runnerów i tą hordą dzikusów z północy z ich cholernymi psami… Taa…załatwiłbyś ich w mgnieniu oka. - machnął ironicznie ręką najwyraźniej uważając zarzuty Wood’a za bezpodstawne. – Nie było cię tu w zimie, to nie masz pojęcia jak tu było, więc na mój rozum nie bardzo masz prawo się wymądrzać i krytykować. - rzucił krótko patrząc prosto na twarz snajpera. – A co do wczoraj… - zawiesił na chwilę głos i przygryzł nieco wargę. – To różnie mogło być. Wiemy jak się skończyło. Nie wiemy jakby było. Ale jakoś póki my z Nico nie przyszliśmy panie superodważny i mądry snajperze to te cieniasy robiły tam co chciały. Nie mieliście jakoś ochoty schodzić na dół póki my nie wkroczyliśmy. - wskazał gdy to mówił kciukiem na siebie i Kanadyjkę wciąż jednak patrzył na Wood’a. Nie sprawiał wrażenia przekonanego do porzucenia swojego punktu widzenia na korzyść wersji Nathaniela. – W każdym razie załatwiliśmy ich końcowo razem dlatego nikt z nas nie jest obecnie poszatkowany. A Dalton ich pewnie wypuści za kaucją. Nie ma co ich tu trzymać. Niech spadają stąd w cholerę do tego swojego Detroit. - rzucił na koniec odnosząc się do ostatniego pytania snajpera.

- A ty Gordon chcesz poznać termin “nadużywanie przemocy przez funkcjonariuszy policji”? No przestań szczekać, bo się w końcu może dla ciebie jakiś kaganiec znaleźć. - warknął zastępca szeryfa słysząc napastliwy i pyskaty ton czarnoskórego łowcy robotów.

- Kto chce tu zostać niech zostaje. Farma jest opuszczona, ale piętra nie są zalane. Teoretycznie można by spróbować tam przenocować. Ale Ferguson porzucił to miejsce zaraz po wojnie, więc wszystko tam się sypie od dwudziestu lat i nie wiadomo co tam jest. Ale ja wracam do wozu. Noc na bagnie może nie jest tak straszna jak na prerii czy na Froncie, ale ma swoje uroki i ja nie mam ochoty ich poznawać. - skwitował krótko pomysł Gordona wyrażony przez niego zdecydowanie agresywnym tonem. - Mogę was zaprowadzić do domu Fergusona ale nie zostaję tu na noc. - dodał krótko na koniec.

Gordon zerknął na zastępcę po wypowiedzi z kagańcem i nadużywaniem przemocy przez funkcjonariuszy i rzucił tylko opierając się o drzewo żeby nie stracić równowagi.

- Pff… kopać leżącego i to na dodatek czarnego… pewnie, świetny przykład nadużywania przemocy przez władze… - spuścił głowę i się krzywo pod nosem uśmiechnął – Od razu poznałem w tobie twardego zastępcę szeryfa… - podniósł głowę w stronę Lynx’a – Co ty na to wszystko? Zostajemy tu na noc i rano ruszamy dalej? - po czym rzucił okiem na każdego po kolei oprócz wielkiego szefa wyprawy Saxton’a.

Lynx popatrzyl zimno na Briana.
- Wracamy, ale jutro, Pan Bohaterski Szeryf, tez idzie z nami. Panewki wypuści? Za kaucją? Jutro wrócą, bez obaw, dla tych psów to, że siedzieli w pace, to ujma na honorze. Będą lepiej przygotowani i czujniejsi. Niech Dalton zacznie zbierać na okup. - snajper czekał na ostateczną decyzję.

- Dajcie znać jak już ustalicie kto ma większego - mruknęła Nico – jak dla mnie możemy zostać, Brian i tak powinien wrócić i poinformować Daltona i Scotta że zostajemy. Bo tego nie było w planach.

"Z czwórką to już nie wyglądało tak źle" - pomyślał. – No to jeśli Gordon i Dave zostają, i Ty Nico też, to brzmi jak plan. Najwyżej trochę zmarzniemy. To Nico prowadź, ja za tobą, Dave i Gordon ze względu na ich stan zamykają.
 
no_to_ten jest offline  
Stary 19-10-2015, 13:30   #66
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 2 - wieczór




Łowcy Robotów





- Nie było podstaw by ich przetrzymywać dłużej a i karmić ich nie ma czym. Ale zdziwię się jesli wrócą jutro czy choćby za parę dni. - Saxton uśmiechnął się pod nosem najwyraźniej czując się całkiem swobodnie względem owej bandy co ostatecznie noc spędziła na posterunku. Szedł zaraz za Nico wskazując jej kierunek gdzie mieli się udać. Po jakimś kwadransie drzewiasta roślinność zdziczałego sadu skończyła się i oczom podróżnych ukazała się właściwa farma rozświetlona pochmurnym niebem. Tym razem chmury było normalnego, stalowoszarowego koloru jak deszczowe chmury powinny wyglądać nawet wedle przedwojennych standardów. Mimo to na otwartym terenie było od razu zdecydowanie jasniej niż pod splatanym baldachimem zdziczałych drzew. Granicę farmy wyznaczały resztki zdezelowanego, przerdzewiałego rudo - czarnego płotu z siatki z której najlepiej widoczne były wystajace co jakiś czas słupki ale sam, splatany drut był najczęsciej słabo widoczny spod warstwy trawy i wody.

Sama farma jakoś niezbyt budziła jakieś odstępstwa od przedwojennej średniej. Największym budynkiem jaki widzieli już wcześniej jego górę była ta stodoła. Obecnie wyszli z kiladziesiąt mertów od niej. Ale były też inne typowe gospodarcze budynki, garaż, porzucone przyczepy, traktor wciąż zaparkowany przy ścianie budynku czy stary pikup tak przerdzewiały, że nie sposób było dojść oryginalnego malowania. Brian poprowadził ich jednak ku przeciwnej stronie podwórza w kierunku jednynego budynku wygladającego na zdecydowanie mieszkalny. Nawet na centrum placu po dwóch dekadach od opuszczenia tego miejsca przez ludzi porastała wysoka, bujna trawa sięgająca do brzucha dorosłej osoby. Każdemu kroku towarzyszył montonny chlupot rozgarnianej wody gdzy krok za krokiek brodzili w brudnej, zimnej, bagiennej wodzie po kolana.

Gdy wchodzil do budynku przez główne drzwi z przeciwnej strony doszły ich jakieś szybkie szurania, chroboty zakończone pluskiem po którym nastąpiła cisza. Sprawiało wrażenie, że jakieś stworzenie wystraszyło się hałasu i dało dyle przed najściem intruzów. Wnętrze domu było skryte półmrokiem. Woda sięgała trochę niżej ale i tak brodzili w niej po kostki. Co prawda ostały się jakieś wyższe meble czy jakiś stół, szafka czy krzesło ale metal był skorodowany a drewno przegniłe i używanie ich zgodnie z przeznaczeniem było całkiem ryzykowne. Zastępca szeryfa zaprowadził ich na górę i widać było, że po schodach też wchodzi ostrożnie bo trzeszczały grożąc zarwaniem się przy każdym kroku. Trzeszczały ale jednak na tym się skończyło.

Piętro było równiez zawilgocone i przegniłe jak chyba wszystko w tym skąpanym wilgocią miejscu. Jednak nie było tu stojącej wody i była szansa rozbić się jakos sensowniej. Całe piętro sprawiało wrażenie typowego przedwojennego sypialnianego poziomu. Mieściło w oryginale trzy sypialnie, łazienkę i korytarz ze schodami który to wszystko łączył. Na korytarzu w suficie była ziejąca czernią klapa prowadząca na strych. Nie było żadnej drabiny ale raczej dałoby się podskoczyć i podciągnąć jak nie za pierwszym to za drugim razem. W dachu jednak prześwitywało szarawe niebo i to sporymi wyrwami co niezbyt zachęcało do szukania tam schronienia przed aurą.

Brian zaprowadził ich do największego pokoju na którym widać było ślady starego ogniska. - Tu nocowaliśmy na jesieni. Radzę wam rozpalić ognisko bo inaczej robactwo was zeżre żywcem do rana a z ogniem da się jeszcze to wytrzymać. - wskazał na wypalony slad na podłodze. Nastepnie podszedł do okna. - Za tamtym traktorem jest pompa. Eliott pił na jesieni ale potem rzygał cały dzień. Więc pijecie na własne ryzyko. - pokazał z okna zardzewiały wrak starego ciągnika. Stąd żadej pompy nie było widać. Woda którą zabrali ze soba faktycznie im się juz kończyła. Cały dzień łażenia po bagnach i krótkotrwała ale intensywna walka ze storem niebyt sprzyjały jej oszczędzaniu. - Mniej więcej z tamtej strony ogrodzenia jest już głebiej. Tam woda sięga do pasa. I tak się ciągnie aż do wyjścia z tego sadu po drugiej stronie. I gdzieś od tego miejsca jest już łatwiej poruszać się łódką. Łódką da się dopłynąć aż do rzeki i z tamtąd do Cheb. - wskazał na przeciwległą linię drzew i rozwalonego, przerdzawiałego płotu który jedynie miejscami był stąd widoczny.

- Ja wracam na wóz i potem do Cheb. Tak jak mówi Nico noclegu nie było w planach. Żadnego robota dotąd nie widziałem. Jeśli ruszycie się z farmy gdzies indziej nawet nie będzie wiadomo gdzie was szukać. Wy trzej łaźcie sobie tu ile chcecie. Ale ty Nico masz robotę do zrobienia w Cheb. Jak się sprawa nijak nie wyjaśni jutro to wracaj do miasta. Sama wiesz ile jest jeszcze do zrobienia. - zwrócił się do nich na koniec w ramach pożegnania. Potem odszedł kierując się na zachód w stronę drogi którą zostawili za sobakilka godzin temu. Prawie od razu też zaczęła się mżawka. Cicho bębniła o wszystko co było wystawione na jej działanie. Nico zdawała sobie sprawę, ze to raczej przesądza sprawe tropienia. Minęło już ponad doba od chwili gdy ten robot zostawił te tropy. Bagno i mieszkajace tu stworzenia nie czekali i dalej żyli swoim życiem i sprawami. Swoje też robiła wilgoć i aura. Opad nawet tak drobny ale nieustanny niweczył nadzieję na ponowne odnalezienie śladów. Dalej nie wiedzieli czy robot kierował siędo farmy czy tylko przez nią przechodził. A z tego o tej wodzie co mówił Brian i tym mozliwym pływaniu co wcześniej wspominał David to granica moczarów wcale nie musiała być dla niego barierą. Jeśli faktycznie umiałby pływać to nawet mógłby poruszać się sprawniej niż na podmokłym ale jednak stałym lądzie.

Miała czas nad tym podumać podczas polowania. Broń z jakiej polowała była uważana powszechnie za dość słabą bo używała amunicji .22 LR. Ale jednak na zwierzynę na jaką polowała była tak samo adekwatna jak kula z Diemaco na Hegemończyka. Zwierzyna była dość mikra i płocha ale drobny nabój był całkiem cichy nawet bez tłumika. Udało jej się znaleźć pięciu kandydatów do odstrzału z czego trafiła cztery. Mogła więc przynieść na kolacje świeżynę w postaci tych dwóch par drobnych tuszek. Nie natrafiła więcej na te widłaki. Ale tamten którego w końcu pokonali był jednak bardzi zywotny. Padł dopiero po trzecim triplecie a zazwyczaj jeden wystarzał by powalić i wyłączyć z walki człowieka bez pancerza. A mimo, że dość długi i wężowaty nie był grubszy niż ramię dorosłego człowieka a do tego ruchliwy, zwłaszcza w walce w efekcie był bardzo trudnym celem. No i żywotnym.

Gordon nie miał takich zmartwień. Zaaplikowana przez Lynx'a morfina ułożyła go w opary farmokogicznego półsnu. Miał kłopoty by się skoncetrwać na czymkolwiek i z trudem doszedł o własnych siłach do tego domu w którym mieli nocować. Wewnątrz zaległ na dobre przez resztkę dnia jaka jeszcze im została. Zaczął wracać do normy już wieczorem i z ulgą i zadowoleniem stwierdził, że zarówno Lynx miał rację co do morfiny jak i Brian co do trutki. Oba środki już właściwie zeszły i jedynie ukąszone miejsce na ramieniu było jeszcze trochę drętwawe.

David był obolały choć wciąż żywy i zdolny do akcji. Ale jako operator specyficznej wyrzutni miał zmartwienie. Elektronika z założenia niezbyt przepadała za kontaktem z wodą i wilgocią a tu jej było pełno. Wciąż nie mieli konkretnego pstępu w dziedzinie informacji o przeciwniku w porównaniu do tego co wiedzieli rano. Ślady robota wyprowadziły ich wgłąb bagna a samego robota dalej ani widu ani słychu. Zastanawiające były też słowa Briana o tym ogniu i robactwie. Pod tym wzgledem mógł miec rację. Ale łowca maszyn wiedział, że ogień był ślicznie widoczny w robociej termowizji. Jeśli tu gdzies kręcił się jakiś cholerny blaszak to wybijająca się z tła ciepłota mogła go zainteresować.

Lynx siedząc w towarzystwie dwóch bardziej od niego pocharatanych łowców maszyn i czekając aż Nico wróci z polowania miał czas zanalizowac taktyczny aspekt ich sytuacji. Nie było dobrze. Nie było źle ale nie było dobrze. Z pięciu zdrowych operatorów broni jacy wyruszali rano zostało ich czwórka z czego cała uchowała się tylko Nico. Byli wewnątrz bagna które zużywało ich skromne zapasy w szybkim tempie. Wszyscy chyba się naszykowali na jednodniowe polowanie więc nie mieli zapasów co było odczuwalne zwłaszcza w wodzie pitnej. Walka ze stworem zużyła im chyba wszystkie posiadane opatrunki a rano wypadało je zmienić na nowe jesli nie chciało się mieć problemów z zakażeniami ran i w konsekwencji krwi potem. Okolica nawet dla laika nie sprawiała wrażenia czystej i higienicznej.

Świeżo upieczona zastępczyni szeryfa wróciła pod wieczór wzmacniając ich zapasy świeżo złowioną zwierzyną. Posiłek zdawał się być z tego dość wątły ale zawsze jednak była okazja wrzucić coś na ząb zwłaszcza jak z zapasami było krucho. Na zewnątrz już panowała ciemność. W ciemnościach mżawka ustąpiła miejjsca regularnemu deszczowi który bębnił zdecydowanie głośniej swoim monotonnym rytmem. Poza tym mieli okazję trochę odsapnąć, posilić się, porozmawiać o tym co sie wydarzyło dziś czy kiedy indziej i poplanować jutrzejszy dzień albo umówić się na kolejne warty. Właśnie wówczas prze rozwalone okna dostrzegli w ciemności błysk światła. A potem kolejne i kolejne. Ostre, białe światło jak od stroboskopu i nawet migające podobnie seriami błysków. Reszcie było ciężko ocenić co to może być bo wyglądało jak seria rozbłysków z ciemności do rytmu padającego deszczu. Tylko cyberooko Lynx'a na tyle wzmacniało obraz by ten mógł zorinetowac się, że dochodzi z wnętrza stodoły. Jakby coś od środka rozświetlało te ściany porzuconego budynku co było widać przez dziury i szczeliny dachu.



Pustkowia; droga z Cheb; obóz karawaniarzy; Dzień 2 - wieczór.



Szuter



Szczota i jego karawaniarze podobnie jak nowojorski porucznik Richardson i jego żołnierze spojrzeli zaskoczeni na jakieś dwie brązowowłose cizie które wypadły z szuwarów nagle na drogę i zachowywały się dość mało standardowo. Coś pomiędzy próbą złapania stopa, wyglądaniem na miłego i wzajemnymi przepychankami i chyba kłotnią. Jedna miała kałacha ale nie w łapach, obie miały po broni krótkiej ale też nie w łapach. Do tego jakas klatka z kurą, plecaki, torba narzedziowa i druga z oznaczeniami medycznymi choć nie było widac co jest w środku.

Po chwili zaskoczenia ze strony tych na drodze jednak gdy nie doszło do walki ani zasadzki wszyscy wrócili mniej więcej do swoich zajęć. Czyli Szczota nakazał wznowienie podróży z Cheb a porucznik to samo swoim ludziom w wojskowym pojeździe tylko, że do Cheb. W efekcie obie grupy szybko straciły ze sobą kontakt.

Niecałą godzinę później minęły ich te dwa znane już całkiem nieźle pojazdy tych patafianów z wczorajszej awantury w "Łosiu". Ale minęli i pojechali dalej niezbyt chyba zainteresowani kolumna konnych wozów. Sama podróż wozem była całkiem wygodna. Tempo łba nie urywało i było zbliżone do tego co mógł rozwinać dobry piechur ale jednak się jechało a nie człapało. No i można było się wygodnie rozwalić na raczej pustych pakach a i bambetle trzymać na wozie a nie na sobie. Mijali jakieś jezioro po lewej ale widać było drgugi brzeg więc to nie mogło być żadne z Wielkich Jezior. Nadal jednak było całkiem spore do pluskania. Przy nim zrobili postój by napoić konie i przygotować obiadopodobny posiłek. Z ryb i fasoli. Nie było to tak smaczne jak kuchnia z "Łosia" ale było sycace, ciepłe i podane do ręki. No i była tradycjna okazja do pogadania bo ludzie zazwyczaj reagowali gadaniem przy wspólnym posiłku. Znów dało się wyraźnie zauważyć róznicę na starych weteranów szczotowych wypraw którzy stanowili zdecydowaną większość i kilku nowych. Starzy nawijali ze sobą nawzajem i ze Szczotą i on do nich a nowi, zwłaszcza tak całkiem obcy jak Szuter po prostu ktośskinał mu głową, usmiechnął się ale raczej trzymali się na neutralny dystans. Zatrzymali się w porzuconej osadzie niedługo później. Wieczór już się zbliżał i należało pomyśleć o rozbiciu obozu.

Obóz rozbili w ruinach jakiejś opuszczonej chyba wioski. Zabudową i stylem przypominała Cheb tyle, że była zdecydowanie mniejsza. No i bezludna. Rozbili się na jakimś starym placu, zjedli kolacje, zapadł już zmrok, wystawiono pierwszą zmianę wart i noc już zaczęła się na dobre gdy konie zaczęłu rżeć niespokojnie. Najpierw pojedynczo ale i czasem ale stopniowo się nasilalo aż w końcy były tak zdenerwowane, że zaczeły wierzgać i szarpać. Część ludzi zaczęła je uspokajać ale część nadal tkwiła na zewnętrzny perymetrze bo dalej nie było widać nic poza obrebębem światła rzucanego przez ogień. Od czasu do czasu słyszeli jednak dobiegające z tamtąd powarkiwania kojarzące się z psami czy wilkami ale trzymały się ciemności więc nie było do czego strzelać. Nerwy ciemność trwała juz dobre kilkadziesiąt minut gdy w końcu nastąpił przełom. Jeden z uwiązanych koni zerwał się z pęt, przewrócił próbującego go zatrzymac opiekuna i pognał w ciemność. Od razu dał się słyszeć warkot i wycie stworzeń które ruszyły w pogoń za zwierzyną. Szczota szybko ogłosił, że kto sprowadzi całego konia z powrotem dostanie ekstra podwójną pulę przy podziale łupów. Właściciel zbiegłego wierzchowca był skłonny dorzucić coś z apteczki jaką jak się okazało miał skitraną przy koniu własnie. No i był gotów iść ale nie samemu. Ludzie patrzyli na siebie nawzajem z wahaniem. Chciwość walczyła o palme pierszeństwa z ostrożnością. Chęć udowodnienia swojej wartości i wyższości nad innymi z niechęcią do opuszczania grupy i światła by zanurkować w obcą ciemność Pustkowi. Ze dwóch tak wyglądało jakby mieli ochotę spróbować. Sedna stanęła obok Szutera. - Idziesz? Ja idę. To będzie dobra próba. - powiedziała krótko patrząc na strzelca.



Tina i Whitney Winchester



Operacja zwracania na siebie uwagi i zatrzymywania wędrowców na drodze udała się znakomicie. I to nawet zatrzymali się i nie darli się ani nie strzelali czy coś co można się spodziewać po zaskoczonych nagłym wyskoczeniem na droge dwóch osób się spodziewać. Wiadomo, ludź się przestraszy, zaskoczy i spanikuje i już wali na oślep z czego co ma. No ale nie tym razem. A może po prostu na tyle osób to dwie i to laski nie wydawały im się aż takim zagrożeniem. Zwłaszcza jak tak przedstawienie zaczynały od klepania się po tyłkach i wystawiania bioderek. Tak więc tak, ta część planu poszła im znakomicie.

Z bliska okazało się, że kolumna wozów i konnych to miejscowi z tej osady właśnie. Nowy sezon no i nowa kupiecka wyprawa gdzieśtam po cośtam. Wyruszali z tego Cheb i nie zamierzali tam wracać przez pare dni czy może tydzień nawet. Szef wyprawy, Szczota, żylasty, starszawy facet o szczeciniastej czuprynie i zaroście podrzucać darmozjadów nie bardzo miał ochotę ale właściwie mógł im znaleźć fuchę na wyprawie. Na tych samych co reszta zasadach czyli podział w łupach po powrocie. Tak duża karawana wstosunku do liczebności Panewek sprawiała wrażenie całkiem dobrego azylu. No i miałyby fuchę na najbliższy czas.

Drugimi podróżnymi byli ci żołnierze. Dowodził nimi jakiś oficer, w stopniu porucznika i nazwisku Richardson jak się przedstawił. Co do ekwpikunku to widocznie ta NYA nieźle stała bo załoga hummera prezentowała się tak samo dobrze wewnątrz jak sam pojazd z zewnątrz. Samochód był uwalany tym błotem i pyłem ale na wygląd i słuch pomruku silnika wygladał na w pelni sprawny. Sam Richardson nie proponował im żadnej fuchy ale stwierdził, że takie ładne dziewuszki właściwie mogą podrzucić do tego Cheb.




Wyspa; Schron; poziom mieszkalny; Dzień 2 - wieczór




Will z Vegas



Główkowanie Will'a nie było zbyt pomyslne. W bunkrze mieli całkiem sporo fajnych rzeczy które możnaby opylić tu i tam. Ale to wszystko detal. Przynajmniej tak jak zajmował się tym do tej chwili. No nawet Baba miał swój limt udźwigu. Nawet jakby było żarcie i reszta w Cheb trzeba by je przywieźć do bunkra. Można było w ten sposób uzupełnić zapasy bieżące ale nie takie w razie oblężenia czy regularnej walki.

Do tego w samym Cheb nie było tego czego potrzebowali. Chebańczycy sami przymierali głodem więc póki nie uzbierają plonów z tego lata i o ile ich nic znów szlag nie trafi to nie było co liczyć na przełom. Te całe zjadliwe zielsko które hodowali po prostu musiało swoje orosnąć i to, ze ludzie wokół byli głodni czy nie nic tego nie zmieniało. Najprędzej więc możnnaby liczyć na jakiś konkret w lecie czyli za parę miesięcy. Do tego czasu będzie raczej ciężko.

Z amuncją było podobnie. Główne źródło amunicji i broni zmieniło się w gigantyczny lej wraz ze swoim właścicielem. W obiegu było tylko te ammo które zostawiali podróżni a że Cheb nie było światowym centrum pod żadnym względem to i z tymi podróznymi było krucho a więc i z ammo jakim płacili.

Najgorzej sprawa stała z paliwem. Bo z tym nawet przed zimą było słabo. Dlatego całe Cheb "chodziło" na świecach i lampach a nie na generatorach. Sprawnych pojazdów też jesli były to nie przypominał sobie by któryś z nich widział na ulicy.

Najbliższym miejscem gdzie można było mieć pewność by dostać amunicję i paliwo jakie przychodziło mu do głowy to Detroit. W sprawie paliwa było właściwie monopolistą nawet w tak dalekiej okolicy jak Cheb. Dlatego respektowano tu te talony na paliwo choć głównie na wymianę z ludźmi mającymi coś wspólnego z Detroit. Bowiem w samycm Cheb to był tylko kawałek papieru któy nabierał wartości im bliżej Detroit się znajdował.

W okolicy powinny być jednak inne wioski. Dokładnie gdzie i jakie to nie wiedział ale wiedział, że jakieś są. No tam chyba powinno dostać się coś do jedzenia chociaż. W przeciwieństwie do Chebańczyków bowiem miał coś do zaoferowania choć musiałby się pozbyć nieco dopiero co doprowadzonego do używalności szpeja. No a transport skądeśtam do bunkra to jeszcze inna sprawa. Choć Baba mówił, że u Czerwonoskórych ma wóz i konia po tym dziadku którego spotkał w zimie. Był jeszcze ten list od niego na który uwagę zwrócił Chomik.

Był jeszcze ten zdziczały agrolab. Tyle, że był właśnie zdziczały i zapuszczony. Doprowadzenie go do używalności wedle Juan'a było możliwe ale tak w perspektywie tygodni a jeszcze by tam znaleźć i dostosować coś co by tam rosło i nadawało się do jedzenia też takie proste nie było. No i też musiało urosnąć nawet jeśli szybciej niż standardowe zielsko to na pewno nie w parę dni. No i wymagało to trochę pracy i eksperymentów na razie Juan tak mówił szacunkowo, orientacyjnie i bardzo zachowawczo. Jedynie co był pewny na pewno to, że nie w parę dni czy tydzień.

Relacja Chomika na temat jego pomysłu wzmocnienia obrony rakietami niezbyt była radosna. Właściwie był to kłopot. Spory. Bo taką rekietę raczej trzeba by rozebrać i użyć samej głowicy bojowej, pewnie jako miny. Całe rakiety były za duże by nawet Baba się nimi sprawnie obsługiwał. Do tego to są raczej rakiety do niszczenia sprzetu i to z tych pancernych więc aż takim ekspertem nie był by wiedzieć czy na zwykłego gangera podziałają. A to czy oni by trafili na taką głowicę i czy by zadziałała kiedy i jak trzeba to już nie był w ogóle pewny. Właściwie znał się na podpalaniu i spalaniu różnych rzeczy i niekoniecznie rzeczy. Dziś był już wieczór ale jutro miał być nowy dzień. Trzeba było coś postanowić bowiem zapasy z bunkra same się nie odnowią. A jak przyszłoby oblężenie to bez zapasów sami by musieli wyjść na powierzchnię z głodu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 19-10-2015, 13:44   #67
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Detroit; dzielnica Runnerów; Strzelnica; Dzień 2 - wieczór




Alice "Brzytewka" Savage



No i przyjechali. Obaj bliźniacy zaparkowali z piskiem przed kliniką a na ich przywitanie wyszła nie tylko Alice ale i wszyscy zebrani Runnerzy. Żegnali ich, klepali po ramionach, życzyli powodzenia, wyzywali Huronów od cieniasów i z każdej twarzy widać było zazdrość i szczere trzymanie kciuków.

Przez całą drogę na Strzelnicę bliźniacy jak na ich standard byli dość cisi i spokojni. Odpalali skręta za skrętem aż wewnątrz pojazdu unosiły sie wyraźnie mgliste, szarawe obłoki. Dojechali do Strzelnicy czyli olbrzymiego hangaru z blachy falistej któreg możnaby się prędzej spodziewać przy jakimś lotnisku. Póki Alice nie została przez Guido zgłoszona na ochotnika i nie zaczęła tu trenowac z resztą grupy widziała go tylko z daleka. Z zewnąrz nic specjalnego, ot jak wielki magazyn tyle, że własnie o hangarowatym kształcie.

Wewnątrz zaś zdecydowaną większość powierzchni stanowiło boisko. Czyli tern z rznymi usypanymi górkami, wykopanywmi rowami, skleconami budami, ścianami poprzetykany pudłami, workami z piasku i wszelakim możliwym badziewiem które mogłoby odwzorowywać jakąkolwiek scenerię pola walki. Do treningów zwłaszcza takich do walki na średnie i krókie dystanse było to wręcz wymarzone miejsce. A dzięki posiadanemu unikatowemu zestawowi laskarabinkow i uprzężych nie było kłopotów i kłótni z ustaleniem kto i czy oberwał czy tylko ściemna.

Zaś dookoła boiska była trybuna dla widzów. Dość wąska bowiem jak się dowiedziała Alice pierwotnie było to miejsce gdzie Runnerzy doskonalili swoje umiejętności, zwłaszcza przydatne do walki w Ruinach z której tak słyneli no ale, że widowiskowe i emocjonujące no to z czasem przeradzało się to w widowisko godne ogladania a nawet przeradzające się w regularna rozrywkę z obstawianiem zakładów, biletami, mniej lub bardziej reguarnym terminarzem rozgrywek no to w końcu i zmontowano coś specjalnie dla widzów. Jenak efektem takiej polityki było to, że niezbyt wielu ich tu mogło się zmieścić. To jednak Alice i resztę jej runnerowego team'u właściwie nie obchodziło w tej chwili bowiem mieli zapewnione ogladanie tego widowsika z perspektywy pierwszej osoby. W końcu sami mieli współtworzyć ten show.

Trybuny jednak były obecnie pełne. I Alice wyraźnie widziała dwie oddzielne części zasiedlone przez fanów obu drużyn. Ale najpierw poszła ze swoimi cerberami na zaplecze. Tam była już Viper i Guido. Zaraz po nich przybył jeszcze Taylor. Wszyscy przywitali się ze sobą całkiem serdecznie i zwracali ze stonowaną upzemościa zupełnie jakby naprawdę mieli zaraz wystąpić w walce w której mogli zginąć. Częściowo już zachowywali się jak weterani takich zawodów choć jak wiedziała Anioł z Cheb wszyscy startowali w tym po raz pierwszy. Zakładanie uprzęży przerodziło się prawie w rytuał. Zupenie jak zakładanie zbroi przez rycerza przed pojedynkiem o jakim kiedyś gdzieś czytała. W końcu wszystko jednak było dopiete na ostatni guzik, nap i suwak. Broń sprawdzona i gotowa do użycia.

Wyszli z szatni i skierowali się ku wyjściu na boisko. Tam przed wyjściem natknęli się na samego Hollyfielda. Wiedziała, że po zimie nie przepada on za Guido. Ale widocznie mecz był na tyle ważny dla całego gangu, że jednakowo ich solidaryzował i łączył pod wspólnym sztandarem. Wszelke niesnaski schodziły na dalszy plan i była pewna, że Hollfield z rozmysłem przyszedł do nich osobiście. Pierwszy raz widziała go z tak bliska. Całkiem młody. dość drobny, posturą chyba szczuplejszy od Guido a przy takim byczku jak Taylor wydawał się po prostu drobniutki. Ale jednak to był szef wszystkich Runnerów. Z Guido przywitał się wręcz ostentacyjnie przyjaźnie ściskając się nawzajem, klepiąc po ramionach i wymieniając jakieś dobrożyczeniowe bzdety jak na szczwanych szefów przystało. Widownia runnerowej części, świadoma ich wzajemnych relacji po wyprawie z Cheb przywitała to goracym aplauzem. Ale Alice i reszta zespołu Guido z bliska słyszała co powiedział ich szefowi. - Wygraj mi ten mecz. Wygrasz to chyba jakoś tego gunshipa da się wpisać w wojenne straty. No wojna, zdarza się... - uśmiechnął się rozprostowując szeroko ramiona jakby dając znać, że Duchy czasem są kłopotliwe i mają swoje humory nawet dla Runnerów. O tym co będzie jeśli nie wygrają nie mówił ale najwyraźniej ten cholerny gunship nadal go bolał skoro o nim wspomniał.

Ale i nie poprzestał na samym szefie. Po kolei podchodził do kazdego z pozostałej piątki, ściskał grabę, żartował, życzył powodzenia, po odzywkach Alice się zorientowała, że świetnie musi znać nie tylko w widzenia kazdego z nich. Przy takim kontakcie z szefem humory załodze Guido zdecydowanie podskoczyły do góry, znów byli roześmiani, weseli, rozbestwieni a para bliźniaków zaczęła się wydurniać jak to mieli w normie. Prócz niej. Ona była była dla Hollyfielda prawie obca i wciąż nowa. Kojarzył ją przelotnie jak się kręciła tu czy tam przy Guido. - Nasz czarny koń. No jak Brzytewka wykaże się takim uporem i pomysłowością jak z tą szkołą to na pewno nie będziemy tego żałować. - uśmiechnął sę do niej całkiem miło i ciepło wyciągając do niej rekę i klepiąc chwilę później po ramieniu dla dodatnia otuchy.

Potem była jeszcze prezentacja obu drużyn. Okazało się, że mecz był na tyle ważny, że zorganizowano show może nie na przedwojennym poziomie megaparad ale nadal zdecydowanie ponadprzeciętnym. Showman który je prowadził przedstawiał po kolei najpierw drużynę gości potem gospodarzy. Reakcje pibliczności były podbne czyli aplauz i owacje gdy przedstawiano kogoś ze swojej drużyny oraz gwizdy i wycia gdy z przecinej. Ale każdy miał moment dla siebie gdy facet w krzykliwych barwach wyczytywał jego czy jej imię i robił z kogoś bohatera chwili czy tego ów osobnik chciał czy nie. Guido czuł się w tym momencie jak ryba w wodzie, wręcz partnerwał w prezenterem w częsci dla siebie wywołując burzę owacji ze strony publiczności. Swoje małe show odstawiła też para bliźniaków którzy jako jedyni byli tak nie rozłączni, że nawet prezenter wyczytał ich razem. Ich wygłupy wprawiły w rozbawienie równiez jego jak i sporą część widowni. Viper też poradziła sobie całikiem zgrabnie bo w końcu z natury była wyszczekana choć brakowało jej stylu jaki miał jej szef. Za to Taylor był dośż zachowawczy odpowiadał pełnym zdaniem czyli coś więcej niż monosylabami ale nawet on się umiechał.

To samo się działo ze strony gości. Alice pierwszy raz miała okazję zobaczyć z kim przyjdzie się im zmierzyć. Ubrani w takie same uprzęże wyglądali całkiem podbnie. Pewnie dlatego same uprzęże były w dwóch kolorach. No i pod spodem każdy miał co lubi. U Runnerów przeważał styl militarno - skórzany a u Huronów sportowo - indiański. Dr. Savage wiedziała, że respekt i obawy jej kolegów z drużyny wzbudzali zwłaszcza Big Mo oraz Trzy Pióra. Z Big Mo, członkiem rady zarządzającej wszystkimi Huronami która była odpowiednikiem pozycji jaką u Runnerów miał Hollyfield nie było problemu domyślic się czemu. To była chodząca góra. Przy nim nawet Taylor był drobniutki a reszta po prostu była mikrusami. Powstawało wrażenie, że gdyby w nich wpadł z rozpędu porzorzucałby ich po kątach jak kręgle. Ale Runnerzy obawiali się głównie nie jego wielkości cyz rozmiarów ile wręcz legenradnej już odporności i żywotności. Chodziła fama, że facet jest w stanie przetrwać wszystko. Co inego Trzy Pióra. Młoda dziewczyna o płynnych ruchach ubrana pod uprzężą na indiańska modłę. Ta nie wyróżniała się niczym specjalnym ale chłopaki też kazali Alice na nią uważać. Podobno umiała znaleźć każdego i zniknąć każdemu. A skoro mówili to miejscy spece od przekradania się przez Ruiny to dawało to do myślenia.

Przed rozpoczęciem meczu nastąpiło też oficjalne przywitanie się, podanie rąk i obszukanie czy nie przenosi się zabronionych przedmiotów. Sprawdzenie czy czujniki na broni i uprzężach działają, rozdzielenie jedynego granatu dymnego na drużynę i potem już obie drużyny rozeszły się do swoich krańców boiska. Pierwszy scenariusz był zawsze taki sam: wojna. Ale następne już trzeba było losować.


Pierwsza Gra - wojna


Scenariusz był wręcz klasyczny i najprostszy z możliwych: "wojna". Obie drużyny zaczynały ze swoich band i wygrywała ta która pierwsza wyeliminowała wszystkich zawodników drużyny przeciwnej. Pierwszy mecz był jednym, wielki rozczarowaniem chyba dla wszystkich. Okazał się zdumiewająco krótki no a jako widowisko wręcz mierny. Rzeczy otaczające przemykajacych przez gratowisko i grajdoły Runnerów nagle ożyły zmieniając się w strzelających w nich ze wszystkich stron. Chaos pogłebił rzucony przez Huronów granat dymny i złapani na fragmencie zdawałoby się krótkim fragmencie otwartego pola Runerzy zostali szybko wystrzelani jeden po drugim sami trafiając tylko jednego Hurona.

Widownia nie lubiła granatów dymnych bo właśnie robiły to co miały robić czyli zasłaniały widok i wodowisko. Ledwo wiec widzieli skradających się Runnerów, jakieś zamieszanie, dym i już było po wszystkim. Obie strony na widowni wyrażały swoje zniechęcenie i niezadowolenie gwizdami i buczeniem choć nardziej ze strony Runnerów którzy przegrali pierwszą walkę bo Huroni chociaż zwyciśtwem mogli się pochwalić. Sam zaś zespół Big Mo zdawał się być zaskoczony tak szybkim i łatwym zwycięstwem.

Ostateczny wynik był jednak 0:1 dla gości. Guido i reszta jego zespołu schodzili z boiska niezadowoleni i naburmuszeni ale zdawali się nie przejmować zbytnio tym niefortunnym rozpoczęciem tego meczu. Były jeszcze 4 gry do rozegrania.


Druga Gra - eskorta VIP'a


Natomiast druga gra była już kompletnie inna. Dała o sobie wyraz klasa zawodników obu drużyn i waga jaką przykładali do tego spotkania. Wylosowano eskortę VIP'a. Runnerom przypadla eskorta a Huroni mieli zabić VIP'a. Runnerowy VIP musiał przebyć całą trasę wzdłuż boiska i wyjśc nie trafiony z drugiej strony gdzie normalnie była baza Huronów. Ci zaczynali z tej bazy więc wiadomo było, że nie da ich się wyprzedzić. By zrównoważyć szansę na piątkę Runnerów z bronią i ich nieuzbrojonego VIP'a startowała trójka Huronów. Co do tego kto ma być u Runnerów tym VIP'em wybór był prosty i oczywisty. Brzytewka jako strzelec prezentowała najniższy poziom umiejętności z nich wszystkich więc szkoda im było tracić dodatkowego strzelca w roli ruchomego celu.

- Słuchaj Brzytewka. Cokolwiek się stanie masz przebiec prze linię po drugiej stronie. Reszta jest nieważna. Jeśli przebiegniesz to wygramy. Resztą my się zajmiemy. Tylko przebiegnij przez linię. - Guido z poważnym wyrazem twarzy położył dłonie na jej ramionach tuż przed tym nim wyszli na boisko. Dobrą stroną tej fuchy było to, że nie musiała latać z tym lasgunem który dla niej wcale taki lekki nie był a już ta uprząż to nie była jakas podkoszulka. No ale jakby nie patrzeć trafiła jej się kluczowa rola w tym scenariuszu.

Dało się czuć napięcie gdy przedzierali się ostrożnie przez kolejne załomy i budy. Prowadził Taylor i Viper. Potem w centrum Brzytewka osłaniana z bliska przez jej osbistych gwardzistów Paula i Hektora. Guido im przedzielił wyraźne rozkazy, że mają ja osłaniac za wszelką cenę bez względu na wszystko. Przed meczem swoim zwyczajem przyjęli to nonszalanckim machnięciem ręki, byle jak skleconym potwierdzeniem, że często można było odnieść obcym wrażenie, że własnie zlali sprawę. Ale teraz z bliska i na akcji widział jak śmiertelnie poważnie i wielkim napięciu lustrują każdy kawałek terenu swoim spojrzeniami i lufami lasgunów. Na końcu szedł Guido. Osłaniał tyły i miał wgląd na cały swój zespół No i jak to swego czasu zdradził jej na treningach chodziło o to, że jakby zlikwidowali im tył to dowodzenie przejmowal Taylor no a jak przód to nadal Guido. W każdym razie były większe szanse, że któryś z nich ocaleje z pierwszej fali ataku.

Runnerzy przebyli w nerwowym napięciu pierwszą ćwierć boiska spodziewając się ataku przy każdym kroku. Potem drugą ćwiartkę więc już byli w połołowie trasy aprzeciwnik nadal nie dał znaku życia. A musiał dać i musiał przecież zaatakować. Napięcie więc rosło osiągając krytyczny poziom gdzie miało się ochotę walić do kazdego podejrzanego cienia czy ruchu. Ale wytrzymali. Dalej posuwali się zgodnie z założonym planem. Było to jak cisza przed burzą która w końcu się jednak zaczęła gdy została im do przebycia moze ostatnia ćwiartka. Już zwodniczo było widać linię oznaczającą bazę Huronów do której mieli dotrzeć. Wóczas zaczał się ich atak.

Trójka Huronów zaatakowała zgranie strzelając z przez jakieś dziury robiące w tej chwili za strzelnice. Już nawet gdy zaczął sie ostrzał nadal nie było nikogo widać nawet po tym gdy pierwsza salwa bzyknęła po czujnikach Viper od razu ścinając ją na miejscu. Guido kazał spierdalać i sam rzucił granat by osłonić ich odwrót. To mu zanrało o ułamek sekundy zbyt dużo czasu i padł na miejscu wyłączony z akcji. Dalej jednak już z ziemi darł się by Taylor ich z tąd zabrał. Paul padł trafiony zaraz potem. Para bliźniaków symbiotycznie wręcz złapała ich rudowłosego VIP'a i Paul pchnał a Hektor pociągnął ją w bok. W tym momencie wiązka lasera przeznaczona dla Alice trafiła zasłaniajacego ją Paula i ten od ręki padł jak sciety gdy uprząż zadziałala odcinając go fizycznie od możliwosci brania udziału w walce.

- Biegnij! Biegnij kurwa biegnij! Jest cała trójka, zatrzymamy ich a ty kurwa biegnij! - ryknał łysy zastepca Guido brutalnie popychając Alice w stornę bazy. - Dawaj Hektor, bierzemy szmaciarzy! - dwaj ocaleli z pogromu runnerowi strzelcy ruszyli w stronę przeciwną niż ich lekarka. Taylor do bystrzaków może nie należał ale umiał ocenić co oznacza wycelowana lufa nawet ćwiczebnej broni. Teren był zbyt otwarty by liczyć na fart przebiegnięcia. Nie z takimi przeciwnikami z jakimi walczyli. Łysy więc puścił karabinek który dyndał mu się na kalcie i wyrwał z jakiejś budy kawał blachy czy dykty. Posuwał się tak za jej osłoną w kierunku pozycji Huronów. Tuż za nim biegł Latynos gotów do strzału gdyby ktoś próbował obejśc ich z boku. Z prawdziwa bronią pewnie by się nie udało ale lasguny nie potrafiły przebić się do czujników przez dyktę więc rozpaczliwy gambit łysielca działał.

Alice nie miała tego jak oglądać bo wciąż biegła. Odwróciła się raz i zobaczyła jak właśnie niezniszczalny Big Mo pada własnie trafiony przez Hektora gdy próbował zajśc ich z boku. Sam został trafiony prawie w tym samym momencie gdy drugi Huron zaszedł ich z drugiej strony. Tego dorwał Taylor puszczając blachę i chwytając go bo nie miał czasu chwycić za broń. Wóczas oberwał i padł trafiony przez Trzy Pióra. Z całej drużyny Runnerów na placu boju została tylko Alice. Ale to własnie ona była VIP'em i tylko ją mieli Huroni dorwać by wygrać. A rozwalili jej eskortę ale jej samej nie dorwali. Poświecenie Viper i chłopaków opłaciło się bo przez te sekundy zdołała odbiec całkiem daleko. Już widziała linię boiska. Mimo emocji słyszała ryk dopingu widowni. Była ostatnią nadzieją dla Runnerów na wygranie tej gry i ostatnią szansą dla Huronów na wygranie tej gry. Była tak blisko bandy, że Huroni nie widząc celowości pościgu wycelowali broń i próbowali ją trafić. Ale robiła uniki tak jak jej pokazali na treningach chłopaki. Laserów nie było słychać więc nie miała pojęcia gdzie trafiają ale na pewno nie w jej uprząż skoro jeszcze biegła. Zostało jej już z tuzin kroków gdy nagle usłyszała jakiś dziwny, ostry świst i prawie w tym samym momencie coś ją podcięło i grzmotnęła z całej, rozpędzonej siły w glebę. Zabolało i nieco ja to zdezorientowało. Ale widowania prawie osiągnęła stan wrzenia widząc upadek VIP'a tuż przed metą tego wyścigu ale nie jego definitywne wyłączenie oznaczająca koniec meczu i zwyciestwo Huronów. Póki ostatni Runner by w grze wciąż jeszcze mieli szansę wygrać!

Alice spojrzał na swoje nogi. Dostrzgła jakiś drut czy linke oplecioną wokół nich. Bolas. I gdzieś tam z tyłu Trzy Pióra która najwyraźniej rzuciła. A ten drugi Huron już biegł w jej stronę chcąc nie tracąc ani chwili by ją dorwać i wykończyć. Teraz miał szansę by ją dorwac gdy była spętana ale nie póki biegła. Ale i Alice jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Była tak blisko! Zaczała sie czołgać bo rozplątanie linki wydawało się w tej chwili nieskończenie długim zajęciem. Była wolniejsza od biegnących Huronów ale miała znacznie bliżej do celu. Ostatnie sekundy tego spotkania utkwiły wszystkim jako niezaspokojone do końca pytanie. Kto wygra? Kto będzie pierwszy? Alice przeczołga się przez linie przynosząc zwyciestwo Runnerom czy para Huronów dorwie ją zanim to zrobi przynosząc zwycięstwo swojej drużynie?

Zabrakło jej z pół metra. Wtedy usłyszała ciche bzyknięcie czujnika który prawie od razu przełożył się na zablokowanie całej uprzęży. Trafili ją. Obejrzała sie za siebie. Para Huronów cieżko dysząc wciaż z niedowierzaniem w oczach stała kilkanaście metrów od niej z wciąż wycelowaną w nią bronią. W pierwszej chwili wyglądali, że sami nie wierzą w to, że w ostatniej chwili jednak im się udało. W drugiej przez zgromadzoną na widowni grupa Huronów i ich sympatyków wybuchł istny huragan aplauzu i radości. Część przeznaczona dla Runnerów była zdecydowanie cichsza i mniej wesoła.

Było 0:2. Tym razem zespół Guido schodził z boiska z poważnymi minami. Bo i sprawa była poważna. Dwupunktowe prowadzenie przeciwnika na możliwych do zdobycia pięć punktów. Oznaczało, że teraz muszą wygrać wszystkie nastepne trzy gry. Mimo to na znak solidarniości Guido wziął po przyjacielsku Alice pod rękę i tak razem zeszli z boiska.

- Nie przejmuj się. Zrobiłaś comogłaś. Nikt nie jest szybszy od kuli. Świetnie ci szło. - rzucił jej gdy już znaleźli się wszyscy sami ze sobą w swojej szatni. Reszta załogi również zdawała się podzielać to zdanie. Ale jednak musieli wygrać trzy rundy pod rząd co nie zostawiało marginesu na żaden błąd.


Trzecia Gra - przejecie flagi


Trzecim scenariuszem było przejęcie flagi. Tym razem flagą była pomalowana jakąś fluoroscencyjną farbą piłka. Czyli obiekt całkiem spory i niewygodny do niesienia raczej wyłączajacy jego nośnika z aktywnej strzelaniny. Każda z drużyn zaczynała ze swojej bazy i wygrywała jesli przenieśli piłkę za swoją linię.

Tym razem wyglądało na to, że karta się wreszcie odwróciła. Obie strony dotarły do piłki prawie jednocześnie i nastąpił pojedynek strzelecki w którym Runnerzy okazali się zdecydowanie lepsi wyłaczając po kolei trójkę Huronów a sami nie tracąc nikogo. Został im do odstrzelenia całkiem spory cel bo sam Big Mo i jeden z pozostałych Huronów. Humory Runnerów znacznie się poprawiły bo pod względem regularnej strzelaniny w jakiej właśnie brali udział zdecydowanie mieli najwiecej doświadczenia wśród wielkich gangów w mieście i nie nadarmo najmowali się jako najemnicy. Przebieg obecnej walki tylko potwierdzał, że ta opinia nie jest niezasłużona. Teraz trzymali pod ogniem Big Mo blokując mu jakikolwiek ruch. Guido właśnie polecił bliźniakom go obejść by go wykończyć. Mieli szansę wystrzelać Huronów i spacerkiem wziać tą piłkę i przejść krokiem defiladowym przez linię swojej bazy. No ale jednak walka wciąż trwała i walczyli z hurońską elitą.

Przełom nastąpił gdy dała znać o sobie anarchistyczna natura miłośników loga skaczącego kota w połączeniu z niesamowitymi umiejętnościami Trzech Piór. Piłka która podczas walk i prób przejęcia leżała sobie na ziemi okazała się jak na gust Runnerów zdecydowanie za blisko jakiegoś załomu czy złomu spod którego nagle wyskoczyła Indianka. Dalej teren był już zbyt otwarty nawet dla niej więc musiała to zrobić. Manewr był oczywiście dla niej indywidualenie samobójczy bo skumulowany ogień Runnerów praktycznie sciął ją z miejsca. Wcześniej jednak zdołała złapac i rzucić piłkę za jakies blachy i wraki. - Lecisz Big Mo! - wrzasnęła już upadając na ziemię. Sam kapitan Huronów też wykorzystał moment przerwy w ostrzale i wyrwał sie z matni.

Zaczął się kolejny wyścig bowiem i piłka i ostatni sprawny Huron zniknęli z pola widzenia Runenrów co zmusiło ich do poscigu. Big Mo nie był ani młody ani sprawny ja co niektózy zawodnicy obu drużyn. Był jednak niezniszczalny, był żywym awatarem Huronów no i miał ze startu przewagę. Pędził jak szalony a jego wilkie nogi po kolei wręcz połykał przestrzeń. Jednak Większość Runnerów ścigała go zażarcie poprzez budy i worki z piaskiem. Teren był zbyt urozmaicony a zbieg mijał go zbyt szybko by dało się z sensem użyć broni. Podobnie jak wcześniej Runnerzy uciekajaca Alice tak teraz Huroni dopingowali wrzeszcząc co sił w płucach swojego idola.

Przestrzeń do bazy Huronów kurczyła sie w zastraszjącym tempie. Ale i ta jaka oddzielała zbiega od czoła pościgu zmniejszała się równie prędko. Pierwsza dopadała Hurona Viper. Zdołała go jednak tylko złapać gdy w pełnym biegu dostała z wielkiej jak bocheb chleba pięści prostow twarz.W efekcie od razu padła na zemię mmentalnie zostając w dalekim tyle pościgu. Jednak to wybiło Big Mo z rytmu i niecozwolnił a już wladli na nieg dwaj bliźniacy. Ci jak zwykle opadli go z dwóch stron na raz i choc odepchnął Hektora i zdzielił Paula to już zatrzymało go wyraźnie. Wówczas wpadł z impetem na niego Taylor. Taka masa mięśni i pędu jaką prezentował w tej chwili zastępca Guido przewaliłaby chyba każdą istotę ludzką. Ale nie niezniszczalnego Big Mo. Choć i on się wygiął, zgiął ale wciąż nie puszczał piłki okładając łokciem wczepionego w niego Taylora.

Olbrzymi Huron wygladał jak niedźwiedź walczący z chmarą myśliwskich psów. Nie byli go w stanie powalić od razu i co chwila któryś od niego odpadał ale jego miejsce zajmwał kolejny a gdy też oberwał czy upadł to ten poprzedni wracał do akcji. Tylko Taylor jak się w niego wszczepił to mimo spadajacch na niego razów wciąż nieustepliwie trzymał blokując swobodę ruchów olbrzymowi no i Viper ktora po ciosie i upadku z rozpędu wciąż leżała tam gdzie upadła.

- Coo... Ja nie dam rady?! - wycharczał nagle sciekły, obtłuczony już nieźle olbrzym i nagle ignorując wszystko i wszytkich przeciwników odwrćóił się i powoli ale nieustepliwie zaczął maszerować w kierunku własnych linii która okazała się zdumiewająco blisko. Przez chwilę ocaleli Runnerzy próbowali go zatrzymać ale w końcu Guido podciął olbrzyma i anatomia w połączeniu z fizyka zrobiły swoje. Potężny Huron padł jak ścięta kłoda i gracją wyrwanego prastarego debu. Publiczność Huronów jęknęła zawodząco widząc upadek swojego herosa a adekwatnie ta runnerowa zerwała się z wrzaskiem radości. Ale to nie był jeszcze koniec.

Olbrzym upadł na kolana. Był już nieźle oszołomiony i reagował wyraźnie wolniej. Ale ku zdumieniu wszystkich mimo tego wszystkiego ruszył ponownie do przodu. Zrezygnował z prób powstania i z gracją żółwia posuwał się mozolnie i w udręce noga za nogą. Runenrzy na widowni zamarli widząc jak po chwili bezruchu kotłowanina na boisku znów zaczęła przybliżać się do huronowej bazy. Teraz Huroni zaś zerwali sie dipingując Największego z Polaków jak czesem nieoficjalnie nazywano Kovalsky'ego.

Z bliska zas było widać, że Huron konetrował się tylko na dwóch rzeczach: utrzymaniu piłki i pełznięciu do przodu. Zdawał się być nie do zatrzymania. Wszelkie próby Runnerów by go zatrzymać zdawały się co najwyżego go stopować na chwilę a potem znów ruszał do przodu. Piłkę zaś trzymał jakby ją ktoś mu do niego przyspawał. Guido w akcie desperacji kazał Taylorowi poddusić przeciwnika. Reszcie by złapali kazdy za jedo ramię. Duszenie powinno go wreszcie znokautowac a połączone wysiłki na każde ramie wreszcie przynieść jakiś efekt. I faktycznie zadziałało! Olbrzymi Huron wreszcie się zatrzymał nie mogąc dłużej znieść oporu i uporu swoich przewciwników. Taylor zdołał go zmusić chwytem do odwrócenia się bokiem. Reszta Runnerów rzuciła się by go unieruchomić ostatecznie i odbić piłkę którą ten wreszcie uniósł w swojen łapie nad siebie. W ostatniej chwili bowiem od linii dzieliło ich góra kilkadziesiąt metrów. I wówczas Big Mo ostatnim wysiłkiem opuscił swoją wielą łapę bezwładnie na ziemię. Wciąż trzymajać tę fluorescencyjną piłkę. Nadgarstek, dłoń i sama piłka upadły już za linią...

Cała piątka Runnerów przez pierwszą sekundę czy dwie cakowicie znieruchomiała wpatrzeni w ten obły przedmiot nie dalej niż kilkanaście centymetrów od nich. Zamarli w takiej chwili w jakiej się ejszcze moment temu siłowali z przeciwnikiem czyli na nim, wokół niego, za nim i tak przez moment trwali w absolutniej ciszy i beruchu jakby pozowali do jakiegoś zdjęcia.

Gwizdek sędziego jednak nie pozostawał złudzeń. 0:3. Cała Strzelnica utonęła wiec we wrzawie jaką wytworzyli zebrani na niej Huroni. Zwycistwo i to przy jakim wyniku!3:0 dla Huronów! W Meczu Otwarcia! Tym legendarnym który miał być pamiętany na wiele dziesięcioleci no a chociaż pare lat! I zwycistwo, Huroni wygrali! Bowiem nawet przy dwóch kolejnych wygranych Runenrów mecz już był wygrany dla Huronów.

Tym razem zespół Guido schodził z boiska w grobowym milczeniu. Ze strony widowni dochodziło torado zwycieskich wrzasków Huronów i czasem buczenie i gwzidy ze strony rozczarowanych widzów którzy byli Runneram, ich fanami lub postawili na nich zakłady.

Wszystko to zostało przytłumione przez ściany gdy znaleźli się sami w szatni. Wszyscy usiedli gdzie popadło. Dominowało przygniatające uczucie beznadziei i porażki. Para bliźniaków odpaliła po skręcie ale palili machinalnie, w ciszy wpatrzeni w przypadkowy punkt jaki im się nawinął. Viper była tak obojętna, że nie chciało jej się nzawet przemyć robitej przez Big Mo twarzy i tak siedziała uwalana własną krwią. Taylor wkurzył się na jakąś szafkę co go zaczepiła i w jekieś kilkanascie sekund przerobił ją ręcznie na materiał na rozpałkę. Tylko Guido siedział pod ścianą z zawziętą miną i ignoroał to wszystko.

- Wyautujemy ich. - powiedział nagle wciąż wpatrzony w dal gdzieś ścianę. To było peiwresze sensowne słowo które padło odkąd zeszli z boiska. Te jedno słowo skupiło uwagę pozostałej piątki jak magiczne zaklęcie. - Wyautjemy ich. Wszystkich. Co do jednego.To jedyna szansa. - powtórzył spokojnie patrząc na nich po kolei. Podziałało faktycznie jak zaklęcie. Na twarzach pojawił się błysk zrozumienia. - Tak jest, zajebiemy tych cieniasów! - wrzasnął Taylor uderzając swoją pięścią w otwartą dłoń. Obaj bliźniacy pokiwali z uznaniem głową najwyraźniej z miejsca przystając na plan szefa. Viper też przytaknęła ruchem głowy wycierając wreszcie twarz z krwistej miazgi.


Czwarta Gra - wojna


Tym razem gdy zespół Runnerów wyszedł na boisko do kolejnego losowania Huroni i sędzia już na nich czekali. Ku ich zaskoczeniu drużyna Guido wyszła zadowolona, rześmiana, bliźniacy coś krzykliwie naiwijali do siebie, Viper zalotnie szła kręcąc swoimi bioderkami a sam Guido szedł jakby miano mu wręczyć jakąś główną wygraną. To była komoletnie inna drużyna niż ta która zeszła z boiska kilkanascie minut temu. Wyglądali jakby to oni mieli trzypunktowe prowadzenie a nie na odwrót. To się tak rzucało w oczy, że Huroni spojrzeli nieco zaskoczeni czy nawet zaniepokojeni na tych których włąsciie już pokonali. To nie było zachowanie przeciwnika który uwaza się za pokonanego.

Sędzia podszedł do Guido a wraz z nim ten prezenter z mikrofonem więc rozmowa była słyszalna nawet dla publiczności.

- Przegrywacie 3 do 0. Czy poddajecie mecz? - spytał sędzia a cała widownia zamarła czekajac na odpowiedź Guido.

- Jesteśmy Sand Runners! My się nie poddajemy! A Huronom i reszcie mam do powiedzenia i pokazania tylko jedno! Ruuneerzyyy! Atakujemy! - Alice słyszała znów tę wilczą, drapieżną nutę którą tyle razy w podobnych sytuacjach słyszała u niego wcześniej. Do tego gest zaciśniętej pieśćc i głos w którym odbijała się zawzietość i nieustepliwość jego właścieela. Na końcu zaś wywrzeszał sój okrzyk bojowy którym zazwyczaj pdrywał swoich ludzi do walki. Tak było i tym razem. Zza jego pleców cała piątka zaczęła wrzeszczeć, grozić piesciami Huronom i wszelako okazując gotowość do walki. I to tonem który nie sprawiał wrażenie wymuszonego czy na pokaz tak beznadzieja sytuacją. To udzieliło się też w końću i runnerowej widowni. Najpierw pojedyczne krzyki uznania na słowa kapitana drużyny a potem następne gdy widzieli walecznosć swojej drużyny aż wreszcie znów Runnerzy ożywili się i zaczeli się drzeć i wiwatować zupełnie jakby był początek meczu. No i w końću to był Guido. Urodzony farciarz i koleś który zawsze miał plan. Jak ktoś mógłby sie wyślizgać z takiej sytuacjo to właśnie taki koleś.

Kolejne losowanie scenariusza okazało się powtórzeniem pierwszego czyli wojna. Tym razem jednak Guido nieco zmodyfikował założenia standarowego scenariusza. Musieli się zbliżyć i kompletnie nie opłacało sie trafiać przeciwnika. Na standardowych zasadach już wygrać nie mogli. No ale mogli jeszcze wyautować przeciwnika. Czyli uczynić go niezdatnym do dalszej gry. Wówczas wygraliby z automata bez względu na punkty. Tylko, że normalnie wyautowywało sie pojedynczych zawodników a nie caa drużynę i to tej klasy jaką wystawiali obecnie Huroni.

Walka okzazała się bardzo manewrowa. Runnerzy tak kluczyli i prawie nie otwierali ognia by maksymalnie znaleźć się na terenie sprzyjajacym podejściu jak najbliżej przeciwnika. W końcu im się udało i to przecieli hurońskie ugrupowanie w pół. Guido i Alice odcinali ogniem przyblokowaną dwójkę Huronów. Jeden był chwilowo poza ich zasiegiem ale Trzy Pióra i Big Mo wpadli w gościnne objęcia reszty runnerowej grupy. Taylor i Viper zajmowali się olbrzymem po którym wcale nie było widać zmeczenia wcześniejszymi walkami. Tu walka była wyrównana. Co innego para bliźniaków która dopadła Trzy Pióra. W bezpośrednim, brutalnym zwarciu szybko uległa straszliwym bliźniakom. Padła w końcu na ziemię ale to im nie wystarczyło. Chcieli mieć pewność, że zostanie wyłączona z gry do końca meczu. Więc gdy upadła i wciąż się zasłaniała przed ciosami glanowli ją. Gdy przestała i tylko zwinęła się w kulkę glanowali ją dalej. Gdy przestała wykonywać jakiekolwiek skoordynowane ruchy dalej ją glanowali. Widząc to Big Mo i drugi Huron który się jakoś przebił wrzeszczeli i przez moment wyglądało, że odsiecz im się uda. Taylor bowiem miał ogormny problem w powstryzmywaniu kapitana Huronów a Viper z zajadle atakujacym Huronem. Jednak gdy po uwaleniu Trzech Piór do akcji właczyli się bliźniacy najpierw do młodego Hurona który zespolonemu atakowi trójki szturmowych Runnerów szybko uległ a potem już we czwórkę dopadli Big Mo. Tym razem nie było gry na czas tylko zwykłe, morderze zwarcie gdzie Runenrzy desperacko i bezpardonowo dążyli do likwidacji wszelkiego oporu. I ten opór w końcu ustał. Viper co prawda znowu zarobiła potęznego strzała w głowę Taylor upadł i zaliczył potężnego kopa w żebra który nawet nim miotnął o jakiś metr ale ostatecznie cała trójka Huronów została wyłączona z akcji z runnerową gwarancją obsługi glanowania opornych klientów. W międzyczasie co prawda pozostałym Huronom udało się zdjąć Guido ale i ci zostali już standardowo zdjeci z lasgunów.

Wynik więc po czwartym meczu wyglądał na 1:3. Zostawał ostatni mecz. Ale teraz plan Guido był już jasny i czytelny dla każdego kto znał zasady choć trochę. Trójkę Huronów niezdolnych do samodzielnego opuszczenia boiska zniesiono. W tym samego Big Mo który miał być przecież niezniszczalny. Runnerzy więc pierwszy raz z tego spotkania schodzili weseli i zadowoleni tak samo zachowywała się ich publicznosć. Zaś z trybun i zespołu Huronów powiało wyraźną grozą. Pewne zdawałoby się zwyciestwo nagle stanęło pod znakiem zapytania. No i stracili dwoje najlepszych zawodników bo los Trzech Piór wołał o pomstę do nieba a gdy taka opoka jak Big Mo runęła pod ciosami i butami Runnerów w szeregi Huronów wyraźnie wkradło się zwątpienie. Co niejako kontrastowało z pewnością siebie i nonszalancją Runnerów na boisku, zwłaszcza tego Guido.


Piąta Gra - obrona bazy



Runnerzy wyszli czy wręcz wyskoczyli z szatni jakby nie mogli się doczekać końćówki meczy. Było ich sześcioro na trójkę Huronów. Mieli szansę. Nie hipotetyczną tylko realną szansę wykaraskać się z tak niekorzystnego wyniku. Wystarzyło wytłuc na resztę meczu resztę sił zyciowych z reszty Huronów którzy pozostali na boisku. Ci zresztą obecnie wygladali jak zagubione stadko psiaków bez przewodnika stada. Wylosowany został scenariusz obrony bazy. Huroni mieli się bronić a Runenrzy atakować. Ci ostatni nie byli tym losowaniem zachwyceni bo scenariusz sprzyjał obrońcy. Ale ich miny zrzedły gdy od strony trybun zauwazyli ruch. Powolny, kuśtkajacy ale nieustępliwy ruch. Widownia na moment zamarła z niedoweirzania podobnie jak i oni. A potem ze strony Huronów poleciały wiwaty i okrzyki radośći. Big Mo! Big Mo wracał do gry! A jednak był chyba niezniszczalny tak ja się o tym mówiło. Był ledwo przemyty od ściekajacej krwi pokryty bielą bandaży i plastrów, kuśtykajacy ale jednak człapał w stronę boiska.

To skwasiło nieco humor w drużynie Guido ale nie zmieniło zasadniczo planu. Obrona bazy zakładała, że obrońcy nie mogli opuścić wyznaczonego terenu. Gdy to zrobili liczyło się jak ich zlikwidowanie. Jednak teren oznaczony taśmamy jako bazę zajmowali piersi i mogli się rozstawić dowolnie. Atakujący musiał ich znaleźć i normalnie można było się wdać w pojedynek strzelecki ale obecnie nie wchodziło to w grę. No jednak gdy taktyka Runnerów stała się jasna trzeba było się liczyć, że ich przeciwnik wybierze sobie dobrą kryjówkę.

Sam teren bazy oznaczony tasmami był widoczny z dość daleka. Podejście pod niego nie było takie trudne. Jednak gorzej było podejść na odległosć zwarcia bo wyglądało, że Huroni mają obstawione wszystkie mozliwe podejścia. W efekcie Runnerzy zalegli pod ogniem na który nie chcieli odpowiadać. Sytuacja była patowa ale limit czasowy grał na korzyść obrońców. Gdyby w chwili upływu tury na terenie oznaczonym tasiemkami znajdował się choć jeden nietrafiony obrońca liczłoby się jako obronienie bazy.

Wówczas lwi pazu pokazała cicha i niepozorna zazwyczaj Alice której udało się przemycić nawet podczas przeszukania granat. Ona co prawda wiedziała, że granat od Jednookiego jest pusty czyli właściwie jest pustą skorupą w której nie miało co wybuchnąć. Ale jednak nadal wygladał z zewnątrz jak prawdziwy granat. Obie drużyny zużyły już swoje przydziałowe granaty dymne więc tego nikt się nie spodziewał.

- Fire in the hole! - wrzasnął klasyczną komedę do rzucania granatem po czym rzucił granatem Alice prosto w improwizoway bunkier Huronów. Wewnątrz rozległy się odgłosy paniki. Nikt nie miał czasu i ochoty dumać czy Guido jest aż tak stuknięty i chce wygrać, że użył prawdziwego granatu. Każdy zobaczył rozmazaną smugę a potem tocżacy się szybko metaliczny cylinderek rozpoznawalny każdemu. Reakcją było natychmiastowe opuszczenie bunkra by uchronić się przed skutkami eksplozji. Ale na zewnątrz czekali już Runnerzy. Zaskoczenie w połączeniu z przewagą liczebną zdecydowały o tym że obrońcy padali po kolei jeden za drugim wyłączani z walki przez pięści i buty Runnnerów. Na końcu padł huroński olbrzym, tym razem ostatecznie by już faktycznie nie podnieść się do końca meczu.

Zespół Runnerów zaczął prawie od razu skakać i drzeć sie z radości. To samo udzieliło się widowni. Po tak zacietym i zmiennym meczu gdy nawet przegrane w pojedynczych grach ważyły się prawie do ostatniej sekundy i metra wreszcie był koniec. Wszyscy Huroni zostali wyaotowani i niezdolni do kontynuacji dalszej gry. Wedle zasad więc pomimo wszelkich przewag i punktów zwycięstwo przypadało stronie przeciwnej czyli Runnerom. Runnerzy zostali zwycięzcami Meczu Otwarcia sezonu, pierwszego meczu tego sezonu i tego dziesięciolecia. A już nawet na świeżo powszechne opinie były zgodne, że tak zażartego meczu nie byo w tym mieście już od dawna. Wszyscy uczestnicy i ze strony Huronów i Runnerów od razu stawali się bohaterami powstających właśnie opowiesci o tym meczu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 19-10-2015, 13:44   #68
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Detroit; dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 2 - wieczór




Julia "Blue" Faust



Dzieło Pepe w połączeniu z nauralnymi wdziękami i urokiem blondynki sprawiły, że pomysł by Troy towarzyszył jej choć w początku podrózy okazał się strzałem w dziesiątkę. Na podejsciu do tego szaroburego magazynu z blachy walistej jakim byłła runnerowa Strzelnica zaliczyła całą gamę zainteresowanych, zazdrosnych, porządliwych bądź chciwych spojrzeń. Zupełnie jak ten 1000 gambli. Nie do końca jednak bezpański bowiem facet o pokroju fizjonomii Troy'a dość jasno wskazywał, że blondzia nie przyszłą tutaj samopas. Potem na mecz musiała wejśc sama jednak dało się o tym zapomnieć podczas oglądania widowiska. A było co oglądać choć przez te wszystkie pudła, budy i rowy z widowni nie dało się dotrzec wszystkich momentów akcji. No i swoje robiła odległość. Niemniej nadal widać było co się tam w dole dzieje. Ludzie wokół niej klaskali, darli się, machali rękami, jęczeli z zawodu czy wściekłosći, przeklinali jednym słowem po porstu kibicowali swojej drużynie. Nie sposób było pozostać na uboczu czy kimś obojętnym.

Nieco otrzeźwienia przyniósł koniec meczu. Wbrew wszelkim przeciwnościom o dziwo Runnerzy jednak wygrali. Na trybunach z ich większością zapanowała euforia zwycięstwa. Ludzie zaczęli skakać, krzyczeć, tańczyć, klaskać no i oczywiście drzeć się. Ciężko było się przepchać przez niego a musiała. Z drugiej jednak strony to samo czekało i samych zwycięzców na spotkaniu z którymi tak jej zależało. No ale właśnie nie tylko jej. Gdy idąc za tłumem znalazła się przy drzwiach wejsciowych ci byli już oblegani przez rozentuzjazmowany tłum któremu zdobyli własnie zwycięstwo. Sami też zachowywali się jak zwycięzcy. Usmiechali się, machali ręką, coś odpowiadali. Na nich skupiał sie uwaga i chyba chcieli się nacieszyć tą chwilą. Jednak w końcu ten cały Guido krzyknął, że impreza przenosi się do nich do kręgielni i tam jadą świętować zwycięstwo. Tam też skierował swoja maszynę. Tego czarnego, terenowego suv'a z niemieckiej stajni BMW którą tak bardzo chciał stary Schultz.

Panna Faust nie miała pojęcia gdzie dokładnie jest ta kręgielnia ani nie miała samochodu by tam dojechać. Zaś samotna węrdówka przez spowite już nocną ciemnością miasto w kusek sukieneczce odsłaniajacymi taaakie nogi nie wyglądało na zbytnio bezpieczną opcję. No ale właśnie blondcyckom z taaakimi nogami o wygladzie przedwojennego króliczka z rozkładówki nie było trudno znaleźć kogoś kto ja podrzucił.

Wewnątrz tej kręgielni panował już hałas i chaos gorącej imprezy. Muzę zapewniały przekrzykujące się nawzajem radia z samochodów na zewnątrz Przed głównym wejsciem na honorowym wręcz miejscu widziała zaparkowanego, czarnego suv'a, tym razem już pustego. Cała szóstka zwycięzców była dość łatwa do wychwycenia bowiem siedzieli przy dwóch, złączonych stolikach, weseli, rozwydrzeni, rubaszni i hałaśliwi. Nawet pomimo ran, zadrapań, upuchlizn i bandaży. No i już nieźle wstawieni nie wiadomo kiedy i czym. Co chwila coś do nich podchodził i coś zagadywał a on odpowiadali czy wybuchali śmiechem. Wyglądało, że po raz kolejny przezywają jakiś detal meczu kłócąc się czy udowadniajac sobie coś nawzajem albo wybuchajac smiechem.

Impreza jednak zaczynała już toczyć sie własnym życiem. Ludzie wciaż dochodzili, muza się zmieniała, tak samo jak ludzie na dawnych torach do kręgli gdzie zabawa, kłótnie, wciąganie i pijańśtwo trwały w najlepsze. W końcu Guido zgarnął tą rudą i ruszyli ku schodom na piętro. Objął ją dość charakterystycznym ruchem kładąc swoje ramię przez jej plecy i kiwajac głową do czegoś co ona nawijała ale spojrzenia obojga były dość jednoznaczne. Jakby na dany znak wstała też ta posiniaczona i poklejona plastrami druga dziewczyna, Viper. Za nią ruszyła para bliźniaków coś ją usilnie do czegoś namawiajac nawzajem a jednocześnie przeszkadzając sobie wzajemnie. Ta rozgadana trójka też widocznie szła na górę. Ostatni pozostał przy stoliku ten byczkowaty łysol. Taylor. Wzruszył ramionami, dopił strzała i też ruszył ku schodom. Rozglądał się jednak i jakby na dany znak z tłumu zmaterializowała się jakaś foczka łasząc się do niego przymilnie.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 21-10-2015, 12:44   #69
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Niechętnie i z pewnym trudem Blue przyznała sama przed sobą że widowisko na Strzelnicy się jej podobało. Nawet się nie zorientowała kiedy dołączyła do dopingu klienta i jego drużyny. Miała też czas i sposobność żeby się im dokładnie przyjrzeć. Z początku dostali po dupie, ale znaleźli sposób żeby z kłopotów wybrnąć obronną ręką. Nie tracili werwy i zapału a w krytycznej chwili wyskoczyli z planem odmieniającym cały przebieg starcia. Niby takie proste - jeżeli przeciwnik nie jest w stanie walczyć, automatycznie oznacza to jego przegraną. Łatwo powiedzieć, ciężej wykonać. Zwłaszcza jak patrzyło się skurwiela gabarytów Big Mo... On nie był człowiekiem, tylko mutantem, pierdoloną górą chodzących mięśni. Nieludzko odporną i do tego niezwykle zwinną jak na tak kolosalne gabaryty. Gdyby postawili go koło Julii może sięgnęłaby mu do piersi. Najzabawniej wyglądała przy nim ta ruda. Kiedy podawali sobie ręce przed starciem stała mu dosłownie na wysokości zadania i nie musiałaby się do niczego schylać. W samej walce zostawała z tyłu i wyraźnie odstawała od reszty, więc po co ją w to wciągnięto? Dopiero kiedy w ostatniej rundzie wyciągnęła skądś granat, Faust uśmiechnęła się z aprobatą. Może medyczka nie była silna, szybka, obeznana z bronią i zwinną ale dobrze kombinowała, naginając zasady wedle potrzeb i okoliczności. Poczuła lekki zawód kiedy wybuchowa bombka nie rozerwała zabunkrowanych Huronów na kawałki, jednak potwierdzało to przeczytane w gazecie wywody na temat niekrzywdzenia bliźnich i innych pacyfistycznych bzdur wydrukowanych w nowojorskim piśmie.

- Jedziesz tego cwela! - Blue dołączyła do ogólnego rozgardiaszu widząc jak łysol o gabarytach przepakowanego sterydami amstaffa po dostaniu ciosu który odrzucił go na dobry metr ponownie zajmuje się spuszczaniem Mo tęgiego wpierdolu. Było głośno, dynamicznie, akcja trzymała w napięciu do samego końca i zakończyła się zwycięstwem tych którym po cichu kibicowała. Nie żeby jakoś specjalnie utożsamiała się z bandą oszołomów w skórzanych kurtkach i spodniach moro, ale nie zmieniało to faktu że całkiem przyjemnie patrzyło się na ich wyczyny. Dodatkowym plusem ich wygranej zdecydowanie był wszechobecny nastrój euforii i dzikiej radości jakie zapanowały wśród wszystkich Runnerów. Każdy chciał pogadać ze zwycięzcami, poklepać ich po ramieniu albo odprawić jakieś swoje magiczne chuje-muje ku czci duchów i przyszłych zwycięstw. Reszta spadała na dalszy plan, blondynka odczuła to choćby po tym, że przepychając się przez rozochocony tłum mało kto ośmielał się ją macać czy sprawdzać co ma pod kiecką.

Tatko zawsze jej powtarzał, że musi być cierpliwa i uważna a każde zadanie traktować indywidualnie żeby nie popaść w rutynę, bo rutyna zaraz obok ołowiu, była najczęstszą przyczyną zgonów w ich fachu poważnych przedsiębiorców. Lubił też mawiać, że życie to biznes dla odważnych i rozsądnych. Wielki złoty interes na kurwy, dragi i dożywotni karnet wstępu do najlepszych kasyn na świecie, których miejsce lokalizacji było równie oczywiste, co kolor nieba nad głową. Dlatego pojechała stopem do kręgielni i snuła się między zgromadzonymi tam ludźmi pozornie obojętna. Czasem odpowiedziała na jakąś zaczepkę, czasem się z kimś napiła żeby potem spławić natręta. Krążyła wokół złączonych stołów obserwując zasiadających tam ludzi.

Dwóch kolesi których na meczu przedstawiono wspólnie robiło wokół siebie tyle szumu jakby siedziała tam dwudziestka ludzi. Żartowali, wrzeszczeli (najczęściej na siebie nawzajem) i chlali na umór, wprawiając pozostałe towarzystwo w wyraźne rozbawienie. Ruda albo ich słuchała, albo sama gadała jak najęta pomagając sobie przy tym rękami. Druga kobieta też się szczerzyła tyle że mało się odzywała chyba ciągle oszołomiona po ciosach pięścią Mo. Łysy siedział i pił odzywając się rzadko i dość krótko. Nie wchodził w monologi jak pierwsza trójka, nie przyłączał się też do ich ożywionych dyskusji, szturchania i przerysowanych napadów czystego oburzenia. Za to rechotał, co jakiś czas kręcąc z politowaniem bezwłosym łbem.

Sam klient przypominał Julii jej starszego brata - z wierzchu beztroskiego elegancika, w środku przebiegłego i niemiłosiernie przebiegłego typa, do tego śmiertelnie niebezpiecznego. Wychowała się wśród takich, umiała z nimi postępować i znała garść zasad bezpieczeństwa. Mimo to postanowiła mieć się na baczności żeby nie palnąć czegoś nieodpowiedniego co wprawiłoby w ruch machinę nieprzyjemnych konsekwencji. Już miała zacząć się kręcić w jego okolicy kiedy nagle wstał od stołu, zagarnął rudzielca i oboje skierowali się ku schodom na górę. Nie wyglądało żeby mieli rozmawiać o taktyce minionego meczu. Blue nie udało się powstrzymać parsknięcia. Więc o to w tym wszystkich chodziło, Egor jak zawsze trafił ze swoją oceną. Co prawda ich wzajemne pożeranie się wzrokiem trochę komplikowało zadanie, ale to nawet i lepiej. Zawsze jakoś wolała łysych, a ten nazywany Pitbull wydawał się być jeszcze sam. Kręcącą się koło niego zdzirę Faust z automatu potraktowała jako konkurencję a dla tej nie ma litości w biznesie. Mogła mu piszczeć pod nogami i się wdzięczyć, jednak po stronie Julii stało kilka mocnych, odpowiednio przygotowanych przez pedałkowatego czarnucha argumentów i determinacja żeby osiągnąć swoje.

Bezcelowa do tej pory wędrówka nabrała sensu. Ze znudzoną miną Faust prześlizgiwała spojrzeniem po okolicy, niby przypadkiem zatrzymując się na postawnym gangerze. Poczekała aż i on ją zauważy co trudne nie było jako że na szpilkach wyróżniała się wzrostem, do tego starała się iść kręcąc biodrami od jego frontu po niewielkim łuku. Kiedy ich oczy się spotkały nudę momentalnie zastąpiło zaintrygowanie. Przekrzywiła odrobinę głowę, wydęła nieznacznie usta i posłała mu trenowane u Cleo spojrzenie spod rzęs. Kontakt wzrokowy to podstawa, wedle słów Pepe patałach go nie wytrzyma. Taylor na takiego nie wyglądał ale wolała się upewnić żeby dobrać odpowiednią taktykę. Dziś miała zostać jego gwiazdkowym prezentem, a najlepsze są te trafione i w guście klienta który z bliska prezentował się całkiem zacnie. I miał brodę, to też duży plus.

Łysol o którym już wiedziała, że jest prawą ręką tego Guido patrzył na cycki które mu się same nawinęły po drodze również całkiem chętnie. Wiadomo, jak jest okazja szansa, że hetero samiec się im nie skusi była dość niewielka. Wyglądało na to, że Pitbull miał zamiar bez większych ceregieli zgarnąć tamtą niuńkę i dojść do reszty swojej bandy na pięterku. Ale wówczas ponad jej ramionami spojrzał na blondynkę rodem z przedwojennej rozkładówki. Jej krótka czarna, prosta sukieneczka, przylegała ciasno do talii i bioder ładnie podkreślając smukłość sylwetki. Dla odmiany kontrastowała też z jasnymi, długimi smugami ładnie wyeksponowanych nóg i zostawiając te najciekawsze miejsce tuż poza widokiem. No i blondynka patrzyła na niego z zachęcającym zainteresowaniem. Takie kombo najwyraźniej wzbudziło ciekawość głównej siły szturmowo - uderzeniowej w zespole Runnerów.

- Cześć… Co się tak wślepiasz? Chcesz czegoś? - podszedł spokojnie do blondyny wymijając niedbałym ruchem tą która mu nawijała makaron na uszy. Ta zobaczyła gdzie idzie i w oczach pojawiła się jawna złość na widok konkurencji o aparycji zachowaniu dziewczyny z “Cylindra”. Za to Taylor zdawał się być zaciekawiony i to słychać było w jego głosie. Choć pobrzmiewał w nim także cień niecierpliwości pewnie śpieszyło raczej mu się na dołączenie do zabawy na górze. I oczekiwanie, że laska zaczepiła go właśnie po to by się załapać też było dość czytelne. Ale nie spławiał na razie tej drugiej bo właściwie był to już towar sprzedany, zapłacony i przygotowany do użycia. I sądząc z błyskawic w spojrzeniach tej może ładnej ale nie odstawionej w “Cleo” sztuki widać było, że ten towar bardzo chce być rozpakowany i użyty przez kupującego.

Blue uśmiechała się minimalnie, skupiając uwagę na oczach klienta. Pierwszy kontakt został nawiązany, teraz pozostawało tego nie spierdolić. Zrobiła jeszcze niewielki krok do, stając tuż przy nim i oparła ciężar ciała na prawej nodze, lewą wystawiając nieznacznie do przodu.
- Cześć… Taylor, mam rację? Widziałam cię na meczu. Naprawdę świetna rozgrywka, było na co patrzeć. Ale z bliska widok jest o wiele ciekawszy - zniżyła głos do nosowego pomruku i z uważną miną obmacała spojrzeniem całą jego masywną sylwetkę - Nie widzę nigdzie tabliczki "nie podziwiać", mogłam ją jednak przeoczyć. - uniosła rękę i przejechała bokiem kciuka po suwaku skórzanej kurtki zaczynając na wysokości piersi łysego i zjeżdżając odrobinę w dół. - Ciężko skupić się na obserwacji będąc tuż obok.

Łysy byczek patrzył na nią i przy okazji obcinał ja wzrokiem z góry na dół i z powrotem ewidentnie na dłużej się zatrzymując na dwóch półkulach wystających zza sukienki na górze i dwóch kreskach wysuwających się z niej na dole. Sapnął cicho, kiwnął głową na koniec lekko się uśmiechnął.
- Taa… Niezła nawijka, mała… Chodź na górę zobaczymy co jeszcze umiesz… - kiwnął głową w stronę schodów na których znikła wcześniej już reszta meczowej załogi. - I jakie ty masz tabliczki bo kurwa na razie żadnych nie widzę na wierzchu więc trzeba będzie sprawdzić pod spodem. - pożądliwie wskazał wzrokiem na jej kusą sukienkę która najwyraźniej na jego oko i tak obecnie była zbyt długa.

- Jestem Blue i nie tylko nawijkę mam niezłą. - odpowiedziała nieskromnie biorąc faceta pod ramię i przyklejając się do niego z miną zadowolonego kota. Drugiej lasce posłała szyderczego buziaka. Na tym zakończyła kontakt nie chcąc zawracać nią sobie dupy głupotami dłużej niż to konieczne. Ciągnący ją na górę nowy znajomy był wdzięczniejszym obiektem do poświęcania mu uwagi. Zaśmiała się słysząc tekst o rewizji. Jak na standard Detroit był nawet finezyjny i zabawny w porównaniu do wcześniej słyszanych “ruchasz się czy trzeba ci driny kołować?” Oby tylko kiecki nie porwać a wieczór zaliczy się do udanych - Jedną schowałam, ciekawe czy ją znajdziesz.

Odprowadzana zawistnym, sztyletującym spojrzeniem olanej lampucery, Julia bardzo starała żeby samozadowolenie nie pojawiło się na jej wytapetowanej profesjonalnie paszczy. Zamiast niego postawiła na uroczy uśmiech niewiniątka którym przecież była, jako że w promieniu kilku mil nie znalazłby się nikt kto by śmiał zaprzeczyć i podważyć tą rolę. Jej aktualny obiekt zainteresowania nie wyglądał na wygadanego typa a szkoda. Nic tak nie podgrzewało atmosfery jak słowne przepychanki. Blue w towarzystwie nie potrafiła zachować ciszy, tym razem tez jej niewyparzona gęba dala o sobie znać nim ogarnęła ze ją rozkleiła.
- Często zdarza ci się robić frajerom operacje plastyczne ryja za pomocą pieści w potyczkach jak ta dzisiejsza na... Jak wy ją nazywacie na rewirze, Strzelnicy? - zapytała kiedy weszli na schody.

- Jak trzeba albo się frajer sam prosi to trzeba, no nie? - mruknął wygolony byczek w skórzanej kurtce raczej niezbyt zainteresowaniem słownymi relacjami. Ruchem dłoni wskazał jej, że ma iść pierwsza po schodach.

Zamiast dalej pierdolić głupoty Blue wykonała zgrabny piruet i wieszając się łysemu na szyi pocałowała go zachłannie, ocierając się udem o jego krocze.
-Mhm- odkleiła się od ozdobionej niewielką brodą twarzy tylko po to, żeby parsknąć i wznowiła okazywanie podziwu przechodząc lewą ręką na przód wojskowych spodni zaraz pod trzymających je na biodrach paskiem.

W pierwszej chwili łysy wydawał się zaskoczony jej numerem co widać było po wyrazie twarzy i na wpół przerwanym odruchu jakby chciał się zasłonić przed atakiem. Ale szybko przyjął prezent jak należy. Sapnął nieco gdy jej dłoń zaczęła gładzić front spodni i pośrednio to co było za nimi. Ale widać nie zamierzał poprzestawać tylko na tym. Teraz on ją pchnął tak, że stuknęła plecami o ścianę. Stali w ten sposób na tym samym schodku a on wpił się w nią ustami przytrzymując blond głowę jedną dłonią, drugą ładując prosto na jej uda, przy okazji zawijając sukienkę i sprawdzając co ma pod spodem. Chyba mu się spodobało bo gdy się odkleił w końcu od niej dysząc ciężko z podniecenie i wychrypiał kiwając z aprobatą głową.
- Dobra, nadasz się. Zasuwaj na górę, tam jest zabawa. - rzekł przez zaciśnięte zęby wskazując na drzwi na górze schodów.

-Ta jest!- coś co wykonała Blue w założeniu miało być salutem. Przystawiła dłoń do czoła w geście jaki kiedyś tam widziała w jakimś filmie i żeby już nie przeginać pały grzecznie wspięła się na piętro.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zuzu : 23-10-2015 o 13:48.
Zuzu jest offline  
Stary 23-10-2015, 15:07   #70
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Nico przyniosła cztery szare wiewiórki które zaczęła sprawnie oprawiać starannie oddzielając skórę w jednym kawałku
-To nasza kolacja, najlepsze byłyby zapieczone w cieście, ale będziemy się musieli zadowolić pieczonymi nad ogniem. Bo myślę że rozpalimy ogień, nie podoba mi się wizja robactwa, i nie chce jeść surowego mięsa. Zresztą przy tej mżawce ślady zaraz szlag trafi więc chyba ostatnia nasza nadzieja w tym, że zwabimy maszynę do siebie.

Brennan uśmiechnął się. Miło jest mieć kogoś, kto potrafi znaleźć coś dobrego do jedzenia. Żucie korzonków i zapijanie ich mułem z bagna było jedyną alternatywą, na którą niechętnie patrzył.

Lynx siedział oparty o ścianę, na podłodze:
- Jeżeli na terenie tych zabudowań jest jakaś maszyna - orientował się jak działa termowizja - to już nas zapewne zauważyła. Większa sygnatura cieplna jak ognisko i nasza czwórka, może sprawić, że zinterpretuje nas na przykład jako cholernego widłaka, albo inne niemałe bydle żyjące nieopodal.

Gordon ocknął się akurat w sam raz by wziąć udział w rozmowie, tak tez zrobił:
- Musicie wziąć pod uwagę jeszcze jedną niewiadomą, która dość znacznie może zmienić sytuację na naszą korzyść lub wręcz zupełnie odwrotnie… Blaszaki mają coś takiego jak wgrany program… Coś jak mózg dzięki czemu orientują się mniej lub bardziej. Są programy, które zaawansowaniem ocierają się kupę gówna, inne mają tylko i wyłącznie wgrany jeden cel, który dana maszyna ma osiągnąć… te najgorsze są takie, które czynią z maszyn predatory… doskonałych myśliwych którzy lepiej niż niejedna bestia potrafią polowac na ludzi, właśnie tak jak mówi Lynx… mogą mieć optykę wyposażoną w termowizję ale też niekoniecznie, często to też zwykłe komponenty zmodyfikowanego aparatu fotograficznego albo kamery… Odpowiednio skonstruowane i przebudowane mogą zastapić maszynie oczy… - Walker wstał, czuł się już lepiej więc przeciągnął się i zapalił papierosa - wiele ma też noktowizory. W tym wypadku ognisko pomaga… raczej żadna się nie zbliży… dobrze że ślady nie kojarzą się z żadnym poważnym problemem… kojarzą się maksymalnie z łowcą lub pająkiem… o ile z jedną sztuką łatwo się walczy to problemem jest to że np. łowcy… węrdują najczęściej w grupach… - zastanowił się chwilę i rozejrzał po domu gdy nastała chwila ciszy po jego wypowiedzi, starał się wychwycić wszelki jakieś niuanse w otoczeniu, po chwili skomentował - przydało by się zastawić kilka pułapek, mamy jakąś linę? Kawałek jakiegoś koca albo innego materiału? Zrobiłoby się na wejściu jakąś wnykę… mam też kawałek gotowego plastiku… jeśli się nie boicie, że pierdolnie… mogę podzielić na kilka mniejszych kawałków i rozłożyć w strategicznych miejscach… chyba że lepiej byłoby zostawić materiały wybuchowe na jutro na wypadek jak trzeba będzie się bronić…

Snajper siedział na wprost okna, wpatrując się w mrok panujący na zewnątrz. Chuda wiewióreczka nie zaspokoiła jego głodu, ale jesli dorzucić do tego resztę zapasów, które zabrał, był całkiem przyzwoicie nakarmiony. Jedyne co go martwiło to woda, ale tej zacznie mu brakować dopiero jutro, więc może tak długo tu nie będą. Wtem za oknem zauważył refleks światła, najpierw założył, że to jakieś przywidzenie, ale pojawił się i drugi i trzeci. Podniósł rękę do góry, dając pozostałym znak, by zamilkli. Kiedy zapanowała cisza, wskazał na okno. Podniósł się ostrożnie i chwycił karabin snajperski. Już wcześniej upatrzył sobie miejsce na stanowisko ogniowe, aż do tej pory mu nie potrzebne. Podszedł do otworu, jaki w ścianie wykonał czas, padający deszcz, mróz i wiejący wiatr, był wystarczająco duży, żeby widział spory odcinek podwórza i stodołę. Właśnie to ona była źródłem błysków. W zielonkawym świetle noktowizora, wyglądała jak rozświetlony stroboskop. Przez chwilę uważniej przyglądał się stodole, a potem sprawdził resztę podwórza, czy nie widać tam jakiegoś ruchu. Przez każdą szparę w spruchniałych deskach, przez każda dziurę po sęku i szczelinę sączyło się na zewnątrz białawe światło:
- Coś tam jest panowie. I świeci… chce nas przywabić, czy po prostu nie ma pojęcia, że tu jesteśmy? A może to dywersja? I włąśnie jakiś mniejszy skurwiel zachodzi nas z dołu?

W zielonkawej poświacie noktowizora widać było bryłę stodoły ustawionej profilem w stosunku do budynku w którym obozowali. Była do niej moze z setka metrów może trochę więcej. Przez szczeliny i dziury w tym duzym budynku gospodarczym Lynx widział odblaski tego światła. Po dłuższej chwili zorientował się własnie, że to odblaski a nie samo, bezposrednie źródło światła. Te musiało być skryte gdzieś wewnątrz budynku. Reszta towarzyszy snajpera widziała wielopunktowe, źródła błyskającego, ostrego, białego światła dobiegającego c ciemności. Mniej więcej z kierunku gdzie w dzień widzieli stodołę. Poza tym panowała cisza i bezruch nie licząc standardowego tła odgłosów jakich możnaby się spodziewać na bagnie. *

David niechętnie podniósł się z ziemi. Czuł jeszcze walkę z widłakiem i liczył na to, że nie będzie musiał wdawać się w kolejną. Zabrał EMP z kolan i zawiesił je na plecach. Trzeba je będzie okryć jakimś kocem czy inną suchą szmatą, ale to później.
- Jeśli to maszyna, to chyba by po prostu wjechała i nas rozstrzelała. Albo zaraz pierdolnie odłamkowym. - karabin wskoczył do dłoni, a Brennan patrzył raz na jedne, a raz na drugie wejście - A nie wiem co to miałoby być innego na tym zadupiu.

- A może nas nie widzi? Skoro używa świateł to może funkcjonuje na zasadzie kamer, albo jakichś optycznych czujników? Chyba, że to jakiś twór zcyborgizowany? Z użyciem elementów ludzkich? Z drugiej strony, jeśli to nie maszyna, to co to innego mogłoby być? Nico? Coś Ci przychodzi do głowy? I pytanie najważniejsze - sprawdzamy co to? Czy zasadzamy się do rana? - rzucał pomysłami i pytaniami. Stanęli w obliczu nieznanego i musieli szybko znaleźć jakieś rozwiązane.*

- Preferowałbym działanie, niż bezczynne i nerwowe czekanie niewiadomo na co. Tyle naszego, że jeśli rzeczywiście patrzy termowizją, to pewnie ognisko najbardziej przyciąga uwagę, a my moglibyśmy podejść szerokim łukiem.

Gordon splunął ścigając swoje HK z ramienia, odbezpieczył i przyłożył do ramienia:
- David… po co… - rzekł spokojnie - Jeśli to maszyna i zaatakuje to po co wychodzić na otwarty teren, jeśli to potwór to z doświadczeń wyniesionych wcześniej lepiej też się nie zbliżać i strzelać z daleka. Poczekajmy spokojnie z przygotowanymi lufami i tyle. Lepiej żeby to coś zaskoczyło się na tym że na to czekamy z gotową bronią niż miałoby zaskoczyć nas w tym pierdolonym gęstym lesie. Narwańcy kończą szybko, krwawo i najczęściej z wieloma ubytkami… tutaj mamy chociaż krycie z jednej strony, tam jesteśmy na otwartej pozycji i czekamy na dobrą sprawę na odstrzał jak stado jeleni - ściągnął czapkę polarową by móc lepiej słyszeć, kompanom wreszcie ukazało się cybernetyczne ucho, podejrzenie mogło być gdyż nawet skryte pod czapką dość znacznie odznaczało się. Mogło to też posłużyć za potwierdzenie jego słów o Posterunku. Byle gdzie nie wszczepiało się takich “usprawnień”. Kto jak kto ale Lynx o tym doskonale wiedział.

Gordon się skupił i zaczął wsłuchiwać i wpatrywać się w otoczenie żeby móc chociaż ustalić połowicznie z czym mają do czynienia. Nie było to wbrew pozorom trudne, chociaż odgłosy lasu, deszczu i insektów mogły trochę przeszkadzać, nie wspominając już o nocy. Jednak maszyna brzmi inaczej, człowiek brzmi inaczej i zmutowana bestia tez brzmi inaczej. Chociaż tyle próbował ustalić.

Snajper wpatrywal sie w swiatla:
- Zostajemy, bedziemy obserwowac stodole na zmiane w parach. Zmiany co dwie godziny, zaczne z Nico? Wy dwaj musicie odpoczac jeszcze. Cokolwiek to jest, lepiej zabrac sie za to w dzien.

-Ok, możemy poczekać, zobaczymy co z tego wyniknie. - zgodziła się Nico.

Gordon kiwnął głową i rzucił:
- Dzięki… Kilka godzin snu na pewno się przyda - kiwnął głową w stronę Lynx’a po czym zwrócił się do Nico - Bądź czujna, nie daj nas zarżnąć we śnie - uśmiechnął się.

Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji Gordon rozejrzał się i wybrał sobie kąt w pomieszczeniu który wydawał się być najlepszym możliwym punktem - żeby mógł w razie ataku mieć jak największy przegląd pola. Usiadł opierając sie o ścianę, karabin położył sobie na kolana i siedział tak spokojnie czekając aż znuży go sen. *

Lynx oderwał głowę od lunety i odwrócił się do kladacego się do snu Gordona:
- Za dwie godziny zmiana, nie za kilka godzin. Przyjemnych snów - wrócił do obserwacji. Potem trochę ściszajac głos powiedział do Nico - Pilnuj stodoły, ją będę przeglądał przedpole. Wrócę się tylko na schody i ustawie tam trochę gratow, jak coś będzie chciało tam wejść narobi rabanu.
Pozbierał kawałki połamanych mebli, jakieś walajace się po pomieszczeniach śmieci i porozkladal je na schodach. Potem wrócił i zajął stanowisko przy karabinie, przeżuwając kawałki smazonej wiewiórki.

Gordon odpowiedział z uśmiechem na twarzy i zamkniętymi oczami Lynx’owi:
- Dwie godziny to i tak luksus…

Para łowców maszyn spoczęła w jednym z pokoi na piętrze. Spoczynek do wygodnych i miłych nie należał. Na pewno nie umywał się do ostatniej nocy spedzonej w czystym, całkiem wygodnym łóżku w lokalu o irytującej dla Gordona nazwie. Teraz obaj siedzieli na przegniłych dechach podłogi bowiem łóżko tak zardzewiało i sparciało, że groziło pokaleczeniem sie przez zardzewiałe sprężyny które do atrakcji skaleczenia dorzucały ryzyko tężca. Do tego i oni i pozostała dwójka wartowników nie mieli żadnych ubrań na zmianę więc musieli spoczywać w nasiąkniętych lub zwyczajnie przemoczonych bagienną wodą ubraniach. Teraz gdy mieli chwilę a nawet dwie czasu dawało się to odczuć bardzo wyraźnie. Zwłaszcza jak odeszli z pokoju gdzie Kanadyjka rozpaliła ognisko i od jego przyjemnego ciepła. Ognisko bowiem do dużych nie należało. Starczało by coś podgrzać czy dawało ciepło gdy się przy nim siedziało ale nic pobadto. Zwłaszcza w nocy gdy chłód z każdą godziną nasilał się i potegował wrażenie zimna i niewygody. David czuł zasypiajac, że zaczyna gorączkować i szczękać zebami.

Tymczasem Lynx nastawiał przerdzewiałych i podgniłych bambetli na schodach. Te same z siebie trzeszczały tak samo jak wówczas gdy po nich wchodzili i łażenie po nich zdawało sie byc dość hazardową rozrywką. Jednak wytrzymaly tym razem i snajper zrobił swoje wracając na górę. Tymczasem strużująca przy oknie z widokiem na stodołę której w tej chwili i tak nie widziała czuła jak zaczyna dopadać ją gorączka. Na razie nie było to nic poważnego ale pozostając w mokrych ubraniach i szykując sie na dalsze błądzenie po bagnach nie zapowiadało zwiększenia szans na łagodne przejście tej gorączki bokiem. Zwłaszcza, że czystej wody już właściwie nie mieli. Była ta z pompy o jakiej wspominał Brian a poza tym więcej zapasów nie mieli. A bez wody zaczną opadać z sił jeszcze szybciej.

Razem z Lynx’em stróżowali mając na oku podwórze od strony tej podejrzanej stodoły. Wood swoja protezą widział nawet granicę lasu jaki okalał farmę. Ale nie był w stanie przebić się wzrokiem przez ściany budynków. Tymczasem światło błyskało w non stop choć w nieregularnych odstepach. Nie wyglądało by miało zamiar przestać czy osłabnąć czy opuścić wnętrza stodoły. Poza tym mogli się do woli wsłuchac w odgłosy nocnego zycia na bagnie. Najwyraźniej żyło tu całkiem sporo stworzeń albo może te co były były całkiem głośne robiąc za akustyczny tłum. Tak zaszła im ich warta. Przyszedł czas obudzić pozostałą dwójkę.

Gordon ocknął się po dwóch godzinach jakby automatycznie sam z siebie. Jednak większość życia spędził na froncie, warty był tam częstym zjawiskiem i bardzo zredukowany sen również. Żołnierz musiał potrafić przyzwyczaić organizm do małych ilości snu, które musiały starczyć nieraz na dzień albo dwa. Podniósł się, owinął się swoim serape z koca termicznego, założył czapkę bo jednak trochę po śnie mu się zrobiło zimno. Chwycił karabin i spokojnym krokiem podszedł do Lynx’a mówiąc i wpatrując się w stronę rozbłysków światła:
- Zmiana… możesz trochę odpocząć. Jak sytuacja? Rozbłyski się nie uspokoiły... To musi być maszyna...
 
AdiVeB jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172