Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-10-2015, 18:43   #41
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


Atmosfera ponownie zrobiła się miła i przyjazna. Powróciły żarty i docinki, a wszelkie przeszłe nieporozumienia zdawały topić się powoli w wysokoprocentowych napojach. Koniec końców Viper rozsiadła się bardziej pewnie, Taylor przestał patrzeć na nią z szyderczym uśmieszkiem przyklejonym do zaopatrzonych w skręta warg. Dużo zasługi leżało po stronie parki cerberów, nawijających brednie tak niestworzone, że gdyby połowa z przedstawianych przez nich dokonań okazała się prawdziwa, już dawno pokonaliby wszystkie konkurencyjne gangi i to jedna ręką. Savage słuchała tych przechwałek, parskając co jakiś czas i popijając skromnie ze swojej butelki. Szczęście rozsadzało drobne ciało od środka i tylko przez wzgląd na zachowanie pozorów nie zaczęła skakać i krzyczeć z radości. Siedziała grzecznie i szczerzyła się wesoło, mimo kłębiącej się wewnątrz rudej głowy burzy. Dom...wracała do domu! Nie dlatego, że ktoś ją do tego zmuszał. Pojedzie tam z własnej woli, otoczona ludźmi na których mogła polegać. Odzyska wszystko co sukcesywnie traciła przez długie miesiące tułaczki po parszywej, ogarniętej wojennym szaleństwem wypalonej skorupie potocznie nazywanej teraz Ziemią. Nikt nie będzie jej patrzył na ręce, strofował ani zakazywał grzebania w niedostępnych do tej pory sektorach. Dobierze się do głównego komputera i ściągnie wszelkie możliwe dane. Każdą brudną, chowaną przez jej matkę latami, niewygodną tajemnicę. Dodatkowo zgarnie laboratorium, strategiczne zasoby i z ich pomocą zrobi z odziedziczonej kliniki porządny szpital. Uruchomi produkcję leków, zacznie szukać ludzi do obsługi specjalistycznego sprzętu. Przestanie bazować na półśrodkach, wykorzysta pełnię możliwości nie tylko aparatury, ale i swoich. Zacznie się rozwijać, ruszy z miejsca w jakim permanentnie utknęła, pozbawiona dostępu do podstawowych źródeł informacji. Wciąż jeszcze pozostawało tylko do zbadania, odkrycia... udokumentowania i skatalogowania. Z rozmyślań wyrwał ją głos Paula, bełkoczącego coś i wskazującego na nią palcem.
- Wybacz, możesz powtórzyć? Zamyśliłam się- uśmiechnęła się przepraszająco.

- Brzytewka, pijesz czy dumasz? Nie dumaj tyle, myślenie jest niezdrowe...a ty za dużo myślisz. I za mało pijesz.- Białas powtórzył nieskoordynowany ruch ręką, wskazując mniej więcej na trzymaną przez nią flaszkę. Pozostała czwórka gangerów jak na zawołanie obróciła głowę w kierunku lekarki, wyraźnie licząc na kolejne widowisko.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i przekręciła szkło w dłoni, przyglądając mu się z nagłą uwagą.
- Piję, nie widać? - burknęła - Smakuję, degustuję... nie wlewam w siebie, byle tylko upić się najszybciej jak to możliwe.

- No właśnie nie! - dołączył Hektor, wspierając kumpla w dyskusji - Przetrzymujesz szkło.

- Nooo...no jak tak można! Przecież to się ulatnia i wyparowywuje. - drugi cerber pokiwał głową, jakby potwierdzając oczywistą oczywistość, po czym dorzucił z wyraźną pretensją - Nie dość że prowadzić nie umie, to jeszcze wódę marnuje...no wredna, no.

- To przez to, że jest ruda... - zauważył jego kompan - I marudna.

-No dokładnie! - zgodził się brunet, patrząc na Alice z wyraźnym wyrzutem - Ruda maruda.

- I się znęcać lubi nad nami... jak z tym frajerem cośmy go nosili po tym zadupiu przez śnieg - na samo wspomnienie tego koszmarnie traumatycznego przeżycia facet aż się wzdrygnął, co wywołało wesoły rechot pozostałych - No lubi patrzeć jak się porządny obywatel męczy.

- Paskuda. - dorzucił bełkotliwie rozbawiony łysol, dopijając zawartość swojej butelki.

- Buda, chuda, cuda, etiuda, gruda, nuda, obłuda, uda, ułuda, barrakuda, tancbuda, Gertruda, amplituda - lekarka wypaliła z uprzejmą miną, wodząc wzrokiem od jednego delikwenta do drugiego - A skoro wyczerpaliśmy już wszelkie dostępne rymy, może przejdziemy do konkretów? - poprosiła na koniec, trącając bliższego bliźniaka stopą.

Ten na chwilę stracił rezon, zalany określeniami z których połowy nie kojarzył.
- Eeee, ale że o czym ty nawijasz? - zdziwił się wyraźnie, posyłając bratu niepewne spojrzenie - Ty se na poczekaniu nie wymyślaj, dobra? No niby co to jest ta barakuda, co?

Paul wyszczerzył się radośnie, znajdując najwyraźniej sposób na obejście problemu.
- A jebać to. - usadowił się wygodniej i tonem nauczyciela, wręcz z namaszczeniem podzielił się swoją teorią - Nieważne co to jest, ważne że rude. Znaczy wredne i paskudne.

- I też pewnie kurwa trzeba to ciągle karmić - Latynos zgodził się z opinią przedmówcy - No bo jak szamie to przynajmniej nie gada.

- Albo jak śpi...- kolejny argument dołączył do ogólnej puli.

- Albo jak przeprowadza lobektomię płuca, lub sekcję zwłok celem ustalenia przyczyn zgonu. - Savage dodała swoje spostrzeżenia, posyłając Hektorowi niewinny, prawie pozbawiony złośliwości uśmieszek. Prawie. Wciąż pamiętała jego reakcję przy przeprowadzanym na człowieku nazwiskiem Doe zabiegu, a także późniejszą panikę w kościele kiedy z Daltonem przerzucali się wyciętym organem wewnętrznym, należącym do operowanego.

-Wtedy też gadałaś - humor skwasił mu się momentalnie. Wyciągnął rękę i burknął - No to pijesz czy nie?

-Proszę skarbie. - Alice ze śmiechem podała mu flaszkę, jedyną do połowy pełną. -Na zdrowie.

Pozostali Runnerzy dawno już opróżnili swoje i rozwaleni w kręgu przysłuchiwali się krótkiej wymianie zdań między Aniołem i bliźniakami. Guido wrócił do pozycji w miarę siedzącej, wychylając się do przodu i złapawszy za wystające z lampki kable, rozłączył je pogrążając zebranych w mroku wiosennej nocy.
-Puśćcie po kole i kończymy na dziś - wskazał na pozostały alkohol zazdrośnie ściskany przez hektorowe łapy. Decyzję o podziale przyjęli bez szemrania.

Igła przyglądała się jak po kolei przystawiają usta do szklanej szyjki, obserwowała ruchy krtani podczas picia i grę mięśni przy przekazywaniu obiektu dalej. Nagle w jednym, krótkim przebłysku ujrzała ich zupełnie inaczej: owrzodzonych, spuchniętych i połamanych; Krwawiących z ran postrzałowych, szarpanych i ciętych; z poodrywanymi kończynami, nieruchomych. Martwe, poskręcane ciała o twarzach oznaczonych zastygłym na wieczność bólem i strachem. Rozwalonego po pańsku czarnowłosego gangera zobaczyła takim, jakim przynieśli go do niej zaraz po wyciągnięciu z gruzowiska: w stanie głębokiej hipotermii, zakrwawionego, nieprzytomnego. Z Kostuchą siedzącą na ramieniu. Gdyby nie jedna naiwna idiotka, umarłby wtedy w Cheb nie odzyskawszy przytomności. Wielu z pewnością ucieszyłaby ta śmierć... lecz nie Taylora, nie bliźniaków. I nie Alice.

Wizja trwała ułamek sekundy, wystarczyła jednak aby piegowata twarz zrobiła się upiornie blada, na skronie wystąpiły drobne kropelki potu. Cała nagromadzona do tej pory euforia zastąpiona została goryczą i przerażeniem, pomieszanymi w równych proporcjach z poczuciem winy, oraz wstydem.
-Ty cholerna egoistko...- głos uwiązł jej w gardle. Poruszyła raptem wargami nie wydając z siebie najcichszego dźwięku. Jak mogła jechać w kompletnie drugą stronę wiedząc, że reszta pakuje się w sam środek konfliktu w którym ofiary padną po obu stronach? Kto im pomoże w razie potrzeby, przecież nie Chris. Nie z jego bardzo podstawową wiedzą i brakiem doświadczenia. Potrzebowali lekarza, nie praktykanta. Pokładanie zaufania w teoretycznym zastępcy też odpadało. Jeśli ktokolwiek z piątki zgromadzonych na dachu gangerów zginąłby przed błąd medyczny, Savage nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Dbanie o ich zdrowie i życie należało do zakresu jej kompetencji i obowiązków. Pobudki prywatne i chęć odzyskania części przeszłości musiały spaść na dalszy plan. Dobro drugiego człowieka zawsze winno stać ponad korzyściami materialnymi...zawsze. Bez wyjątków, nieważne jak kuszące by one nie były. Kolejne minuty przelatywały niezauważone, umysł zawiesił się na obserwacji wygaszonej żarówki.

Pierwsza podniosła się Viper. Wciąż lekko spięta pożegnała się i bez zwłoki ruszyła drogą na dół, tym razem bezpieczną. Za nią podążyła para cerberów, zataczając się i ubliżając sobie nawzajem, gdy jeden obijał się o drugiego. W końcu oparli się o siebie, niwelując ryzyko przegrania z grawitacją w najmniej dogodnym momencie.

-Chodź Brzytewka, odstawię cię do szpitala. - ktoś klepnął ją w ramię, po głosie rozpoznała Taylora. Uniosła głowę i ujrzała jego roześmianą gębę tuż nad sobą. Trzymał się na nogach dość chwiejnie, mimo to przekonała się juz dawno, że Runnerzy o wiele lepiej jeżdżą "pod wpływem" niż na trzeźwo. Choćby nie byli w stanie ustać samodzielnie i tak bezproblemowo wracali do domów, wystarczyło ich wpakować do auta.

- Nie trzeba, ale następnym razem się przypomnę. - widząc jak łysol się krzywi uścisnęła ciążącą na jej barku dłoń i dodała łagodnym tonem - Dziękuję ci serdecznie, nie kłopocz się mną. Jest w porządku.

- No jak jest w porządku, jak nie jest w porządku? Sama się tam do rana nie zawleczesz. Zgubisz się po drodze i jeszcze po ciemaku se coś złamiesz. Albo wpadniesz do jakiejś dziury... albo komuś pod koła. - wyłożył wszystkie znane sobie minusy planu rudej lekarki, najwyraźniej nie mając zbyt wysokiego mniemania o jej zdolnościach samotnego poruszania się nawet po znanym terenie.

Kątem oka dostrzegła że kąciki ust Guido skrzywiły się odrobinę ku górze jakby miał zamiar się uśmiechnąć, ale zmienił plan. Zamiast tego w wilczych ślepiach pojawiło się rozbawienie i ciekawość.
- Leć stary - powiedział leniwie do swojego zastępcy -Widzimy się jutro na meczu.

- Taaa... trzymta się.- łysol parsknął i ruszył w ślad za pozostałą trójką składu, słyszaną teraz z dołu jako źródło ciężko rozpoznawalnych, oddalających się wrzasków.

- Dobranoc Taylor. - dziewczyna rzuciła do jego pleców, a on odmachnął ręką na pożegnanie. Trzasnęły drzwi, chwilę później ucichły odgłosy kroków. Guido w tym czasie niespiesznie sięgnął do kieszeni po paczkę fajek. Wyłuskał jedną i wreszcie się wyszczerzył, spoglądając na Anioła spode łba.

- I jak to się niby ma do tego twojego "zachowania dystansu"? - spytał parodiując niższy, kobiecy głos.

Savage wstała i pokonawszy chwiejnie parę kroków podeszła do miejsca w którym stała podczas rozróby z Viper.
- Przemyślałam sprawę... nie szukaj dla mnie zastępstwa. Hope nigdzie nie ucieknie, sprawdzimy je po powrocie od redneck'ów.- wypaliła nim zdążyła ugryźć się w język. Tkwiła z twarzą zwróconą ku czarnym ruinom, zapatrzona gdzieś przed siebie - Nie ma co dzielić sił, każdy człowiek ci się przyda. Każda maszyna i sztuka broni. Zresztą gdzie znajdziesz kogoś znającego się na wirusach, komu możesz zaufać? Od biedy jeśli rozpuścisz ludzi po mieście w poszukiwaniu kilku drobiazgów, będę w stanie pracować i tutaj. Bez szału i rewelacji, jednak parę toksycznych niespodzianek uwarzę i w prowizorycznie wyposażonym laboratorium.

Ganger zmrużył czujnie oczy, a z jego twarzy zniknęła cała beztroska nonszalancja Przestał się też uśmiechać, poruszając nozdrzami w geście węszenia podstępu. Spojrzał na nią uważniej, oceniając na chłodno w próbie dostrzeżenia ukrytych intencji.
- A tak chciałaś tam wrócić... - prychnął zirytowany, wykonując ruch którego lekarka nie dostrzegła. Wyczuła raptem drobne poruszenie gdzieś z tyłu.

- Nadal chcę, lecz osobiste zachcianki nie są przedmiotem owej dyskusji. Nie mogą też wpływać na zdrowy rozsądek i właściwy osąd sytuacji. Prawda jest taka: moje miejsce jest przy was. - warknęła głucho, zaciskając dłonie w pięści. - Moje... nie jakiegoś medyka mogącego się okazać partaczem. Nie pozwolę żeby przez najętego lesera któregokolwiek z chłopaków spotkała trwała krzywda.... albo śmierć. To nie wchodzi w grę, nie zgadzam się i nie przyjmuję do wiadomości podobnej ewentualności. Nie... po prostu, kurwa, nie oddam nikogo w ręce obcego rzeźnika o którego doświadczeniu i kompetencji nic nie wiadomo.

- Przekleństwo? - usłyszała zaraz za swoimi plecami i nim zdążyła zareagować świat zwirował, a ona znalazła się twarzą w twarz z wyszczerzonym po wilczemu rozmówcą. Jedną ręką ścisnął jej ramię, drugą wyciągnął w kierunku piegowatego policzka. Przejechał po nim końcami palców kierując się ku brodzie, by podnieść ją do góry i zmusić do spojrzenia w oczy.
- Jak ty się ładnie psujesz...to tak na stałe? Zaczniesz wreszcie cisnąć tej dwójce błaznów i frajerom których zwykle głaszczesz po głowach zamiast porządnie przyjebać? Nieee, chyba jednak nie, ale to i tak ciekawe. - mruknął w zadumie. Bez problemu złapał drobne nadgarstki zmuszając ją do wygięcia ich za plecy i unieruchomił je w jednej dłoni. Drugą zjechał od brody po szyi aż zatrzymał się na zapięciu bluzy.

Alice w jednej chwili zrobiło się gorąco, puls i oddech przyspieszyły. Myśli dla odmiany zwolniły, płynąc w jedynym słusznym kierunku. Wspięła się palce chcąc choć odrobinę zmniejszyć dzielącą ich różnicę wzrostu. W odpowiedzi ganger wyszczerzył się tryumfalnie i szarpnął zasuwakiem, posyłając go na dół przy akompaniamencie niecierpliwego warknięcia.
-Więc...będziesz tak miły i się nachylisz?- wychrypiała i były to ostatnie artykułowane dźwięki jakie z siebie wydobyła przez długi czas.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 01-10-2015 o 21:43. Powód: Poprawa literówek
Zombianna jest offline  
Stary 02-10-2015, 09:29   #42
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
- Rozwalisz tym jakąś budę?
- Tak, jutro.
Tym razem Brennan nie polegał na przyjaznych uśmiechach. Miał być zwykłym rozmówcą, nikim specjalnym, twarzą w tłumie, które akurat ma ze sobą coś, czego tłum na oczy nie widział. Jak sprzecznie by to nie brzmiało, nie miał wielkiego wyboru. Nie mógł odpowiedzieć, że poluje na matkę oprycha, a jak wiadomo na wielką kurwę potrzeba równie wielkiej kurwy. Wszelkie groźby i obelgi skończyłyby się kulą we łbie.
- Za miastem jest małe plemię mutków. Duże i groźne, do tego powszczepiały sobie jakieś metalowe dziwactwa. Prawie że maszyny. - delikatne nagięcie rzeczywistości z jego strony. W końcu nie wiadomo czy w ogóle jest jakaś maszyna, czy dalej jest w pobliżu, a o mutantach już w ogóle nikt nic nie mówił. Dzięki czemu tej małej historyjki nikt nie może zweryfikować. - A ta kurwa jest właśnie na maszyny. Pieprzniesz w mutasa, który ma jakiś wszczep i sfajczy go od środka. Cheb płaci za pozbycie się problemu, czyli tak, jutro coś rozwalę. Wejść, wyrżnąć jaskinię, wiochę, inne domy z gówna czy gdzie one mieszkają i wyjść.

- Mutasy za miastem? A to nie lepiej wziąć jakąś maszynówę? - spytał ten pierwszy najwyraźniej biorąc słowa siedzącego właściciela wyrzutni za prawdziwe.

- Jak to sfajczy wszczep? To to leje jakimś ogniem? To jakiś miotacz ognia jest? - spytał ten drugi patrząc niepewnie na leżącą wyrzutnię. David wiedział, że są takie miotacze ognia zbliżone konstrukcyjnie do wyrzutni tyle, że używające pocisków wypełnionych łatwopalną mieszanką. Nie wiedział jednak czy jednemu z nicnych gości chodziło właśnie o coś takiego czy dosłownie dopytywał się o zianie ogniem. Sam też w końcu ekspertem od gadek nie był. Trzeci z nich nadal zerkał to na niego, to na swoich kamratów i nie odzywał się wcale.

- Nie, nie ogniem. Ale jeśli wie się w kogo to wycelować i jak strzelić, to ogień i tak będzie. Ciągniesz za spust i bah - powoli rozłożył ręce jakby tłumaczył, że pewnych rzeczy po prostu się nie uniknie - najpierw go oszałamia. Nie wie co się dzieje. Fala odrzuca go na kilka metrów. Masz czas chwilę podejść żeby patrzeć jak po chwili z celu zaczyna wydobywać się dym i swąd spalenizny. Sekundę później masz swój ogień.

Nawet w połowie nie było to tak spektakularne. Pomijając fakt, że David nigdy nawet nie użył EMP przeciwko żywej osobie. Tym bardziej takiej, która miałaby wszczepy. Domyślał się, że zjarałoby samo ustrojstwo, a faceta zabolało, ale to tyle szkód.
Nie czekał na odpowiedź.

- A maszynówą - David spojrzał na pierwszego z nich. Jego reakcja uspokoiła go, że prawda nie została nagięta zbyt mocno - mutas podłubałby sobie w zębach. To nie byle jełop. Wyobraźcie sobie, że wasz kolega - skinął głową w stronę małomównego - jest o dwa metry wyższy i sto kilo mięśni cięższy. Zamiast ręki ma kawał żelastwa przypominający hegemońską arenę. Myślisz że złożyłbyś go zwykłą serią? Ja bym nawet nie próbował.

- No co ty, jaka fala? Jak w jeziorze? No jak nie pali ogniem to skąd ma się tam wziąć ogień? - spytał niepewnie jego rozmówca który zdawał sie zdezorientowany jego tłumaczeniami. Widać było, że jest na etapie posrednim pomiedzy ciekawością zagadnienia a irytacją na dziwne wyjaśnienia. Ludzie mimo wszystko nie zbyt lubili na ogół jak ktoś tokuje na tematy w których są ignorantami. Albo zazwyczaj próbowali zmienić temat, albo go urwać no albo przechodzili do bardziej bezposrednich argumentów. Na razie jednak facet zdawał się drążyć temat nie mogąc się jeszcze zdecydować na któryś z tych wariantów.

- Bo ja wiem… Widziałem co taka maszynówa robi z samochodem… Jakby Tod był jak mówisz i dostałby serię to chyba też by z nim zrobiło to co z samochodem… - ten drugi odezwał się po chwili milczenia patrząc na wskazanego przez David’a milczka jakby faktycznie próbował sobie wyobrazić to co on mówi. Nie mówił na razie jednak zbyt pewnie jakby temat mutasów był mu zupełnie obcy.

- Kurwa, jebać jakichś mutasów. - mroknął w końcu milczacy dotąd Tod, splunął na podłoge w nieprzychylnym geście i wskazał głową na siedzącego łowcę maszyn. - Słuchaj no kolego, co do rozwalania bryk to ładnie trafiłeś. Takie dwie suki rozjebały nam parę bryk. Łatwo poznać bo bliźniaczki jak… No kurwa bliżnaczki no… Widziałeś je? Znaleźliśmy w pobliżu ich samochód ale rozjebany więc gdzieś muszą tu być w pobliżu… - patrzył nieprzyjemnym wzrokiem na Dave’a i czekał na odpowiedź.

David już miał odpowiadać, gdy w pewnym momencie na schodach pojawił się Gordon. Schodząc na dół po schodach od razu natknął się na moment nieprzyjemnej ciszy gdy reszta gości na dole zauważyła go jak schodzi do nich na dół po schodach. Z karabinem na ramieniu. Czuł się tak samo jak w dzień w kościele gdzie też się wszyscy gapili na niego mimo, że przecież nic nie zrobił. Jeszcze. Widział już, na schodach, że sceneria lokalu się nie zmieniła ale aktorzy owszem. Niewielu zostało z tych co byli tu może z godzinę temu gdy wracał do ich pokoju. Za to pojawili się nowi. Ubrani w skórzane, wyćwiekowane kurtki z łańcuchem czy większym prętem tu czy tam. Każdy miał jakąś widoczną broń choć tak samo jak on nie w łapie. Jeszcze.

Nowi rozproszeni byli w grupkach po dwóczy trzech tu i tam. Dwóch najbliżej schodów gadao z panienkami chyba. Chyba bo wnioskował potym, że przy nich stali ale gdy zobaczyli jak Walker do nich dochodzi umilki obserwując go. Trzech stało mniej więcej na środku sali przy stoliku gdzie wcześniej siedział z Brennanem a ten nadal tam siedział. Chyba przerwał im jakąś rozmowę. Ze dwóch gadało z tymi co wcześniej grali w pokera choć z tamtego towarzystwa już mało kto został też ze dwóch facetów. Największa grupka siedziała przy barze niedaleko jakiegoś bruneta który siedział tam już od wieczora.

David widział jakie wrażenie wywarło na wszystkich przybycie jego partnera. A właściwie pewnie tą broń której nie dało sie ukryć a którą miał na ramieniu. Atmosfera od razu się spięła z powrotem prawie tak samo jak na wejściu tych nowych do knajpy. Choć to choć na chwilę odwróciło uwagę większości zebranych. Widział jak Gordon podszedł do baru.

- Nocne polowanie? A na co? - spytał Walker’a jeden z facetów w skórze wymownie patrząc na broń na jego ramieniu. Broń która o ile ktoś miał choć przeciętne pojęcie o niej rozpoznawał pewnie model wojskowy a nie typowo myśliwski. Reszta stada zamilkła czekając jak zareaguje obcy. *

Gordon poszedł do baru i rzucił do barmana:
- Whiskey… - w tym momencie usłyszał rzucony w jego kierunku tekst o polowaniu, oparł się spokojnie plecami o bar, założył ręce i kiwnął głową w geście zaprzeczenia:
- Jestem żołnierzem… - rzekł z bardzo poważną miną, mając nadzieję że białasom zmięknie rura jak pomyślą że kręci się w pobliżu jakiś oddział jakiejkolwiek armii, dając od razu wejście David’owi żeby mógł się przyczepić do tej ściemy - z bronią się nie rozstaje nigdy, zostało mi po froncie, a wy chłopaki widzę zrobiliście ciekawe wejście, i dobrze… przynajmniej się luźniej zrobiło w knajpie - próbował rozluźnić ton rozmowy Walker - Wpadliście przejazdem czy załatwiacie jakieś interesy? - chciał zagadać ich bardziej. W takiej sytuacji aż dziwnym było że jeszcze nie ma tu szeryfa i jego ludzi. Banda gangerów robiąca burdę w jego tak przecież strasznie spokojnym mieście… to nie mogło nie obić się w błyskawicznym tempie o uszy szeryfa. Należało tylko czekać… i wspomóc lufą jak zajdzie taka potrzeba. Z drugiej strony… to tylko kilka patałachów… zobaczymy zaraz jaką siłą ognia dysponuje szeryf. Gorzej oczywiście jak nikt po niego nie posłał...


Jack podszedł do zamawiającego i nalał mu zamówionego drinka. W tym czasie reszta skorzystała z okazji by trawić słowa przybysza. - Zołnierz taa? Zawsze z bronią taa? No patrz to tak jak my… - ten co zagadał zaśmiał się niezbyt przyjemnie klepiąc się po klamce zatkniętej za pasek.

- Ale kolega pytał na co polujesz. Bo chyba wtedy musiałbyś już iść. No chyba, że już jesteś na terenie łowieckim i masz zwierzynę na oku. - wtrącił się grubas siedzący trochę dalej przy barze będący w centrum tej ich największej grupki. Głowy znowu wzruciły się na Gordona czekając na to co odpowie. Z piętra doszło go jakieś niezbyt gośne skrzypnięcie czy zgrzyt. Wygladało, że chyba ktoś chodził po korytarzu na górze choć na razie nikogo na dole nie było widać nowego. Facet siedzący dotąd przy barze rzucił coś by się nie pozabijali i spokojnie ruszył na górę.

Gordon uśmiechnał się najserdeczniej jak potrafił, choć już dośc mocno go irytowało grono nowoprzybyłych. Chwycił swojego drinka i kiwnął barmanowi w podzięce, po czym rzekł do nowych “przyjaciół”:
- Ładny… - kiwnął głową w stronę klamki rozmówcy - Owszem… żołnierz, owszem… zawsze z bronią… W tej chwili nie poluje… przyszedłem się spokojnie napić, może pograć w karty, jeszcze nie zdecydowałem - kiwnął głową w stronę grających w karty barowiczów - ale ogólnie to… poluje na maszyny i mutanty jesli już musicie wiedzieć… a na polowanie ruszam skoro świt… więc trzeba się nieco znieczulić co nie? - zapytął retorycznie wychylając swojego drinka jednym duszkiem - Niezła…
Gordon zaczął powoli zastanawiać się ile jeszcze będzie mógł tak bezkarnie poprowadzić tę rozmowę. Miał nadzieję że szeryf nadejdzie szybko. Nie chciał wszczynać tu boruty, zresztą zawsze należało przeliczać siły na zamiary… przydałby się ktoś kto ich wspomoże, a nie wiedział ilu ludzi ucieknie, a ilu zostanie jeśli zaczną latać kule. Chciał przede wszystkim udowodnić szeryfowi że naprawdę przyjechał tu pomóc… mimo że może nie zawsze na takiego wyglądał*

- Mój przyjaciel Gordon. - David skinął w stronę Walkera - Rzeczywiście, jutro skoro świt. Plemię mutantów za miastem. Mutasy ze wszczepami.
Brennan patrzył cały czas w oczy swojemu towarzyszowi, marząc o tym, że uda im się osiągnąć telepatyczne porozumienie.

- Twój przyjaciel Gordon mnie wkurza. - wycedził ten siedzący w centrum grupki grubas mówiąc do David’a ale cały czas patrząc na stojącego przy barze Walker’a. - I na pewno jak tak musicie z rana wstać to już chyba czas się dziś wcześniej położyć. - warknął wciąż patrząc na czarnoskórego mężczyznę z karabinem na plecach. - Musicie być przecież wypoczęci jak będziecie żołnierzować z tymi mutasami za miastem. - rzekł co reszta bandy przyjęła chyba jako dowcip bo parsknął któryś śmiechem czy kpiącym spojrzeniem.

- Więc kurwa grzecznie wam mówię… Wypierdalać… - warknął patrząc wyzywająco na Gordona i robiąc gest głową wskazując gdzieś za ścianę. - Co się wsioki gapicie?! To zamknięta impreza dzisiaj, wypierdalać ale już! - ryknął nagle na całe gardło wodząc wściekłym spojrzeniem po reszcie sali. Reszta jego ludzi przyjęła to z okrzykami aplauzu i uznania ruszając po dwóch czy trzech w stronę nielicznych klientów którzy jeszcze zostali na miejscu. Ci od razu w pośpiechu zaczęli opuszczać bar nie mając zamiaru ryzykować awantury bo zdecydowana większość z nich była bez żadnej widocznej broni zaś agresywni goście mieli swoją ciągle na widoku. Szło im gładko póki nie doszli do tych dwóch w rogu którzy poprzednio grali w pokera.

- K-kurwa s-sam wypierdalaj… Z-z nami zazierasz? Z Huronami cfelu? - wydukał z siebie z trudem ten Indianin który najwyraźniej wypił już zdecydowanie za dużo i z trudem utrzymywał pozycję siedzącą podpierając się z wysiłkiem o blat nowoskleconego stolika. Jego kompan widać też za kołnierz nie wylewał choć był chyba w ciut lepszym stanie bo odchylił się na krześle i wymownie poklepał się po klamce zatkniętej za pasek. To zastopowało dwóch co do nich podeszło i spojrzeli pytająco na szefa.

- Huroni? A nie to przepraszam. Z Huronami z Detroit będzie się przyjemność napić i zabawić. Dziś się tu będzie bawić Detroit! A reszta won! - szef uśmiechnął się przymilnie do tamtych dwóch a z tej reszty obecnie na sali zostali tylko Gordon i David.

Brennan rozłożył ręce.
- Nie ma co przeszkadzać innym w zabawie. - wstał, przewiesił EMP przez ramię, a karabin wziął w dłonie. Poszedł w stronę schodów.
Gordon kiwnął głową i rzucił:
- Tak… niech się chłopaki bawią… - rzekł z bardzo zaciętą miną, warknięcie lidera tego pożal się boże stada co by nie mówić zrobiła na nim wrażenie, ale z drugiej strony też by był taki wyszczekany jak by miał ze sobą kilkunastu chłopaków do rozwałki. No nic… Gordon nie lubił przyznawac się do porażki ale w obecnej sytuacji to bez sensu. Może dali by rade roztrzaskać czaszki sześciu albo siedmiu… ale przewaga liczebna robiła swoje. Miał jednak już plan jak się odgryźć chłopakom za brak kultury osobistej.
- Chodźmy odpocząć przed polowaniem… - ruszył w stronę schodów do swojego pokoju.

Kiedy wchodził starał się znaleźć kogoś kto tak usilnie skradał się na piętrze. I od razu zobaczył dwóch gości ukrywających się na górze schodów. Nie dał po sobie jednak nic rozpoznać, kiedy był pewny że jego głowa już nie była widoczna dla gangerów, kiwnął nią do skradaczy w geście uspokojenia. Kiedy wszedł na górę od razu kucnął za nimi i szepnął prawie że na ucho:
- A wy coście za jedni?


UWAGA!!!
Kontynuacja akcji nastąpi w poście Lynx’a.
 
AdiVeB jest offline  
Stary 02-10-2015, 15:38   #43
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Julia rozluźniła się dopiero kiedy tylko Hand oddalił się i zniknął wśród tłumu przyszłych nabywców. Obserwowała jak się odwraca i szybkim krokiem idzie w kierunku sceny, o ile tą tandetę dało się tak nazwać. Syf, malaria...i jak normalny, porządny człowiek miał się wyluzować przed aukcją?
-Może się zbijemy i same kupimy tego lalusia? - zapytała Anny obracając uśmiechniętą paszczę w jej stronę -Sprzedamy gnaty, wiadro prochów i dorzucimy Troya? I co to za ksywa Hand, bo chyba nie ten Hand od Starego, co? - wspominając od dołożeniu do transakcji stojącego za plecami faceta poczuła jak włosy na karku atakuje strumień powietrza, wypuszczony przez niego w zirytowanym sapnięciu.

Swoich odpowiedzi się nie doczekała, bo zaraz doczepiła się para miejscowego elementu rzucając w ich mniemaniu zabawnym tekstem. Blue wysiliła się jak tylko mogła żeby zachować zblazowaną minę chociaż najchętniej zrobiłaby krok w bok i spuściła ochroniarza ze smyczy.
- Mordeczko nie stać cię - zatrzepotała gangerowi rzęsami i z troską dopowiedziała - Twojego pana tak samo i mogę nie być w jego typie.

Obcy obruszyli się wyraźnie. Ten bardziej roześmiany szybko zrobił się poważny.
- Pijesz kurwa do nas?

Tym razem to Julia obruszyła się nieszczerze, robiąc wielce obrażoną i zaskoczoną minę.
- Że co... że niby jestem rasistką? Rasizm to przestępstwo- przyłożyła rękę do serca jakby ta uwaga dotknęła jej do żywego. Zaraz mięśnie twarzy drgnęły a na ustach rozlał się szyderczo milutki uśmieszek - A przestępstwa to domena czarnych. Naprawdę nic nie mam do murzynów, nawet bym sobie jednego kupiła.

-Patrz ją jaka wyszczekana! - prychnął drugi ganger.

-Z kutasem w tych jadowitych usteczkach nie będziesz już taka wygadana. - dodał jego towarzysz

Blondynka rozłożyła bezradnie ręce i westchnęła.
-Najpierw musiałby ci stanąć, leszczu. O ile cię nie wykastrowali do tej pory.

-Julia...- usłyszała cichy syk Rosjanki

-O to się nie martw złociutka - obwieszony złotem jak choinka, czarny frajer nawijał dalej - Tatuś się tobą zajmie tak, że nie będziesz miała siły chodzić i szczekać, suczko.

- A co, domontujesz sobie kij od szczotki, jebany eunuchu?

-Julia! - Anna nie ograniczyła się tym razem do mówienia, ale złapała ją za ramię.

Stojący z tyłu Troy powiedział tylko jedno suche zdanie.
-Ochrona idzie, zaraz nas wyjebią wszystkich.

Rzeczywiście w kierunku piątki dyskutujących ludzi mieszanych narodowości zbliżali się poznani na korytarzu smutni panowie, w tym ten który przeszukiwał Julię przy wejściu i kazał jej odłożyć broń.

-Nie widzę naszej współpracy - bogatszy ganger uniósł dumnie głowę i odwrócił się żeby odejść w swoją stronę jako że ze sceny zaczęły dobiegać pierwsze zapowiedzi rozpoczęcia spektaklu.

-Też czarno to widzę- Blue pożegnała się ze szczerym uśmiechem.

Ochrona widząc że awantura sama rozeszła się po kościach zmienili kierunek marszu, zwolnili też wyraźnie. Reszta aukcji przebiegła juz bez ekscesów. Blue oglądała korowód niewolników, co jakiś czas komentując żywo co zabawniejsze okazy, lub wyrażając podziw. Jak w przypadku Angel. Mutantka była niesamowita, ale pierońsko droga, a blondynka nie upadła na głowę żeby dorzucać się Annie do interesu. Nie miała też z czego za bardzo. Przy sobie miała tylko parę drobiazgów. Rosjanka nabyła Max, a dziewczyna o niezwykłych właściwościach po długich gorących targach wylądowała u czarnoskórego gangera z którym Julia wymieniła garść uprzejmych uwag przed aukcją za 600 papierów.
Czekanie na finalizację transakcji, dokonanie wpłaty i przekazanie zakupionej tancerki para z Vegas spędziła przy stole z poczęstunkami. Wódka za darmo to wódka za darmo - zawsze smakowała i tylko idiota nie skorzystałby z okazji darmowego zwilżenia gardła. Rosjanka kręciła się na podium, ściskała ręce Xaviera i nawijała do nowej pracownicy z przyjaznym jak na nią wyrazem twarzy.

- Zbierajmy się prosto do Grzesznika, chcę się umyć wyspać i przygotować na jutro - pierwsza odezwała się Faust.

-Wychodzisz gdzieś?- Machado nagle się zainteresował czym więcej niż ich wspólnym obiektem obserwacji.

-A idę się poślinić na mecz. Sand Runnersi przeciwko Hurronom.

-Idę z tobą.

-Jedziesz - sprecyzowała - Ktoś musi mnie podwieźć na tą ich strzelnicę.

-Sama tam nie wejdziesz, po moim trupie.- Machado warknął tuż nad jej uchem - Tam nie będzie ochrony do rozganiania awanturników. Zajebią cię jak zaczniesz odwalać a zawsze odwalasz jak się najebiesz za bardzo... albo za mało.

-No to wypierdalaj w podskokach i zdechnij gdzieś pod płotem! - Julia odwarknęła nawet się nie odwracając -Sorry Romeo, ale mam tylko jeden bilet. I idę do klienta, nie rekreacyjnie. Wyluzuj, dobra? Jak wrócimy wpadnij do mnie, wszystko ci wyjaśnię... i nie trzęś się nade mną jak nad gównem. Praca rzecz święta. Od święta potrafię być poważna, przecież wiesz. Muszę wyglądać i czuć się jutro jak kurew za milion gambli a to nie będzie proste jak się nie wyśpię. Wory pod oczami zamaskuję, ale złego humoru już nie.

Rosjanka wyrosła nagle tuż za ich plecami, prowadząc ze sobą nową zdobycz. Max uśmiechała się nerwowo, ciągle strzelając oczami na boki. Jej nowa właścicielka wydawała się tym nie przejmować.
- Jak chcesz się odstawić porządnie to któraś z dziewczyn rano pomoże ci się ogarnąć - chcąc załagodzić konflikt złapała pod jedno ramię Troya, pod drugie Julię.

Facet mimowolnie skrzywił jeden usta posyłając prawy ich kącik ku górze. Splunął w kąt i wzruszył ramionami już spokojnie.
-I weźmiesz spluwę.- dorzucił swój warunek.

-No jasne że wezmę! Co to za porządny przedsiębiorca bez broni? - Julia machnęła ręką, szczerząc do niego - I to w mieście gangerów...
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 02-10-2015, 22:28   #44
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Kończył właśnie składanie karabinu snajperskiego. Z satysfakcją oceniał, że wykonał dobrą robotę, mechanizmy działały bez zarzutu, nie wykrył podejrzanych zgrzytów czy charakterystycznych tarć. Mechanizmy chodziły jak w zegarku. Odłożył wyczyszony karabin do futerału, kiedy usłyszał silniki samochodowe. Dwa. Tak ocenił kiedy hałas się zbliżał i nie mylił się. “Nocni goście” - pomyślał, stając przy oknie. Niestety dechy były przybite zbyt blisko siebie, co miało tę zaletę, że chroniło przed zimnem, ale utrudniało wyjrzenie na zewnątrz. Kilka trzaśnięć drzwiami od samochodów i towarzystwo, które oceniał na więcej niż pięć osób weszło do knajpy. Szacował, bo pewności mógł nie mieć, ale liczba poniżej pięciu, zmieściła by się pewnie w jednym pojeździe. Paliwo nie było tanie przecież.

Podniesione głosy, okrzyki, słyszał chyba też rechotanie i śmiechy. Doszedł do wniosku, że lepiej być przygotowanym do drogi. Plecak i tak miał jeszcze nie rozpakowany, nie licząc ciuchów, które zostawił do prania. Położył go niedaleko łóżka, podobnie jak futerał z karabinem. Granatnik i karabinek postanowił trzymać blisko siebie, snajperka w takich ciasnych pomieszczeniach nie była efektywna. “Kurwa” - zaklął w myślach, kiedy usiadł na łóżku i oparł się plecami o ścianę. Chciał się położyć, ale wolał poczekać kwadrans, lub dwa, póki sprawa z nowymi gośćmi lokalu się nie wyjaśni. Naciągnął mocniej klamry butów, które poluzował wcześniej zdejmując obuwie. Siedział i nasłuchiwał odgłosów z dołu, kiedy naszła go myśl, by sprawdzić jak mocno zamontowane są deski w oknach Łosia. Deski w oknie były różnej grubości i gramatury.

Część z nich to była zwykłą dykta, a część to resztki jakichś mebli. Używając noża z szerokim ostrzem jak prowizorycznego łomu, wbijał go w szczelinę między ścianą Łosia a deska i ostrożnie, dawkując nacisk, podważał. Nie wyrywał ich do końca, starając się, by choć trochę się trzymały. W każdej chwili mógł kopniakiem je wyrwać do końca. Miał nadzieję jednak, że nie będzie mu to potrzebne. Wyciągnął do końca tylko jedną deskę, a raczej listwę, tak by móc, okiem uzbrojonym w noktowizję obejrzeć teren przed barem. Jednocześnie podczas tych czynności, nasłuchując odgłosów z dołu.


Materiał którym wypełniono okno, wyglądał na zebrany w pośpiechu z pobojowiska czy ulicy i nie sprawiał wrażenia jakoś specjalnie mocnego. Przynajmniej jeśli by wykorzystać do niego pełnie sił i środkó jakiegokolwiek dorosłego człowieka uzbrojonego choćby w najprostsze narzędzia. Jednak gdy sprawę chciało się załatwić dyskretnie i to jeszcze w jakimś sensownym czasie sprawa się znacznie komplikowała. Nóż którym normalnie po jednym uderzeniu możnaby pewnie przebić na wylot co słabsze elementy konstrukcji okazywał się irytująco powolny w podważaniu zaś wydłubywane elementy, metalu, drewna czy plastiku w ciszy pokoju i przytłumionych odgłosów zza ściany i z dołu zdawały się brzmieć niebezpiecznie głośno. Szarpało to nerwy przynajmniej większości przeciętniaków. Ale dla weterana z Frontu stanowiło jedynie interesujący trening odporności psychicznej. W końcu nastąpiło coś co musiało nastąpić czyli materiał poddał się zespolonym wysiłkom stali i cierpliwości i pojawił się otwór wystarczająco duży by można było wyjrzeć na zewnątrz.

W pierwszej kolejności w zielonkawej poświacie nocy zauważył budynek na przeciwko po drugiej stronie ulicy. Paliło się tam światło w jednym czy dwóch oknach, sądząc z natężenie powszechne w tej osadzie świece i lampy. Nie zauważył tam żadnego ruchu ani innych sensacji. Na ulicy dostrzegł w pewnej odległości parę ludzkich sylwetek. Pojedynczo i w parach. Łączyło ich to, że miały chyba puste ręce i plecy oraz oddalały się spiesznym raczej krokiem. Na słuch teraz słyszał z dołu nieco wyraźniej choć nadal nic konkretnego. Co się działo w pobliżu samego “Łosia” tego nie widział bo zasłaniał mu ten daszek nad wejściem i napis reklamowy nad nim. Najbliżej co widział pod kątem to wjazd prowadzący na zaplecze i podwórze lokalu i ten był pusty. Jeśli pojazdy były zaparkowane tuż przed knajpą a sądząc na słuch tak mogło być z tego co słyszał wcześniej to z okna nie mógł ich teraz zobaczyć.

Nie zobaczywszy nic ciekawego, wrócił na łóżko. Oparł głowę o ścianę, siadając w poprzek łóżka. Postanowił jeszcze trochę poczekać, aż sytuacja na dole jakoś się wyjaśni. Pogrążył się w rozmyślaniach.

Siedząc w ciemnym pokoju na łóżku usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi gdzieś z głębi korytarza na piętrze. A potem odgłos kroków i trzeszczące schody. Ktoś najwyraźniej opuścił pokój i zszedł na dół. Na dole zrobiło się wyraźnie ciszej i charakterystyczne barowe odgłosy wytłumione przez trzewia budynku dotąd wciąż słyszalne nagle ucichły.

“Ktoś schodził na dół” - pomyślał. “Pewnie jeden z gości Jacka” - dedukował. Powoli miał dość czekania. Chwycił karabinek, poprawił buty i włożył do kieszonki przy pasie zapasowy magazynek do “czterystaszesnastki”. Cicho otwarł drzwi i wyjżął na korytarz.

Wyjrzał na korytarz i nikogo nie zauważył. Cicho zamknął za sobą drzwi i ostrożnie ruszył w kierunku zejścia na dół, uważnie stawiając kroki, by deski nie skrzypiały nieznośnie. Na dole było sporo ludzi, ale Lynx znał konstrukcję Łosia, a drewno na podłodze w wielu miejscach było zdrowo powyprężane. Stanął tak, by z dołu nie dało się go zauważyć. Nie chciał schodzić na dół, a tak miał przynajmniej rozeznanie sytuacji i mógł podsłuchać o czym gadają na dole.

Gdy otworzył drzwi od własnego pokoju ujrzał pusty korytarz. Ten kto opuścił pokój musiał już zejść na dół a poza nim na razie panował na piętrze bezruch. Choć z pokojów dobiegały różne odgłosy świadczące, że choć część z nich ma swoich lokatorów. Lynx poruszał się w mroku z gracją czarnej pantery a znajomość terenu również była jego atutem. Gdy doszedł do szczytu schodów spojrzał w jaśniejszą plamę widniejącą w dole z oświetlonego płomieniami świec i lamp pomieszczenia i niewiele więcej. Ze szczytu schodów widać było to co jest tuż pod nimi a do tego były przy bocznej ścianie budynku więc zdecydowana większość sali nie była widoczna. Z dołu teraz dobiegał go odgłos jakichś rozmów. Jak na barowe standardy całkiem nietypowych bo wyglądało jakby rozmawiało zaledwie dwóch czy trzech facetów z czego chyba nie rozpoznawał głosu żadnego z nich.

Usłyszał charakterystyczne skrzypienie schodów. “Ktoś szedł na górę” - po chwili ujrzał u dołu schodów Szutera. Poczekał aż ten wejdzie na górę i cofnął się w głąb korytarza. Ściszył głos i zapytał go: - Co to za zgraja tam na dole? Będą kłopoty?
- Będą - odpowiedział mężczyzna spokojnie patrząc w dół na salę. - Jack posłał po szeryfa, a ten wygląda na kogoś, kto potrafi zrobić porządek. -
Przez chwilę mężczyzna wyglądał, jakby chciał coś dodać, ale ostatecznie wzruszył jedynie ramionami
- Ja się w to nie mieszam, dopóki mnie nie sprawa nie dotyczy.

- Co do szeryfa, to też tak myślę, nic dobrego z tego nie będzie. Obawiam się, że już się w to wmieszaliśmy. Jeśli dojdzie do rozróby, to będą uciekać właśnie tutaj, zapleczem mogą nie dać rady, a wyjście na zewnątrz pewnie obstawi szeryf. Będą spierdalać na piętro, prosto na nas - pokręcił głową.
- Mam za drogie pestki na tych śmieci, ale skoczę tylko po coś inn… -

Rozmowę obu mężczyzn przerwały wrzaski dochodzące z dołu. Szuter rozpoznawał głos tego grubego. Darł się każąc wszystkim wypierdalać i że jest zamknięta impreza i coś o rządach Detroit tej nocy. Sądząc po nieco przytłumionych szuraniach, stukaniach i pospiesznym i częstym odgłosie trzaskania drzwi zewnętrznych chyba musiało podziałać i lokal pustoszał w błyskawicznym tempie.

Lynx i Szuter prawie jednocześnie odwrócili głowy, kiedy po schodach wszedł na górę murzyn i białas objuczeni bronią. Widział ich już wcześniej na dole, byli gośćmi Jacka. Opuścił karabinek i skinął głową w pokojowym geście.

Kiedy wchodził starał się znaleźć kogoś kto tak usilnie skradał się na piętrze. I od razu zobaczył dwóch gości ukrywających się na górze schodów. Nie dał po sobie jednak nic rozpoznać, kiedy był pewny że jego głowa już nie była widoczna dla gangerów, kiwnął nią do skradaczy w geście uspokojenia. Kiedy wszedł na górę od razu kucnął za nimi i szepnął prawie że na ucho: - A wy coście za jedni?

- Zaniepokojeni obywatele, jeśli to Cię uspokoi - odpowiedział mu równie konspiracyjnym szeptem. - Ilu ich jest? i Jaki jest ich status uzbrojenia? - kiwnął głową na Szutera: - Kolega mówił, że barman posłał po szeryfa - będzie gnój.

Gordon kiwnął głową, rzeczowe jasne pytania o znaczeniu ciężko taktycznym, nareszcie ktoś kto się zna na fachu, nie mniej jednak na razie nic nie wiedział o nowych kumplach z ich nowego wspólnego klubu “kucania”:
- Niekoniecznie… ale dobre i to… - pomyślał chwilę - dużo… za dużo… z Huronami jakiś tuzin ludzi… rozstawienie też nie jest sprzyjające… są zbyt rozproszeni… jedyny plus to kiepska broń… nie widziałem żadnego ciężkiego sprzętu, broń krótka, może jakieś peemy sprytne… O szeryfie nic nie wiem… jak zszedłem od razu się przypierdolili… ale powinien się zjawić, podobno nie lubi burd w swoim mieście… jak na ironię trochę tych burd tu się chyba odbywa… trzeba mu pomóc, obawiam się że szeryf może nie mieć zbyt dużej siły przebicia u nowych gości…

Szuter na razie się nie odzywał, ale Lynx postanowił mówić tylko za siebie: - Już mówiłem, że jeśli szeryf tu wpadnie, to jeśli dojdzie do walki, to skubańce i tak zwalą się nam na karki tutaj - wskazał na schody - bo wątpię by inna droga ucieczki przyjdzie im do głowy. Poczekałbym na wizytę szeryfa, jeśli dojdzie do strzelaniny to mamy dwa wyjścia. Będziemy tu siedzieć cicho aż ktoś pod lufę się nawinie, albo obstawimy schody i ubezpieczając się wzajemnie w parach, wspomożemy szeryfa? - na szybko naszkicował plan. - Pytanie czy macie na to ochotę i chęci. Ja jestem stąd - zadziwiająco łatwo mu to przeszło przez gardło - i w moim interesie leży by był tu spokój. Wy macie wybór, wasze pestki i zdrowie to wasza sprawa. - Lynx czekał na reakcję pozostałych.
- Panowie pozwolą, zaraz wracam - wtrącił się Szuter cofając do swojego pokoju. Po drodze zabezpieczył P90.
Gordon słuchał najpierw dobrego planu, później ckliwej przemowy i rzekł:
- Wspomóżmy szeryfa… nie będziemy czekać aż ktoś się nawinie pod lufę, z taką siłą ognia nasze wsparcie będzie dość kluczowe dla tej walki… - zastanowił się chwilę jakby nasłuchując - a co do narażania zdrowia… - zdjął karabin z ramienia - nie raz nie dwa narażałem je w kompletnie nie swoim interesie… wolę zyskać wdzięczność szeryfa niż patrzeć jak banda obszczymurów dewastuje tę mieścinę... także pomogę, zresztą trzeba mniej kul na człowieka niż na maszynę… kilka mogę poświęcić, chyba że wolisz żebym skoczył po granatnik? - spojrzał pytająco na Lynx’a, choć widac było że zaczynał się dobrze bawić w tym mieście, tylko ta nazwa go irytowała...
Lynx parsknął cicho, na wspomnienie granatnika: - Jack by się pewnie nie ucieszył, a na jutrzejszą noc, musielibyśmy poszukać innej miejscówki, chyba, że masz granaty hukowe?
Gordon uśmiechnął się i rzucił:
- Taaa… nawet bardzo by się ucieszył… wiesz, nie byłem przygotowany na rozwałkę z gangerami, na przyszłość zrobię kilka sztuk tak na wszelki wypadek… póki co musimy się obejść… ale - Walker zatrzymał na chwilę myśl - jak ktoś z was lubi skakać z pierwszego piętra to może się stąd wykraść i dać znać szeryfowi że ma wsparcie jakby co… żeby wiedział że siły w razie walki są dość wyrównane… czy się domyśli?
- Tego nie wiem, wiem natomiast, że to nadęty buc i jak zaczniemy coś sami, to zwali to na nas, że zaczęliśmy. Poczekajmy co się będzie działo i wtedy wkroczymy - skomentował krótko Lynx.
- Racja, z tym bucem się zgodzę… w porządku, zaczekajmy. Jestem Gordon, a to mój wspólnik David… żebyście wiedzieli w razie czego co napisać na naszych nagrobkach - uśmiechnął się.
- Lynx - przedstawił się - oby nagrobki nie były potrzebne.
Na to już Gordon nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w geście zgody.
- Szuter - przedstawił się mężczyzna w dziwnym pancerzu, który pojawił się w korytarzu. W jednym ręku trzymał odbezpieczony karabinek Bushmaster I5, w lewym naładowany granatnik VOG-40: - Mam nadzieję, że będzie to warte zużytych pestek - westchnął.
- Mam ochotę się dziś wyspać, więc lepiej, żeby te szczury nie hałasowały - powiedział, ale nie ruszył się na dół. Kucnął przy schodach nasłuchując co dzieje się na dole.
Gordon spojrzał na narwańca i rzucił:
- Uspokój się z tym granatnikiem. Pamiętaj że jak dojdzie do strzelaniny to w ogniu rażenia będzie nie tylko przeciwnik ale też nasi… nieważne co tam masz załadowane w tym granatniku. Taka sytuacja zbyt łatwo może wymknąć się spod kontroli.
Szuter spojrzał na mężczyznę z mieszaniną politowania i zwątpienia
- To jest granat hukowy żołnierzu. Nie zamierzam nic rozpierdalać.

- Domyśliłem się… założyłem od razu że nie jesteś idiotą i nie chcesz ładować odłamkowym w tłum ludzi… dlatego powiedziałem że nieważne co tam masz załadowane… nie powinniśmy wchodzić z takim hukiem… uwierz mi też jestem fanem mocniejszego kalibru, najchętniej wysadziłbym tę knajpę w powietrze… ale bez wiedzy szeryfa o tym co planujemy może się zrobić zbyt gorąco… i oszczędź tego pokazowego wzroku… nie wiem czemu ma to służyć...

- Czy widzisz, żebym zbiegał na dół? - spytał retorycznie przez zaciśnięte zęby, jednocześnie powstrzymując chęć wybebeszenia murzyna na schodach.

Lynx pokiwał głową zażenowany: - Gordon zluzuj, zobaczymy jak rozwinie się sytuacja. Póki co siedzimy cicho i czekamy na rozwój wydarzeń, jak będziecie tyle gadać to się i bez tego zlecą - dając przykład, odbezpieczył broń i stanął za Szuterem, klepiąc go w ramię - informując, że będzie jego skrzydłowym.

- Tak jest kapitanie… - rzucił z przekąsem. Wstał i oparł się o ścianę, sprawdzając swoją broń. Lynx wydawał się być opanowanym gościem co znał front… za to jego kumpel Rambo… z tym karabinkiem w łapie i pożal się boże granatniczkiem wyglądał jak żywcem wyjęty z “Pierwszej krwi”, później poszuka mu jakiejś opaski na czoło. Uśmiechnął się pod nosem i spokojnie czekał na rozwój sytuacji. Po chwili mu się przypomniało. Kamizelka… był już tak przyzwyczajony do noszenia i jej uciążliwości że zapomniał zupełnie że nie ma jej na sobie. Cichym krokiem powędrował do swojego pokoju, otworzył drzwi tak cicho jak tylko dał radę. Ubrał w pośpiechu swoją kamizelkę, wziął tę Davida i wrócił do “oddziału”. Zajął pozycję za Lynx’em i kiwnął głowa do David’a żeby też był w gotowości.

- Panowie - wyszeptał David, zakładając kevlar. EMP leżało nieco dalej, bliżej drzwi do ich pokoju. - Na spokojnie wszystko. Knajpa, sądząc po kulach, radziła sobie z gorszymi rzeczami.

Cały czas spoglądał w stronę schodów. Mieli z Gordonem dużo szczęścia. Przez chwilę myślał czy mieliby jakieś szanse w starciu. Niewielkie, ale może dałoby radę przeżyć. Prawdopodobnie nie. A gdy doszło jeszcze dwóch indiańców, to nawet iluzoryczna szansa straciła rację bytu.

Zerknął w stronę Szutera. Granatnik. Jak na dziurę, to Cheb robiło się zadziwiająco dobrze wyposażone. Skinął w jego stronę, wskazał palcem na VOG-40 i uśmiechnął się. Kciuk do góry.

Stojąc w mroku niezbyt długiego korytarza przy zejściu do schodów mieli okazje nieco zapoznać się ze sobą nawzajem jak i pośrednio z sytuacją na dole. Wyglądało, że po pozbyciu się ostatnich nie swoich gości w tej zamkniętej imprezie zabawa zaczęła się na dobre. Dochodziły ich jakieś śmiechy, okrzyki, szuranie przesuwanymi meblami i towarzystwo na dole zdawało się kompletnie nie interesować co się dzieje poza główną salą.

Nagle jednak podejrzanie nagle wszystko ucichło prawie jak ucięte nożem. Zaś z dołu doszedł ich wyraźny głos jakiegoś faceta. Nie słyszeli co mówił ale słyszeli, że mówił spiętym, poważnym głosem. Odpowiadał mu zaś ten grubas o ile nie było tam kogoś jeszcze o podobnym głosie. Odpowiedziom grubego towarzyszyło często podśmiechujki jego bandy. Ten z którym gadał wciąż jednak nie dał się sprowokować i nadal mówił tym samym tonem. Dopiero końcówkę odpowiedzi grubego słyszeli całkiem wyraźnie bo się prawie wydarł mówiąc, że mu się tu podoba i nigdzie się nie wybiera.

Sytuacja komplikowała się jednak dalej. Stojąc na korytarzu usłyszeli, że ktoś z zamkniętego dotąd pokoju podchodzi i chyba kieruje się prosto do drzwi. Pokoje nie były zbyt duże więc mieli mgnienie oka jeśli ktoś faktycznie otworzyłby te drzwi. A wówczas nie było szans by ich nie zauważył stojących o krok czy dwa od drzwi.

Gordon kiwnął tylo głową do Brennan’a żeby sprawdził co to za dźwięki i czy ktoś się zbliża, był on w najlepszej pozycji do tego gdyż wszyscy inni juz stali gotowi do walki. Na samym przedzie Szuter i Lynx, bezpośrednio za Lynx’em stał Gordon, za nimi stał David. Odbezpieczył karabin i był gotowy do akcji.
- Są ludzie szeryfa - szepnął Szuter - Lepiej wejść teraz, zanim ich wybiją.
Po krótkiej wymianie szeptów, mężczyzna wstał przerzucił granatnik przez ramię i ruszył w dół schodów. Starał się poruszać cicho, by nadal mieć element zaskoczenia po swojej stronie.

Gdy był w połowie drogi w dół głośno przeładował karabin.
- Ręce z bioder panowie i słuchać miejscowej władzy! - powiedział głośno celując w grubasa. Nie oglądał się za siebie, liczył że pozostali pójdą za nim. Zszedł niżej ostrożnie stawiając kroki.

Tuż za Szuterem schodził Lynx. Stanął trochę wyżej na schodach, wychylając się z karabinem gotowym do strzału: - Tylko spokojnie a nikomu nie stanie się krzywda. Muszka i szczerbinka skróconej wersji czterystaszesnastki zbiegły się na splocie słonecznym jednego z gangerów. Przyjemny ucisk kolby na ramieniu przypomniał komandosowi do czego został stworzony. Za plecami słyszał kroki pozostałej dwójki.

Szuter już był na dole, Lynx podążał zaraz za nim, dwójka łowców maszyn z naszykowaną bronią szykowała się podążyć w ich ślady gdy drzwi od pokoju skrzypnęły, zgrzytnęły i otwarły się. A dokładniej otworzył je jakiś młody facet w samym podkoszulku. Ze środka pokoju dobiegał półmrok jaki mogła dawać pojedyncza lampa czy świeca będąca standardowym najwyraźniej wyposażeniem pokoi.

- O kurwa! - krzyknął zaskoczony koleś widząc w pełni uzbrojonych obcych facetów na korytarzu szykujących się do nie wiadomo czego. Za jego plecami prześwitywał fragment pokoju z łóżkiem a na nim widać było siedzącą blondynkę, chyba tę samą co wcześniej widzieli grającą w karty. Przez szczelinę drzwi widziała to samo co facet w przejściu i wyglądała na równie zaskoczoną.

Tymczasem na dole sprawy przybrały dużo żywszy obrót. Pojawienie się na sali głównej dwójki uzbrojonych facetów z wycelowaną bronią kompletnie odmieniło równowagę sił w tej nerwowej chwili. Gdy para przypadkowych znajomych, którzy spotkali się pierwszy parę godzin wcześniej przy błotnistym leju jaki pozostał po jak większym dystrybutorze uzbrojenia w okolicy zbiegała po schodach Szuter czuł, że ryzyko jest całkiem spore. Zwłaszcza gdy na dole zauważył chyba wszystkich tych gangeros co widział nie tak dawno. Przewaga liczebna nadal była zdecydowanie po ich stronie nawet z tą dwójką stojącą przy drzwiach. To zdecydowanie dawało do myślenia.

Lynx zbiegając ze swoją bronią był pewny swoich możliwości. Swoje robiło też doświadczenie frontowe gdzie wielokrotnie mierzył się nie tylko z tym co czekało ich na dole. Widząc na dole co zastali nie odczuwał niczego specjalnego poza tym co zazwyczaj gdy pakował się w prawdopodobną walkę.

Pierwszy odezwał się Szuter a siłę jego argumentów wzmacniała wycelowana w gangerów lufa i partner za plecami. Spaślak przy barze wydawał się zaskoczony nagłym obrotem spraw tak samo jak i reszta jego ludzi. Ci spojrzeli na niego pytająco czekając co powie. Dłonie był już prawie na kolbach i kaburach i tak zamarły gdy na dół zbiegła dwójka powracających gości. Mimo to gangerzy nie mieli jej jeszcze w łapach zaś nie trzeba było mieć wielkiego obycia z bronią by domyśleć się, że ruch palca na cynglu jest kurewesko szybszy, niż jakkolwiek szybkie dobywanie broni. To skłaniało do przemyślenia sprawy nawet przy takiej przewadze liczebnej.

- Ależ naturalnie! - grubas nagle roześmiał się sztucznie podnosząc ręce do góry. Reszta bandy nadal patrzyła na niego niepewnie i podejrzliwie wodząc wzrokiem od niego to na pozostałe pary obcych. - No już chłopcy przecież nie przyjechaliśmy tu sprawiać kłopotów miejscowej władzy prawda? Na pewno się jakoś dogadamy z tymi panami - szczerzył się bezczelnie dalej ale jego chłopcy jak ich nazywał faktycznie odstąpili dłońmi od broni i trzymali je z dala od niej.

- Chodź tu. Powoli i bez głupich numerów - warknął ten młody z gwiazdą szeryfa na klapie którego teraz Lynx rozpoznał jako Saxton’a. Spaślak ociągając się ale jednak wstał i wciąż z rękami na górze podszedł do zastępcy szeryfa. Ten kazał mu się odwrócić, klęknąć a następnie dobył kajdanki i skuł go z trzaskiem który chyba rozszedł się po całej sali głównej w ciszy w jakiej się to wszystko odbywało.

Lynx nie spuszczał celownika z gangera, którego wziął na cel jako pierwszego. Odezwał się widząc jak zastępca skowa lidera gangu:- Saxton, co z reszta? Niech zostawią swoje zabaweczki i zjeżdżają, bo zamkniesz tego cwela, a Ci będą robić gnój.

Saxton szarpnął grubasem zmuszając go do powstania na nogi. Trzymając go cały czas za ramię spojrzał po wciąż nieco chyba oszołomionej przebiegiem wydarzeń bandzie ale jednak nadal przeważającej liczebnie i uzbrojonej.

- Słyszeliście swojego szefa? Macie nie robić problemów! Wszyscy ręce na bar i nie ruszać się! - wrzasnął do zbieraniny zastępca szeryfa. Ci popatrzyli na siebie nawzajem, potem na skutego szefa i w końcu wyraźnie niechętnie zrobili co im kazał.

- Lynx, zabierz im broń. Ty tam, weź ich z boku trzymaj na muszce - powiedział kolejno do snajpera i Szutera którego najwyraźniej nie znał. Szuter ze swojego miejsca miał widok na cały rząd ustawionych przy barze rozrabiaków, którzy nagle zrobili cię całkiem cisi i spokojni.

Lynx nie opuszczał broni, zszedł na dół: - Podchodzić pojedynczo, z rekami w gorze! - warknął. Szuter wiedział co ma robić, uważnie śledził kolejnych gangerów podchodzących do ściany obok schodów. Lynx zabierał broń palna, biała i amunicję, a potem odsyłał ich w stronę baru, gdzie znowu mieli stać z rekami na barze.

Rozrabiaki kolejno robili co im się mówiło. Stos żelastwa przy nogach Lynx’a stopniowo rósł. Gdy stuknęły ostatnie sztuki broni a ostatni facet w skórze wrócił na swoje miejsce sprawa zdawała się być przesądzona. Tyle, że Brian miał tylko dwie pary kajdanek. Po skuciu szefa została mu tylko jedna więc skuł nią jednego z tamtych.

- Jack, zajmij się tym złomem - Paxton rzucił krótko do barmana i właściciela postrzelanej knajpy. - Dobra, teraz panowie prosiłbym was o pomoc w dostarczeniu naszych gości na nasz posterunek - zwrócił się do czwórki gości. W międzyczasie zrobił się komplet bo Gordon i Dave dotarli już po załatwieniu sprawy z tamtym facetem na górze. Razem z dwójką szeryfowców zrobiło się ich całkiem sporo w porównaniu do rozbrojonych gangerów.

Lynx skinął głową Paxtonowi: - Mam na gorze line, zwiążemy ich w szeregu i jakoś na posterunek zajda. Co z furami? Mają tu zostać?

- To idź. Reszta tego ich szpeju zostaje tutaj. Jack to przechowa. Niech szef zdecyduje co dalej. Na razie dostarczmy ich na komisariat - zastępca szeryfa był nadal nieco czujny i spięty ale najwyraźniej odczuwał ulgę. Strzelaniny udało się uniknąć o włos i sytuacja zdawała się opanowana ale nadal trzeba było ją dokończyć doprowadzając tę zbieraninę na komisariat. Daleko nie było nawet z buta.

Lynx pobiegł na górę, zabierając linę i zamykając drzwi z powrotem na klucz. Po chwili z pomocą Gordona wiązał gangerów jednego za drugim długą liną. W czwórkę powinni zapanować nad jeńcami. Swoją drogą snajper był ciekaw co też zrobi z nimi Dalton. Zamknie ich to będzie musiał ich żywić. Zabierze im fanty i wypuści ich wolno, to mógł się założyć, że wrócą podobnie jak Runnersi, ale to był problem na juto. Teraz musiał ich wespół z resztą zaprowadzić na komisariat. A miał odpocząć...
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 02-10-2015 o 23:05.
merill jest offline  
Stary 03-10-2015, 09:53   #45
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Tina odetchnęła z ulgą, gdy mężczyźni się wynieśli. Przez chwilę przytulała się do ściany, gratulując jej, szafkom i innym śmieciom wokoło, dobrej roboty, następnie wyszła z ukrycia wyciągając plecak z pogdakującą kokoszką. Chwiejnym krokiem, jakby pijana ze szczęścia, wypadła z kanciapy wprost w czarne czeluści magazynu. Ktoś tu był, nie był? A w dupie z nim!
- Whitney, ej pst?! - pohukiwała radośnie, gramoląc się w kierunku, który wydawał jej się tym odpowiednim - Żyjesz? - zaśmiała się nerwowo - Au! Kurwa, śmieciu jeden. - potknęła się o coś, instynktownie zaczęła kopać owy wystający rupieć, jakby ten znieważył nie tylko ją ale i całą jej rodzinę.
Rangerka poczuła energiczne stukanie w plecy. Hilda, korzystała z okazji i bezczelnie napierniczała ją dziobem, jakby w nadziei, że w końcu dokopie się do jej serca. Przeklęty ślepowron… gdyby nie była cennym zakładnikiem, już dawno by wylądowała w garze z gorącą wodą.

Whitney długo nasłuchiwała w kompletnej ciszy jakichkolwiek dźwięków. Nie ośmieliła się wyjść z kryjówki. A co jeśli to była pułapka? Co jeśli ktoś tu został i zaraz jak tylko wychyni łeb spod sterty śmieci to jej go urżną przy samym tyłku? O nie, nie, nie, nie! Ona nie miała zamiaru dawać się zabić w tak kretyński sposób, szczególnie po tym co już przeszła z tym całym chowaniem się. Nikt jej nie powiedział, że te całe zabawy w chowanego to takie przygotowanie do życia! Może wtedy bardziej przykładałaby się do lekcji.
No cóż, pies i tak już pogrzebany. Prawdopodobnie leżałaby pod paletami do końca świata i jednego dnia po nim, ale usłyszała ciche nawoływanie siostry. Zbystrzała od razu, ale i tak dalej zakitrana siedziała w swojej kryjóweczce. Może kazali jej ją wołać?! Chwila.. skoro kazali jej wołać to znaczy, że ją znaleźli.. Jeśli ją znaleźli to oznacza, że Tina potrzebuje pomocy!
Od razu w jej myśleniu i postawie wszystko się poprzestawiało. Whitney bez zwłoki wylazła ze swojej dziurki i zerwawszy się na równe nogi wyciągneła zza paska swój pistolet i rozejrzała się gorączkowo po magazynie.
-Puszczać ją wy głupie psy! - rykneła wywijając spluwą jak mieczem.

Bliźniaczka z dziobiącym utrapieniem na plecach, zatrzymała się w połopie kopnięcia. Słyszała Whitney… ale siostra była o wiele dalej niż tam, gdzie ją zostawiła. Co do cholery? Gdzie ta szara dziumdzia polazła? I do kogo gada? Jakie psy? Kogo mają puścić? Zgarbiszy się niczym wydra po sterydach, pokicała między rupieciami w kierunku centrum dźwięku.
- Whit? - zagaiła nie pewnie czając się za paletami. Gówno widziała, co ją niemiłosiernie irytowało ale nic nie mogła na to poradzić. - Whit gdzie ty kurwa polazłaś?

Zgłupiała nie widząc nic ani nie słysząc żadnej reakcji. Więc co? Może jednak jej nie złapali? Struchlała słysząc głoś siostry gdzieś z oddali za swoimi plecami.
-Tina? Nie złapali cię? Nie ma ich? Nie ma? Na pewno? Gdzie Hilda? - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu przejęta sytuacją.

Dobrze… gadaj, więcej, więcej… Rangerka lawirowała w ciemnościach wiedziona głosem siostrzyczki. Jeb, przywaliła nogą w jakąś belkę. Trach, przydzwoniła twarzą w wystające gówno z metalu. Jeszcze chwila, bądź cierpliwa Tina…
Gdy usłyszała głos, tak jakby właściciel znajdował się tóż na wyciągnięcie ręki. Przyczaiła się i skoczyła niczym drapieżnik na swoją ofiarę.
- Mam cię ty tępa ruro! GDZIEŚ POLAZŁA! - ryknęła prosto w ucho Whitney - Zaraz ci nakopię w ten chudy tyłek to ci się odechce spacerków po nocy!
- Zabij kwokę! Zabij! Urwij jej łeb! - rozochotona Hilda piała z zachwytu, podrygując konwulsyjnie w plecaku.

Jasna dupa, za jakie grzechy? Niemal zeszła na zawał kiedy siostra hukneła jej prosto w ucho, Ale zamiast skulić się czy zacząć skomlet co sama wywineła Tinie kuksańca.
- Zamknij twarz głupia cipo! Tamta twoja kryjówka była beznadziejna! Wystraszyłam się, że mnie tam złapią to polazłam dalej i wślizgnełam się pod jakieś śmieci. Słyszałaś jak wszystko rozwalali? Mnie też by tak rozwalili! - mówiła z przejęciem pięciolatki.

- Za… jebie… ci… zaraz… ty… prze...rdzewialy… ruro… ciągu! - Tina waliła na oślep, kopała, drapała, szarpała i tarmosiła bliźniaczkę w ataku furii. - Jak śmiałaś! Drgnąć ty nędzny paprochu!
-Bij, przywal, zatłucz na smieeerrrć! - kura uskuteczniała ekstatyczne pogo w kostce, gdy nosicielka znęcała się nad swoim klonem.
- ZAMKNIJ SIĘ! - rykneła na ptaka, dysząc ze wsciekłości, niedowierzania, ale i ulgi, że jednak nic nikomu się nie stało.
-Koooo-kokokokoo… - Hilda zanurkowała przezornie pod klapę.
Tina doprowadziła się do jako takiego ładu, stojąc jak cielę przy Whitney i skupiając się na oddechu.

Pisk! Gwałco i mordujo! Szarpała się tak z siostrą dobrą chwilę.
- Bo z ciebie taki tropiciel jak ze mnie baletnica! - wysapała kiedy Tina już ją wspaniałomyślnie wypuściła z morderczego uścisku, aby po chwili sama rzuciła się na siostrę i przytuliła ją mocno do siebie.
-Żyjemy! Myślałam, że już umarłyśm, a żyjemy! - zawołała radośnie.

Tina nie dowierzała własnym uszom, gdyby nie ona, ten tępak nie przeżyłby nawet dnia. Trudno, Whitney tak samo jak matka, była niewdzięczna. Dobra… czas zacząć coś robić bo inaczej nie wytrzyma i znowu przywali bliźniaczce.
- Na razie żyjemy… Obawiam się jednak, że możemy mieć powtórkę z rozrywki. Musimy się ogarnąć… - burknęła pod nosem, gładząc siostrę po plecach - Po pierwsze, trzeba się przepakować tym razem porządnie, po drugie proponuję tutaj odpocząć… rozpalimy ognisko, będzie ciepło i inne tego typu gówno… gdy zacznie świtać trzeba wyruszyć... - dziewczyna zastanowiła się chwilę. - Gdzieś…

- Gdzieś… To rzeczywiście brzmi jak plan - zadrwiła z siostry, ale po chwili zdała sobie sprawę, ze tak naprawdę to nie ma innego, lepszego pomysłu - Niby niedaleko jest miasteczko.. Cheb? cos takiego? Chab? Chaw? Chowchow? - próbowała sobie usilnie przypomnieć, ale po chwili olała sprawę - albo nie wiem. Cokolwiek.. chociaż na bagnach myślę, że będzie mało przyjaźnie.. Boże jakbym chciała wrócić do Detroit.. - rozmarzyła się.

- Poudajesz, że masz coś do powiedzenia nad ranem… teraz musimy się oporządzić. W kanciapie w której się schowałam może być dość bezpiecznie i ciepło jak się w niej napali. Ma też awaryjne wyjście. - Tina złapała siostrę za rękę i powoli poprowadziła ją w kierunku pokoiku - Pomyśl, lepiej nad czymś… co ułatwi nam przemieszczanie się z bagażem. Nie uniesiemy wszystkiego na plecach. W Baraku mamy nasze posłania i graty codziennego użytku. Trzeba je tu przynieść. Czy w spycharce jest benzyna? Zajedziemy gdzieś czy możemy pomarzyć?

Spycharka! temat jej nowej miłości życia ponownie poruszony!
- Z benzyną to cieńko i akumulator pada. Musiałabyś mi przynieść ten z Baracka czy coś.. paliwa za to starczy może na minute, dwie. Znowu możnaby uciekać się o pomoc do naszego starego graciaka, ale tak po ciemku to będzie trudno spompować z niego cokolwiek - zastanowiła się głośno - Na razie jednak chce trochę odpocząć. Do teraz mną trzęsie od stresu! - musiała sobie w końcu nieco pomarudzić.

- Tak szybko to se nie odpoczniesz… - mruknęła ponuro rangerka - Nie będę wokół ciebie zapierdalać jakbyś była księżniczką. - otworzyła drzwi do kanciapy - Zostaw tu plecak i idź po nasze rzeczy, ja będę zbierać drewno. - Tina postawiła ostrożnie kostkę z cicho pogdakująca kurą po czym pogładziła rękojeść swojego kochanego, myśliwskiego noża. - Chce światło. - oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Spojrzała na nią jak na kretyna czego niestety, albo stety Tina nie mogła zobaczyć.. I w sumie to nie spojrzała na samą Tinę, a w miejsce skąd dochodził ją jej głos.
- Mam sama tam iść? Ja? Po ciemku? Serio aż tak mnie nienawidzisz? I to ty jesteś specem od przetrwania w dziczy! Zrób coś, aby było światło!

- Nie, to kurwa, nie. Sama tam pójdę, a ty masz pozbierać wszystkie palety z magazynu i uzbierać chrustu. Krzaków masz pod dostatkiem. Tylko nie wołaj mnie, jak cie jakieś zwierzak w dupe ugryzie. - poirytowana, że jak zwykle jej słodka siostrzyczka, zgrywa dwie lewe ręce, gdy jej tak wygodnie. Wyszła… albo raczej wyrąbała się na zbity pysk, przed magazyn. Tu o dziwo, wydawało jej się jaśniej… ale tylko, wydawało. Ruszyła ostrożnie w kierunku ulicy, nie była przecież ona daleko, no i chyba nie zgubi się na polnej drodze.

A Whitney w tym czasie postanowiła po ciemku popolować na jakieś łatwopalne rzeczy. Szła za każdym razem przy ścianie, aby móc odnaleźć drogę powrotną do kanciap, gdzie skrupulatnie starała się uzbierać tyle opału ile się dało. To też nie było jakieś super łatwe zadanie, ale chociaż była z siebie zadowolona, że to nie ona musiała się tłuc z powrotem do Baracka.. pomijając, że serce jej pękało na samą myśl o poczciwym gracie.

Tina ruszyła z powrotem w stronę ich samochodu. W dzień go widziałaby może nawet z okolic samego magazynu ale teraz, w tę pochmurną noc niebo zdawało się oddzielać od reszty naziemnego krajobrazu trochę bledszą ciemnością. Droga jednak była prosta. Właściwie nawet tak dosłownie prosta. Nie szło się zgubić nawet w nocy bo dość wąska ale jednak płaska przestrzeń oddzielała się dość wyraźnie od zarośniętego pobocza. Idąc jednak po ciemku mogła się nasłuchać odgłosów nocnego życia do woli. Niektóre brzmiały dość niepokojąco albo zdecydowanie za blisko. Niemniej jednak do ciemnej bryły wraku doszła bez przeszkód.

Po ciemku właściwie wszystko musiała robić na macanego. Nawet znajome kształty wydawały się jakieś dziwne i obce a wzrok płatał złosliwe figle gdy zdawało się, że ten czy tamten fragment ciemności rusza się sam z siebie. Tylko patrzeć kiedy coś ją użre w jasniejszą plamę jej dłoni. Ale nic jednak nie użarło tak kuszącego celu.

Problemy zaczęły się z akumulatorem. Otworzyć maskę, odpiąć go, wyciagnąć sapiąc i stekając jeszcze zdołała. Jednak jako profesjonalny szwendacz i łowca porzuconych skarbów dawnej cywilizacji wiedziała, że to dopiero początek problemów. Skrzyneczka jak na rozmiary samochodu była dość niewielka. Nie było tak strasznie trudno nawet go wyjąć. Ale był on właśnie skonstruowany do przenoszenia z półki na podlogę i z podłogi do samochodu a nie na takie trasy jaka ją czekała. Kilkadziesiąt kilogramów skumulowane w niedużej, plastikowej obudowie zapowiadało się, że będzie bardzo niewygodne do niesienia w rękach to nie było to samo co ten sam cięzar w plecakowcych gratach czy na sobie. A Whit chciała jeszcze paliwo. To dodatkowy pojemnik i pewnie nielekki ani nieporęczny do taszczenia. Patrząc na rozległą bryłę, cichego i mrocznego magazynu wiedziała, że czeka ją nie lada przeprawa jeśli chcialaby zataszczyć te części do tego budynku.

Tym czasem Whitney kręciła się po wnętrzu kompletnie ciemnego magazynu. Teraz gdy nie musiała być tak całkiem cicho i nieruchomo mogła sobie pomóc macaniem drogi przed sobą. Nie musiała się też śpieszyć więc jak wpadła na coś, potknęła się czy uderzyła no to właściwie prócz zszarganych nerwów nic więcej się nie działo. Kłopot zaś był z identyfikacją łatwopalnych czy po prostu palnych rzeczy. W głebi budynku właściwie tylko otwory prowadzące na zewnątrz były zarysowane ciut jaśniejszymi polami. Czasem jakiś przedmiot nieco się rozjaśniał w mroku jak jaśniejsza, plama która okazała się jakimś workiem czy reklamowką. Ale właściwie musiała się posługiwać dotykiem do identyfikacji drewna czy podobnych materiałów na ognisko. Zapowiadało się żmudne i nerwowe szukanie.

Mimo to upór przyniósł jakieś efekty i stopniowo kupka drewnopodobnych gratów rosła choć wkurzająco wolno. Robota która przy świetle zajęła by może z godznię ciągnęła się nie wiadomo jak długo. Znalazła jednak w końcu jakąś paletę. Nawet kilka bo w końcu mogły to potwierdzić drzazgi wbite w jej dłoń gdy przejechała po nich przy próbie sprawdzenia co to jest. Ale wreszcie miała swoją małą kopalnię drewna. Ciągnęła powoli ten pakunek szurając i przewracając czasem to czy tamto ale uparcie zbliżając się do kanciapy. Wówczas usłyszała coś jeszcze, jakiś szelest czy chrobot. Gdy znieruchomiała by sprawdzić odgłos powtórzył się. Doszło też chyba jakieś chrząkanie czy rechot. Gdzieś w pobliżu musiało być jakieś żywe stworzenie. Ale nie miała pojęcia jakie ani gdzie dokładnie. Chyba gdzieś od strony kanciapy ale nie była pewna ale raczej chyba już z wnętrza magazynu.

Zebranie całego tego ścierwa, śpiwory, menażki, koce, karimaty i innego rodzaju szpargały, okazało się dla Tiny łatwiejsze niż myślała. Gorzej było z przeniesieniem wszystkiego na raz. Ale nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. To upchnie pod pachę, to przerzuci przez ramię, to wsadzi w kieszeń, tam to w zęby… dobra. Gotowa. Zadowolona z jakże ‘dzikich’ łowów na własnym aucie, ruszyła do magazynu. O Benzynie i akumulatorze nawet nie miała ochoty myśleć, w tej sytuacji i na takim terenie wolała zaufać swoim nogom niż zastałym maszynom.

Walczyła długo i dzielnie.. W końcu jednak się udało! sporej wielkości kupka łatwopalnego śmiecia została uzbierana! Achivment unlocked czy inny czort. Była z siebie dumna jak dawno nie była! A tu u licha znowu jakiś cyrk. Chrobotanie, szmeranie. Po co to komu? No po co?
-Sio ty zwierzęcy odludku! - hukneła na cały magazyn bez czajenia się. Miała już dosyć wrażeń jak na jeden dzień. Żadne głupie zwierzątko nie będzie jej tu teraz straszyć!

Droga powrotna do magazynu dłużyła sie Tinie niesamowicie. Wydawało się, że tej odległości w ogóle nie ubywa i ciemny, regularny kształt pozostaje wciąż w niezmiennej odległości. Za to kilogramów do niesienia zdawało się przybywać z kazdym krokiem. Były szczególnie ciężkie gdy coś wypadło i trzeba było się z tymi wszystkim bambetlami których normalnie właściwie nie dźwigały tylko wrzucały do Baraka i ten to wiózł, schylić. A i wówczas raczej nosiła na raz tylko swoje bagaże. Z dwóch osób to jednak zrobiła się z tego cała, cholernie przygniatająca góra do dźwigania na własnym grzbiecie.

Ale w końcu była szwendaczem takim jak ojciec i nie robiła tego pierwszy raz. Choć pot zalewał jej czoło parła do przodu krok za krokiem tocząc tą wewnętrzą bitwę z własną wytrzymałością. Hartowanie po Pustkowiach i Ruinach jednak pomogło bo doszła w końcu do tego cholernego magazynu nie zwalniając i bez żadnych przystanków. Co się jednak zziajała się i napociła to wiedziała tylko ona. Cholerstwa musiało sie uzbierać jak wór kartofli albo coś koło tego. Niejden facet by wymiękł na taką odległość drałować z takim ciężarem i to po nocy. Teraz już jednak było nie bylo miała to jednak zasobą.

Tymczasem stworzenie na ktore natknęła się Whitney dalej chrumkało i kwikało chrobocząc po podłoże czy porozwalane graty. Do tego druga z sióstr usłyszała dziwny, świszczący odgłos chyba właśnie od tego czegoś i coś upadło gdzieś przed nią. Oswoiła się już z ciemnością na tyle, że dotrzegała nieco majączącą plamę mroku zdającą się poruszać. Z grubsza pasowało do miejsca skąd dochodziły te dziwne parsknięcia i inne dźwięki. Nadal nie miała pojęcia co to właściwie jest. Chyba było jednak zdecydowanie mniejsze od człowieka. I się ruszało ale raczej niezbyt szybko jakby się oddalając od niej. Właściwie mogłaby spróbować obejść to coś choć wówczas znów ryzykowała, że wpadnie na coś albo, że straci to coś z oczu.

Jeszcze tego tylko brakowało Whitney do pełni szczęścia. Jakiegoś chrumkającego, nocnego prosiaka. I co miała z tym fantem zrobić? Upiec szynkę? W tyłku to miała. Tupneła nagle na chrumkacza głośno z dodatkowym okrzykiem. To powinno wykurzyć zwierzątko w cholerę.. A jak nie to nie miała najmniejszej ochoty się i tak z nim bawić w podchody. Postanowiła się wycofać rakiem z powrotem do kanciapy i tam oczekiwać powrotu siostry.

- Co do cholery? - syknęła Tina, objuczona jak wiejski muł - Słyszę, że se chłopaka sprowadziłaś. - sarknęła bliźniaczka, wtarabaniając się do pokoiku. - Dzisiaj nie umoczysz! - warknęła za drzwi, zatrzaskując je z hukiem, jeszcze jej kurwa jakiegoś zwierzaka brakowało. - Przyznaj się mała rupieciaro, że ty go wezwałaś - burknęła do Hildy, kopiąc leżącą szafkę.
- Ko, ko, ko nie wiem o czym mówisz - wszystkiego wyparła się kura, moszcząca się w plecaku.
Rangerka postanowiła puścić jej słowa, koło uszu. Teraz liczyło się przetrwanie. Ogień, posłanie, jedzenie, wyznaczenie wart. Wszystko musi być jak w zegarku, którego nigdy nie miała. Wszystko... na tip-top.
- Jutro z samego rana, musimy stąd wiać. Kładź się spać, ja pierwsza posiedzę na czatach… później zastanów się, jak przeniesiemy te wszystkie śmieci. Branoc Whit.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 03-10-2015, 11:48   #46
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
- No można. Właściwie trzeba. Mam nadzieję, że to nie Runnerzy… - mruknął Brian również obserwując parkujące samochody i hałaśliwie się zachowujących gości. Ruszyli we dwójkę w stronę postrzelanego i z trudem odremontowanego budynku. Nie doszli do niej gdy z bocznej uliczki dostrzegli biegnącą postać. Biegła prędko z wyraźnie pustymi dłońmi odziana w czerwono - niebieską kurtkę ale gdy ich chyba spostrzegła spostrzegła skierowała się prosto w ich stronę. - O! Brian! - wysapał jakiś zdyszany młodzik. - Szybko, chodź do nas! Wpadli jacyś gangerzy i kazali szefowi wyjebać wszystkich z pokoju! Mówię ci, dym będzie! I jest ich pełno! - młodzik zdawał się być szczerze przestraszony tą sytuacją ale i chyba odczuwał ulgę, że może komuś przekazać tą informację.

- Dobra, Martin, leć na komisariat, szef jeszcze powinien tam być i powiedz mu co się stało. - zastepca szeryfa klepnął chłopaka w ramię i ten kiwnął głową i pobiegł dalej. Szczęściem komisariat nie był tak daleko od knajpy a nie na drugim końcu osady.

- Dobra, Nico, trzeba się tam rozejrzeć. Chodź ze mną. - mruknął Brian i na wszelki wypadek odpiął kaburę ruszając w stronę lokalu.

-No rest for the wicked… mruknęła Nico


Chłopak już im niknął w oddali biegnąc dalej wzdłuż głównej ulicy. Byli już blisko knajpy połączonej z hotelem na piętrze i zaparkowanych przed nią samochodów gości gdy ze środka prawie zaczęli w pośpiechu wybiegać ludzie którzy wyglądali na miejscowych. Pierwszy prawie wpadł na Brian’a który szedł pierwszy.

- Brian! Zrób coś! Tam są jacyś bandyci, kazali wszystkim się wynosić! - facet mówił jakby nie mógł się zdecydować czy krzyczeć czy mówić szeptem do tego rozglądał się gorączkowo to zerkając na drzwi przez dopiero co wybiegł to na ulice jakby chciał nią zwiać jak najdalej stąd.

Zastępca szeryfa wobec takiego obrotu sytuacji położył dłoń na swojej broni w kaburze. Niestety miał tylko broń boczną bo też wyglądał jakby wracał z pogrzebu lub nie zdążył zajść na posterunek potem. Stanęli przy framudze z obu stron. Słyszeli z wnętrza jakieś wrzaski, ktoś coś darł się, że teraz Detroit tu rządzi czy coś w ten deseń. W głosie pobrzmiewała groźna, agresywna nuta pasująca do zachowania gości którzy w panice przed chwilą opuścili to miejsce.

Drzwi były jednolite. Poprzednie z elegancką ładną szybą zostały w zimie tak zdewastowane, że Jack zastąpił je tańszymi i brzydszymi bo szyby i szkło było obecnie dość poszukiwanym towarem i Drzazga nieźle zarabiał na wskazywaniu czy dostarczaniu względnie całych szyb klientom którzy swoje stracili w zimie.

- Słuchaj Nico, jesteśmy gliniarzami. Nie możemy tam wejść i zacząć strzelać. Musimy powiedzieć kim jesteśmy i dopiero jak będą się stawiać możemy użyć siły. Rozumiesz? - szepnął do niej zastępca kładąc dłoń na zamkniętych drzwiach. - Ale jakby co to mnie osłaniaj. - mruknął i delikatnie popchnął drzwi do przodu tworząc szczelinę. Dzięki temu Nico która stała od zawiasów zobaczyła półmrok wnętrza, w większości nienaturalnie puste o tej porze stoliki. Plecami do nich siedział przy jedynym jakiś facet. Na ziemi leżała obok niego jakaś wielgachna wyrzutnia. Był to jedyny koleś jakiego widziała przez tą szczelinę który siedział. Ale czasem mignął jej przechodząc w tę czy tamtą jakiś facet w skórzanej, wyćwiekowanej kurtce. Broni w rekach nie widziała ale widziała jak dłonie wokół niej błądziły. Sytuacja nawet po tak krótkim rzucie oka wyglądała na krytyczną gdzie od wybuchu walki może dzielić jedynie włos, złe słowo czy spojrzenie.

Nico odbezpieczyła broń i kiwnęła głową
-ty przodem, i ty gadasz.

Brian kiwnął głową. W międzyczasie facet który siedział do nich plecami zabrał się i poszedł gdzieś w głąb budynku czy sali bo nie wyszedł przez drzwi przy których byli. Weszli do środka gdy młody zastępca szeryfa pchnął drzwi pewnym ale nie gwałtownym ruchem wchodząc krok do środka. Dzięki temu Nico miała miejsce by prześlizgnąć się za jego plecami i stanąć obok.

Wcześniej dobiegające śmiechy, wyzwiska, krzyki nagle ucichły gdy obcy ludzie spojrzeli na stronę nowo przybyłych. Wszyscy których zastali w środku byli z grubsza ubrani podobnie w jakieś wyćwiekowane skórzane kurtki z nabitymi kolcami i łańcuchami, przyozdobione naszywkami wszelakiego sortu. U każdego z nich dostrzegli jakąś sztukę broni palnej choć nie mieli jej w dobytej w dłoniach. Łącznie było ich chyba z tuzin. Największa grupka siedziała przy barze bokiem czy plecami do nich. Choć gdy weszli odwrócili się w ich stronę. Paru było po skosie po prawej stało przy dwóch panienkach najwyraźniej z nimi nawijając. Dwóch ustawiało jakąś dziwaczną kompozycję ze stołów i krzeseł po lewej stronie. Tylko w rogu przy ścianie od ulicy siedziało dwóch inaczej ubranych facetów najwyraźniej zalanych nieźle i zajętych jakąś barową gadką ze sobą nawzajem. Poza tymi dwoma, dziwkami Jack’a i samym Jack’iem który wyglądał jakby śmierć mu stała za plecami nie było nikogo.

- Zastępca szeryfa Brian Saxton. Co tu się dzieje? - spytał przerywając sekundę ciszy jaka nastała po ich wejściu Brian. Mówił pewnym siebie głosem choć z bliska Kanadyjka widziała kroplę potu jaka ścieka mu po skroni. Lokal faktycznie zdawał się być opanowany przez gang a ich była tylko dwójka.

- Zastępca szeryfa? Pan władza? O jak miło! - wychrypiał jakiś grubas przy barze wywołując tym falę śmiechu swoich pobratymców. Z taką przewagą liczebną zdawał się czuć pewny siebie nawet jeśli pojawienie się stróża prawa jakoś go zaskoczyło to teraz zdawał się jednak nieźle bawić dalej. - Nic się tu nie dzieje panie władzo. Ot, strudzeni wędrowcy przybyli do tego uroczego lokalu by nabrać sił po drodze. To chyba nie jest tutaj zabronione? - bezczelnie i szyderczo grubas szczerzył się dalej.

- Nie jest. Ale dostaliśmy zgłoszenie na naruszanie spokoju. Jest pan proszony o złożenie wyjaśnienie. U nas w biurze. Proszę podejść tutaj bez gwałtownych ruchów. Z rękami na górze. - Saxton niezbyt się bawił w ceregiele. Mówił w napięciu ale nadal panował nad głosem. By wzmocnić argument swoich słów położył dłoń na kolbie pistoletu który wciąż był w kaburze.

- Mam gdzieś iść? Z rękami na górze? Może skorzystałbym z zaproszenia na nocną wizytę takiego przystojniaka ale chyba tu mi się podoba bardziej. - wychrypiał grubas wciąż się uśmiechając wrednie ale już nie szczerząc. Jakby na dany znak przez grupkę słuchającą dotąd uważnie choć z bezczelnymi uśmiechami facetów przeszła fala poruszenia. Dłonie zaczęły wędrować w stronę bioder przy których zazwyczaj mieli broń. Nogi zaczęły leniwie kroczyć ot kroczek tu czy tam. Nie trzeba było geniusza taktycznego by wiedzieć, że tuzin luf to cholernie większa przewaga niż para luf.

-Może pan pójść teraz albo wrócimy tu z dodatkowymi zastępcami, tak czy inaczej pójdzie pan z nami. Oczywiście jeśli wykaże pan dobrą wolę najpewniej skończy się na wyjaśnieniu sprawy

Skuty grubas okazał się zdumiewająco skory do współpracy zwłaszcza jak się okazało, że tych gości z bronią w reku przybywa i przybywa a jego chłopcy najpierw rozstawieni pod barem potem rozbrojeni też pokornieli prawie z każdą chwilą. Kiwnął więc tylko głową mrucząc coś niezbyt zrozumiałego i wyglądało na to, że nie ma więcej za wiele do powiedzenia.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 03-10-2015, 23:09   #47
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will ze spokojem przyjął reakcje zarówno chłopaka, jak i Claire. Dla wielu mieszkańców Cheb bunkier wydawał się niemal rajem do którego było tak blisko, a jednak nie można było się dostać... Ze środka sytuacja nie wyglądała aż tak idealnie, chłopak musiał jednak przyznać, że dzięki ich wyprawie do generatora, osiągnęli poziom trudny do spotkania gdziekolwiek na Pustkowiach.

Wszystko miało jednak swoją cenę: zamknięci w bunkrze nie mieli szans przeżyć. Po jedzenie i paliwo chłopak musiał latać do Cheb, zaś zapas amunicji powoli się już kończył. Do tego chłopak czuł podświadomie coraz bardziej rosnący apetyt na świeży mózg jakiegoś człowieka. Najgorsze jednak było to, że niezbyt mieli pomysł co na tę całą sytuację zaradzić...

Z rozmyślań wyrwał Willa szeryf, który przedstawił chłopakowi swoją propozycję wymiany broni. Niezbyt była ona korzystna, ale szczerze mówiąc trudno o dobry układ jeśli obydwu stronom chodziło o to samo: amunicję. Chłopak jednak miał niespodziankę w rękawie i miał nadzieję, że uda mu się coś w tej kwestii wynegocjować przy następnym pobycie w mieście. Teraz jednak trzeba było wracać na wyspę zanim nastanie całkowita ciemność.

Gdy Will już się cieszył, że pierwszy raz od dawna wszystko udało się bez problemów, tuż przed wejściem do portu natrafili na problemy. Gromada zmutowanych psów szukała w okolicy czegoś do napchania swoich żołądków. Całkowicie zaskoczeni swoją obecnością jak wryci stanęli zarówno ludzie, jak i psiaki. Chłopak powoli wyjął z torby obrzyna, sytuacja jednak nie wyglądała zbyt ciekawie.

Jako, że jechał tylko na pogrzeb i nie szykował się na żadne problemy, jego torba niemal świeciła pustkami. No właśnie nie za bardzo świeciła - chłopak nie wziął nawet żadnego źródła światła - w zasadzie miał tylko obrzyn, metalowy kubek i kilka pierdółek. Niezbyt dobrze jak na walkę z kilkoma wilkami. Nawet zakładając optymistycznie - 2 strzały = 2 wilki martwe, wciąż zostawało ich około 3-4 i chłopak nie był w stanie stwierdzić, czy taka strata ostudzi ich zapał bojowy i odstraszy...

Will wolał więc nie ryzykować życiem swoim i Marli. Uważając żeby nie wyglądało to na ucieczkę, chłopak ruszył w bok i delikatnie do przodu, starając się ominąć przeciwników łukiem. Will cały czas był jednak ostrożny i powoli idąc obserwował psiaki żeby w razie ataku być przygotowanym i móc wystarczająco szybko zareagować.
 
Carloss jest offline  
Stary 05-10-2015, 03:18   #48
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 5

Cheb; zach rogatki; droga do Cheb; Dzień 2 - ranek




Nico DuClare



Kanadyjka zeskakiwała z wozu na rozchlapując błoto i kałużę całkiem zwinnie. W końcu była cała, zdrowa i nawet w miarę wypoczęta. W porównaniu do wczorajeszej sytuacji z końca dnia w lokalu mającym opinię najlepszego w mieście wcale się nie zapowiadało. Właściwie gdy po okrzyknięciu się Brian'a chyba z tuzin łap zaczęło gmerać w okolicy spluw i kabur zrobiło się na to, że jeśli zostaną to chyba będą niedługo mieć kwatery niedaleko pastora Milton'a. A jednak dziwnie się czasem losy układają i zejście w krytycznym momencie uzbrojonych gości jack'owego lokalu niespodziewanie przeważyło szalę jednak na niekorzyść nocnych gości.

Sytuacja się wciąż polepszała gdy kolejno najpierw ich wygadany szef a potem i reszta bandy powędrowała na postronek. Odstawienie rozbrojonych i powiązanych gangerów było dość proste zwłaszcza jak po drodze natknęli się na śpieszącego na interwencję Daltona. Na serio można było dopiero odetchnąć gdy drzwi do cel zostały zatrzaśnięte choć obcy w połączeniu z wcześniej trzymanymi na celach pochwyconymi przez chomikową grupkę Runnerami zajmowali już wszystkie posiadane na posterunku cele i zrobiło się tam dość tłoczno.

Rano odbyła się mała uroczystość o ile tam można nazwać mianowanie na zastępcę szeryfa. Kanadyjka została zaprzysiężona przez Daltona, musiała podpisać oświadczenie o złożeniu wniosku i przyjęciu go przez szeryfa Cheb. Papiery zwyczajowo przygotował Erik który zajmował się znaczną częścią spraw papierologii biurowej w czym odnajdywał się całkiem nieźle natomiast wiele z innych dziedzin życia i służby nie były jego najmocniejszą stroną z tego powodu praktycznie nie opuszczał biura szeryfa póki był na służbie.

Po zaprzysiężeniu i podpisaniu papierów Dalton przypiął jej w klapę odznakę taką samą jaką nosiła reszta jego zastępców. Razem z wpiętą gwiaździstą blaszką dostała też służbową broń. Na czas służby jak to powiedział Dalton. Była to zwykła, standardowa Beretta 92 razem z pasem i kaburą. Broń była niewiadomego pochodzenia choć po zimowych wydarzeniach nadmiar broni aż tak nie dziwił. Pas i kabura stanowiły dograny kolrorystycznie i stylowo komplet najwyraźniej od razu robiony jako całość. Potem po drodze dowiedziała się, że Claire swego czasu zmajstrowała im takie eleganckie i pożyteczne cacka. Najgorzej sprawa przedstawiała sięz amunicją. Jak z resztą w całym osiedlu. Sama broń miała pełny mag ale zapasowy był już pusty o czym od razu ostrzegł ją nowy szef.

Wprowadził ją też w pierwsze zadanie. Dwójka poznanych wczoraj wieczorem ludzi twierdziła, że są specami od walki z robotami i że w pobliżu osady coś z nich się kręci. Dalton najwyraźniej powtórzyć swoją strategię z zimowych wydarzeń kiedy to wówczas Nico i Scott w podobnych okolicznościach zameldowali mu o obecności dzikusów z północy na obrzeżach osady. Wówczas też zaczął od zweryfikowania danych od obcych mu ludzi. Obecnie postepował podobnie choć tym razem to Nico była po stronie weryfikującej. Dalton nie ukrywał, że liczy na jej rangerskie umiejętności bo skoro w zimie była w stanie mierzyć się z Drzazgą w trakcie ich nieoficjalnych zawodów to musiała być niezła w te klocki. To się jednak działo z samego rana. Teraz zaś byli na drodze prowadzącej do Cheb i zatrzymali się w okolicy który wskazywała dwójka łowców maszyn.



Gordon Walker i David Brennan



Kluczowe zadanie odnalezienia maszyny przypadało im. Szeryf wbrew ich obawom nie zorganizował żadnej obławy czy stada ludzi tylko łącznie z nimi wyznaczył kilkuosobową grupkę do zbadania sprawy. Wczoraj wieczorem sytuacja w lokalu o kontrowesyjnej dla Walkera nazwie zaogniła się niesamowicie. Nie dość, że odgłosy z dołu sprawiały wrażenie, że szykuje się gwałtowna rozprawa z kimkolwiek kto się postawił grubasowi to jeszcze jakiś palant otworzył drzwi i to naprzeciw schodów. Szuter i Lynx byli juz plecami do niego zbiegając po schodach. Gordon i David mieli pójść w ich slady gdy właśnie ten facet otworzył drzwi od swojego pokoju. Gdyby miał broń i chciał jej użyć mógłby im wywalić z niej cokolwiek w te oddalające się wzdłuż schodów plecy i Gordona z David'em też jeśli by się zdecydowali pójść w ich ślady lub facet poczekał z otwarciem choć sekundę dłuzej. Ale albo nie chciał jej użyć albo nie miał jej przy sobie więc zadowolił się zaskoczonym wrzaskiem i trzaśnięciem z powrotem drzwiami pokoju. Moment później doszedł ich zgrzyt zasuwanej zasuwy i o odgłosy świadczące o nagłej aktywności z tego pokoju sugerujące wyraźnie pospieszne "zbieranie się". Co więcej oboje młodych alarmowało waleniem w ścianę i wrzaskami resztę najwyraźniej swoich znajomych i po chwili podobne odgłosy nerwowej bieganiny doszły i z sąsiedniego pokoju. Gromada uzbrojonych facetów tuż pod drzwiami w ciemnym korytarzu po nocy niezbyt budowała zaufanie i nakłaniała do zachowania spokoju.

Przybycie na dół pary speców od walki z maszynami przesądziło sprawę do reszty wybijając z głów agresywnych dotąd gości dalsze tego typu zachowanie. Wygladało na to, że nauka kultury pod czarnymi dziurami luf i nieprzyjaznych spojrzeń działała na nich zadziwiajaco skutecznie. Obezwładnienie ich i dostarczenie do biura, tego samego które w dzień mijał wcześniej Gordon dwukrotnie w drodze do i z kościoła, poszło całkiem gładko. Zwłaszcza, że po drodze spotkali szeryfa z jakimś zastepcą. Ten którego spotkał z nim w kościele właśnie okazało się był tym który pierwszy dotarł do baru z jakąś szatynką uzbrojoną w karabinek.

Sam szeryf zdawał się posłać zdziwione spojrzenie gdy natknął się na awanturników eskortowanych przez jego zastępce i zdawałoby się przypadkowych ludzi którzy akurat byli na miejcu. Sprawę nadpobudliwych gości tego wieczoru można było uznać za zamkniętą. Choć potem szeryf pojawił się jeszcze w "Łosiu" by swoim zwyczajem spisać zeznania od właściciela lokalu.

Rano spotkali się ponownie prawie w podobnym składzie. Mieli łatwiejsze zadanie niż gdy poprzednio bo szeryf podstawił im wóz do transportu. Można było więc niezbyt śpiesznie ale jednak pojechać i zwalić na pakę wozu wszystkie ciężkie graty a nie dźwigać ich ze sobą na swoich plecach i nogach. Ze strony miejscowych udał się z nimi Brian i Nico, ta sama para która przybyła wczoraj pierwsza na wieczorną interwencję. Mieli ich naprowadzić na te ślady maszyn czy same maszyny. Do tego był jeszcze Lynx, brodacz który również wczoraj uczestniczył w poskromieniu złosników ale jednak nie nosił gwiazdy szeryfa w klapie w przeciwieństwie do pozostałej dwójki. Gordon nie mógł nie zauważyć spojrzeń jakie podczas drogi serwowali mu towarzysze podróży. Najwyraźniej zrobił na nich raczej pozytywne wrażenie albo może coś słyszeli o jego dokonaniach.

Na miejscu wcale nie było tak prosto odnaleźć pozostawione wczoraj bezpańsko ślady. Przez ostatnie kilkanaście godzin doszło wiele nowych. Kawałek podejrzanej drogi musieli odnaleźć "na oko" co przy całkiem sporej ilości wgniecień traw na poboczu czy nawet odcisków łap na błocie i raczej monotonnym terenie gdzie głównym punktem orientacyjnym było same Cheb wcale nie było takie proste. I ostatnie dwa czy trzy kwadranse obaj łowcy spędzili na wślepianiu się w pobocza szukając "swoich" tropów i już sami zaczynali się zastanawiać czy przejechali je i trzeba wracać czy jednak należy sprawdzić jeszcze kawałek. W końu jednak znaleźli. Coś co wczoraj było, świeżym, wyraźnym tropem dziś było ledwie widocznym śladem wygniecionej trawy nie różniącej się niczym specjalnym od innych wygniecionych w niej przez noc ścieżek przez bardziej lokalne okazy fauny. Jedynie fragment błota który zasechł w formie kanciastej łapy robota mówił, że to jednak ten ślad. Niebo jednak było nadal pochmurne choć te wczorajsze dziwne, czerwonawe chmury już zniknęły. Pozostał po nich ten dziwny osad który nadal był wszędzie bardzo dobrze widoczny. Właściwie to byli raczej pewni, że coś padać będzie choć nie wiedzieli kiedy zacznie i jak silnie. Cokolwiek by jednak zaczęło chyba nie przez najbliższą godzinę czy dwie. Ale jesli zacznie to pewnie do reszty zatrze resztkę śladów jakie jeszcze były choć trochę rozpoznawalne i rozróżnialne na tle innych.



Nathaniel "Lynx" Wood



Zeskoczył z wozu razem z resztą ekipy poszukującej te szwendające się ponoć po okolicy roboty. Było to o tyle zaskakujące, że poza Brianem chyba żył tu najdłużej z obecnych, roboty od tosterów zazwyczaj rozpoznawał z ponad uliczną przeciętną a jednak jakoś nie przypominał sobie, żadnych blaszaków czy śladów po nich ani w Cheb ani w okolicy. Poza tym teren w jakim obecnie buszowali był jeszcze w zasięgu miejscowych myśliwych to jakby natknęli się na jakąś ruchomą machinę samojeżdzącą bez ludzkiej obslugi to pewnie byłoby co opowiadać i rozpowiadać a jakoś sobie nie przypominał takich sensacyjnych dla miejscowych wieści. Od frontu też byli dobre setki kilometrów więc tym bardziej sprawa była nietypowa. No ale z tymi blaszakami nigdy nie było nic wiadomo.

Wczoraj jednak wyszła nerwówa na sam koniec dnia z tymi rozrabiakami ale jednak udało się jakoś zapobiec rozlewowi krwi. A gdy na ulicy spotkali śpieszącego na wezwanie Daltona z Eliottem to chyba na jego widok szeryf zdziwił się najbardziej. Jednak sprawa zamknięcia ostatecznego sprawy z tą hołotą z Detroit jednak zajęła mu resztę wieczoru. Rano zaś przywitał ich wszystkich razem ponownie dziękując za wczorajszą pomoc. Dwóch łowców ktorych spotkał wczoraj mrocznym korytarzu na parterze miała dzisiaj zaprowadzić przestawicieli władzy na te ślady maszyn o jakich mówili. No i najlepiej by wrócili z maszyną lub jakimś twardym dowodem jeśli faktycznie się tu coś blaszanego kręci. Ze swojego ramienia przydzielił Paxtona który był jego przedstawicielem i szefem szeryfowej części załogi. Do tego Sandersa choć on miał ich zawieźć i przywieźć z powrotem. Z jego uszkodzona nogą mógł siedzieć na koźle i powozić, popilnować i wozu i tego co na nim a pewna reka i sprawdzona emka dawały gwarancję, że byle kto nie będzie próbował zadnych numerów z wozem. Ale o wszelakim podróżowaniu, zwłaszcza po tak niepewnym terenie w jaki mieli się udać nie było co marzyć o tym by miał nadążyć i dotrzymac im kroku z taką nogą. Sam Sanders zdawał się być małomówny i niezbyt kwapił sie do rozmów z kimkolwiek.




Cheb; dzielnica zach; "Wesoły Łoś"; Dzień 2 - ranek




Szuter



Numer jaki zaproponował swoim przypadkowym towarzyszom i współokatorom pokoi w lokalu gdzie akurat wypadło mu nocować udał się całkowicie i wkrótce potencjalni przeciwnicy zostali obezwładnieni, rozbrojeni i odstawieni na komisariat miejscowej władzy bez żadnego wystrzału. Reszta nocy upłynęła już spokojnie i bez żadnych niepokoi.

Rano mógł obserwować jak większość z wczorajszej ekipy rusza do biura szeryfa na te polowanie na roboty czy mutasy o jakim wspominali. Niedługo po ich wyjściu zaczął się zwyczajowy poranny ruch w postrzelanym lokalu. Na dół zczłapali się w końcu ci Huroni, w większości chyba zdecydowanie skacowani i jak zazwyczaj w takich sytuacjach bywa mrukliwi i milczący odwrotnie proporcjonalnie do ich wczorajszego jak najbardziej imprezowego zachowania. Znów obsiedli "swój" stolik z zajęli się wcinaniem śniadania prawie się nie odzywając nawet do siebie nawzajem.

Zaczęli zaś schodzić się o wiele bardziej ożywieni ludzie. Stopniowo schodzili się do środka wchodząc, wychodząc, rozmawiając, smiejąc się czy przekonując się do czegoś nawzajem. Część przychodziła z plecakami czy torbami, właściwie każdy miał jakąś broń, najczęsciej długą choć przeważały myśliwsko - cywilne egzemplarze. Wyglądali jakby szykowali się na jakieś polowanie połączone z parodniowym obozowaniem pod chmurką.

W końcu to bary wszedł jakiś facet. Starszawy pewnie z czterema czy pięcioma krzyżykami na karku. Szedł jednak prosto, pewnym siebie krokiem i widać było, że zna chyba każdego i z każdym. Miał szaro - białe włosy i porosniętą takąś szczeciną gębę o jastrzębim spojrzeniu. Szczota. Tak się zwracał do niego ten czy tamten jak go pozdrawiał czy pytał o coś.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 2 - ranek




Alice "Brzytewka" Savage



Wstała rano. Swoje rano. Po raz kolejny jej rano okazało się wybitnie nie kompatybilne z kryteriami i normami przyjętymi przez zdecydowaną większość gangu. Zwłaszcza po imprezie. Dobrze, że mecz nie zaczynał się z samego rana ale z drugiej strony przecież gangerzy umawiali się z innymi gangerami w gangerowej dzielni nastawionej od lat do gangerowej średniej. Więc i takie ważne wydarzenie ustawione było tak jak im było wygodniej. Miała jeszcze czas by zerknąć na swoich pacjentów w szpitalu czy ogólnie ogarnąć się przed meczem. Chłopaki z gangu na pewno przyjadą po nią zabrać ją na mecz.

W kręgielni, głównej bazie guidowej bandy nie miała problemów ze znalezieniem kogoś kto by ją podrzucił do jej miejscówy. Miała czas przez droge przemyśleć co się stało wczoraj na dachu kręgielni. Guido zdawał się być zaskoczony, że mimo wszystko zmieniła zdanie prawie w ostatniej chwili. Nie drążył jednak dalej tematu co jednak nie oznaczało, że jeszcze do tego nie wróci.

Facet który ją podrzucił odjechał po detroidzku czyli z piskiem opon i rozchlapując kałuże ale jednak była już prawie na miejscu. Kawałek ulicy i mogła przedostać się przez granicę rowów i zapór wyraźnie odcinających jej posiadłość, dom i miejsce pracy od reszt dzielnicy, miasta i świata. Wówczas wyczuła, że ktoś ją obserwuje. A właściwie to idąc widziała gokątem oka ale rzucało się w oczy, że nie jest tojakiś typowy przechodzień tylko celowo stoi i wgapia się w nią. Rondo traperskiego kapelusza i to, że stał w cieniu uniemożliwiały jednak rozpoznanie twarzy. Dopiero jak wynurzył się z cienia i ruszył ku niej powolnym ale swobodnym krokiem myśliwego idącgo do swojej zwierzyny zrozumiała z kim ma do czynienia.

- Czekałem tu na ciebie. - rzekł chropawym głosem w ramach powitania. Ostatni raz widziała go kilka miesięcy temu i nie wyglądał wówczas na okaz zdrowia. Po części sama się do tego przyczyniła. Gdy się zbliżył i widziała już jego twarz znów widziała to jego wrogie, nieprzyjazne spojrzenie takie samo jak wtedy gdy na nią spojrzał zaskoczony jej podstępnym atakiem na chebańskiej wieży kościoła. Najwyraźniej Drzazga nadal jej nie zapomniał tego numeru. A teraz o dziwo był tutaj, w samym srodku runnerowej dzielnicy i odcinał jej najbezpieczniejszą i najkrótszą drgoę do szpitala. Mogła krzyczeć i pewnie by była słyszana choć nie było się co łudzić by jej ochroniarze zdołali wybiec i zrobić cos sensownego nim chebański ranger będzie próbował zrobić swoje.




Detroit; dzielnica Schultz'ów; "Grzesznik"; Dzień 2 - ranek



Julia "Blue" Faust



Rosjanka zdementowała podejrzenie, że Xavier to ten Hand od Schultz'a. Tamten to taki elegancik w gajerze który sobie spaceruje po schultz'owej dzielni jakby się sam o łomot prosił. I jeszczez przyjezdnych nie zdarzyło się by komuś ten łomot udało mu się spuścić. Przyjezdnych bo miejscowi wiedzieli kim jest i przede wszystkim kogo reprezentuje więc raczej był na tym polu spokój. Zaś Xavier nie miał z tamtym poza ksywą nic wspólnego. No i był dość nowy w mieście.

Sam główny showmen tego przedstawienia przyszedł też pogratulować zakupu no i się pozegnać. Rozmawiał głównie z Anną najwyraźniej biorąc ją za głowę całej grupy. Troy wyraźnie się zjerzył gdy Xavier patrząc na niego zirytowanym wzrokiem zwrócił uwagę siostrze Egara, że powinna swojego zwierzaka trzymać na krótszej smyczy. Ich ochroniaż wyglądał w tym momencie jakby naprawdę rozważał czy uderzyć palanta teraz czy poczekać aż podpadnie bardziej ewidentnie.

Droga powrotna wróciła wśród prawie monologu Anny. Prowadziła niezbyt uważnie i zakamarki detroidzkich ulic wyłaniły z mroku swoje tajemnice by zaraz z powrotem je skryć z powrotem. Ot, tam jakieś tanie dziwki czekały na klientów, tam przemknęła jakaś biegnąca sylwetka a gdzie indziej ktoś kogoś glanował ot detroidzki standard. To jednak minimalnie skupiało uwagę Forlow. Głównie trajkotała o tej Angel. Zrobiła widać na niej niesamowite wrażenie o dziwo dokładnie tak jak to reklamował i zapowiadał Xavier. Niestety po zainwestowaniu papierów w Max już nie miała nawet choćby połowy sumy by myśleć o odkupieniu tej blondzi. A to, że te cholerne czarnuchy wywiozły ją do tej czarnuchowej dzielni wcale nie ułatwiało sprawy.

Sama Max przez drogę zachowywała się raczej cicho i spokojnie choć już chyba oswoiła się ze swoją nową rolą. Nadal jednak nie kwapiła się pierwsza zaczynać rozmowy. Za to całkiem skutecznie przyciągała łakome spojrzenia ich ochroniarza który nie ukrywał, że chętnie by ją "wypróbował" i to chyba tak wedle zasady im prędzej tym lepiej.

Do "Grzesznika" wrócili bez przeszkód i problemów o ile nie liczyć niespodziewanego objazdu bo się okazało, że pojazd Anny jest za mało terenowy a może ona się nie czuła wystarczająco pewnie by wjeżdżać w jakąś bryndzę która wyłoniła im się przed światłami. Na miejscu właścicielka lokalu poczuła się w pełni gospodynią i zajęła się rozlokowaniem nowego nabytku w pokojach. Wieczór i noc była w pełni więc lokal był pełem hałaśliwych i bawiących się gości których można było spotkać od wychodzących czy wchodzących do niego i z niego, poprzez całą salę głowną rozwalonych przy stołach, stojąc czy przy barze aż po wchodzących czy wychodząc z pokojów dziewczyn. Ochroniarze i barmanki jedynie mieli okazje zobaczyć z czym z zakupów wróciła szefowa witając powracajaca grupkę kiwnięciami glowy, machnięciami ręki czy usmiechem.

Reszta nocy jednak upłynęła Julii bez niespodzianek poza przypadkowym waleniem w drzwi gdy jakiś nawalony głos dobijał się chwilę do drzwi bełkotliwie domagając się, że jak zapłacil to cholerna dziwka ma go obsłużyć. Resztę zagłuszyły jakieś szybkozbliżające się kroki, odgłosy szamotaniny i stopniowo oddalające się kroki które cichły wraz z bełkotliwym głosem domagającym się teraz dla odmiany by go puścić i traktować z szacunkiem bo jest przecież taki ważny i tyle może. No mieszkanie w burdelu i nocnym klubie było jednak pewną gwarancją na co niektóre zdarzenia i Julia nie pierwszy raz miała z czymś podobnym do czynienia.

Rano gdy wstała była jedną z pierwszych osób jakie chyba dochodziły do przytomności i uzywalności w tym budynku. Widziała jak z pokoju Kosy wyłazi jakis facet i nieśpiesznym, leniwym krokiem maszeruje ku wyjściu. Sama Kosą Julia spotkała niedługo później gdy ta wtoczyła sie do praktycznie pustej sali głównej. Wygladała jakby miała bardzo pracowitą noc i to taką z nadgodzinami. Mruknęła blondynce krótkie i niewyraźne "cześć" i przetoczyła się przez bar lądując po drugiej stronie. Nieśpiesznie zaczęła się sama obsługiwać najwyraźniej robiąc sobie coś na pobudzenie.

Niedługo potem zjawiła się Anna i ona dla porównania wyglądała na całkiem przytomną. Pamiętając wczorajszą rozmowę uważała, że Julia słusznie postępuje próbując zwiększyć swoje szanse na błyśnięcie wśród tłumie widzów na tym meczu. Mogła rozruszać dziewczyny by wspomogły ją w tych wysilkach i efekt byłby na pewno bardzo dobry w połączeniu z naturalnymi walorami i wdziękiem panny Faust. Ale jak na serio chciałaby wyglądać jak na "grzesznicę za 1000 gambli" no to już trzeba by uderzyć do speców. Znała takich speców od wystroju i ubioru i zrobią ją na bóstwo z gwarantowaną satysfakcją co mogła poświadczyć osobiście. No ale to już Julka musiałaby bulić z własnej kieszeni.




Cheb; pd - wsch rogatki; magazyn budowlany; Dzień 2 - ranek




Tina i Whitney Winchester



Noc spędzona w magazynie dała im sie we znaki. Cały czas coś chrobotało, chrumkało i przewracało wręcz czasem ocierajac się o ściany i elementy czegoś tam. Poza półmrokiem przy rozpalonym ognisku wszęzie na zewnątrz panowała złoworoga ciemność zdolna skryć największe potwory póki nie znalazyby się na granicy widoczności czyli pewnie już wewnątrz kanciapy. Ale jednak poza tym efekt dymu i ognia działał chyba odstraszająco bowiem do samej kanciapy o dość wątpliwych walorach obronnych raczej nic nie próbowało wleźć. Stopniowo wraz ze zbliżaniem się świtu odgłosy cichły i rzedły zastępowane płynnie przez kolejny zestaw już tym razem w blasku dnia o wiele bardziej znajomy.

Wraz z nastaniem świtu powstawało pytanie co dalej. Były głodne jak to po nocy. No Whitney nadal widziała tą żółciejącą w półmroku magazynu spycharkę. Wiedziała, że wczoraj właściwie tylko rzuciła na nią okiem ale dzisiaj jakby jeszcze przytargać z Baraka te paliwo i akumulator to były marne szanse, że nie naparawiłaby pojazdu. No a wóczas miały by pojazd a przecież były z Det, w Det każdy miał jakiś pojazd. Osobę bez samochodu ciężko było traktować poważnie.

Tina trochę inaczej widziała sprawę. Sprawny pojazd taki czy inny na pewno by się przydał. Ale nie było wiiadomo co z tymi Panewkami. Wczoraj wygnała ich własciwie niesprzyjajaca poszukiwaniom aura i teren ale teraz był dzień. Tamci mogli chcieć wrócić by sprawdzić sprawę przy świetle dnia. No i pojechali w stronę jedynej lokacji do jakiej możnabyło się udać cyli do tych Ruin co widziały parę kilometrów przed sobą. Znów było rano i słyszały dzwonienie z kościoł świadczące, że jakieś cywilizowane życie musi tam się toczyć. Ruiny wielkośccią sprawiały wrażenie, że pewnie szłoby się jakoś przez nie przemknąć no ale nie zmieniało to faktu, że gdzieś tam chyba byli ci gangerzy. Poza nimi, nawet z góy widać było same łąki, karłowaty i powykrecany młodnik ikawałek drogi z Cheb do Detroit.

Wówczas zauważyła ruch na drodze, Przy pomocy swojej lornetki i wygodniejszej do podglądania pozycji mogła mieć pełniejszy obraz niź ci co nią jechali. A w soczekwach lornetki dostrzegła charakterystyczny kształ Hummera. O ile sobie przypominała ci lamerzy z Panewek nie mieli takiego pojazdu. Terenówka jechała z tej samej strony co one i potem oni czyli od południa gdzieś z Detroit ku półncy do albo przez Cheb. No i dość jednolitę w miarę malowanie przypominające nieco dawny, wojskowy kamuflaż również sprawiał wrażenie zdecydowanie odmiennego os panewkowego standardu na karoseriach. Humvee jechał całkiem niezłym tempem póki nie zauważył po części barykadującego drogę wrak Baraka. Wówczas zaczął zwalniać albo chcąc się zatrzymać albo wyminąć przeszkodę a dalej nie wiadomo. Mógł pojechać prosto do Cheb a mógł i skręcić w stronę magazynu bo zjazd był za ich porzuconym samochodem.




Cheb; półn dzielnica; port; Dzień 2 - ranek




Will z Vegas



Psy okazały się głodne i agresywne. Do tego ciemność nie spowalniała ich aż tak bardzo jak ludzi. Gdy para młodych ruszyła w boczną uliczkę by ich wyminąć po chwili zauważyła podążające za nią sylwetki. Sami ludzie też po ciemku co chwila wpadali na coś, potykali się czy coś im nagle uciekało spod butów grzechocząc po spękanym i mokrym asfalcie. To znacznie ośmieliło czworonogi bo przeszły z pościgu do ataku warcząc wściekle.

Will zrewanżował im się szybkim wystrzałem z obrzyna i zaraz potem następnym. Jego broń była całkiem poręczna i wygodna do noszenia ale miała tylko dwa naboje. Na szczęscie już pierwszy strzał trafił co zaowocowało piszczącym skamlaniem trafionego zwierzaka. Po drugim usłyszął tylko odgłos wyrywanego strugą śrutu asfaltu a nie skamlanie ale chyba broń zrobiła swoje bo w stadko zwierzaków wkradło się zamieszanie i ich atak się urwał.

Nadal nie o końca zrezygnowały w polowania na ludzi bowiem Will co prawda zdołał przeładować broń ale zwierzaki wciąż gdzieś krążyły czekając na błąd ludzi. Zbyt daleko czy zbyt skryte w mroku by oddawać do nich strzał ale musieli omijać co bardziej podejrzane miejsca. Po ciemku nie był tego pewny ale miał wrażenie, że sfora chyba rośnie w siłę albo może zauważał ich więcej niż w pierwszym spotkaniu na głównej ulicy. W końcu jednak dotarli do jakiegoś zamieszkałego domu gdzie ich rozpoznano, wpuszczono i pozwolono zostać na noc. W efekcie tego ranek przywitali wciąż w porcie w domu jakichś rybaków.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 06-10-2015, 10:39   #49
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Następnego ranka po tym całym syfie w knajpie Gordon obudził się bardzo wcześnie. Nie mógł już spać, chciał czym prędzej ruszyć do szeryfa. Usiadł na łóżko i odpalił papierosa, to była jego chwila spokoju, wtedy miał czas na myślenie, planowanie i wspomnienia. Już tyle lat jest w drodze, tyle lat że nawet nie pamięta jaki miał byc tego cel, co chciał osiągnąć. Podczas „służby” z Esteban’em wszystko było proste, celem było zabijanie maszyn, nieważne jakimi środkami, jakimi ofiarami. Przyjęcie zlecenia, wykonanie i zapłata – wymuszona lub nie... najczęściej wymuszona, krwawa zapłata...

Ok. 10 lat wcześniej...

- Kurwa... – rzucił Gordon zdenerwowany do swego przełożonego – rozpierdoliliśmy Jugg’a doszczętnie... nic z niego nie wyciągniemy, zmarnowaliśmy na niego zbyt dużo, nie wyjdziemy na plus przy tym zleceniu Eddy...
- Spokojnie – zaśmiał się Esteban zwołując gestem ręki swój oddział najemników – wybebszcie z blaszaka co się da...
- Dziękujemy! Tak bardzo wam dziękujemy! – doszedł do nich okrzyk radości szeryfa miasteczka, który zmierzał w ich kierunku – Jesteście bohaterami!
- Hmpf... – parsknął pod nosem Gordon spoglądając na Eddy’ego
- Szeryfie, proszę nie brać tego osobiście ale... – zwinnym ruchem wyciągnął pistolet i zastrzelił szeryfa
- Co do... – Gordon stał jak wmurowany
- Sam powiedziałeś że nie wyjdziemy w tym zleceniu na plus Gordie
- Ale nie to miałem na myśli...
- Czemu? To podwójne zwycięstwo... ograbimy tę mieścinę i spalimy ją... nikt się nie dowie, bo zabijemy każdego, ktokolwiek tu zajdzie stwierdzi że to robota maszyn – kiwnął głową do swoich najemników – Zastrzelić wieśniaków... zapakować wszystko co jest potrzebne albo co można sprzedać i spalić tę pierdoloną dziurę! – ruszył do domu szeryfa z zamiarem przeszukania go Esteban, po drodzę strzelając jeszcze do dwóch mieszkańców uciekających z jednego z domów.
- To szaleństwo! – ruszył za nim Walker, chwytając go za ramię.
- Kwestionujesz moje rozkazy żołnierzu? Nie zapominaj kto tu rządzi! – w oczach Esteban’a pojawił się gniew i rozgoryczenie – będziesz mi prawił morały? Uratowałem twoje nędzne życie, wychowałem cię, zrobiłem z ciebie prawdziwego wojownika a ty co... kilku wieśniaków ci szkoda? I tak za tydzień albo dwa byliby martwi... Moloch przejeżdża tędy regularnie... wyświadczyliśmy im przysługę!
- Nie zaakceptuję tego...
- Zaakceptujesz... to rozkaz! – kiwnął głową w stronę kilku kolejnych uciekinierów zmierzających w stronę autostrady – Pokaż że jesteś moją prawą ręką Gordon...

Walker stał przez chwilę jak wryty, coś w nim w tamtej chwili pękło, jakaś część jego po prostu umarła... chwycił karabin i wystrzelał każdego wieśniaka jakiego w tamtej chwili widział. Eddy zaśmiał się i poklepał swojego kamrata po ramieniu po czym krzyknął głośno do reszty, która w najlepsze grabiła i zabijałą każdego:
- Streszczajcie się panowie! Puśćcie tę dziurę z dymem! Ruszamy dalej!



Gordon skończył palić papierosa, ten dzień często go nawiedzał, to był dzień, w którym z zabójcy maszyn stał się zwykłym mordercą. Później poszło z górki... z każdą kolejną wioską, osadą, miasteczkiem było łatwiej. Jednak z czasem zrozumiał... zrozumiał że tak nie mogło być. Prędzej czy później spotka ich za to kara. Czasami zastanawiał się czego miał na rękach więcej... oleju maszynowego czy ludzkiej krwi... z całą pewnością mógł tylko stwierdzić że i jednego i drugiego było dużo...

Rozmyślał tak, pakując się, zbierając swój sprzęt do wyprawy. Stwierdził że weźmie wszystko. Nie wiadomo co może się przydać i na co tak naprawdę trafią. Spakował się i ubrał. Założył czyste, suche ciuchy zapasowe, te brudne i mokre od podróży zostawił do prania. Gordon odział się, podszedł do łóżka i kopnął delikatnie David’a by go obudzić:
- Wstawaj śpiąca królewno! Nadszedł nowy piękny dzień... idę do szeryfa, a ty się jakoś ogarnij i dołącz, wyglądasz fatalnie...

Jak powiedział tak zrobił. Ruszył leniwym krokiem, objuczony sprzętem na dół knajpy. Na przywitanie kiwnął głową w stronę Jack’a i rzucił:
- Trzymaj nam te pokoje jeszcze.

Kiedy doszedł do posterunku zauważył jak ekipa łowiecka już się pakuje. Był z nimi Lynx, w sumie czemu nie. Chłop miał doświadczenie bojowe i mógł się przydać. Rzucił swoje toboły na wóz, torbę i granatnik. Karabin zatrzymal przy sobie przewieszony przez ramię. Skinięciem głowy przywitał się z Lynx’em i resztą:
- Zaczekamy jeszcze chwilę na Brennan’a i wtedy możemy ruszać... – spojrzał po kolei na wszystkich i to co mieli przy sobie – Hmm... jak tam wczoraj? Spokojnie spędziliście resztę wieczoru? - spojrzał na Nico.
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 08-10-2015 o 08:55.
AdiVeB jest offline  
Stary 07-10-2015, 12:34   #50
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Dzięki dla AdiVeB i no_to_ten i Leminkainen za dialog. CDN

Posterunkowiec wstał w miarę wyspany. Po rozwiązaniu problemu z panoszącymi się gangerami, mógł się wreszcie spokojnie położyć. Nie spał jednak zbyt dobrze, sny nie dawały mu wytchnienia w tej nocy. Kiedy wstał obmył twarz w misie z lodowatą wręcz wodą, orzeźwiając trochę ciało i umysł. Założył świeże spodnie i kurtkę, która nie wyglądała tak źle, bo wczoraj osłonił ją długo płaszcz. Spodnie mundurowe i płaszcz zostawił do prania, miał nadzieję, że wieczorem będą czyste. Z plecaka wyciągnął narzutę ghillie, która w lesie mogła mu się bardziej przydać i upstrzył ją kawałkami szmat i sznurków w kolorach ciemnoszarego, brązowego i różnych odcieni zieleni, przynajmniej takie kolory zaobserwował wczoraj podczas wędrówki do Cheb.

Przejrzał sprzęt, który zamierzał zabrać ze sobą idąc na posterunek. Spakował broń do do pokrowca na snajperkę, a zapasowe magazynki załadował do torby medycznej. Jakiś prowiant, lina, kompas i zapalniczka. Nie zamierzął się obciążać za nadto. Karabinek szturmowy przypiął do zawieszenia taktycznego.

Resztę ekwipunku spakował w sporych rozmiarów plecak. Postanowił, że zostawi go w depozycie na posterunku. Przyjrzał się wczoraj wnętrzu komisariatu i było urządzone sałkiem solidnie, pomijając przedwojenną biurokrację Daltona, to jedna musiał przyznać nadętemu dupkowi, że znał się na swojej robocie. Choć nie bardzo wiedział, co ma zamiar zrobić z więźniami, trzymał już w areszcie kilkanaście osób, a każdą z nich musiał nakarmić. Byle jak ale zawsze, a w Cheb ostatnio z prowiantem nie było za ciekawie. Taszcząc wielki plecak na dół, czuł już ze szczytu schodów smakowity zapach dochodzący z zaplecza. Skierował swoje kroki ku ladzie, za którą stał niezmiennie Jack:
- Zaraz podamy śniadanie - przywitał go rzeczowo barman, lekko poziewując jeszcze.
- Przyda się - równie, krótko odpowiedział Lynx, sadowiąc się na wysokim stołku, wyciętym z topolowego pniaka. - Dużo nie brakowało, żeby była następna zadyma - komandos wziął do ręki podany mu przez Jacka talerz z parującą owsianką. Szało na talerzu nie było, ale było ciepłe i dało się tym najeść. - Kiedy ich odprowadzaliśmy na komisariat, mówili, że szukają jakichś bliźniaczek? Widziałeś kogoś takiego tutaj?

Jack wzruszył ramionami i wargami do kompletu w zgodnym geście, że nie ma pojęcia o jakie bliźniaczki może chodzić.

- Zostaw pokój dla mnie, na następną dobę - zwrócił się do właściciela Łosia - pewnie wrócimy po południu ze zwiadu, więc nie będę już się za czymś innym rozglądał. Jak zdążę to wyskoczę z Yeleną po szyby, mówiła, że będzie tutaj. Też tu mieszka?

Tym razem rudy właściciel lokalu pokiwał głową uśmiechając się lekko. - A właściwie to gdzie idziecie? I z kim? - spytał.

- Gdzieś za miasto, było poźno już wczoraj, nie rozpytywałem Daltona za bardzo. Wyobrażasz sobie, że nie ucieszył się z widoku tych palantów - zażartował. - Ciekawe na długo mu żarcia starczy dla tych aresztantów. Już więcej nikogo do celi nie zmieści, taki ich tam napchane.

- Za miasto? Oo… To widzę coś nie standardowego… - Jack zdawał się trochę zdziwony ale chyba niezbyt przejęty. - Nie wiem co z nimi zrobi ale pewnie nie będzie ich trzymał zbyt długo. Z prowianetem wszędzie tu krucho. - dodał po chwili namysłu.

- Jak ich wypuści, nieważne czy tych nowych czy Runnersów, to w dwa tygodnie będziey mieli skurwieli z powrotem, tylko będzie ich więcej i będą bardziej wkurzeni, Jack - skomentował Lynx.

Lynx skinął głową w kierunku dwójki Huronów, którzy siedzieli przy tym samym stoliku co wczoraj wieczorem: - Długo już u Ciebie mieszkają? Wczoraj towarzystwo widzę im pasowało - pochłoną kolejną porcję owsianki.

- Nie. Wczoraj przyjechali i na razie był z nimi spokój. Dobre napiwki dają. Myślę, że dziś wyjadą - spojrzał w tym samym kierunku co Lynx ale widać było, że nie żywi jakichś specjalnych uczuć do kolejnych gości w swoim lokalu.

- Do zobaczenia po południu - podniósł z podłogi plecak, zarzucając go na plecy i biorąc w ręce pokrowiec z bronią. Na odchodne skinął Jackowi głową i ruszył w kierunku posterunku policji Cheb.

- Powodzenia - uśmiechnął się na koniec Rudy i machnął mu ręką z wyciągniętym ku górze kciukiem.

Ruszył w kierunku komisariatu, idąc oglądał mieścinę i sprawdzał jak wiele zmieniło się przez ostatnie pół roku. W sumie sporo, ale był to raczej wynik prowadzonych w zimie walk. Na posterunek dotarł na zakończenie ceremonii wręczenia odznaki dla Nico. Zagadał do zastępcy szeryfa Ericka i zostawił w depozycie u niego swój plecak i graty, których nie zamierzał zabierać ze sobą na zwiadowczą wyprawę. Przewrócił oczami, kiedy młody kazał mu podpisać protokół przekazania, w końcu wszystko musiał się zgadzać. Po odbiór miał przyjść z tym papierkiem. Wyszedł na zewnątrz i zobaczył Sandersa, który podjechał wozem i tą blondwłosą zastępczynię, Nico, którą dopiero co mianowali. Podszedł przywitał się i zaczął ładować swoje graty na wóz.

Kiedy Walker doszedł do posterunku, zauważył jak ekipa łowiecka już się pakuje. Był z nimi Lynx, w sumie czemu nie. Chłop miał doświadczenie bojowe i mógł się przydać. Rzucił swoje toboły na wóz, torbę i granatnik. Karabin zatrzymal przy sobie przewieszony przez ramię. Skinięciem głowy przywitał się z Lynx’em i resztą:
- Zaczekamy jeszcze chwilę na Brennan’a i wtedy możemy ruszać... – spojrzał po kolei na wszystkich i to co mieli przy sobie – Hmm... jak tam wczoraj? Spokojnie spędziliście resztę wieczoru? - spojrzał na Nico.

- Nie było najgorzej - odparł Lynx. - Specjalizujecie się z Dave’m w polowaniu na maszyny Molocha? Dość daleko od Frontu wywędrowaliście - przerwał pakując na wóz pokrowiec z bronią - na Froncie też pewnie byliście? Walczyliście u kogoś, czy na własny rachunek? Trochę czasu tam spędziłem, możliwe, że gdzieś się mineliśmy?

- Dawne czasy, nie ma co ich wspominać… raczej się nie minęliśmy, ja żyłem na froncie będąc już małym brzdącem… ale już dobre 5 lat temu opuściłem pas przyfrontowy. Teraz działam z Dave’em na własny rachunek… ludzie co nie zwykli walczyć, ani nawet patrzeć na metalowe puszki są w stanie zapłacić naprawdę sporo żeby ten problem został rozwiązany za nich… i tak od zlecenia do zlecenia, ot życie lufy na sprzedaż… a ty co robisz tak daleko od frontu? Urlop? Sąd wojskowy? Dezerter? Znudziło się? - zakończył pytająco Walker ładując spokojnie i troskliwie swój granatnik bębnowy

- Skończył mi się kontrakt, ot co. Mówisz, że urodziłeś się na Froncie, pracowałeś tam, pewnie z Posterunkiem miałeś sporo do czynienia? - ciągął pytanie.

Gordon skończył na spokojnie ładować przeciwpancerne do granatnika, odwrócił się i kiwnął głową na słowa Lynx’a:
- Tak… można powiedzieć że bywałem raz czy dwa w Wędrownym… nie nazwałbym tego co prawda “sporymi” relacjami - złapał się odruchowo za prawe ucho, mocniej naciągając czapkę polarową, odwrócił się wreszcie w stronę Lynx’a wyciągając papierosa i kiwnął do niego głową - A ty? Posterunek czy Nowojorska? - odpalił papierosa.

- Posterunek, ale wracając do tego co mówiłeś. Pracowałeś jako prywatny kontraktor i mówisz, że byłeś w Wędrownym Mieście? Wnioski mam dwa, albo wasza ekipa, bo zakładam, że nie pracowałeś sam, była tak dobra, że mieliście wysoki status dostępu i zrobiono wyjątek dla Was i wpuszczono do Miasta, albo kłamiesz i mogłeś być góra w jakimś wysuniętym checkpoincie. - Uniósł ręce w geście obrony: - Bez obrazy, ja nie oceniam, twoja sprawa.

Gordon kiwnął głową i rzucił:
- Tak, to moja sprawa i bez również bez urazy… trochę za krótko się znamy żeby się dzielić tu teraz swoimi historiami… jak chcesz, usiądziemy wieczorem do flaszki czegoś mocnego i pogadamy, ale nie teraz. - Walker uśmiechnął się - Swoją drogą, masz rację moja ekipa była aż tak dobra… niestety do czasu… - kiwnął głową negująco. - A Posterunek to tylko krótki epizod mojego nędznego życia… pamiątkę po tym epizodzie jednak mam do dzisiejszego dnia…

“Łże jak pies” - pomyślał Lynx. Mógł na palcach jednej ręki policzyć przypadki, kiedy osoby z zewnątrz dostawały się do Miasta. Nawet jeśli, to środki bezpieczeństwa były tak ostre, że goście nie do końca zdawali sobie sprawy gdzie są naprawdę. Postanowił, że nie będzie sobie zaprzatał tym głowy teraz, tamte czasy miał już za sobą. Jednak niewiarygodna historyjka Gordona, nie sprawiła, że zaufał mu bardziej. Musiał przyznać, że samo nazwisko obiło mu się o uszy, ale nie potrafił przypomnieć sobie dokładnie w jakiej sprawie czy kontekście. Zmienił temat: - Ta maszyna, co wdzieliście jej ślady, macie jakieś przypuszczenia co to jest?

Spojrzał na Lynx’a podejrzliwie, przed chwilą jeszcze był taki ciekawy, nieważne, i tak niezbyt go to interesowało kto mu tu wierzył a kto nie, najważniejsze było to, że polowali na maszyny, a w tym nie mają tutaj równych:
- Coś małego - rzekł Walker wypuszczając jednocześnie kłąb dymu - małego w sensie jakiś dziwny Łowca… sęk w tym że Łowcy nieczęsto wędrują pojedynczo… są dwa wyjścia… albo ten się jakimś cudem zgubił i stracił łączność z “matką” albo wdepniemy w niezłe gówno… jest jeszcze kilka kwestii których nie mogę zrozumieć… jak na przykład to dlaczego… dlaczego akurat tutaj? Co tutaj takiego jest oprócz… nie oszukujmy się… zabitej dziurami mieściny. Szeryf wczoraj zapierał się że oprócz nietuzinkowej społeczności nic tu nie ma… dalej nie potrafię sobie tego jakoś logicznie poukładać… jakbym więcej wiedział o tych terenach to bym potrafił znacznie zawęzić spektrum podejrzanych… albo chociaż określić ilość…

Pokiwał głową, że rozumie: - Łowca, przynajmniej moim zdaniem, może być osłoną dla jakiegoś mniejszego robota, jeśli wykluczymy wątek ze zgubieniem się i odłączeniem od Żółwia. Zakładałbym najgorsze, to znaczy, że maszyny mają jakiś cel w byciu tutaj. Może Stalowy Skurwiel chce po prostu nabyć informacji o tym terenie i przysłał mały rekonesans. Jeden skoper kiedyś mi opowiadał, że pojawiły się małe roboty, co wyciągają z ludzkich mózgów informacje. Co prawda, był pijany w trupa, kiedy to opowiadał, ale wolałbym by nie miał racji. Słyszeliście kiedyś o czymś podobny? - zapytał, postanowił nie wyrywać się ze swoją wiedzą. Trochę walczył na Froncie i z Maszynami, jakieś doświadczenie posiadał, ale wolał nie ujawniać wszystkich swoich atutów.

- Nie wiem… nie wierzę we wszystko co mi ktoś opowiada… wierzę w to co przeżyłem sam… a prawda jest taka że żadnych maszyn by tu nie było jakby nie było tu niczego co mogłoby zainteresować… Stalowego Skurwiela. - Walker polegał tylko i wyłącznie na swoim doświadczeniu i nie miał zamiaru niczego kryć. Na froncie mógł walczyć każdy kto sobie tam polazł… ale mało kto wręcz sam pchał się by poubijać kilka metalowych suk. Miał jednak bardzo ambiwalentne uczucia co do tego “polowania”. Za dużo niewiadomych… za dużo niepewności, trzeba było jak najszybciej zawęzić opcje - Czyli nie wiadomo naprawdę dlaczego Moloch może się interesować się waszym Cheb?

Wzruszył ramionami, zastanawiając się nad słowami Gordona: - Zawsze ich celem były duże ośrodki przemysłowe, kopalnie, elektrownie i tym podobne. Często bazy wojskowe czy centra naukowe. A tutaj? Nie mam zielonego pojęcia, chyba, że… - zastanowił się chwilę nad słyszanymi plotkami… - ponoć na Wyspie - wskazał ręką mniej więcej kierunek - jest jakieś laboratorium czy schron. Nie wiem dokładnie, miejscowi o tym za dużo nie mówią, a ponoć sam ten teren jest skażony przez jakieś biologiczne gówno. Nigdy tam nie byłem, chyba w okolicy to jedyna taka “atrakcja”.

Gordon spuścił łeb ze zdenerwowania, jednak po chwili podniósł wzrok i spojrzał na Lynx’a:
- I teraz… teraz wszystko zaczyna mieć sens… trafiłeś w dziesiątkę z tą informacją… gdzie ten cały grajdołek jest? Jak daleko stąd? Musimy jak najszybciej znaleźć ślady, podążyć nimi i stwierdzić czy ta teoria się zgadza… - pokiwał głową w geście uznania w stronę Lynx’a - Szkoda że szeryf od razu nie powiedział że coś takiego tu jest… - spojrzał w stronę jego pomocników - Rozumiem że mi nie ufa, ale to akurat jest dość kluczowa informacja dla całego tego przedsięwzięcia…

Nico wzruszyła ramionami.
-W okolicy wszyscy o tym wiedzą ale tak naprawdę to każdy gówno wie, zapytaj kogokolwiek a powie ci co innego.*

- Przynajmniej posłuchamy ciekawych opowieści, takie zawsze ubarwiają drałowanie w błocie za maszynami - Brennan wyglądał na wypoczętego. Może to kwestia tego, że wczorajszą sytuację w knajpie udało się względnie pokojowo rozwiązać. Może dlatego, że pierwszy raz od dawna spał pod dachem, że zjadł, czy też przez to, że nie był już upaprany pomarańczowym pyłem. Co by to nie było, uśmiech na jego twarzy zdradzał pogodny nastrój. Little things matter. Przez ramię przewiesił wyrzutnię, która wczoraj przykuła uwagę nieproszonych gości. Miał nadzieję, że nikt nie potraktował na poważnie jego opisu działania EMP, nie chciał żeby patrzono na niego jak na psychopatę palącego ludzi żywcem.
- David - wyciągnął dłoń w stronę Nico - Gratuluję nowego stopnia.

Gordon kiwnął głową: - Jest i on… dobra możemy ruszać. - odwrócił się i mruknął sam do siebie - laboratorium w pizdu… jebany schron… wiedziałem, po prostu wiedziałem…

Lynx pokręcił głową: - Nie ma co się zastanawiać do przodu, jak mówiła Nico, tak naprawdę nikt z Cheb nie wie co jest na tej wyspie. Może to być przyczyną a może i nie. Jedźmy sprawdzić te wasze ślady - wskazał na niebo - pogoda nie zapowiada się ciekawie.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172