Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-11-2020, 00:51   #51
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
Wewnątrz okazało się, że był jeszcze ktoś. Jakaś kobieta. W stroju zdecydowanie bardziej pasującym do roli szofera tej czarnej fury niż błękitna koszula i rozpięta marynarka Black Jacka. No ale to właśnie on usiadł za kierownicą. I z nieukrywaną satysfakcją ruszył z werwą. Tak wielką, że pasażerka o wyglądzie zawodowego kierowcy tej maszyny posłała mu krytyczne spojrzenie. Ale się nie odezwała. On też nie. Widać było, że taka dynamiczna jazda takim cudem ocalałym cudem techniki sprawia mu przyjemność.

Wreszcie czarny suv zwolnił. Znów byli w Downtown jak można było sądzić po okolicznych wieżowcach. W wieczornym niebie, te słabo oświetlone drapacze chmur zaczynały się jawić jako szare kikuty czegoś ogromnego.

- Szef czeka w środku. - Black Jack zatrzymał maszynę przed głównym wejściem i wysiadł. Nawet pofatygował się otworzyć drzwi pasażerkom chociaż bez zbytnich ceregieli. Za to pasażerka też wyszła, obeszła maskę maszyny i stanęła w otwartych drzwiach kierowcy. A Murzyn dał znać, że będzie gościom robił za przewodnika i by obie zaproszone kobiety szły za nim.

Federatka z godnością wysiadła, tym razem zaczynając wypakowanie od wyłożenia trenu sukni, potem nóg i na końcu dopiero sama wstała, prostując plecy i dumnie unosząc brodę ku górze. Omiotła spojrzeniem lokal oraz okolicę.
- Też ujdzie - mruknęła cicho, czekając aż blondynka wysiądzie.

Quirke za to wydawała się speszona, w najłagodniejszej wersji. Bez swojego rangera czuła się odsłonięta i samotna. Brakowało poczucia bezpieczeństwa dawanego przez żywy cień zawsze patrzący na jej plecy. Wytoczyła się z fury, trzymając przy tym za brzuch gdy się zginała. Nowa sukienka była naprawdę ładna, szkoda jej plamić krwią. Nie wypadało też nagle zacząć kwitnąć na czerwono w okolicach żeber podczas kolacji.

- Chodź - widząc wahanie jasnowłosej Lane wyciągnęła do niej dłoń, przemawiając łagodnie jak na nią. Zgarnęła medyczkę ze sobą, klepiąc uspokajająco po ramieniu.
- Traktuj to jako formalność, pamiętaj co ci mówiłam - dodała cichym szeptem po czym dorzuciła - I uśmiechaj się. Z uśmiechem ci naprawdę do twarzy.

- T… tak, oczywiście - Tamiel odetchnęła i zaraz przywołała na twarz odpowiedni grymas, który mógł być szczerą emocją dzięki słowom Federatki.
- Dzięki Melody, denerwuję się. A jeśli chlapnę coś… przez co zaszkodzę doktorowi Howardowi? - odszeptała, idąc obok drugiej dziewczyny tak kontrastującej z nią samą.

- Nie chlapniesz, spokojnie - Upiorzyca spojrzała na nią kątem oka, zachowując kamienna mimikę trupa - Nie okazuj strachu i pamiętaj o dobrym wychowaniu. Kulturalni ludzie nie dokonują egzekucji podczas kolacji. To tylko gra, bądź sobą i pamiętaj o uśmiechu… - zamilkła i po dwóch krokach dodała pro forma - Jestem tuż obok.
W niemej odpowiedzi blondynka uścisnęła jej rękę z wdzięcznością. Oddychało się jej też jakoś lżej.

Black Jack wyprzedzał je o jakieś dwa czy trzy kroki świetnie spełniając rolę przewodnika. Lokal był równie niczego sobie jak fura jaka została na zewnątrz. Pewnie byle kto tutaj nie przychodził. Z połowa stolików była pusta a wystrój pasował dla jakiejś restauracji czy klubu dla tych z kasą i władzą. Ich stroje wydawały się w sam raz do takiego miejsca. Przy nich ich przewodnik wyglądał jak ktoś kto ledwo się wpasowywał w ten standard. Ale bezbłędnie zaprowadził ich do odpowiedniego stolika. Tam czekał na nich Cantano.

Latynos znów był w garniturze chociaż innym niż ten co miał u siebie w wieżowcu. Wstał gdy podeszli do jego stolika i uśmiechnął się wesoło jak na dobrego gospodarza przystało widząc zaproszonych gości o czasie.

- Dobry wieczór moje drogie. Cieszy mnie, że znalazłyście czas na to spotkanie. Wspaniałe kreacje. Oszałamiające. Zaszczyt to dla mnie, że mogę was gościć przy moim stoliku. - senior Cantano okazał się bardziej wylewny i szarmancki niż przy pierwszym spotkaniu kilka godzin temu. Podszedł do każdej z kobiet i lekko ją objął jak to się witali ludzie co się nie widzą pierwszy raz i nie są sobie wrodzy. Po czym wskazał na wolne miejsca przy stole na sześć krzeseł więc miejsca dla ich trójki było aż nadto. Black Jack widocznie nie był zaproszony do stolika. Ale stał w pogotowiu kilka kroków dalej dbając o komfort spotkania.

Jak trudno było przegapić miejscówka była niezła pod względem dyskrecji. Przy ścianie i w głębi pomieszczenia. Co jak wiedziała Lane utrudniało zamach od frontu, wrzucenie bomby czy ostrzał z przejeżdżającego samochodu. Jakieś przepierzenia oddzielały je od sąsiednich stolików przy ścianie. Jak Black Jack zajął swoją pozycję stanowiąc milczącą zaporę tego co przed nim od tego co za nim. Chociaż pewnie i mógł wesprzeć szefa w razie gdyby gościom jednak trzeba było pokazać drzwi wyjściowe. No i ci czterej przy sąsiednim stoliku też nie bardzo pasowali do tego lokalu. Bardziej na takich jak Black Jack niż trójka przy stole. Ale za to pasowali na ochroniarzy szefa też dbających o jego spokój, komfort i bezpieczeństwo.

- Dziękujemy, że zgodził się pan odstąpić od swoich planów, aby zorganizować mniej oficjalną rozmowę w bardziej dogodnych warunkach - Quirke uśmiech nie schodził z twarzy, ale nie było w nim cienia przymusu. Sam widok Latynosa wprawił ją w dobry nastrój, tak samo jak południowe maniery. Trochę poczerwieniała na policzkach gdy ją objął, wzięła to jednak za dobrą monetę. Może naprawdę się cieszył, albo po prostu świetnie udawał co już stanowiło miły element. Przecież nie musiał się wysilać na udawanie czegokolwiek.
- Nie wypada przychodzić na kolację w stroju prosto z drogi, to uwłaczałoby godności gospodarza, a tak czarującemu dżentelmenowi tym bardziej nie chciałyśmy sprawić choćby cienia przykrości… i naprawdę się cieszę, że pana widzę - chlapnęła zanim ugryzła się w język. Usiadła więc przy stole, choć oczy i tak uciekały jej do bruneta w garniturze.

Komplement połechtał miło federacką próżność, tak samo jak przyjemnym było spędzać czas w towarzystwie szarmanckiego żmija. Przez krótką chwilę Upiorzyca prawie zapomniała po co się tu spotkali, później postanowiła dać sobie odrobinę radości z tego wieczoru, póki była na to szansa.
- Prawdziwym cudem jest móc sobie przypomnieć jak to jest być częścią cywilizowanego świata. Dziękuję - popatrzyła ze spokojem zamarzniętej mogiły na Latynosa. Dokładnie, od czubka głowy po widoczny ponad stołem kawałek ciała w garniturze i skończyła na oczach - Dziękujemy za zaproszenie, ja również jestem ukontentowana. ciemna szarość doskonale podkreśla kolor oczu - kiwnęła mu lekko ciemnowłosą głową.

- Zapewne. A jak pokoje gościnne? Wszystko w porządku? - jeden z najważniejszych ważniaków w tym mieście czuł się w tej sytuacji jak ryba w wodzie. I wydawał się zadowolony z takiego wyglądu i zachowania zaproszonych gości. Zaczął standardową rolę gospodarza od kurtuazyjnych pytań o wygodę gości. Dał znak swojej prawej ręce, ten podał go dalej i zaraz od strony baru przyszły trzy kelnerki, każda z tacą z jakiej jak świetnie naoliwione maszyny zastawiły stół daniami i napitkiem po czym ulotniły się równie dyskretnie jak przybyły.

- No więc za spotkanie. I zdrowie pięknych pań. - powiedział gospodarz nalewając drinka swoim gościom a na końcu sobie by wznieść pierwszy toast tego wieczoru.

Biała dłoń o czarnych paznokciach uniosła kieliszek, czarne usta drgnęły i wypełzł na nie pełnoprawny uśmiech. Co prawda mikry, ale nie do pomylenia z niczym innym
- Piję za twoją trumnę zrobioną ze stuletniego dębu który właśnie wczoraj zasadziłam - Federatka dopowiedziała wpierw unosząc szkło, a potem przysuwając je do ust. Upiła łyk i westchnęła, a jej twarz rozjaśniła błogość. W perspektywie czekał je suty posiłek, atmosfera wciąż pozostawała kurtuazyjna…
- Bylibyśmy niewdzięczni, gdyby choć jedno przekleństwo pod kątem kwaterunku wypłynęło z naszych ust - odstawiła kieliszek. Mieszkali i żarli za darmo, dodatkowo ich opierano. Czarne jak węgiel oczy spoglądały na włodarza z rozbawieniem - Choć jeśli mam być szczera, jest jeden drobny szczegół który może nie spędza snu z powiek, lecz kładzie się cieniem na całość - zrobiła wymowną przerwę, poprawiając włosy.
- Słyszałam, że Latynosi to świetni tancerze, a do tej pory żaden nie zaprosił mnie do tańca - przekrzywiła kark, dopowiadając z uśmiechem błąkającym się na ustach - Karygodne, niemniej do naprawienia.

Quirke głośno przełknęła toast i zamrugała, łypiąc trochę zaskoczona na towarzyszkę. Szybko się jednak ogarnęła, wracając do gospodarza.
- Jest pan nader uprzejmy - zaśmiała się wdzięcznie, nawet nie kryjąc, że mężczyzna sprawia jej przyjemność swoim zachowaniem. Podstawiła kieliszek po dolewkę - A jak się miewają pańskie pieski? Wyglądały na takie kochane stworzenia - rozpłynęła się i musiała odkaszlnąć, żeby wrócić do normalnego tonu - Mamy nadzieję, że nie przysporzymy panu zbędnych kłopotów i jeszcze raz dziękujemy za zaufanie. Proszę się… też nie gniewać, jeśli… ekhm - zawiesiła się i dorzuciła cicho - Po prostu zwykle mam mnóstwo pytań, szczególnie jeśli rozmówca jest równie czarujący co pan.

- Pieski? - Cantano spojrzał na blondynkę jakby w pierwszej chwili nie bardzo skojarzył o co go pytała. A może jeszcze trawił to co powiedziała jej koleżanka. To o tańcu. I trumnach. Miał minę jakby zastanawiał się jak to potraktować gdy padło pytanie o te pieski.

- A. Blitz i Krieg. Tak, wszystko dobrze. - zaśmiał się wreszcie gdy widocznie zorientował się o co lekarka go pyta. - Cieszę się, że wszystko dobrze z tym mieszkaniem. Jeśli by były jakieś kłopoty to dajcie znać pani Chen albo Blak Jackowi. - wskazał na szefa ochroniarzy. Ten odwrócił się do nich i skinął głową na znak, że usłyszał i przyjął polecenie.

- I taniec mówisz? - zapytał wracając z kolei do czarnowłosej rozmówczyni. Spojrzał na nią bez skrępowania sztukując ją wzrokiem kawałek po kawałku. - Myślę, że to da się załatwić. - znów dał znak szefowi ochrony. Ten zaś przekazał skinieniem głowy na jednego ze swoich ludzi i ten bez wahania zerwał się od swojego stołu i zniknął im gdzieś z pola widzenia.

- Dobrze, tak zrobimy. Proszę się jednak nie obawiać, nie będziemy nadużywać pańskiej gościnności - blondynka odpowiedziała łagodnie, kładąc przedramiona na stole i westchnęła. - Jeśli… mogę spytać. Na pewno orientuje się pan skąd można wziąć takie cudowne psy, dobermany prawda? Czy ktoś w okolicy prowadzi hodowlę? Cudownie byłoby mieć takiego szczeniaka - jej uśmiech stał się smutny, więc przepiła go drinkiem - Zawsze chciałam mieć psa, pytanie o nie jest silniejsze ode mnie. Mam nadzieję, że nie odbierze tego pan jako impertynencji, nie taka… była moja intencja.

Po drugiej stronie jedna bardzo zaintrygowana wrona wpatrywała się paciorkowatymi ślepiami w żmija okutanego garniturem, unosząc pytająco jedną brew.
- Zatańczę z diabłem pośród skał - mruknęła niskim głosem, nie spuszczając z niego wzroku - Nie będzie temu końca. W blasku księżyca, w blasku gwiazd… będziemy kpić ze słońca - zakończyła, unosząc kieliszek do niemego toastu.

- Niezłe. - Cantano uśmiechnął się słysząc wierszowany tekst. Chyba go rozbawił bo uniósł w toaście swój kieliszek i upił z niego. Za to pytanie o psy znów go nieco zmieszało.

- Dostałem je. Zapytajcie o nie Black Jacka. - powiedział nieco zniecierpliwionym tonem znów wskazując na kogoś co wyglądał na speca od ręcznego łamania podków. A w międzyczasie wrócił ten jego ochroniarz co niedawno zniknął im z widoku po czym skinął głową. A i rzeczywiście gdzieś tam obok zaczęła grać orkiestra. Coś żwawego, coś południowego, co słyszeli tutaj już nie raz od swojego przyjazdu. Grali zupełnie jak to pierwszego wieczoru Melody słyszała na plaży. Okoliczności i miejsce wydawały się kompletnie inne ale gorący rytm był ten sam. I gorąca krew w żyłach.

- Wybacz nam na chwilę moja droga. - powiedział senior Cantano wstając od stołu by na chwilę pożegnać się z blondynką jaka miała zostać na miejscu. A sam stanął przed jej czarnowłosą koleżanką wyciągając ku niej dłoń w niemym zaproszeniu do tańca.

A potem wyprowadził ją na parkiet gdzie byli jedyną parą. Orkiestra przygrywała jakiś dostojny ale ekspresyjny kawałek. A oni tańczyli. Tango. Latynos zdawał się w pełni potwierdzać reputację swojej nacji jako świetnych tancerzy. Nie odezwał się ani słowem. Ale spojrzeniu, w sprężystych ruchach jakie znamionowały siłę i pewność siebie dał się wyczuć jego temperament. Pod tą skrywaną maską uprzejmości i ogłady. Gdzieś tam, pod tym garniturem, jak tańczył wydawał się niczym nie różnić od tych półnagich dzikusów tańczących wieczorami na plaży przy dźwiękach bębnów, grzechotek i gitar.

Musieli robić niezłe widowisko. Bo gdy wracali pomiędzy stolikami odprowadzały ich zaciekawione spojrzenia. Albo nawet i zazdrosne. Tango rozgrzało ich więc gdy wrócili do stolika i czekającej blondynki oboje mieli zaczerwienione policzki. A on pozwolił sobie zwilżyć gardło po tych baletach.

- Jesteś wspaniałą tancerką moja droga. Gdzie się tak nauczyłaś tańczyć tango? - zapytał gdy już odzyskał głos i znów rozsiadł się wygodnie na swoim miejscu.

To był ten moment, gdzie nawet upiory potrafiły okazać ludzkie emocje, świadczyły o tym błyszczące oczy i zaczerwienione policzki na zwykle śmiertelnie bladej twarzy. Federatka wyglądała na zadowoloną. Jak kruk który dorwał pokaźny kawał całkiem świeżej padliny i nasycił głód aż po dziurki w dziobie, a mimo tego wciąż patrzył z głodnym pożądaniem na łakomy kąsek tuż na wyciągnięcie szponów.
- Każda dama musi umieć tańczyć i zachować się w nobliwym towarzystwie. Inaczej przyniosłaby hańbę swemu rodowi… a ja nigdy nie hańbię imienia rodziny - odpowiedziała miękkim, rozbawionym tonem, sięgając po własną szklankę. Upiła łyk, potem kolejny i odstawiła szkło na stół - Poza tym nigdzie nie polecisz Miguelu, jeśli twój partner zamiast skrzydeł ma drewniane protezy. Co innego szybować pospołu z Ikarem, co innego próbować podobnej sztuki z Minotaurem. Zachwycające… to ja powinnam zapytać gdzie się uczyłeś.

- Na ulicy. - Latynos roześmiał się rozbawiony tym co powiedziała Federatka albo własną odpowiedzią. - Jestem zwykłym chłopakiem z ludu. Takim jakich pełno o tam. - wskazał na frontowe okno i widoczny świat zewnętrzny za nim. Ten brudny, skąpany w dżungli, błocie i tropiku świat florydzkich ulic. - Ale miałem głowę na karku i trochę szczęścia. I teraz jestem tutaj. Ale nie zapomniałem skąd pochodzę. W przeciwieństwie co do niektórych ważniaków w tym mieście. - chyba miał dobry humor pozwalając sobie na takie zwierzenia. A może to był taki jego standard. Ponieważ skończyli szybko opróżniać kieliszki to rozlał następną kolejkę.

- Głowę na karku, szczęście… i ambicję. - Lane popatrzyła na szkło w zadumie, a przynajmniej takie sprawiała pozory - Chętnie zobaczyłabym cię kiedyś tam na dole - wskazała spojrzeniem za okno - Macie tu naprawdę piękne plaże, ale przecież o tym wiesz - przejechała czubkiem palca wskazującego po krawędzi szklanki - Każdy z nas tkwi w przeszłości, bez niej bylibyśmy jedynie cieniem, miałkim i bez znaczenia. Respektując swoje korzenie pniemy się do góry. Odcięci od nich usychamy. Truchła pokryte kurzem marazmu i zaślepienia - jej oczy zrobiły się smutne - Pozwolisz więc, że będę wolała spędzać czas w twoim towarzystwie, miast innych notabli tego miasta. Musisz być im solą w oku… prawidłowo.

- Poproszę pół - blondynka zwróciła się do gospodarza, skubiąc pod stołem rant sukienki i uśmiechnęła się przepraszajaco - Mam słabą głowę, a hm… mój narzeczony nie będzie zadowolony jeśli wrócę w stanie głębokiego upojenia. Albo, jeśli to nie problem, napiję się soku… i Melody ma rację. Naprawdę pięknie to wyglądało - wetschnęła, trochę tęsknym wzrokiem patrząc na parkiet. Ona tak nie potrafiła, poza tym nie wypadało. Danny byłby zły, a nie chciała mu sprawiać przykrości, nawet jeśli miałby się o tym nigdy nie dowiedzieć.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - gospodarz odstawił butelkę z jakiej korzystał i uśmiechał się ciesząc się tą chwilą. Wziął swój kieliszek, wzniósł go w niemym toaście i upił. Ale tym razem mały łyk. I tym razem go nie odstawił tylko bawił się nim przyglądając się mu nieco dłużej niż powinno.

- Obawiam się jednak, że po dzisiejszym wieczorze przez jakiś czas nie będziemy mogli spotykać się w tym uroczym towarzystwie. - powiedział patrząc na nie z przepraszającym uśmiechem. - Rozmawialiście z Tybaldem? Jak się zapatrujecie na to zadanie? - zapytał zerkając to na jedną to na drugą kobietę.

Zaczynało się robić poważniej, niestety. Quirke przytaknęła i przez moment obracała w palcach złoty krzyżyk wiszący na szyi.
- Trzeba zachować pozory, grać swoją rolę i udawać tych nowych, bez powiązań z kimkolwiek z Rady, a szczególnie z… tobą. Naprawdę ogromna szkoda - zwróciła się do gospodarza, pozwalając sobie przejść na “ty” - Poprosiliśmy Tybalda aby został do jutra, rano jeszcze poćwiczymy i powtórzymy najważniejsze schematy zachowania. Nie chcę obrażać niczyjej wiary, bo to zawsze temat niezwykle delikatny i wraży… ale cała ich doktryna niepokojąco przypomina przedwojenne teorie spiskowe o świetlistej rasie Annunaki, pochodzącej z gwiazd i ingerującej w życie śmiertelników na Ziemi, jako części Galaktycznej Federacji. Z drugiej strony wydaje się równie groźne co kościół scjentologów, bo tak naprawdę najważniejsi guru absolutnie nie wierzą w głoszone prawdy, a chodzi o zyski i wpływy - pokręciła głową - Mogę się jednak mylić, stąd jutrzejsza powtórka materiału z rana. Mam tylko szczerą nadzieję, że nie usłyszymy od niego czegoś równie irracjonalnego jak teoria, że Ziemia jest płaska - prychnęła zażenowana - Gdyż obawiam się, że podobnej bzdury nie byłabym w stanie zdzierżyć na poważnie. Niemniej jestem dobrej myśli, zostaje nam trochę ponad doba na przygotowania i późniejszy Dzień Pamiątek z clue w postaci aukcji czy też wystawy rzeczy starego guru. Rozumiem też wagę powierzonego zadania - światło w jej oczach przygasło - Każdy cel da się osiągać różnymi ścieżkami, niekoniecznie legalnymi. Liczy się efekt, osiągniemy. Tylko… wierzysz w to? Mityczny artefakt nieśmiertelnej rasy, ukryty w Zaginionym Mieście?

- W wieczną młodość? - Lane dorzuciła swoje pytanie, siadając wygodnie na krześle. Bawiła się kieliszkiem aż nagle nie wypaliła, rezygnując z podchodów i zawoalowanych sugestii. Pies drapał negatywne nastawienie, jeśli trafi do lochu będzie w idealnym miejscu by zacząć szukać siostry.
- Po dzisiejszym wieczorze winniśmy udawać obcych sobie ludzi, to zrozumiałe. Wieczór jednak wciąż trwa i szybko się nie skończy. Po nim zaś nastanie noc - podniosła kieliszek do ust - Nocą wszystkie kruki są czarne, a ludzkie oczy chrome. Póki nie nastanie świt, wciąż mamy dzień dzisiejszy.

- Legalnymi metodami? - Cantano podniósł brew rozbawiony chyba końcówką wypowiedzi blondynki. - Jestem członkiem Rady dziewczyno. Wszystko co robię jest legalne. - zaśmiał się widocznie rozbawiony tą uwagą. - A cokolwiek jest w tym Zaginionym Mieście o którym mamroczą ci sekciarze chcę to mieć dla siebie. - przestał się uśmiechać i popatrzył na nie obie by dać znać, że mówi jak najbardziej poważnie i nie żartuje.

- Znajdziecie to miasto dla mnie, pokażecie drogę to nagroda was nie ominie. Chyba już wiecie, że nie jestem skąpy dla ludzi którzy potrafią się wywiązać z powierzonego zadania. A to za tą paczkę to tylko taki zadatek jaki was czeka jak wrócicie do mnie z tego Zaginionego Miasta i mnie do niego zaprowadzicie. Nie zapomnę tego. I potrafię się odwdzięczyć. - wrócił do biznesowego tonu jaki prezentował w południe podczas spotkania w wieżowcu. Mówił szybko i zdecydowanie widocznie świetnie wiedząc co i jak chce powiedzieć. Mówił jakby to dostarczenie paczki przez Florydę to był tylko pierwszy krok jaki może ich czekać jeśli wyrobią sobie u niego markę wykonując to zlecone zadanie tak jak sobie życzył.

- Stały kontrakt? - brew Federatki podjechała do góry. Aż tyle w mieście nie zamierzała zostać, jednak oferta kusiła. Dużo zachodu, duża nagroda i to co najważniejsze: dług wdzięczności.
- Samo odnalezienie miasta, wskazanie do niego drogi. Eskortę przez dżunglę organizujesz już we własnym zakresie… dobrze rozumiem? - brew wróciła na swoje miejsce, za to tułów czarnowłosej wychylił się do przodu, gdy oparła się na łokciu o stół - Znaleźć, zobaczyć, zaprowadzić… doskonale. Zawrzemy umowę. Pozwolisz zatem, że w ramach dobrych stosunków zechcę drobną zaliczkę na poczet przyszłej owocnej współpracy. - zrobiła nieznaczną przerwę nim zapytała - Słyszałeś o kobiecie którą ci dziś opisałam?

- Tak słyszałam - lekarka odpowiedziała cicho, a jej twarz zrobiła się zmęczona. Kwestie legalności Rady i tego co robią w mieście zostawały dyskusyjne, zwłaszcza dla jego mieszkańców. Ogromnym nietaktem byłoby jednak wypominanie tego gospodarzowi przy jego stole i pod jego dachem. Sam w sobie przytyk był przykry, a ludziom nie można było robić przykrości.
- Znajdziemy dla pana mapę, sprawdzimy czy miasto naprawdę istnieje i wskażemy doń drogę - podsumowała warunki umowy, przytakując krótko - Proszę w takim razie uważać sprawę za rozwiązaną. Kwestia najbliższych dni.

- Cudownie! - Cantano błysnął uśmiechem słysząc chyba właśnie dokładnie to co miał zamiar usłyszeć. Z tego zadowolenia znów upił łyk ze swojego kieliszka i popatrzył na nie obie. Ale znów czarnulka zwróciła jego uwagę nieco bardziej.

- Tak. Słyszałem o kobiecie o jaką dzisiaj pytałaś. Tak samo jak o tych twoich lekarzach. - powiedział rozpierając się wygodnie na swoim siedzeniu z miną nażartego kota. Pozwolił by te słowa przebrzmiały jakby był ciekaw reakcji obu rozmówczyń.

- Właściwie aby nie być gołosłownym… - dodał i pstryknął palcami. Black Jack musiał wiedzieć o co chodzi bo zrozumiał polecenie szefa bez słów. Sam odszedł znów gdzieś w bok znikając im z pola widzenia tak samo jak wcześniej ochroniarz wysłany po uruchomienie orkiestry. Ale Murzyn wrócił o wiele prędzej. I nie wrócił sam.




Przyprowadził ze sobą młodą kobietę. Właściwie to szli obok siebie chociaż kobieta wydawała się być niepewna co tu właściwie robi. Aż Black Jack nie wskazał jej gestem stolika pozwalając podejść do niego samodzielnie. Kobieta chociaż ubrana w jakąś zwykłą sukienkę niż ją ostatnio Tamiel widziała to i tak rozpoznała ją od razu. To była Sandy, jedna z trójki zaginionych Aniołów Miłosierdzia. Ta co chyba całej okolicy wpadła w oko najbardziej z całej tej trójki. Ona patrzyła na nich trochę speszonym wzrokiem aż wzrok jej nie padł na siedzącą blondynkę w bieli. Wtedy wydała z siebie westchnienie ulgi widząc jakąś znajomą twarz.

- Proszę, siadaj. Rozgość się. - Cantano szczerzył się w najlepsze zachęcając nowego gościa by się do nich dosiadła.

- Tamiel? - Sandy zapytała z niedowierzaniem podchodząc bliżej i chyba wciąż nie wierząc kogo tu spotkała.

- Sandy! - Blondynka zerwała się od stołu, wywracając krzesło, ale nie przejęła się tym, bo podobnej drobnostki nie zauważyła. Z westchnieniem ulgi rzuciła się w stronę rudej, rozkładając ramiona, a gdy do niej dobiegła, otoczyła ją mocnym uściskiem, jakby chciała ją schować przed całym otaczającym ją złem.
- Sandy… - powtórzyła czując gulę w gardle i łzy w kącikach oczu. Obraz się jej rozmazywał, nie puszczała też chwytu, przyciskając Anioła do siebie. Stały tak przez chwilę, zanim Quirke nie pociągnęła nosem, skołowanym wzrokiem patrząc w piegowatą twarz - Nic… nic ci nie jest? Jak się czujesz, wszystko w porządku? - zatrzęsło nią, mrugnęła szybko kilka razy - Dostałam list od doktora Howarda, przyjechałam najszybciej jak się dało. Przepraszam… tak bardzo cię przepraszam Sandy, powinnam być tu wcześniej… powiedzieli… wasz obóz splądrowano, a was nigdzie nie było. Jezu… myślałam, że coś wam zrobili. Co z Mildred? A doktor Howard? Co… co się stało? Tak się cieszę… - znowu mocno ją przytuliła -... dobrze że tu jesteś.

Lane za to dopiła drinka, wracając do mimiki lodowego posągu, chociaż wewnątrz gotowała się z wściekłości. Ukryty we włosach nóż korcił, by go wyciągnąć i zaatakować zadowolonego z siebie, szarmanckiego żmija. Niestety byli więźniami konwenansów i wciąż tańczyli, tylko kompletnie inny taniec.
- Liczę, że Huninn nie trzymasz przykutej w lochu do ściany - zwróciła się z chłodną uprzejmością, podstawiając szklankę po dolewkę.

Roześmiał się rozbawiony słysząc ten dla odmiany chłód w wypowiedzi bladolicej. I wskazał na obejmujące się Anioły. A tam Sandy doszła już do siebie z tego zaskoczenia i wzruszenia na tyle by zrobić coś więcej niż obejmować Tamiel i kiwać głową coś mamrocząc, że w porządku. Też jej ścisnęło gardło i oczy na tyle, że prawie się popłakała. Ale wreszcie coś wydusiła z siebie zrozumiałego.

- Tak, nic mi nie jest. Nam wszystkim. Mildred i Howard są w porządku. Jesteśmy… - zaczęła mówić do Tamiel ale stały na tyle blisko stołu, że pozostała dwójka też świetnie wszystko to słyszała. Tak samo jak nagle ruda się jakby zapowietrzyła i chyba sobie przypomniała kto siedzi przy tym stole bo spojrzała na szefa z wysokiego wieżowca. A ten tylko uśmiechał się bezczelnie bawiąc się widocznie całą tą sytuacją. Znów wskazał zachęcająco na stół.

- Jesteśmy… w gościnie… u pana Cantano… - wydukała w końcu Sandy niepewnym głosem. Po chwili wahania odsunęła sobie jedno z krzeseł i usiadła przy stole. A gospodarz tak jak i poprzednio skorzystał z jednego z pustych kieliszków by go napełnić i przesunął go w stronę trzeciego gościa przy jego stole.

- Napadli nasz obóz. Ale ludzie pana Cantano nas uratowali. I teraz jesteśmy u niego. Ale nic nam nie jest. - Sandy wydukała speszona będąc pewnie pomiędzy młotem a kowadłem z tym co chciałaby a co odważyła się powiedzieć.

- Dla waszego bezpieczeństwa. Sama widzisz, że ulice są dla was zbyt niebezpiecznie. A szkoda byłoby stracić ludzi o tak nietuzinkowych możliwościach. - Latynos wyjaśnił gładko i składnie tą sytuację. Ruda popatrzyła na niego bez większego przekonania ale nie odezwała się. - Koleżankę interesuje kobieta. Bardzo do niej podobna. Na pewno wiesz kogo mam na myśli. - powiedział kierując uwagę Sandy na Melody. Ta spojrzała na nią chyba pierwszy raz przytomniej. Pokiwała twierdząco głową.

- Tak. Rzeczywiście jesteście bardzo podobne. Siostra? Mówiła, że ma siostrę. I, że ona tu przyjedzie. I ją znajdzie. - powiedział rudy Anioł cały czas kiwając głową przypominając sobie pewnie coś co usłyszała wcześniej.

Ratunek z rąk ludzi Cantano. Piękny eufemizm porwania. Federatka przyjęła drinka, upijając niewielki łyk.
- Chcę ją zobaczyć Miguelu - popatrzyła na niego jak na wyjątkowo fascynujący okaz jadowitej żmiii i nagle zaśmiała się chrypiąco, odchylając głowę do tyłu. Brzmiało dość rdzawo, jakby bardzo dawno tego nie robiła, a kiedy skończyła, znów spojrzała na Latynosa, ocierając łzę rozbawienia z kącika lewego oka - Winszuję, ciężko pochwycić cień. Naprawdę umieram z ciekawości jak udało ci się to uczynić.

- Będzie dobrze… wszystko będzie dobrze, obiecuję - lekarka usiadła przy przyjaciółce, trzymając ją cały czas za ręce. Uśmiechała się przy tym jakby grymas mógł wlać chociaż odrobinę nadziei w drugą dziewczynę. Cantano potrzebował ich do znalezienia mapy i miasta zagubionego w dżungli.
- Pomogę ci z tym, o czym rozmawialiśmy - obróciła głowę do gospodarza, podejmując grę - Rozpatrz proszę możliwość… - zawiesiła się na dwa szybkie oddechy po czym kontynuowała - Chciałabym abyś zwolnił moją rodzinę ze swojej gościny i pozwolił im pracować tam gdzie dotychczas… i zapewnił ochronę. Żeby w przyszłości podobne napady nie miały miejsca - zmilczała cisnący się na usta komentarz. Jego również nie wypadało powiedzieć - Nie chcę twoich pieniędzy, niech takie będzie moje honorarium.

- Ależ po co takie górnolotne słowa i deklaracje? - szef z wieżowca roześmiał się wesoło jakby niespodzianka mu się udała i bawiło go to pierwszorzędnie. Leniwym gestem upił sobie znów ze swojego kieliszka obserwując spod przymrużonych powiek każdą z trzech młodych kobiet jakie siedziały przy stole. Po czym odezwał się do każdej z nich.

- Nie bój się zobaczysz. - powiedział uśmiechając się nadal. - Ty swoją siostrę. - wskazał na Melody. - A ty pozostałą dwójkę. - powiedział do Tamiel. - Są u mnie w gościnie. Nic im nie jest. Możecie się spotkać, porozmawiać, uściskać. Nie widzę przeszkód. Powiem więcej. Puszczę ich gratis. Za darmo. A wcześniej zapłacę wam za robotę. Jak tylko wrócimy z Zaginionego Miasta. - powiedział pogodnym tonem do swoich rozmówczyń.

- Jeśli mamy odnaleźć coś, co zaginęło przydałaby mi się - Federatka patrzyła na Latynosa nie mrugając - Powinnam cię wyzwać na pojedynek - westchnęła z maskowaną irytacją - Szkoda, za dobrze tańczysz, a ja nie muszę za nią biegać po tym upiornym upale… niemniej... gościsz...u siebie kogoś z mojej krwi - skrzywiła się - Czuła struna której nie należy trącać bezpodstawnie. To moja siostra - odstawiła szklankę, drugą ręką przeczesując włosy - Rodzina, rozumiesz.

- A czy po wszystkim będą mogli normalnie pracować nie niepokojeni? - Quirke dodała swoje pytanie, mocniej ściskając dłonie Sandy.

- Po wszystkim? - pytanie zastanowiło Latynosa na chwilę. Sandy też podniosła wzrok czekając na odpowiedź.

- Tak. Jak będzie po wszystkim. Wrócimy z Zaginionego Miasta które dla mnie odnajdziecie. I będziecie chcieli zostać w mieście. To tak. Będziecie mogli robić swoje po swojemu. Póki będziecie na moim terenie. Bo poza nim nie mogę nikomu zagwarantować bezpieczeństwa. - Cantano po tej chwile zastanowienia powoli dokładał zdanie po zdaniu. Ale wynikało, że jeżeli oni dotrzymają swojej części umowy to on dotrzyma swojej.

- I rodzina no ja rozumiem co to jest rodzina. Powiedziałem, że się będziesz mogła z nią spotkać. Mam nadzieję, że rozumiesz, że jakieś próby ucieczki jej czy z nią będę zmuszony potraktować jak zdradę i złamanie umowy. - zwrócił się do bladolicej w podobnym stylu chociaż mówili o czymś innym. Wyglądało na to, że miał zamiar wziąć całą czwórkę za gwarancję wykonania zadania na swoją korzyść. Ale też niejako gwarantowało, że nic im się nie stanie póki są pod jego opieką.

Blondynka zwróciła się do Sandy, uśmiechając się pokrzepiająco.
- Tak będzie w porządku dla ciebie, Mildred i doktora Howarda? - zapytała i posmutniała szybko - Obawiam się, że po wszystkim nie będę mogła zbyt długo zostać tutaj z wami w Miami. Jest spora szansa, że jeżeli za długo tu będę… ekhm, potem będę uziemiona na co najmniej dwa lata, ale zanim wyjadę upewnię się, że jesteście bezpieczni. Zostawię wam moją część honorarium. Odkupicie leki i sprzęt… albo, jeśli sobie zażyczycie, wrócimy razem do domu, do Kansas.

- Nic nie rozumiesz - Lane westchnęła przeciągle, kręcąc karkiem powoli, a przy którymś ruchu strzeliły kręgi. Podniosła się z krzesła i przepłynęła do Latynosa stając przed nim i patrząc z góry przez kilka długich sekund, po których uniosła bladą dłoń, opuszkami palców głaszcząc go po policzku.
- Powinnam cię zabić, piękny żmiju. Tu i teraz - mruknęła w zadumie, przechodząc z dotykiem po brodzie na drugi policzek - Nienawiść zaślepia, gniew ogłusza, a ten kto pragnie zaspokoić żądzę, może przypadkiem napić się goryczy. - zmrużyła jedno oko, biorąc w garść własną złość - Gorycz zawsze kryje w sobie potrzebę zemsty i utrwala się w system: pesymizm. To 'okrucieństwo pokonanych', którzy nie potrafią wybaczyć życiu, że zawiodło ich oczekiwania. - ujeła go za brodę, drapiąc kciukiem skórę pod nią - Prowadź zatem. Mam życzenie ją zobaczyć. Teraz Miguelu - zabierając dłoń dotknęła jeszcze opuszką palca wskazującego jego dolnej wargi.

- Nie radzę mówić przy mnie o zabijaniu mnie. - odparł patrząc w górę w twarz Melody bez mrugnięcia okiem. Jakby naprawdę miał coś wspólnego z wężem. - I mówisz, że masz życzenie? Do mnie? - lekko uniósł brew patrząc na nią z mieszaniną ironii i rozbawienia. Zastanawiał się chwilę po czym uśmiechnął się.

- No dobrze. Nie mam serca odmawiać tak pięknej kobiecie. - powiedział wracając do szarmanckiego tonu z początku spotkania. Po czym wstał i jego ludzie spojrzeli na niego czujnie.

- Wracamy. - rzucił krótko i do nich i do kobiet przy jego stole. Jak już wstał to zaprosił gestem całą trójkę przodem i sam też ruszył ku drzwiom wyjściowym. Sandy też wstała i wciąż kurczowo trzymając dłoń blondynki szła razem z nią.

- Tak będzie dobrze. Teraz nic nam nie jest ale nie możemy leczyć ludzi. Nie wypuszczają nas na ulice. - skorzystała z chwilowego zamieszania by szybko powiedzieć do blondynki. A wraz z nimi szli ochroniarze Cantano. Chwilę czekali przed wejściem na chodniku aż podjadą samochody. Przed frontem zatrzymał się ten znany już czarny suv kierowany przez znaną już z widzenia kobietę. A przed i za nim kilka następnych.

Wnętrze auta było tak wygodne, że Tamiel miała wrażenie zapadania w miękkim fotelu i tylko wciąż ściskana dłoń drugiego Anioła kotwiczyła ją na powierzchni. Setki pytań cisnęły się blondynce na język, ale żadnego nie mogła wypowiedzieć. Nie gdy ochrona ich gospodarza słyszała dokładnie każde słowo.
- Może naprawdę przemyślisz powrót do Teksasu? - spytała Sandy, potrząsając lekko złączonymi dłońmi.

- Powinniśmy zostać tutaj. Tutaj jesteśmy potrzebni. Jest masa ludzi bez opieki medycznej. Żyją w strasznych warunkach. Ale to doktor Howard powinien zdecydować. - rudzielec wyrzuciła z siebie pierwszą część bez zastanowienia. Mówiła jak ktoś pełen wiary właśnie w takie a nie inne postępowanie. Takiej wiary jaką mają tylko idealiści. Ale też chyba miała wątpliwości czy jak się po prostu dadzą zabić w tym mieście to czy to się komuś przysłuży. Na razie jednak się na to nie zanosiło. Siedziały w wygodnym suvie na tylnej kanapie, dwójka ochroniarzy na przednich siedzeniach dbała o ich bezpieczeństwo a inne wozy jechały za i przed nimi. Zupełnie jakby jechały na jakieś przyjęcie. I niczym ruchomy okruch z dawnego świata przejeżdżali przez wieczorne miasto już z tego świata. Ale tak zza tych czystych szyb wydawało się, że ten obecny świat ich nie sięga i nie dotyczy w tym wygodnym, czystym wnętrzu pojazdu.

Quirke opuściła głowę spoglądając na ich złączone dłonie i zagryzła wargi. Jadąc do Miami miała jasny, określony cel dyktowany powołaniem i chęcią niesienia pomocy. Rozumiała Sandy, myślały tymi samymi kategoriami. Nosiły te same złote, szwajcarskie krzyże.
- Jeśli zdecydujecie się zostać spróbuję… porozmawiam z panem Cantano. W obrębie jego dzielnicy macie być przecież bezpieczni i… - zawiesiła się, wzdychając ciężko - Będę wam towarzyszyć ile dam radę, ale potem naprawdę muszę wracać póki jeszcze jest czas i… - zacięła się ponownie, podnosząc udręczony wzrok na rudzielca - Proszę, nie… to nie tak, że nie chcę tu z wami zostać na dłużej, po prostu… nie mogę.

- Coś się stało? Masz jakieś kłopoty? - Sandy dla dodania otuchy i pocieszenia uściskała dłoń koleżanki patrząc na nią pytająco.

Blondynka spaliła buraka, śmiejąc się cicho i nerwowo odgarnęła opadający na twarz lok.
- Nie… nie do końca kłopoty. Kłopotami bym tego nie nazwała, raczej… ekhm. - przełknęła ślinę - Pamiętasz chłopaków z Texas Rangers którzy stacjonowali u nas w Kansas, kiedy wyjeżdżaliście? - zakłopotana patrzyła na drugą lekarkę - Szczególnie tych którzy po wyścigach wzięli się za łby i ich zszywałyśmy? Jeden miał na imię Stan, blondyn z kucykiem… i G-Grim, ten brunet z-z tatuażami.

- Aha. Tych dwóch teksańskich ogierów? Tak, pamiętam. Zwłaszcza jak ten jeden z nich udawał, że wcale nie stracił dla ciebie głowy. Tak, pamiętam. A co? - Sandy uśmiechnęła się na to dawne wspomnienie z innego świata i czasu. Ale teraz podziałało jak balsam na tą całą kłopotliwą sytuację w jakiej się znalazły.

- Serio? - Tamiel też się uśmiechnęła jakoś swobodniej, a na jej twarzy pojawiło się zaciekawienie i coś niby niedowierzanie - A ja przez cały czas miałam wrażenie że obaj za tobą gubią oczy i tylko się szczerzą kiedy przechodzisz obok - podrapała się po nosie, parskając - Kiedy dostaliśmy list od doktora Howarda, doktor Sanders poprosił Rangerów o jednego człowieka żeby mnie odeskortował. Zgłosił się Danny, znaczy Grim - wzrok jej zmętniał, rysy twarzy złagodniały gdy przed oczami stanął jej powidok barczystej sylwetki - Opiekował się mną przez całą trasę, był taki kochany i dzielny. Dużo rozmawialiśmy, zawsze był gdzieś obok... i t-tak jakoś wyszło - ściszyła głos, pochylając się do przyjaciółki - Spytał dziś czy za niego wyjdę, zgodziłam się! - pisnęła trochę jak mała dziewczynka - Tylko on chce mieć dom u nas, w Teksasie. Dlatego… znaczy… ekhm - odkaszlnęła żeby ukryć coraz bardziej czerwoną twarz - Istnieje spora szansa, że jeśli nie wyjedziemy maksymalnie za trzy miesiące, potem będzie już ciężko… podróżować z ciężarną, a w przypadku gdy tu się zasiedzimy do rozwiązania, Kansas zobaczymy dopiero kiedy… Jezu no, Sandy… taka długa podróż nie jest wskazana dla niemowlaka i… o rany - jęknęła, przecierając twarz dłonią.

- Oświadczył ci się?! Ojej! To wspaniale! Gratulacje Tami! - rudzielec chyba tego się nie spodziewała. Ale jak już usłyszała to złożyła gratulacje koleżance i uściskała ją mocno.

- Ale wieści! - zaśmiała sie gdy się od niej odkleiła. - No tak, to chyba zrozumiałe, że wam tutaj teraz nie po drodze. On pewnie chciałby wrócić na farmę i pędzić bydło przez prerię. Ci kowboje tak mają. - Sandy wydawała się teraz pełna zrozumienia dla motywów blondynki i dlaczego nie na rękę był jej dłuższy pobyt w tym mieście. - Nami się nie przejmuj. Doktor Howard na pewno okaże zrozumienie i nie będzie was zatrzymywał na siłę. - koleżanka była przekonana, że wszystko powinno się dobrze ułożyć jeśli chodzi o relację pomiędzy nimi Aniołami. Więcej jednak nie dano im czasu. Kolumna zatrzymała się, skrzypnęły otwierane drzwi i miny ochrony zachęciły obie lekarki do wyjścia.
 
Umai jest offline  
Stary 21-11-2020, 01:18   #52
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
Federatka widząc wczepione w siebie Anioły wypuściła powoli powietrze i poklepała blondynkę po dłoni, kiedy przechodziła obok majestatycznie zamiatając trenem sukni. Powolnym krokiem podeszła do samochodu włodarza, wsiadając do tyłu. Powtórzyła się procedura z sadzaniem tyłka, wciąganiem nóg i zgarnianiem materiału sukni, aby nie przycięły go drzwi. Zajęła fotel za Black Jackiem, prostując się z godnością i składając dłonie na podołku wśród tiulu i czarnej koronki. Przekręciła powoli głowę w bok, patrząc na Latynosa z cieniem rozbawienia rodem z domu pogrzebowego.
- Ujdzie - stwierdziła.

Obu Aniołom został sąsiedni wóz. Niemniej majestatyczny. A Sandy chyba nawet pasowało, że Cantano pojedzie innym wozem. Obie zasiadły na tylnej kanapie wozu gdy przód obsadzili ludzie Cantano. A po chwili cała kolumna ruszyła. Swoim widokiem zdecydowanie zakrzywiała dotychczasową średnią uliczną sprawnych samochodów jakie dały się dostrzec na ulicach tego miasta. I ilościowo i jakościowo. Chociaż tutaj w Downtown i tak chyba było ich więcej niż na peryferiach.

- Cieszę się, że ci się podoba. - odparł z przekąsem szef z wieżowca pozwalając sobie na nonszalancki uśmieszek. Spojrzał na “Metropolis” jakie zaczęło znikać za oknami gdy maszyna ruszyła z miejsca flankowana z przodu i tyłu przez mniej ważne pojazdy.

- Oczywiście - Federatka przytaknęła, podążając wzrokiem za niknącym wieżowcem. - Wrażenia estetyczne bezimiennych kruków są wszak tym, co zwykle raduje duszę nobliwego członka miejskiej Rady wspaniałego miasta Miami - teraz ona pozwoliła sobie na sarkazm.
- Jak mówiłam. Prawdziwym cudem jest móc sobie przypomnieć jak to jest być częścią cywilizowanego świata.

- Cieszę się, że ci się podoba. - powtórzył z miną pogłaskanego kota. Sądząc po uśmiechu to chyba sprawiło mu to może drobną ale przyjemność.

Federatce przeszło przez myśl, że gdyby podrapać go za uchem może zacząłby mruczeć.
- Czym Huginn zapracowała na gościnę u ciebie? - spojrzała na niego bezpośrednio.

Wydawało się, że nie odpowie. Przejechali w milczeniu do końca ulicy i skręcili na jakimś skrzyżowaniu. - Powiedzmy, że to była transakcja łączona. Spotkasz ją to sama ci pewnie wszystko opowie. - jednak w końcu odpowiedział na jej pytanie.

- Po wojnie najpierw przychodzą kruki, żeby wydziobać oczy, a potem hieny, żeby pozbierać kości. Wolałabym dowiedzieć się tego od ciebie - Lane nie ustępowała - Skoro już zamknąłeś mojego bliźniaczego kruka w klatce chcę usłyszeć od ciebie dlaczego to zrobiłeś. - westchnęła melancholijnie - Nie jest to wygórowana prośba dla dżentelmena. Ukoić siostrzany niepokój.

- Z ciekawości. - odparł tym razem dość szybko. Milczał chwilę nim się znów odezwał. - Wydała mi się bardzo nieszablonową osobą. - dodał uśmiechając się półgębkiem jakby coś wywołało u niego rozbawienie.

Zapadła cisza, przejechali kolejną ulicę, skręcając w boczną jej odnogę.
- Huginn jest wyjątkowa - bladolica odpowiedziała, woląc się nie rozwodzić nad dokładną definicją tego zwrotu - Otwórz jej klatkę, co za różnica? Zobowiązałam się do pracy dla ciebie zanim powiedziałeś że ją masz. Więzienie jej nic nie zmieni, prócz marnowania potencjału. Jeśli prawdą jest co rozprawia Tybald, mapę będzie trzeba wykraść. Huginn jest wyjątkowa - powtórzyła, wlepiając w niego czarne paciorki ślepi - Jej pomoc będzie nieoceniona podczas całego przedsięwzięcia. Nie starcza ci słowo honoru szlachcica, zostawię ci w ramach zastawu mój miecz - prawie zgrzytnęła zębami - Należy do Nestora, bez niego i tak nie mam co się pokazywać na dworze, o ile nie chcę, by moją głowę zatknięto na pikę. Nie jesteśmy jedynymi którzy szukają tego miasta. Warto wykorzystać wszystkie atuty abyś pierwszy zagarnął należne ci profity.

Znów się zastanawiał dłuższą chwilę. Stukał palcami po uchwycie drzwi pomagając sobie tym w myśleniu. - Przemyślę twoją ofertę. - oznajmił w końcu kobiecie w czerni siedzącej na sąsiednim fotelu. - Przyjdź do mnie po spotkaniu. Black Jack cię zaprowadzi. - powiedział w końcu wskazując brodą na jadącego na miejscu pasażera mężczyznę. Ten nieco odwrócił głowę i pokiwał nią na znak, że usłyszał i przyjął polecenie szefa. Resztę trasy pokonali w ciszy, łypiąc na siebie kątem oka póki wóz nie zatrzymał się przed znanym wieżowcem.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 21-11-2020, 01:27   #53
 
Umai's Avatar
 
Reputacja: 1 Umai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputacjęUmai ma wspaniałą reputację
Czas: 2051.03.03; pt; wieczór
Miejsce: Miami; wieżowiec Cantano; pokoje gościnne


Zmotoryzowana kolumna całkiem nieźle utrzymanych wozów dojechała w końcu na miejsce. Przed front jednego z wieżowców. Ten sam gdzie w południe postrzelana, zakrwawiona i umorusana grupka dostawców paczki. Teraz był już wieczór więc po słonecznym blasku zostało tylko wspomnienie i jeszcze nie do końca nocne niebo. Grupka jaka wysiadła z tych samochodów była w bardziej stonowanych barwach a i stylistycznie znacznie odbiegała od tej co tu wchodziła w środku dnia.

Tym razem nie było żadnych kłopotów z wejściem. Chociaż w recepcji też ktoś siedział a w pobliżu byli dwaj ochroniarze tak samo jak w dzień. Ale nikt nie śmiał zatrzymać samego szefa tego wieżowca i grupkę jaką ten firmował swoją twarzą i nazwiskiem. Cała trójka w recepcji ograniczyła się do gorliwego “dobry wieczór” i na tym ich ingerencja w wieczór szefa się skończyła. A potem były schody. Znowu. Jeśli te majestatyczne wieżowce miały jakieś wady to na pewno były to te cholerne schody. Fajnie się mieszkało ileś tam pięter ponad poziomem błotnistych ulic ale mniej fajnie się wchodziło na ten poziom. A widocznie nawet takiego ważniaka jak Cantano przerastało możliwość naprawienia wind. Więc trzeba było zasuwać z buta.

Weszli tak na któreś z pięter, też nieźle utrzymane i tam się rozstali z szefem. Przekazał dowodzenie Black Jackowi i powiedział, że będzie u siebie. Szef ochroniarzy pokiwał głową i wziął gości pod swoje skrzydła. Cała grupka poszła w głąb jakiegoś korytarza, potem kolejnego. Sandy cicho mruknęła, że wracają do siebie. Znaczy do nich. I wkrótce rzeczywiście Black Jack zatrzymał wycieczkę przed kolejnymi drzwiami. Obok było biurko z dwoma chyba ochroniarzami ale ci też widocznie wiedzieli co jest grane i nie robili problemów. Za drzwiami był kolejny korytarz ale krótszy i z kilkoma drzwiami. Tutaj już Sandy czuła się na tyle pewnie, że poprowadziła gości “do siebie”.

- To tutaj. Ale się zdziwią. - ruda dziewczyna zaśmiała się cicho chyba zdając sobie sprawę z niespodzianki. Zwłaszcza, że wcześniej mówiła, że jak ludzie Cantano po nią przyszli to nic im nie powiedzieli po co ją zabierają. Więc było trochę dramatycznie jak się wszyscy obawiali… No na pewno nie tego co się stało w “Metropolis”. Sandy otworzyła jedne z drzwi i za nimi ukazało się mieszkalne wnętrze. Może nie takie jak apartament szefa no ale też niczego sobie. Nie jeden z poziomu ulicy pewnie by dał wiele by mieszkać w takich warunkach. No ale w tym oświetlonym świecami mieszkaniu w oczy rzucały się trzy sylwetki. Kobieta i mężczyzna ze szwajcarskimi krzyżami na piersi. I bladolica kobieta w czerni z lekko wytrzeszczonymi oczami. Cała trójka wydawała się kompletnie zaskoczona przybyciem i Sandy, całej i zdrowej. I dwójką pozostałych gości. Kompletnie ich zamurowało. Para Aniołów z zaskoczenia wstała z kanapy na jakiej siedzieli a krucza siostra Melody dalej siedziała na sąsiedniej wbijając w nią zaskoczony wzrok.

- Mildred! Doktorze Howard! - pierwsza nie wytrzymała Quirke, ruszając biegiem do zaginionych Aniołów i po drodze rozkładając ramiona. Ulga na ich widok uderzyła w nią jak obuch, widziała dwie sylwetki rozmazane, a im bliżej nich była, tym mocniej drżały jej usta.

Lane zachowała więcej opanowania, wpływając do pokoju razem z szelestem koronek i chłodem Appalachów. Stanęła pośrodku dywanu, przyglądając się czarno-białej sylwetce na sofie.
- Siostro - przywitała się, po nieskończenie długiej chwili wyciągając w jej kierunku dłoń.

- Tamiel? Co tu robisz? Pojmali cię? - doktor Howard przyjął blond lekarkę w swoje objęcia ale tak jak mówiła przed chwilą Sandy był kompletnie zaskoczony tym spotkaniem. Mildred zresztą też. Przywitała się z blondynką tak samo jak pozostała dwójka. A tuż obok trwało spotkanie obu federackich sióstr.

- Witaj siostro. Wybacz, że nie wstanę by cię powitać jak należy. - Faith wyciągnęła dłoń ku siostrze zgodnie z protokołem i tradycją. Ale pozostała w pozycji siedzącej co już urągało protokołowi. Ale zwiastowało, że nie wszystko jest jak powinno.

- Pojmali? Nie… nie! - Quirke szybko pokręciła głową żeby uspokoić pozostałych medyków. Co chwila ściskała ich na zmianę, poprawiała im ubranie, aż wreszcie przytuliła całą trójkę w grupowym uścisku - Dostaliśmy wasz list, przyjechałam wam pomóc. Tylko… nie martwcie się, poradzimy sobie. Jak się czujecie, czegoś wam potrzeba? Mogę coś dla was zrobić? - zarzucała ich pytaniami.

- Wybaczam - bladolica pokonała pozostała odległość do siostry, chowając niepokój i całą paletę lęków za trupią maską. Ujęła dłoń siostry, splatając ich palce.
- Wyjaśnij - dodała krótko bojąc się że dłuższa wypowiedź pozbawi jej mroźnej otoczki i drżenie głosu ją zdemaskuje.

- Wolności. - uśmiechnął się z przekąsem doktor Howard w odpowiedzi na te wszystkie pytania ich dopiero co przybyłej koleżanki.

- To prawda. Niczego nam tu nie brakuje. Traktują nas bardzo dobrze. No ale nie możemy stąd wyjść i leczyć ludzi. - Mildred przytaknęła i wymownym gestem powiodła po tym całkiem wygodnym wnętrzu. Na pewno było wygodniejsze od dość oszczędnie urządzonych pokojów w 2018 czy nawet w “Tom & Jerry”. Podobnie chyba jak w domu gościnnym Cantano więc raczej pod względem warunków bytowych nie było za bardzo na co się skarżyć.

- I dobrze nas karmią. I właściwie są mili. - Sandy dodała wisienkę na torcie chociaż z całej trójki przebijało się, że te niezłe warunki psuje świadomość życia w złotej klatce, bez możliwości decydowania o swoim losie.

- Dopadli mnie jak byłam u nich. - Faith w tym czasie wskazała na grupkę rozmawiających obok lekarzy. - Nie miałam kevlaru na sobie. Oberwałam. Poskładali mnie. Ale złapałam coś w tej dżungli. Wcześniej. Słaba jestem. Teraz dalej o mnie dbają. - powiedziała wskazując znów spojrzeniem na grupkę Aniołów.

- Ulewny deszcz tworzy dziwne pary w pokojach zajazdów. - Federatka ściszyła głos, siadając przy siostrze i pedantycznym ruchem wygładziła suknię w okolicy kolan. Na przygotowany podeście złożyła złączone, siostrzane blade szpony. Popatrzyła dyskretnie na pacyfistycznych medyków. Szybko jednak wróciła do wpatrywania się w twarz drugiej Federatki.
- Jeśli dane ci jest chodzić po cienkim lodzie współczesnego życia, ciągnąc za sobą milczące wyrzuty miliona załzawionych oczu, nie bądź zdziwiona gdy szczelina w lodzie pojawi się pod twoimi nogami. - stwierdziła cichym szeptem, pozbywając się ze spojrzenia lodu. Troskliwym gestem odgarnęła siostrze kruczoczarny włos z czoła i skrzywiła pomalowane smolistą czernią usta - Jesteś mi winna wyjaśnienia siostro, nie tylko o teraźniejszy wieczór. - westchnęła - Powinnam być tu z tobą, chronić twój grzbietu. Czemu mi na to nie zezwoliłaś? Cóż w takim razie ze mnie za starsza siostra, jeśli nie mogę cię chronić?

W tym czasie Tamiel próbowała znaleźć cokolwiek pozytywnego i opanować setki ciążących na sercu pytań. Dla uspokojenia wzięła porządny oddech.
- Słyszałam, że Rada robiła wam problemy… przepraszam - pokręciła głową - Może gdybym była tu wcześniej jakoś bym pomogła… proszę, nie martwcie się. Sandy już wie, Miguel obiecał puścić was wolno za parę dni. Dał słowo, że w obrębie jego jurysdykcji nie spotka was żadna… kolejna krzywda. Albo jeśli zechcecie wrócimy do Teksasu. Tylko wytrzymajcie jeszcze parę dni, załatwię jedną sprawę i wszystko będzie dobrze.

- Miguel? - doktor Howard zdziwił się i chyba nie bardzo wiedział o kim mówi Tamiel.

- Cantano. Na imię ma Miguel. - wyjaśniła mu Sandy. Brwi lekarza nieco się uniosły ale pokiwał głową na znak, że teraz już wie o kim mowa. Niemniej zdziwienie nie znikało z jego twarzy.

- No dostawaliśmy propozycję nie do odrzucenia. “Sugestie”, że lepiej będzie jak dołączymy do reszty lekarzy w głównym szpitalu w tym mieście. - szef tutejszych Aniołów zaczął wyjaśniać coś co wcześniej nie bardzo miał okazję.

- Ale nie chcieliśmy! Oni tam leczą za pieniądze! Tylko tych jakich na to stać! A to sprzeczne z naszymi ideałami! - zawołała buntowniczo Mildred i pozostali pokiwali głowami. Nie po to ktoś zostawał lekarzem leczącym z powołania i charytatywnie by brać za to gamble od tych co było stać na te usługi.

- No i nas w końcu napadli. - powiedziała Sandy kończąc to streszczenie ich pobytu w mieście.

- Rozpadam się Melody. - Faith wydawała się słuchać tego co się dzieje obok jednym uchem. Zamyślona wpatrywała się w dal za te wielkie okna wieżowca. Chociaż sama wydawała się wpatrzona w siebie i swoje wspomnienia. - To co było moją największą siłą stało się gwoździem do mojej trumny. Powoli mnie zabija. Ale usłyszałam o tutejszych lekarzach. O ich szpitalu. Metodach. Liczyłam, że mi pomogą. Nic ci nie mówiłam bo nic na to nie pomożesz. Ani ja. To przyjechałam tutaj aby spróbować z tymi szpitalami i lekarzami. No ale mnie dopadli. - czarnowłosa westchnęła na koniec świadoma tej nieuchronności losu z jaką przyszło się jej zmierzyć. Zębate koła zdolne zmielić plany i zamierzenia nawet najpotężniejszego i najbardziej zaradnego śmiertelnika.

- Wiem - Quirke skrzywiła się gorzko. Frajer leczący za darmo, znała to doskonale, bo przecież tak należało postępować. Popatrzyła na Anioły smutno - To biznesmen, we wszystkim co robi musi widzieć zysk… ale jeśli uda się wykonać dla niego jedno zlecenie, będzie nastawiony przychylnie. Wtedy z nim porozmawiamy na temat waszego powrotu do obozu i być może protekcji… coś wymyślę - uścisnęła ich dłonie w geście wsparcia i nagle drgnęła - Mig...uel - dokończyła, bo udawanie że nie zna imienia Cantano skoro już je powiedziała było dziecinne - Ma hopla na punkcie jakiejś sekty i miasta ukrytego w dżungli. Wieczna młodość, nieśmiertelne i piękne istoty które chciały się podzielić swymi sekretami z ludźmi, ale… szuka miasta i tego co skrywa - skróciła - Może słyszeliście o kimś kogo wołają Eliasz, Amos, Tybald… albo święto zwane Dniem Pamięci? To jakoś już zaraz będzie.

Lane potrzebowała dobrej minuty w ciszy, żeby zebrać się i zachować opanowanie. Mimo że miała ochotę wrzeszczeć i rozrywać ludzkie tkanki własnymi pazurami. Pogłaskała siostrę po dłoni.
- Powinnaś była mi powiedzieć, a ja powinnam być tu z tobą. To mój obowiązek, póki mam dość sił żeby oddychać… przyniosłabym cię tu gdyby było trzeba. Pamięć nic nie znaczy bez myśli. - zamilkła walcząc z kulą dławiącą gardło. Zamknęła oczy, wypuszczając powietrze powoli przez nos, a kiedy otworzyła powieki była opanowana - Obawiałam się że oszaleję kiedy zniknęłaś. Poprosiłam Nestora o miecz i ruszyłam w pościg. Tutejszy szpital, na włościach Cantano? Ile mamy czasu?

- Nie wiem. Oni też nie. Albo nie chcą mi powiedzieć. - młodsza z czarnowłosych sióstr spojrzała w bok na rozmawiających lekarzy. - Ten szpital to nie należy do Cantano. Ale to nieważne. Nie udało mi się tam dotrzeć. Ale oni mówili, że tam mają różne rzeczy. Zaawansowane. Nie takie zwykłe jak oni mieli w swoim obozie. To może by się udało. - Faith lekko wzruszyła ramionami na znak, że poza nadzieją to nie ma innych przesłanek, że w tym miejskim szpitalu dałoby się coś poradzić. Ale nadzieja była w niej tak silna jak słabe teraz miała ciało.

- A nie mówiłam ci bo miałam nadzieję, że uwinę się raz dwa i wrócę cała i zdrowa. - uśmiechnęła się w końcu blado na swojej bladej twarzy zdając sobie po czasie sprawę jak chybione były te jej wcześniejsze decyzje i zamiary.

- Sekty? - Howard zastanowił się chwilę patrząc na swoje koleżanki i próbując sobie coś skojarzyć na podany temat. - Pełno tu takich. Zwykle jednak trzymają się na uboczu. Na peryferiach, wśród biedoty. Tam może by coś o tym wiedzieli więcej. - powiedział w końcu widocznie nie bardzo kojarząc temat. Po chwili Mildred pokiwała głową na znak, że nie bardzo może powiedzieć coś więcej.

- A ja coś kojarzę. - Sandy powiedziała niepewnie. Widząc, że zwróciła uwagę pozostałej trójki rozwinęła swoją wypowiedź. - Słyszałam, że jacyś sekciarze spotykają się na starym korcie tenisowym. Albo obok. I tam właśnie używają takie dziwne, biblijne albo starożytne imiona. Ale już nie pamiętam kto i kiedy mi to powiedział. Nie zwróciłam wtedy na to uwagi. - wyjaśniła nieco więcej.

- To ja mam się tobą opiekować, nie odwrotnie - Federatka zrugała siostrę łagodnym tonem, przesuwając się żeby móc ją objąć.
- Dostaniesz się do tego szpitala, obiecuję - powiedziała całując ją w czoło. Jeszcze nie wiedziała jak, ale wiedziała że musi to załatwić przed świtem. Choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobi.
- Daleko ten szpital, ile gambli potrzebujesz? - zadała kolejne pytania i cicho sapnęła. Broni nie potrzebowała, była zbyt słaba aby walczyć albo uciekać - Cokolwiek się stanie chcę abyś wiedziała, że nie chowam urazy i ciąglę cię kocham. Nigdy nie przestanę. Wytrzymaj jeszcze trochę, zrób to dla mnie.

- Kort tenisowy? - w tym czasie Tamiel mrużyła oczy, chcąc zapamiętać jak najwięcej - Dzięki Sandy, to już coś na początek. - uśmiechnęła się pogodnie - Zrobiliście na zwykłych ludziach ogromne wrażenie. Bardzo się martwią co się z wami stało, wy jedynie mieliście odwagę postawić się Radzie i im pomagać. Ach! - popatrzyła na starszego mężczyznę - Doktor Sanders prosił, abym przekazała… goniec na C5.

- O. Zrobił ruch gońcem? Ciekawe. A myślałem, że ruszy wieżą… Szkoda, że nie ma tu szachów. - starszy pan zaciekawił się tą niby niewiele znaczącą wzmianką. I westchnął wodząc wzrokiem po tym całkiem przyjemnym dla oka wnętrzu no ale bez szachów które pomogłyby mu zwizualizować tą szachownicę jaką miał w wyobraźni.

- Naprawdę tak miło o nas mówią? - Sandy wydawała się zafascynowana tym wrażeniem jakie wywołali na lokalsach mimo, że nie to było ich celem.

- Do nas przychodzili głównie biedacy. Ci których nie było stać na szpital. Ale ostatnio nawet ktoś przyjechał samochodem. A tutaj mało kto ma prywatny samochód. Pewnie to przeważyło szalę. - Mildred pokiwała głową jakby teraz dopiero widziała te różne znaki ostrzegawcze jakich wcześniej nie dostrzegała a teraz układały się w logiczną i spójną całość.

- Nie wiem ile trzeba na leczenie. Nie udało mi się tam dotrzeć. Nie zbadali mnie. To dalej nie nie wiem. - młodsza siostra zaś objęła starszą. Mocno. Jakby znów były małymi dziewczynkami co nie muszą się przejmować konwenansami dorosłych.

- Ślicznie wyglądasz Melody tak swoją drogą. Robi wrażenie. - Faith chyba chciała zmienić ten niezbyt wesoły dla siebie temat bo odsunęła się nieco od siostry i pacnęła ją w tą suknie dając znać, że podoba jej się ten wizerunek i go aprobuje.

Lane skrzywiła się, a potem uśmiechnęła ciepło, gładząc młodszą Federatkę po włosach.
- Jeśli wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one - odpowiedziała i było widać, że komplement sprawił jej przyjemność. - Dziada proszalnego żmij nie potraktowałby poważnie, zresztą… dawno nie miałam okazji wyglądać jak człowiek, Pustkowia to miejsce na praktykę, nie luksus. Masz moje słowo, że po wszystkim, gdy wrócimy do domu, wybierzemy się do O’Raneysów na polowanie i bankiet.. wpierw wyzdrowiejesz, a ja dokończę tu swoje sprawy. Daj mi słowo honoru, że nie znikniesz ponownie, moje serce tego nie wytrzyma.

Blondynka objęła starego lekarza.
- Znajdę wam szachy i poproszę Black Jacka żeby je podrzucił. - zerknęła na Melody i szybko wróciła do osób tuż obok - My nie będziemy mogły się tu przez parę dni pokazywać, ale to tylko parę dni. Wrócę najszybciej jak się da i… - westchnęła - Już rozmawiałam z Sandy, przepraszam że nie przyjechałam wcześniej. Po wszystkim, jeśli wyrazicie taką wolę, wrócimy razem do Kansas. - rozpogodziła się - Albo znajdziemy sposób abymy mogli dalej pomagać tutaj potrzebującym, ale bez wizji następnej wizyty niezapowiedzianych gości nad karkiem. Zostanę z wami, nie tak długo jak powinnam - pokręciła głową - Jednak zrobię wszystko, żebyście byli bezpieczni. Cokolwiek zdecydujecie.
 
Umai jest offline  
Stary 21-11-2020, 02:19   #54
 
Witch Slap's Avatar
 
Reputacja: 1 Witch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputacjęWitch Slap ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KyE4aMxsd6c[/MEDIA]

Czas: 2051.03.03; pt; późny wieczór
Miejsce: Miami; wieżowiec Cantano; apartament Cantano

Senior Miguel Cantano okazał się słownym człowiekiem. Jak powiedział, że dwójka jego gości zobaczy się ze swoimi bliskimi to tak się stało. Jak mówił, że nic im nie jest to rzeczywiście tak było. No a jak powiedział, że po spotkaniu Black Jack zaprowadzi pannę Lane do niego na rozmowę no to też tak się chciało. Ochroniarz razem z dwoma kolegami odprowadzili czy raczej eskortowali kobietę w czerni przez kolejne dwa piętra aż Melody rozpoznała te okolice gdzie byli w dzień. Tak samo jak dwóch ochroniarzy przed drzwiami apartamentu szefa. No i sam apartament z wyjściem na ten duży taras wznoszący się wiele pięter nad ziemią. No i był i sam gospodarz. Jowialny i uśmiechnięty jakby wciąż był w świetnym humorze.

- A! Jesteś. I jak spotkanie z siostrą? - zapytał podnosząc się z fotela. Obok warowały te dwa dobermany co tak spodobały się Tamiel. Ale teraz patrzyły na obcych z brakiem zaufania wypisanym na psich pyskach. Black Jack i dwóch jego ludzi zatrzymali się przy wejściu pozwalając by gość szefa dalej mógł się gościć u tego szefa.

Jakże Federatka żałowała że nie ma obok blondynki ze szwajcarskim celownikiem na piersi. Zajęłaby te przeklęte kundle…
- Dziękuję za możliwość rozmowy z nią - odpowiedziała trzymając się konwenansów i powoli podchodząc do Latynosa. Miała ochotę rozerwać go na sztuki, od środka rozsadzała ją wściekłość. Na zewnątrz trzymała spokojną maskę - Niemniej byłabym spokojniejsza, gdyby cieszyła się dobrym zdrowiem.

- Zapewne. - zgodził się uprzejmie też nie urągając niczym etykiecie. Podszedł do barku jaki otworzył i zaczął przygotowywać oba kieliszki.

- Przemyślałeś moją propozycję? - zapytała, przyglądając się jego plecom i podeszła pod barierkę tarasu, spoglądając na nocną panoramę miasta. Różniła się od widoku z wieży dworu, ale również zapierała dech w piersiach i co najważniejsze uspokajała.

- Owszem. Przemyślałem. - powiedział i teraz on wyszedł za nią na taras i znalazł się parę kroków za jej plecami. Na razie byli tu sami bo psy i ochroniarze zostały w apartamencie tylko odprowadzając ich spojrzeniem.

- Byłbym skłonny ją przyjąć. - powiedział lekkim tonem ale dało się wyczuć, że jest w tym jakiś haczyk. A rozmówca ciągnął swój wywód dalej. - Więc tak, byłbym skłonny wypuścić twoją siostrę. I niech sobie hasa dalej wedle uznania. Jeśli nie wejdzie mi w drogę nie będę w to ingerował. - powiedział obchodząc stolik i stając ze dwa kroki od niej. Też wpatrywał się w tą nocną panoramę miasta. W oddali widać było mroczną plamę ciemności pochłaniającą wszelkie ślady cywilizacji. Z przeciwnej strony też była ciemność ale inna. Jaśniejsza. Tam królował ocean. A pośrodku było miasto. Wysokie i niskie budynki były upstrzone świetlnymi punkcikami. Ale nierównomiernie. Im wyżej tym tych światełek było mniej. Koncentrowały się na kilku najbliższych ulicy poziomach i na samej ulicy. Swoim talentem do rozpoznawania szczegółów w półmroku panna Lande dostrzegła też kilka okien które wydawały się ciemne jak i inne. Ale widocznie gdzieś w głębi pomieszczenia było jakieś światło może w korytarzu czy sąsiednim pokoju co dawało na tyle światła, że nieco oświetlały takie pomieszczenia a ona mogła wyłapać tą subtelną różnicę. No i był on. Zdjął marynarkę i nie założył jej jak przyszła z wizytą więc teraz stał ze dwa kroki od niej, też oparty o barierkę. Z kieliszkiem w dłoni. Z jednym kieliszkiem.

- No ale bym był naiwniakiem jakbym zrezygnował z takiego atutu nie dostając nic w zamian. - Cantano ciągnął przerwaną myśl i odwrócił twarz do niej. Uśmiechał się. Chociaż takim ironicznym i drapieżnym uśmiechem.

- Dlatego mogę wypuścić jednego zakładnika. Jeśli dostanę następnego. Ciebie. Za twoją siostrę. Myślę, że to uczciwa wymiana. Siostra za siostrę. A ja nie zostaję z niczym. - przyznał wesoło jakby mówili o pogodzie albo o stawkach na wyścigach konnych.

Lane spojrzała najpierw na jego twarz, potem zjechała wzrokiem w dół na kielich i pokręciła lekko głową. Za długo mieszkała w Appalachach aby nie czuć na co się zanosi.
- Tęskno mi do świata w którym reputacja człowieka zależy od jego uczciwości, honoru rodu i jest cenniejsza od gór złota… - skrzywiła brwi, mrużąc oczy aby ukryć wyzierającą z nich gorycz - Niestety nasz świat Miguelu nauczył nas, by nikomu nie wierzyć ot tak, gdyż nikt nie dotrzymuje słowa i nikt nie spełnia obietnic danych bez świadków, papierów, prawników, nagrań, dowodów i pisemnych gwarancji lub zastawu… a i to tylko czasem. - Zrobiła krok do przodu, stając tuż przed włodarzem.
- Spętać da się człowieka na wiele sposobów - znowu spojrzała na kieliszek. Siostra za siostrę. Dobra wymiana - Liczę, że to wino. Trucizna najlepiej smakuje w winie - wyciągnęła dłoń czekając na szkło, a czarne paciorki źrenic patrzyły ze spokojem i bez złości w ciemne oczy Latynosa.

- Cieszę się, że rozmawiam z inteligentną osobą. Mam nadzieję, że będzie ci smakować. - powiedział patrząc na kieliszek jakim nieco zabujał po czym wysunął dłoń aby go jej podać. - Nie zabije cię od razu. Ale w końcu to zrobi. Chyba, że dostaniesz odtrutkę. Dam ci ją jak wrócisz do mnie z adresem na to Zaginione Miasto. Masz na to jakiś tydzień. Może trochę mniej lub więcej nim cię trucizna powali. Zależy jak silny masz organizm. - powiedział tak po prostu podnosząc wzrok z kielicha na twarz rozmówczyni.

Bladolica przyjęła kieliszek, przez chwilę jej palce spotkały się z tymi męskimi. Kontakt szybko się urwał, a ona uśmiechnęła się nagle dość ironicznie.
- Najbarwniejsze, najpiękniejsze żmije są też najbardziej jadowite… proszę cię. Dobrze urodzona dama wie na czym polega maskarada i gra o wpływy ludzi na poziomie. - nie przestając wbijać spojrzenia w jego oczy - Twoje zdrowie, żmiju - uniosła kielich w cynicznym toaście, zanim nie przechyliła go do ust.

- Na zdrowie dumna piękna damo, na zdrowie. Przyda ci się. - odparł pogodnie z zafascynowaniem obserwując z jaką pogoda ducha przyjęła tą truciznę. A trucizna była równie słodka jak wino w jakim była rozcieńczona. Właściwie to było czuć samo wino. I zaraz było po wszystkim. Jakby przyszła tu na ten taras wypić kieliszek wina. I tyle.

- Doskonale! - roześmiał się gospodarz widząc pusty kieliszek. - Teraz jak przybiliśmy umowę już powinno pójść z górki. Twoja siostra jest wolna. Może zostać tutaj jeśli chce a może udać się dokąd zechce. - odparł z pogodą ducha i zadowolonym uśmiechem.

Niestety to był dopiero początek, ale Federatka też liczyła po cichu, że Faith będzie już miała teraz ułatwione zadanie.
- Huginn jest wyjątkowa - oddała naczynie, wracając do obserwowania nocnej panoramy miasta. Powtórzyła to samo co w samochodzie i zrobiła przerwę, aby pozbierać myśli.
- Ona umiera, ale już pewnie o tym wiesz - westchnęła, opierając się ciężko o balustradę i splotła ze sobą zwisające dłonie żeby zamaskować ich drżenie - A życie tego kruka nie jest warte funta pierza… bez życia jego siostry. Jest w mieście szpital, dobrze wyposażony… pozwolisz mi wystosować prośbę o użyczenie czasu Black Jacka i samochodu? - przekręciła kark do rozmówcy i dokończyła cichym, zdławionym głosem - Nie ma już siły chodzić.

- Trzeba ją zawieźć do szpitala? - zapytał jakby tym zdziwiony ale zastanawiał się krótko. - No to ją zawiozą. Nie widzę problemu. Skorzysta z mojego przydziału więc potraktują ją pierwszorzędnie. Nie widzę problemu. - wzruszył ramionami jakby takie sprawy załatwiał na poczekaniu i w ogóle nie sprawiały mu kłopotu.

Lane drgnęła, zaskoczenie strąciło jej maskę spokoju. Odwróciła się frontem do Latynosa, zamiatając trenem czarnej sukni kafelki tarasu. Na usta cisnęło się pytanie “dlaczego?”. Dlaczego pomagał ot tak, rozsądek nakazywał ostrożność. Nie widział problemu, pewnie zamiast tego kolejną okazję.
- Czego w takim razie życzysz sobie w zamian?

- Czego sobie życzę w zamian? - powtórzył pytanie i mimo nocnych ciemności zauważyła, że lekko uniósł brwi a na twarzy zagościł złośliwy uśmieszek. Powiódł spojrzeniem po jej sylwetce od góry do dołu co na pewno nie przystało dobrze wychowanemu dżentelmenowi.

- Coś co mogłabyś mi sama dać. Osobiście. Coś co chyba i tak sama chcesz mi dać. - powiedział wyciągając dłoń w stronę jej bladej twarzy i dotykając jej policzka.

Źrenice Lane zwięzły się, przez długą chwilę mierzyła go wzrokiem, rewanżując się za mało subtelny wybieg z jego strony. Nie żeby podczas kolacji sama parokrotnie nie uczyniła ponownie, miała go nawet na tyle blisko podczas tańca, by móc bez skrępowania łowić zapach perfum i potu. Ile razy słyszała, że okropny gust odnośnie mężczyzn kiedyś doprowadzi ją do tragicznego końca… ale co poradzić. Szczerze i całym, czarnym sercem uwielbiała żmije.
- Chodzi ci o ten drobiazg? - podjęła grę, pocierając policzkiem o wnętrze jego dłoni. Swoją własną przeczesała swoje włosy niby odgarniając je na plecy, ale gdy skończyła ruch zamiast ciepłej skóry w ręku Latynosa znalazł się niewielki, piekielnie ostry nóż z czarną, drewnianą rękojeścią.
- Każda kobieta ma swoje nawyki… i słabości - dorzuciła z cynicznym grymasem na bladej gębie, jednocześnie napierając ciałem na ciało przed sobą.

- Najwidoczniej. - odparł i nóż jaki nagle znalazł się w jego dłoni na chwilę przykuł jego uwagę. Tego się widocznie nie spodziewał. Ale zaraz upuścił go na podłogę tarasu czując na sobie napór jego właścicielki. Sam złapał ją za ramiona, jakby chciał ją zatrzymać albo wziąć do tańca po czym wrócił dłonią do jej twarzy. Poczuła na policzku jego dłoń ale teraz poczynał sobie śmielej. Objął bok jej głowy i skrócił dystans do zera zbliżając swoje usta do pocałunku.

- Coś… co chyba bardzo chcesz dostać, piękny żmiju - mruknęła, oplatając jego kark ramionami i pociągnęła do dołu, bo do wysokich wron nie należała. Po drodze przechwyciła jego wargi, wpijając się w nie i przygryzając tę dolną, aż poczuli oboje metaliczny posmak. Ledwo się pojawił Federatka zadrżała i jak za dotknięciem magicznej różdżki przestała dbać o jakiekolwiek konwenanse, etykieta też poszła na przerwę, podobnie do rozwagi. Całując go namiętnie uwolniła jedno ramię, przystawiając bladą dłoń do guzików przy kołnierzyku i szarpnęła, nie przejmując się czymś tak trywialnym jak ich rozpinanie.

Wyglądało na to, że się dopasowali całkiem nieźle. On chciał wziąć coś co ona chciała dać. Szybko więc znaleźli wspólny język. I wspólny rytm. Jak ona zaczęła od jego koszuli to i on zaczął rozbierać ją z jej eleganckiej sukni. Szybko, jak na wyścigi pozbywali się swoich ubrań pragnąć dotrzeć do tego co jest pod nimi. Jakoś tak nie wiadomo jak i kiedy zawędrowali na te leżaki co w dzień zajmowały jakieś kociaki. Teraz wylądowali na nich oboje. I poznawali się ze sobą. Smakiem, rytmem i dotykiem. Bez ubrań, z przyspieszonymi oddechami. Z zapamiętaniem i gwałtownością jakby mieli nie dotrwać świtu. Gdzieś znikły maniery i elegancja. Zostało to co skryte na co dzień pod skórą. Gdzieś ukryte w mrokach trzewi. Teraz wydostawało się z gwałtownością na powierzchnię.

W mroku nocy dwa ciała splotły się ze sobą w miłosnej walce, podobne wężom na lasce heroldów, wijąc wokół siebie i przenikając zmysłami, póki trawiąca wnętrzności wściekłość nie zmieniła się pod wpływem pożądania w równie gorącą namiętność. Ciemne palce zagarniały na własność alabastrową skórę jakby chciały się wepchnąć pod nią i zespolić jeszcze mocniej. Trupioblade dłonie wbijały paznokcie w ramiona barwy włoskiego orzecha trzymając je kurczowo gdy resztą ciała targały narastające fale rozkoszy, a potem role się odwracały, gdy żar Południa stopił śnieg Appalachów do tego stopnia, że sam zaczął parzyć. Męskie plecy do tej pory górujące nad polem bitwy ustąpiły miejsca bieli oraz czerni. Złączone oddechy przyspieszyły, rozpoczynając nowy taniec. Długie włosy barwy węgla otaczały ich całunem, opadając na coraz bardziej mokre od potu ciała, a raczej ciało, bo w sitwie zmysłów zlali się w jeden organizm, pierwszy raz od chwili poznania idealnie zgodny co do kierunku wspólnego kawałka drogi. Duszne, tropikalne powietrze, prócz dalekiego pokrzykiwania nocnych ptaków, zagrało rozedrganym krakaniem i ekstatycznym sykiem. Po nich nastała cisza rwana przyspieszonymi oddechami wciąż dzielonymi z ust do ust. Ruchy zwolniły, gwałtowną żądzę zastąpiły delikatne pieszczoty. Przynajmniej póki rozsądek i obyczaje nie wróciły z wygnania.
- Nisko… upadliśmy - Lane mruknęła ironicznie, wciąż jeszcze dysząc przez nos. Po kolei zauważała detale inne, niż kochanek. Leżała na nim, trzymana zaborczo silnymi ramionami i ściskana udami po bokach bioder. Latynos leżał na kawałku ręcznika bezpośrednio na ziemi. Dookoła poniewierały się kawałki połamanego leżaka i ich ubrania. Widziała swój but pływający w basenie, tak samo jak porwaną, białą koszulę od garnituru. Głaszcząca ją po ramieniu dłoń miała zawinięte pomiędzy palcami zagubione nici czarnych włosów, a wokół pomalowanych na czarno paznokci znajdowały się lepkie plamy podobne tym zdobiącym tors i ramiona ciemniejszej barwy.

- Co się dzieje w wieżowcu zostaje w wieżowcu… - wysapał zdyszany Latynos dość leniwym tonem. Nawet trochę rozbawionym jakby powiedzonko mu się podobało albo przypominało o czymś zabawnym. Pogłaskał dość machinalnie blade ramię nie znające słonecznej opalenizny i wydawało się, że w tej chwili niewiele mu więcej do szczęścia potrzeba.

- Bez obaw - Federatka prychnęła rozbawiona, wodząc palcami po jego twarzy. W tym świetle i ze szkarłatnymi smugami na skórze można było udawać że pokrywają go wężowe łuski. Aż było szkoda schodzić z tak uroczej gałęzi i lecieć dalej - Nikomu nie zdradzę tajemnicy, że włodarz trzymający w garści sporą część miasta sypia na podłodze bądź leżaku, gdyż łóżko jest dla niego zbyt staroświeckie.

- Dokładnie. Trochę ekstrawagancji w życiu nikomu nie zawadzi. - zgodził się łaskawie i dalej się uśmiechał tym rozleniwionym uśmiechem węża trawiącego świeżo połkniętą mysz. Zdradzał wszelkie oznaki przyjemnego otępienia jak już było “tuż po”. Powoli głaskał to drugie, nagie ciało jakie miał przy sobie i leżał z pół przymkniętymi oczami.

- Stare wrogiem nowego i na odwrót. Akurat do łóżka mam spory sentyment. Świat jest mały, ostatecznie wszyscy kiedyś się w nim spotkamy - bladolica podniosła się na łokciu żeby móc zawisnąć twarzą nad jego twarzą. Czarna tafla włosów odcięła ich od reszty świata, przynajmniej zmysł wzroku.
- Nie powiem też nikomu że masz… swoją słabość, piękny żmiju - wyszeptała dziwnie wesołym tonem, zniżając aby pocałować go w czubek nosa.

- Tak? A jaką? - zapytał ze sporym poziomem leniwego samozadowolenia. I bez pośpiechu sięgnął dłonią do kobiecych piersi by się nimi jeszcze raz nacieszyć.

Lane zaśmiała się głucho przez zaciśnięte wargi. Wyprostowała plecy, zmieniając pozycją, aż usiadła na kochanku okrakiem.
- Ciekawość...o tak - wymruczała niskim głosem i przeciągnęła się, aż chrupnęły kości, a jednocześnie leżący mężczyzna mógł mieć lepszy widok na ten element białego jak śnieg ciała który go tak interesował - Dlaczego zamiast rzucać pytania w ciemność nie spróbujesz zapalić świecy? - wskazała na wejście do jego apartamentu - Ostatecznie może być lampa. W świetle i mroku znajdziesz swoją odpowiedź.

- Co? - leżący pod nią mężczyzna pytał i patrzył z rozkojarzeniem chyba nie bardzo wiedząc o czym ona mówi. - Światło? - zapytał przecierając dłonią oczy jakby próbując się skoncentrować o co właściwie idzie w tej rozmowie. - No można wejść do środka. - machnął niedbale ręką w stronę oświetlonego prostokąta drzwi do wnętrza apartamentu. - Albo… - przetarcie oczu dłonią chyba pomogło bo coś mu chyba jednak przyszło do głowy. Spiął się i krzyknął coś krótko i rozkazująco.

- Si el jefe! - padła ze środka szybka odpowiedzieć i dał się słyszeć jakiś nagły ruch wewnątrz budynku. A zaraz potem szybkie kroki zbliżające się do wyjścia na taras.

Lane skrzywiła się, znów słysząc język którego nie rozumiała. Sapnęła złośliwie chwilę później, patrząc z góry na twarz Miguela. Śmiejąc się do niego oczami.
- Rozczaruję cię - poprawiła włosy, pozwalając aby część z nich opadła jej z przodu ciała, zasłaniając piersi czarnymi splotami.
- Nie działają na mnie ani sól, ani woda święcona. - zapierając ręce o latynoski tors, potarła biodrami jego biodra i ścisnęła je udami po bokach. - Osinowy kołek również na nic się nie zda, gdyż nie mam serca - wyprostowała dumnie plecy, wracając do pozy dobrze urodzonej damy… tak gdzieś do pasa. Niżej ciężko szło mówić o dobrym wychowaniu, gdy się dosiadało nagich, w gruncie rzeczy obcych mężczyzn. Kątem oka dostrzegła poruszenie blasku od strony wejścia i zaraz masywna sylwetka Black Jacka stanęła w progu.
- Ach… przez chwilę myślałam że wołasz o srebrne okowy - pogłaskała Cantano palcem wskazującym wzdłuż podrapanego mostka - Lubię srebro.

- Ah tak? - mężczyzna dalej miał wygląd nażartego i rozleniwionego kocura. Chociaż przybycie podwładnego na taras nieco go rozproszyło.

- Nie stój tak! Połóż tą lampę tutaj. I daj butelkę. - szef ponaglił strofującym tonem wielkiego mięśniaka. A ten posłusznie podszedł do ich obojga stawiając lampę obok rozprutego leżaka tak by był w zasięgu rąk nagiej pary. Po czym wyprostował się i podał z barku na kółkach jedną z butelek w wyciągniętą dłoń szefa i ulotnił się z tarasu spławiony ruchem szefowej dłoni.

- Czas przepłukać gardło. - mruknął z zadowoleniem Cantano odkręcając butelkę i przechylając kilka łyków. Westchnął z ulgą i zaoferował butelkę siedzącej na nim kobiecie. - A właściwie po co ci te światło? - zapytał wskazując palcem na lampę jaka już zaczęła zwabiać jakieś latające insekty.

Federatka upiła łyk, potem drugi. Opuchnięte, drapiące gardło poczuło ulge już chwilę po pierwszym niezbyt przyjemnym kontakcie z alkoholem.
- Żeby cię lepiej widzieć - Odstawiła flaszkę na ziemie i wstała miękkim ruchem. - Pytałeś o swoją słabość. Światło i mrok znają każdą odpowiedź - zaczęła się cofać powoli. Miała przy tym całkiem niewinną minę . Jak góra, która rok po roku nie robi nic groźnego, najwyżej trochę dymi, aż pewnego dnia sprawia, że całe miasto w jedną noc przestaje istnieć. Kierowała się w najciemniejszy kąt tarasu, tam gdzie nie sięgają ani światło gwiazd, a ni te dawane przez lampę. Po pięciu krokach odwróciła się do rozmówcy plecami skrytymi pod płaszczem czarnych włosów.
- Ciekawość - powiedziała z zadumą - Fascynacja… wyjątkowością. Innością wyłamującą się poza powszechnie znany schemat. Osobliwości. Przemiana, entropia… unikaty. Białe kruki. - uśmiechnęła się cynicznie wiedząc że i Miguel i tak tego nie zobaczy. Od wieków nie spotkała się z tym, by ktoś nazywał wyjątkowość jej siostry tak jak Cantano w samochodzie.

- Aha. I co w związku z tym? - mężczyzna widząc, że kobieta wstała i go opuściła oddalając się w zacieniony fragment tarasu usiadł podpierając się rękami w całkiem rozluźnionej pozie. Obserwował jak Melody stopniowo oddala się i zaczyna niknąć w cieniu nocy. Zwłaszcza jak maskowały ją jej długie, czarne włosy. Czekał na początek występu albo czegoś podobnego.

Federatka zatrzymała się dopiero, gdy z jego perspektywy stała się kolejną plamą mroku na tle czerni zalegającej po kątach tarasu.
- Gdy wokół jest ciemno, pozostaje tylko spokojne czekanie, aż oczy przywykną do mroku. - zanuciła cicho, odwracając się frontem do lampy i żmija na podłodze.
Mrok poza granicami jasnej łuny znów się uspokoił, aż nagle zapaliły się w nim dwa fosforyzujące punkty, obserwujące niedawnego kochanka z jawnym rozbawieniem. Lśniły w ciemności złoto-zielonym poblaskiem. Jak ślepia wilka widziane pośród zarośli ciemną nocą. Cień o kształcie kobiety poruszył się, wyciągając zapraszająco dłoń.

Widocznie mimo całej swojej władzy i potęgi senior Cantano był jednak zwykłym śmiertelnikiem. Takim któremu mroki nocy utrudniają dostrzeżenie detali. Do tego z bliska do pewnego stopnia mogła go jeszcze oślepiać stojąca w pobliż lampa. Ale coś chyba jednak musiał dostrzec w sylwetce stojącej przy barierce tarasu bo właścicielka długich włosów widziała jak zmrużył oczy i nieco przekrzywił głowę. Tak jak zwykle ludzie czynili gdy coś dostrzegli w mroku lub oddali ale jeszcze nie do końca byli pewni co. Tak i Cantano w końcu wstał z połamanego leżaka przykrytego ręcznikiem i nie siląc się na zakładanie czegokolwiek na siebie ruszył w stronę ciemnowłosej sylwetki.

- Fascynujące… - mruknął gdy podszedł bliżej i widocznie zorientował się już, że tam parę kroków dalej to chyba mu się jednak nie przywidziało. Teraz przesunął palcami po policzku bladolicej wpatrując się intensywnie w jej twarz i odbijające blask źrenice.

Ślepia Lane odbijały nie tylko blask lamp, ale i cały stos ironii. Zgadła, ale nie dawało jej to niczego prócz spokoju. Tajemnica za tajemnicę. Przysługa za przysługę. Cukierek za dowcip. Położyła Latynosowi dłonie na ramionach, obracając go bokiem i sama zrobiła krok aby ciągle być tuż przed nim.
- Są rzeczy których damie robić nie wypada. Ale... - zaczęła z rozmysłem, czując wewnętrzną radość o drobnym odcieniu złośliwości prawie przykrytym przez podnoszący się gdzieś wewnątrz ciała głód, ulokowany sporo poniżej żołądka. Zaczęła powoli zginać kolana, aż wylądowała na nich, a dzięki zmianie kąta pod jakim oboje stali, dwa fosforyzujące punktu znalazły się na wysokości męskiego pasa.
-... gdy zapada noc i konwenanse idą spać, można uciec przed etykietą… ten jeden raz - dodała zbliżając zarówno głowę jak i dłoń do jego przyrodzenia. Powitała je delikatnym pocałunkiem nim nie zniknęło w jej ustach.

Pozwolił sobie zachować milczenie. I działać swojej partnerce. Zresztą sądząc po reakcji taki kierunek działania był mu jak najbardziej na rękę. Po chwili słyszała gdzieś tam z góry jak oddech ponownie mu przyspiesza a dłonie zanurzają się w jej czarnych włosach. Znów zdawali się nakręcać siebie nawzajem. Pozwolił by podgrzała ogień w piecu na tyle, że znów buchnął pełnym płomieniem. I niedługo potem znów spletli się ze sobą. Tym razem on wyciągnął ją do pionu i cisnął na barierkę. Po czym zajął miejsce tuż za nią. I tym razem zabawili się na stojąco, przy tej barierce z niesamowitym widokiem na panoramę nocnego miasta. Gdzieś tam daleko, dookoła i w dole. Oraz przyspieszonym oddechem tuż za swoim uchem czy karku. Dłońmi buszującymi po plecach, żebrach, biodrach i ciele. Coraz szybciej i coraz bardziej gwałtownie. Bez wahania, bez opamiętania i skrupułów. Aż do wielkiego finału jaki wstrząsnął oboma ciałami.

Szaleństwo na cienkiej linie, ledwo stopowane barierką przez którą mogli w każdej chwili wypaść… pierwsza myśl Lane, gdy już mogła jako tako myśleć, nakazywała szybki odwrót. Zdradzieckie ciało stało w miejscu, grzejąc się od drugiego ciała i wciąż przechodząc resztki fal dreszczy rozkosznie rozchodzących się po najdalsze zakamarki mózgu. Narkotyk o bezczelnym uśmiechu trzymał ją w objęciach i nie chciał puścić. Do diabła, ona też tego nie chciała. Spojrzała w niebo, gdzie księżyc zaczepiał już brzuchem o dachy niższych budynków, chociaż kiedy piła zatruty toast znajdował się wysoko ponad czarnowłosą głową.
- Powinnam… - sapnęła, opierając policzek o opalony bark. Oddychając ciężko słuchała przyspieszonego oddechu i dudnienia serca w mięsnej otoczce.
- Codziennie trochę śmierci… świt nie będzie łaskawy. Szkoda, to dobra noc - w jej głosie zabrzmiał autentyczny smutek. Zgrzytnęła zębami prostując się i obejmując kochanka za szyję - Zanim podziękuję ci za gościnę - skrzywiła się kwaśno, a potem zaśmiała kracząco - Chcę zobaczyć twoją sypialnię póki jesteśmy nastrojeni na tą samą narkotyczną nutę.

- Nie widzę przeszkód. - odparł pogodnie i pocałował ją raz jeszcze po czym zgarnął razem ze sobą w stronę oświetlonego wejścia do apartamentu. Nie silił się na ubieranie. Zgarnął jakiś ręcznik i obwiązał go sobie wokół bioder. Po czym wszedł do apartamentu na chwilę znikając jej z oczu. Nie słyszała czy coś powiedział czy nie. Ale jak weszła do środka to byli sami. Nie licząc obu dobermanów które zostały i obserwowały ich czujnie ale nie ruszały się z podłogi. A gospodarz ponawigował ją przez zakamarki swojego apartamentu aż wylądowali w sypialni gdzie królowało potężne łoże królewskich rozmiarów. Wskazał na nie zapraszającym gestem.

Ostatni punkt wycieczki dało się odznaczyć jako obejrzany. Zostało wprowadzić w realizację frazę pójść do łóżka, która brzmiała zdecydowanie bardziej dostojnie niż “rzucić się na siebie na balkonie”. Więcej światła pozwalało im obojgu dokładnie się widzieć, Federatka kiwnęła mu głową dziękując niemo za wskazanie drogi i jak na dobrze wychowanego gościa ruszyła we wskazanym kierunku, a przechodząc obok Latynosa złapała go za przyrodzenie, prowadząc za sobą. Wrażenie odurzenia wzmogło się. To właśnie była słaba strona narkotyków. Wystarczały na chwilę. W tym konkretnym momencie rzeczywiście potrafiły uśmierzyć ból. Ale nie na dłużej. A potem ledwo co odnaleziony spokój ustępował miejsca tęsknocie za kolejna taką chwilą - pragnieniu, żeby znów się w niej zatracić. Cantano był niebezpieczny nie tylko ze względu na wpływy i możliwości. Ten rodzaj uzależnienia nie zwiastował niczego dobrego.

Jakoś wszystko zaczęło się mieszać i kręcić. Raz szła przez luksusowy apartament ciągnąc za sobą gospodarza, zaraz siedziała na nim okrakiem w jego łóżku bawiąc się w rodeo. A zaraz przerzucała zaskoczonego mężczyznę na jego własne łóżko skacząc na niego zaraz potem. A może wcześniej. Właściwie to nie było aż tak istotne. Znów mieli się tylko dla siebie. Tym razem to ona była na górze i była aktywniejszą stroną. Ale okazało się, że gorący południowiec w te rodeo też jest przeszkolony. Radził sobie całkiem przyzwoicie gdy tak na przemian unosiła się i opadała na nim. A on albo ją podtrzymywał za biodra albo próbował pobawić się jej skaczącymi razem z nią atrybutami. Gdzieś tam widziała kątem oka ozdobny sufit to słyszała jak uginają się pod nimi sprężyny wygodnego łóżka. Raz wzrok jej padał na jasne punkty płonących świec a innym razem na mrok kłębiący się w zakamarkach pokoju. Ale najczęściej widziała jego. Jego twarz i tors pod sobą. Czułą jego dłonie na sobie i żywiołowy rytm jaki dzielili ze sobą.

Coraz cięższe oddechy wyznaczały upływający czas, a towarzyszyły im jęki i westchnienia, aż wreszcie ochrypłe krzyki do rytmu trzeszczących sprężyn oraz uderzającego o ścianę wezgłowia… a potem cisza i zastój. Zmęczenie przez które wysiłkiem olimpijczyka było podnieść głowę z nieregularnie poruszającej się klatki piersiowej o ciemnej karnacji.
Federatka przypatrywała się mafiozowi spokojnie, rozleniwiona jak nażarte pod dziurki w dziobie, czarne ptaszydło.
- A skoro jesteśmy przy formalnościach. Muninn… bądź Melody - powiedziała nagle, unosząc dłoń w kierunku rozmówcy w wymownym geście - Lady Melody Lane, z rodu Steinmetz. Nie mam już życzenia być dla ciebie bezimiennym krukiem.

- Miguel Cantano. - powiedział ze zmęczonym i zadowolonym uśmiechem. Uścisnął podaną dłoń chyba uznając, że mają formalności załatwione pozytywnie i za sobą. Póki co wolał nacieszyć się łóżkiem i tą niezmordowaną partnerką obok. Ta dała mu odpocząć parę minut zanim nie rozpoczęli pożegnalnej rundy, po której jednak oboje zgodnie zalegli obok siebie, znów przypominając dwa zaplecione gady kaduceusza i tak powitał ich sen, zakradając podstępnie między jednym oddechem, a drugim. Ostatnim co Lane zdążyła pomyśleć było, że dług za siostrę spłaciła żmijowi z nawiązką... nienawidziła mieć długów, choć uregulowanie tego konkretnego mogłaby jeszcze kiedyś powtórzyć.
 
__________________
'- Moi idole to Kylo Ren i Ojciec Dyrektor.'
Witch Slap jest offline  
Stary 21-11-2020, 10:37   #55
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
James był wściekły po spotkaniu z Cantano, ale i z jednej strony zadowolony. Spotkanie, nawet mało zyskowne otwierało pewne perspektywy na przyszłość. Chwilowy spokój w bezpiecznym jak mniemał pokoju pozwalało nieco odtajać po spotkaniu ze zbirami w alei.
Dwight, bo z nim James miał dzielić wspólny pokój, zazwyczaj małomówny i spokojny, chodził jednak z kąta w kąt, kręcił się po pokoju, jakby cała ta draka z Cantano mniej go zajmowała. James próbował się zdrzemnąć, ale harmider czyniony przez hasającego po pokoju gladiatora, niby nie głośny, ale w ten specyficzny sposób upierdliwy i przeszkadzający niweczył wszelkie próby relaksu.
- Dwight, kurwa, siadłbyś w koncu na dupie i dał pospać - James mruknął, przekręcając się na bok, czując kłucie w klatce piersiowej.
- Grają dzisiaj - Dwight jakby dopiero przypomniał sobie o kierowcy.
- Juggersi? - detroitczyk spróbował poprawić poduszkę, i z niechęcią czuł, że odchodzi mu ochota na spanie. W sumie też by coś porobił.
Dwight przytaknął - Obstawiam, że lokalsi dostaną wpierdol. Wodniacy są twardzi. Ale mało znani w tych stronach. Ale w Hegemonii ich widziałem. Ostra ekipa. Dobry quick.- powiedział najwyraźniej ze znawstwem.
- Właściwie, można się przejść. Daleko to? - James nie zamierzał ruszać Jeepa, ale mógł rozruszać nieco nogi. Podobno spacer i świeże powietrze dobrze robiło przed snem. Ktoś mu też wspomniał, że dobrze robiło choremu. Ten ktoś najpewniej nie był w Miami, i nie widział grasujących po ulicy twardzieli z pukawkami, ale cóż, może mając zwalistego Dwighta nikt nie wpadnie na głupi pomysł z napadem.
- Jakieś dwa kliki na północ. Już tam byłem. Niedaleko - wyjaśnił i wyraźnie się rozpogodził. Widać było, że chce iść, choć James nie wiedział, z jakich powodów Dwight nie wpadł na pomysł pójścia samemu. Może wiedział, że w grupie raźniej?
- No dobra. Wezmę strzelbę. Ostatnio gościnność w Miami ostro staniała - James sprawdził broń i obaj wkrótce ruszyli na poszukiwanie rozrywki w towarzystwie flaszki pozyskanego od Cantano burbona. Był cienki, ale mimo to w tym upale dobrze wchodził a lekki rausz zabijał ból promieniujący z rany.

- No dobra, to o co chodzi z tym meczem? Rozumiem, że to jakieś zasady tam są? - zapytał w drodze, nie chcąc później psuć zabawy dopytując o szczegóły w czasie meczu.
- No więc...jest sobie klatka - Dwight zaczął wyjaśniać. Początkowo wydawał się małomówny, ale zagadnięty o swoją specjalność, rozkręcił się bardzo szybko.
Zanim obaj doszli do areny, James dowiedział się, że mecz w klatce trwał trzy razy po sto kamieni, którymi albo głośno uderza się w gong, albo specjalny bębniarz wybija na tradycyjnym podobno bębnie.
Klatka, od której jugger zaczął opowieść też była tradycyjna, a na dodatek w dawnych Stanach zjednoczonych był sobie związek sportowy, o podobnej nazwie. Więc wkrótce klatka, stała się Tą Klatką, na której silni faceci próbowali nabić czaszkę psa na zaostrzony palik. Od tego właśnie nazywali się tak, jak się nazywali - Juggerzy, choć Dwight nie potrafił powiedzieć, w jakim języku czaszkę nazywano w taki sposób.Po prostu nazywano, i obaj nie musieli się nad trym specjalnie głowić.
Kobiety również bywały juggersami, ku zdumieniu Jamesa. Dwight wyjaśnił, że specjalną rolę w drużynie pełni tak zwany “quick”.
- To taki szybciocha. On zatyka czachę na palik. Musi być zwinny, szybki i agresywny. A nie ma to jak wkurwiona kobitka na działce tornado - zarechotał Dwight.
- Ja jestem “grifferem”. Od łańcucha - ciągnął dalej Dwight - ten blokuje palik. Ogólnie to tak trzeba kręcić, by przeciwny quick nie podszedł do palika. No, i jak od czasu do czasu złamie się komuś kręgosłup, albo wypuści trochę juchy na klatkę to wtedy jest radocha. - chwilę przerwy dla zwilżenia gardła i gladiator ciągnął dalej.
- Potem są “driverzy”. Obsługują pałki. Różne. Dwuręczne, jednoręczne, jak kto lubi. Ogólnie,to tacy od wszystkiego ale głównie od napierdalania innych driverów i cokolwiek im pod pałkę podleci. Mogą nawet brać czachę, ale tylko bronią. Ale, że pałki są raczej do bicia, niż do chwytania, to po prostu napierdalają dalej, dopóki cała drużyna przeciwna nie leży i nie kwiczy. - Dwight uśmiechnął się i nieco rozmarzył - no i jest Slash. To taki kapitan drużyny. Może walczyć czym chce, poza łańcuchem, ale najczęściej bierze też pałę, jak driverzy i leci z nimi na pierwszą linię, aby ogarniać mecz. No i zasady są proste. Zatykasz czachę, wygrywasz. Żadnych punktów, kar, stopowania gry. Nikt się tam w klatce w tańcu nie pierdoli. Po meczu balujemy - Zakończył wyjaśnienia, kiedy dochodzili już do areny. Okazały, acz zniszczony budynek, którego ubytki wypełnione były metalowymi elementami blachy falistej, ryflowanej, lub po prostu resztkami siatkowych ogrodzeń. Z budynku dochodził już całkiem spory hałas. Widać, że rozrywka przyciągała lokalsów na równi z innymi, mniej brutalnymi.
Budynek okazał się chyba dawnym klubem sportowym, sądząc po wyglądzie wnętrza pływalnią. Kafelki uzupełniono łatami betonu, a dokoła wielkiego, prostokątnego basenu wzniesiono klatkę, wokół której zgromadzono chyba wszystkie możliwe ławki w okolicy. Pełen przegląd, od ławek parkowych, po wyświechtane kanapy z pobliskich barów. Zasiedli, i przez pewien czas James mógł jedynie obserwować, jak coraz więcej lokalsów napełnia całkiem sporą halę. Hałas publiczności wzmógł się, kiedy na arenie pojawiła się pierwsza drużyna. Goście.

- Stary Roger, Wielki Jaxa, o, a ten to jakiś nowy - Dwight oceniał drużynę znad Missipii wchodzącą właśnie na arenę. Uzbrojeni w dwuręczne, zakończone na obu końcach owiniętymi łańcuchem i drutem kolczastym pały James rozpoznał owych driwerów, z których jeden to najpewniej był kapitan. Gość z łańcuchem, posturą nie ustępującą Dwightowi ciągnął owinięty na barku łańcuch, rozgałęziony na końcu w coś, co przypominało prymitywny kiścień. Jako jedyni nie miał na sobie zbroi, która jak zauważył James na opancerzonych po czubki stóp driverów składała się z przedziwnej kombinacji przerobionego sprzętu AGD, wzbogaconym ochraniaczami futbolowymi. Slash z Missisipi miał autentyczny ochraniacz bejsbolowy, szeroki i segmentowy.
No i dziewczyna. Odziana lekko, w jakieś ochraniacze futbolowe. Ruda, z włosami zawiniętymi w kok. Pod pachą niosła kask, sądząc z wyglądu kask lotniczy. Quick.
- Heh, jak to było? Wkurwiona i na tornado? - zaśmiał się James upijając łyk z butelki.

Lokalsi również wchodzili na arenę. Pierwszy wszedł Slash, uzbrojony w coś, co przypominało od biedy przerobione na narzędzie mordu szczudło ortopedyczne. Potem driverzy, również z dwuręcznymi pałkami, wzbogaconymi o drut kolczasty i łańcuchy. Pancerze z opon były całkiem ciekawym pomysłem, no i wyglądały bardzo gustownie.
Quick lokalsów był typowym, żylastym meksykańcem. Konusem, jak większośc tutejszych mężczyzn, opalonym, z białymi zębami. Ten nie miał prawie w ogóle pancerza, dodatku owinął się w jakiś kolorowy pled i zaczął tanecznym krokiem podskakiwać po całej arenie, ku uciesze większości tłumów.
- Co to do chuja ma być? Corrida? - mruknął James
- Co to kurwa jest Corrida? - zapytał Dwight i obaj po chwili rechotali w najlepsze.
Griffer lokalsów był zaś największym kawałkiem meksykanina, jakiego wydaje się udało się wydłubać menadżerowi drużyny. Bo jak wcześniej wyjaśnił Jamesowi Dwight, drużyny miały również swoich menedżerów, rezerwowych, a potem ligę i cały ten znany już Jamesowi z Detroit syf związany ze zorganizowanym sportem. A więc byli sponsorzy, reklamy, tabele wyników, zakłady. I fura gambli leżąca u podstawy wszystkiego. Świat w tym temacie, niezależnie od tego gdzie byli, niewiele się zmienił.
Drużyny jednak już ustawiały się do boju, a przez umieszczone gdzieś pod sufitami, trzeszczące głośniki jakiś zachrypnięty spiker zaczął zapowiadać mecz, prezentując najpewniej sylwetki zawodników. Niestety, po meksykańsku, więc James nie rozumiał specjalnie z czego każdy zawodnik jest znany, ale za to każdy podnosił w czasie tego wywoływania broń, rękę lub robił po prostu groźną minę lub postawę, i każdy mógł sobie ich dokładnie obejrzeć. Publiczność szumiała i gotowała się niczym garnek z zupą. Robiono zakłady, i komentowano głośno zalety i wady każdego z zawodników. James wkrótce dowiedział się, wnioskując z łamanej angielszczyzny i szczątkowej znajomości meksykańskiego, że większość lokalsów stawia na swoich. Dwight zaś, nie był do końca przekonany, że dobrze robią.
- Łańcuchowy nie ma techniki, i jest nie w formie. Spasł się, i to widać. Nie wytrzyma pierwszych stu kamieni. Quika nie komentuję. To zapatrzony w siebie dandys, a tu trzeba współpracy. Miękka dętka. Mają dobry drive, ale nic poza tym. Missisipi ich pozamiatają. Obstawiam, że może po pierwszych stu kamieniach. Ale jak ta baba będzie wkurwiona…. - zarechotał gladiator. James zaś pomyślał, że może mieć rację.

Przez chwilę można było jeszcze we względnym spokoju popatrzeć na hipnotyzujące ruchy grifferów, wymachujących swoimi łańcuchami, powolne zbliżanie się do siebie driverów, z ich morderczymi wynalazkami, i czających się gdzieś pomiędzy nimi quicków.
Kiedy zaś zabrzmiał pierwszy gong, wybijający pierwszy kamień w tej rozgrywce, dziesiątka gladiatorów ruszyła ku leżącej na środku areny, świeżo oskórowanej, psiej czaszce.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 21-11-2020, 16:09   #56
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 08 - 2051.03.04; sb; późny ranek

Czas: 2051.03.04; sb; późny poranek
Miejsce: Miami; Downtown; dom gościnny Cantano
Warunki: stołówka, jasno, cicho, ciepło na zewnątrz jasno, pogodnie, sła.wiatr, ciepło






Tak jak wczoraj prosiła Tamiel, Tybald został w domu gościnnym. A może po prostu przyszedł z samego rana. W każdym razie gdy rano po kolei zjawiali się w stołówce no to ex sekciarz już tam był. Tak samo jak panna Chang która wydawała posiłki. Pierwszy na dole zjawiła się para Teksańczyków. Wczoraj się ponownie spotkali już w pokoju na górze. I okazało się, że to ona czekała na niego a nie na odwrót. Jednak zasuwanie z buta do 2018-ki i Diego to jednak było kawałek miasta do przejścia. Co Danny odkrył gdy już przeszedł spory kawałek. No ale jak obiecał Melody, że zostawi wiadomosć dla Williama no to chciał się wywiązać z obietnicy. Poza tym tego nie powiedział ale wyczuła, że chyba nie chciało mu się siedzieć samemu wieczorem w pustych ścianach i czekać na jej powrót. Dlatego wróciła wcześniej. Sama. Jeśli nie liczyć Black Jacka i tej oficjalnej szofer czarnego suva. A kowboj wrócił gdzieś koło północy. I chyba mu ulżyło, że wróciła cała i zdrowa. No i, że wróciła. To nawet humor mu się poprawił.

Rano jak wstali musiała zmienić sobie opatrunek. Przy okazji nie stwierdziła w ranie żadnych nieprawidłowości i wydawało się, że zaczyna się ładnie goić chociaż wciąż musiała na siebie uważać. Gdy zeszli na dół przywitały ich obie Azjatki. Starsza w recepcji i młodsza w stołówce. No i Tybald właśnie.

Siedzieli sobie we trójkę przy stole gdy za oknem zatrzymał się jakiś samochód. A nawet ten sam czarny suv co zabrał ich wczoraj na kolację do “Metropolis”. Tylko tym razem wysiadła z niego Melody. Wczoraj wieczorem rozstały się gdy po wizycie u czwórki zakładników Federatka poszła spotkać się z Cantano a Tamiel wróciła na dół gdzie Black Jack odwiózł ją do domu gościnnego.

Federatka zaś czy to wchodząc po schodach do swojego pokoju jaki nomen omen znów dzieliła z Ritą miała całkiem przyjemne wspomnienia z ostatniej nocy. Zresztą z dzisiejszego poranka też. Gdy obudziła się w tym szerokim, wygodnym łożu razem z latynoskim gospodarzem. I jakoś na pobudzenie apetytu przy śniadaniu skończyło się na wspólnym prysznicu. Cantano miał taki standard u siebie, że nawet wodę miał w kranach i prysznicach. Czystą i gorącą. A nie jak zazwyczaj balia i miska z wodą którą trzeba było sobie samemu podgrzać. A tu nie. Machnięcie kurkiem i leciała woda. Normalnie jakby żadnej wojny i końca świata w ogóle nie było.

Zanim Melody doprowadziła się do porządku we wspólnym mieszkaniu to współlokatorka zdążyła zejść na dół. Żołądek ją wzywał. Na szczęście lokal serwował posiłki i to niezłe. Trzeba było tylko zejść i zjeść. Wystarczyło być gościem senior Cantano. Miała do dyspozycji całe mieszkanie dla siebie. W “Tom & Jerry” czy “2018” miała do wyboru pokój na spółę albo spanie we Wranglerze. Tutaj mieszkanie miało trzy sypialnie i salon na dwie osoby. Z czego Federatka wróciła dopiero rano to właściwie miała całe mieszkanie dla siebie.

Wczoraj o zmierzchu i wieczorem mogła znów poznać nieco tubylczego folkloru. Trochę się musiała nadźwigać tych bambetli na wymianę na te sklepy i stoiska a potem z powrotem. Ale przynajmniej poznała nieco najbliższą okolicę. A rano mogła dać się obejrzeć blondwłosej lekarce. Ta zaś mogła zdezynfekować jej ranę i stwierdzić, że nie wdała się infekcja a rana zaczyna się ładnie goić.

Ostatni w stołówce pojawili się Dwight i James. Rajdowiec czuł się gorzej niż wczoraj. Te painkillery od Tamiel działały nieźle, tłumiły ból przestrzelin do znośnego poziomu. Ale przestały działać wczoraj wieczorem ale jakoś miał się czym zająć, w nocy jakoś w końcu zasnął no ale jak wstał rano był cały obolały. I odkrył właśnie, że życie boli. Zwłaszcza jak się człowiek próbuje podnieść z łóżka, ubrać się i zejść po schodach dwa piętra w dół. Ze świeżymi przestrzelinami w trzewiach to się robiło naprawdę trudne. Na dole poza śniadaniem czekała na niego blondynka o sprawnych dłoniach która zdjęła mu stare i założyła nowe opatrunki. Z Jamesem znów Tamiel miała najwięcej roboty. Miał najpoważniejsze rany, stracił najwięcej krwi no i proces gojenia też wydawał się przebiegać mozolnie. Zdawała sobie sprawę, że jako lekarz to powinna mu zalecić dużo snu i odpoczynku a najlepiej by nie ruszał się z łóżka.

Wczoraj jednak przynajmniej mieli co oglądać wieczorem z gladiatorem. Ta zespołowa gladiatorska gra w nabijanie psiej czaszki na palik okazała się całkiem widowiskowa. A jak się miało takiego eksperta jak Dwight za przewodnika i komentatora to nawet jak ktoś był zielony w te klocki to zaczynał łapać co właściwie ogląda i dostrzegać nieuchwytne na pierwszy rzut oka szczegóły. Nawet ekspertyza jaką przed meczem postawił ich gladiator okazała się zaskakująco trafna. Przydał się też podczas powrotu do domu. Zwłaszcza jak już z James’a zaczęły schodzić te painkillery od Tamiel. Dobrze było mieć przy sobie taką górę przyjaznych mięśni jak Dwight.

Jak w końcu zeszła do nich bladolica Federatka to byli już w komplecie. Melody wyszła z wczorajszej strzelaniny z najlżejszą raną. I gdy dzisiaj jej ranę na udzie oglądała Tamiel doszła do wniosku, że właściwie wystarczy przemyć spirytusem ranę ale opatrunku właściwie już nie trzeba zakładać. Ładnie się goiła i dalej można było zostawić to własnym siłom organizmu. Więc przynajmniej pod tym względem odpadł jej jeden pacjent.

- Słuchajcie ja pasuję. - odezwał się Dwight patrząc na nich wszystkich. - Zrobiłem swoje, dostałem swoją dolę i mnie to wystarczy. Mam swoje sprawy do załatwienia w tym mieście. I nie chcę szperać po mieście za jakąś sektą. - oznajmił im ich najbardziej postawny kolega. Wyglądało na to, że nie zamierza dalej ciągnąć swojej współpracy z Cantano. Przynajmniej nie w tej chwili. Miał w planach karierę gladiatora i to był dla niego priorytet. Więc miło było poznać i przejechać przez całą Florydę no ale zamierzał się zająć karierą na arenie a na dzisiaj miał wyznaczony pierwszy trening w nowej ekipie.

Przy śniadaniu Tybald zastanawiał się o jakie korty tenisowe może chodzić. Nie był w stanie od ręki zweryfikować słów Sandy o tym, że jacyś “dziwni” mieszkają na jakichś kortach. O tym nie miał pojęcia. Natomiast wiedział gdzie są takie korty. Ale sam znał ich co najmniej kilka. W końcu to był kiedyś całkiem popularny sport. Nie wiedział jednak czy chodziło właśnie o któryś z tych kortów czy może jeszcze jakiś inny.


_______________________

Mecha 08

żar tropików; Rita: Kostnica 10 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 11 > nic
żar tropików; Tamiel: Kostnica 13 > nic
żar tropików; James: Kostnica 12 > nic


Gojenie ran

Rita BUD 12 + 3: Kostnica 15 suk > rany 7/9 > 8/9
Melody BUD 13 + 5: Kostnica 12 suk > rany 8/9 > 9/9
Tamiel BUD 12 + 3: Kostnica 6 suk > rany 6/9 > 7/9
James BUD 12 + 0: Kostnica 11 > 14 por > rany 4/9 > 4,5/9
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 06-12-2020, 18:34   #57
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Wczesny ranek, Miami – Downtown.
Dom gościnny Cantano

Rita spała całkiem nieźle. Była też całkiem zadowolona z wczorajszych zakupów, choć nie udało jej się dorwać najcenniejszych dla niej fantów. Wciąż dumała nad tym gdzie musiałaby się udać, by położyć ręce na jakiejś konkretnej elektronice. Bo kim był cracker bez przenośnego komputera, wyposażonego w masę exploitów? Żałowała tylko, że przypadł jej w udziale pokój z Melody. Z kimś takim w jednym pomieszczeniu nie mogła do końca czuć się swobodnie. Zwłaszcza że kłamstwa bladolicej na florydzkim moście i kilka innych wymian zdań były dla ich chybotliwej relacji pokaźną kością niezgody.


Ranek, Miami – Downtown.
Dom gościnny Cantano

W końcu zeszła na śniadanie. I zanim dobrze zabrała się za jedzenie usłyszała smutną wiadomość z ust Dwighta. Nie przyjęła lekko jego decyzji o odejściu, w końcu był jednym z najbardziej lubianych przez nią członków ekipy. Do tego wyglądał niczego sobie, więc żałowała, że nie udało im się realnie "skonsumować" tej znajomości. Na szczęście mężczyzna nie zamierzał jeszcze opuszczać Miami, więc w razie potrzeby mogła nadrobić tę zaległość...

W każdym razie po jedzeniu doszło do rozmowy między grupą a Tybaldem. Postczubek rzucił im kawałkiem informacji, wspominając o jakichś kortach, na których mieliby się kręcić religijni odkleje. Złodziejka artefaktów chętna była do działania, więc od razu zadeklarowała, że je gruntownie sprawdzi. Jednak najpierw, zgodnie z ustaleniami dokonanymi jeszcze z Cantano, musiała razem z resztą odbyć jakieś szkolenia z bycia świrem. Nauczenie się żenującej nowomowy oraz skomplikowanych gestów zabrało wszystkim kawał czasu, ale po odbębnieniu tego wielce nużącego obowiązku Rita mogła wreszcie zabrać się za konkretną pracę.


Koło południa, okolice 8700 SW 57th Ave, South Miami, Miami.

Czy to dzięki Black Jackowi, innemu pachołkowi Cantano, bądź też samemu Jamesowi, brunetka dotarła w końcu do pierwszego ze wspomnianych w porannej rozmowie kortów. Tam też dokładnie obejrzała zarośnięte pole do gry. Najpierw wnikliwie z oddali, przy pomocy posiadanej lornetki. Gdy jednak upewniła się, że ani na miejscu, ani w pobliskich budynkach nikogo nie ma, przeszła do wizji lokalnej. Znała się na tropieniu i konspiracji, więc wątpiła, że umknie jej zamaskowana kryjówka, czy nawet znikome ślady bytności. Długi czas spędzony na kręceniu się wokoło, dokładnym oglądaniu wszystkich pęknięć w chodniku i pustostanów upewnił ją, że w danym miejscu nikogo nie ma. Udała się więc do kolejnej ze wspomnianych lokacji.


Po południu, okolice Miami Springs, Miami.
Drugi z obiektów okazał się prawie tak samo opustoszały. Nie licząc jakichś zagubionych kloszardów i ćpunków. Żadne z nich jednak nie zdradziło się z sekciarskimi upodobaniami, czy też znajomością Eliasza. Mimo że do każdego zagadała w pomylonym stylu kultu, do którego kiedyś należał poszukiwany. Przez co przy okazji zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Ale nie dbała o zdanie garstki wyrzutków, więc po spędzeniu rozsądnej ilości czasu na węszeniu postanowiła ruszyć do następnej podejrzanej lokalizacji.


Pod wieczór, okolice Miami Beach, Miami.

Był już wieczór, gdy dotarła w okolicę trzeciego z kortów. Ale nie był to czas stracony, ponieważ tym razem trafiła na coś interesującego. Już na oko, po pobieżnej wizji przez okulary lornetki, zadawało się, że coś może być na rzeczy. Dziwne odgłosy i osobliwe sylwetki kręciły się po obserwowanym terenie. Rita poczuła ekscytację. Jeśli trafiła na trop sekty Eliasza, to mogła przypuszczać, że zdążą ją zinfiltrować do Święta Pamiątek. Wystarczało mieć nadzieję...
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 03-10-2021 o 17:58.
Alex Tyler jest offline  
Stary 06-12-2020, 21:30   #58
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Czas: 2051.03.04; sb; wieczór
Miejsce: Miami; miato; zamieszkałe korty tenisowe
Warunki: wieczorne ulice, noc, cicho, umiarkowanie, deszcz, sła.wiatr, ciepło




Właściwie to na jakąś fortecę nie do zdobycia to te korty nie wyglądały. Że to korty to było widać w świetle zapadającego zmierzchu. Wymalowane linie na asfalcie czy co to tam było. Nawet dzisiaj były jeszcze widoczne. No i ta charakterystyczna, wysoka siatka na planie prostokątów. Ta wysoka siatka to nawet mogłoby być pewne utrudnienie w dostaniu się do środka. Ale siatka była współczesna. Czyli po kilku dekadach służby podczas deszczu, huraganów i niepogody odcinęło na niej swoje piętno i już nie była taka śliczna, regularna i błyszcząca jak kiedyś. Widać było rdzę, czasem dziury i nie wszystkie wydawały się załatane przez improwizowane naprawy. Szkoda, że w okolicy nie było wysokich budynków ani nic co by można rzucić okiem z góry jak to całościowo wygląda. Z poziomu gruntu to sporo zasłaniały różne drzewa, palmy, krzaki i liany. I ciemność. Bo trafiła tutaj już na końcówce zmierzchu to ledwo zdążyła rzucić okiem tu i tam nim zapadły nocne ciemności.

I deszcz. Deszcz też utrudniał obserwację. I był zwyczajnie upierdliwy. Do tego zagnał te parę postaci co wcześniej coś robiły na zewnątrz do wewnątrz więc teraz trudno było zweryfikować kim byli mieszkańcy tych kortów. Z drugiej strony nocne ciemności i padający deszcz nie tylko Ricie musiał utrudniać obserwację.

Sądząc po światłach w oknach to życie tej społeczności koncentrowało się w płaskim budynku przy tych kortach. Taki piętrowy budynek, długi, może jakaś większa willa a może dawny budynek użyteczności publicznej obsługującej te korty. Parking też był spory na wiele samochodów jak przed jakimś supermarketem. Tylko to też stało w głębi tego ogrodzonego terenu. Może z pół setki kroków od ogrodzenia. Może trochę więcej. Chociaż pomiędzy ogrodzeniem a kortami wrzynał się pas zarośli i palm który kończył się prawie przy samym budynku. Więc jakby sforsować ogrodzenie to pod ich osłoną może dałoby się podejść pod sam budynek.

No ale co dalej to trudno było powiedzieć. Przez lornetkę i zza ogrodzenia wiele wiecej nie było widać. Czasem za którymś z okiem mignęła przechodząca sylwetka świadcząc, że dom pusty nie jest i domownicy jeszcze nie śpią. Przez ten krótki moment nim się rozpadało na dobre i jeszcze szarówka zmroku była Rita widziała tych paru gości na zewnąrz. Nawet pasowali do opisu Tybalda. Mieli na sobie takie ni to płaszcze ni to tuniki, jeden to chyba miał po prostu ponczo z jakiegoś prześcieradła. Jeden miał opaskę na czole. Tybald mówił, że starsi, nauczyciele i niejako weterani i zasłużeni w tej sekcie mogą nosić opaski. Z drugiej strony na ulicach cała masa ludzi nosiła opaski. No ale czy to na pewno oni to tak do końca pewna nie była ale coś wydawało się być na rzeczy.

Problem był taki, że nikt nie wiedział gdzie jest ta prawdziwa mapa. Jak to była ta siedzibya to powinna być gdzieś w środku. Ale przeszukanie tego nie tak małego budynku pełnego sekciarzy wydawało się nie takim prostym zadaniem. Zwłaszcza, że nie bardzo było wiadomo jak zidentyfikować tą właściwą mapę. Tybald podobno mógł to zrobić ale dopiero jakby miał ją w ręku.

Tybald dla byłych braci i sióstr w wierze nie miał żadnych skrupułów. Wcale ich nie żałował. Nawet gdyby agenci Cantano chcieli siłą zdobyć tą mapę to nie miał nic przeciwko. Poza tym sporo dzisiaj się nagadał od spóźnionego śniadania do obiadu gdy Wranglerem, już bez Dwighta, ruszyli na poszukiwanie tych kortów.

Gdy z początku prezentował im ten sekciarski żargon to w stężonej dawce brzmiał jak bełkot. Taki nawiedzony, jak to właśnie żarliwi kapłani czy fanatycy potrafili nawijać bez zająknięcia. “Albowiem dobra mowa jest brzemienna”. Ale jednak jak były sekciarz zaczął to rozbijać na części składowe, podpowiedział kilka słów - kluczy, mniej więcej nakreślił co jest co to jakoś to dawało się rozgryźć. Na przykład to, że ten żargon to właśnie “dobra mowa” a całość nauk proroka Eliasza to “egzogeneza”. Żeby było zabawnie nikt chyba dokładnie nie rozumiał co jest co co nie przeszkadzało się w sekcie płynnie posługiwać tym slangiem.

Na szczęście według bajeczki jaką przygotował dla nich Tybald mieli wystąpić jako neofici zwerbowani dzięki naukom Tertuliana, jednego z wędrownych kaznodziejów tego kultu. Co tłumaczyło ich niedobory w wiedzy i chęć zjawienia się w samej siedzibie kultu z jakiego wywodził się Terulian. W sam raz na Święto Pamiątek. Co nawet mogło wzmocnić tą bajeczkę dlaczego zjawiają się właśnie w tym momencie.

Poza tym nie miał kontaktu z byłymi kolegami ze zboru więc nie znał aktualnej sytuacji ani właśnie siedziby. Ale jeśli nic się nie zmieniło to szefem powinien być Amos. Więc pewnie on będzie prowadził jutrzejszą uroczystość. On jest statecznym szefem, sędzią i instancją w sekcie, no jak każdy guru. Hierarchia była dość prosta, ci co są niżej mieli pokornie wykonywać polecenia tych co są wyżej. A neofici mieli jeszcze prostszą sytuacji bo wszyscy inni byli w hierarchii wyżej. Ale tak czy siak to jutro wszyscy powinni celebrować święto.

A święto pasowało idealnie do tego zdobycia mapy. Wyglądało to tak, że Amos rozdawał fanty jakie zostały po proroku. A każdy miał coś powiedzieć o takim fancie licząc, że spłynie na niego boskie natchnienie proroka i objawi mu czy jej jak się dostać do Rebisu. I jednym z fantów powinna właśnie być prawdziwa mapa. Więc nawet jakby nie trafiła do ich rąk podczas ceremonii to powinna być na sali no i już dalej powinni coś wykombinować jak ją zdobyć.

A na razie zrobiła się już z połowa sobotniego wieczoru i dalej padało. Właściwie to nawet zaczynało grzmieć jakby na burzę się zbierało. Zapalonych świateł w głównym budynku było już jakby mniej ale jeszcze sporo się świeciło. Nieco dna lewo od głównej bramy był jakiś płaski, podłużny budynek. Chyba garaże albo coś takiego. Też był wewnątrz ogrodzenia ale tam coś nie było żadnych świateł, dźwięku ani ruchu.

_______________________

Mecha 09

żar tropików; Rita: Kostnica 19 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 13 > nic
żar tropików; Tamiel:Kostnica 6 > nic
żar tropików; James: Kostnica 3 > nic
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 06-12-2020 o 21:55. Powód: Edyta dresu lokacji.
Pipboy79 jest offline  
Stary 16-12-2020, 22:18   #59
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Rita nie zważała na ulewny deszcz i dochodzące z oddali odgłosy grzmotów. W zasadzie zamierzała wykorzystać zalegające w nocy ciemności i hałas powodowany przez monsunowy opad, by sekretnie rozejrzeć się po okolicy.

Naj pierwszy cel zwiadu obrała płaski, podłużny budynek na lewo od głównej bramy, pozornie opuszczony garaż. Zamierzała go dokładnie przeszukać, a także stamtąd użyć lornetki, by lepiej zorientować się w sytuacji na foliarskich kortach. Ruszyła więc dyskretnie, trzymając się cienia i wypatrując lokatorów.

Kiedy już załatwiła sprawy w budynku, postanowiła równie subtelnie podejść poprzez pas roślinności do płaskiego, oświetlonego budynku i nasłuchać co się dzieje w środku, rozeznać się w ewentualnych patrolach sekty i sprawdzić, czy świrusy są uzbrojone. Dodatkowo dziewczyna zastanawiała się, czy dałaby radę gdzieś znaleźć lub zwinąć osobliwe wdzianko sekciarzy. Ewentualnie, w najgorszym razie, mogła spróbować ściągnąć je z jakiegoś frajera, który niebacznie zabłąkałby się za daleko od źródła światła... Dzięki przebraniu mogłaby spróbować rozejrzeć się w środku, a może nawet użyć świeżo nauczonej „dobrej mowy”, by zamienić słowo z jakąś szychą w opaskach, lub nawet samym przywódcą – Amosem. Rozpoznanie we wnętrzu budynku mogło okazać się nader pomocne. Kto wie, czy nie udałoby jej się w trakcie zlokalizować, gdzie schowana jest mapa? A może nawet zwinąć ją przed Dniem Pamiątek? Wciąż nie było pewności, że świrusy oddadzą ją lekką ręką akurat złodziejce artefaktów i jej towarzyszom...
 
Alex Tyler jest offline  
Stary 02-01-2021, 05:04   #60
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 10 - 2051.03.04; sb; późny wieczór

Czas: 2051.03.04; sb; późny wieczór
Miejsce: Miami; miasto; zamieszkałe korty tenisowe
Warunki: wieczorne ulice, noc, cicho, umiarkowanie, deszcz, sil.wiatr, ciepło


Rita



Tak jak to na pierwszy i drugi rzut oka wyglądało pokonanie ogrodzenia nie stanowiło dla Rity żadnego wyzwania. Wystarczyło poruszyć trochę siatki tam, słupek tu i zrobiło się przejście na tyle duże by mogła wślizgnąć się do środka. Burza atakowała ją waląc miotanymi przez silny wiatr kroplami. Wiatr był na tyle silny by bujać nawet sporymi konarami i czuła go na sobie całą sylwetką jak tylko była na kawałku otwartej przestrzeni. Buty tonęły jej w błocie i kałużach zostawiając za sobą wyraźne ślady. Ale była szansa, że jak dalej tak będzie padać to rozmyje te ślady albo zmieszają się z innymi.

Dtarła do tego płaskiego budynku po prawej bez kłopotów. To musiały być szeregowe garaże. Większość nie miała drzwi więc można było dostać się do środka. Ale w nocy i podczas burzy bez używania światła to jawiły się jako kwadraty ciemności. Dwa ostatnie czyli najbliżej mieszkalnego budynku jednak miały drzwi te były zamknięte na kłódkę i zasuwę.

Obserwacja podczas burzy mieszkalnego budynku jakoś nie przyniosła większego przełomu. Zwłaszcza, że po ciemku wyraźnie widać było tylko prostokąty oświetlonych okien. Pozostałe detale tonęły w burzy i ciemnościach. Zgodnie ze swoim planem włamywaczka przeszła na dugą stronę podwórka aby skryć się w tych drzewach i zaroślach. Bujały się na wietrze jak żywe stworzenia stukając i trzeszcząc złowrogo. Ale przy okazji hałas jaki czyniły powinien dodatkowo zamaskować inne odgłosy z zewnątrz. Poza tym, że po ciemku kilka razy potknęła się po ciemku o coś na ziemi, raz zgniotła puszkę czy butelkę to poza tymi drobiazgami dotarła cało pod dom mieszkalny.

W międzyczasie jedno czy dwa okna zgasły ale wciąż kilka innych się świeciło. Głównie na piętrze. Parter wydawał się ciemny i cichy. Ale ze sforsowaniem zabezpieczeń nie było już tak łatwo. W oknach parteru były siatki, kraty, dechy, dykty i inne zabezpeczenia. Nawet jakby jakieś w końcu sforsowała musiała się liczyć z hałasem czynionym przez pękające szkło, odrywane dechy czy podobne. Nie miała pojęcia czy burza by wystarczająco zamaskowała takie odgłosy. Zwłaszcza jakby ktoś był wewnątrz po drugiej stronie. A nawet jak nie to wybitego okna, oderwanej deski czy przeciętego drutu nie mogła przywrócić do stanu pierwotnego.

Znalazła drzwi. Frontowe i tylne. Każde na dwa zamki. Udało jej się je otworzyć. Ale drzwi zostały zamknięte. Musiały mieć jakieś zasuwy od środka. Takich rzeczy nie dało się dyskretnie pokonać z niewłaściwej strony drzwi. Można je było próbować wyważyć ale nie było wówczas mowy o dyskrecji.

No i było piętro. Okna na piętrze nie miały krat ani nic podobnego. Ale też były zbyt wysoko aby do nich doskoczyć czy się wspiąć. Chociaż przy jednej ze ścian były jakieś winorośle czy inne zielsko. Pięły się aż na dach. Kto wie? Może by dało się po nich wspiąć na ten dach? Chociaż bujały się i szumiały w tej burzy i wietrze jak głupie. Nie miała pojęcia czy by ją utrzymały na tyle by dało się po nich wspiąć. Gdyby się udało mogła się dostać na dach. Albo wybić okno na piętrze i wejść do środka. Było ciemne. Ale czy ktoś tam był czy nie tego z zewnątrz nie było widać. Życie tubylców zdawało się wieczorami koncentrować właśnie na piętrze.



Czas: 2051.03.04; sb; późny wieczór
Miejsce: Miami; miasto; zamieszkałe korty tenisowe
Warunki: wieczorne ulice, noc, cicho, umiarkowanie, deszcz, sil.wiatr, ciepło


James



No to jakieś korty znaleźli. Czy to te co szukali to Rita poszła się rozejrzeć. A on został z resztą przy Wranglerze. Rozpadało się a nawet burza się zaczęła. Wiało i padało. Brezent Wranglera trzeszczał od naporu wiatru i łomotał od kropel burzy wściekle uderzających w ten dach, szybę i maskę. Ale przynajmniej wewnątrz było sucho i ciepło. Burza i silny wiatr skutecznie wymiotły ulice z wszelkiego ruchu. To z perspektywy Jeepa wyglądało jakby byli ostatnimi, żywymi ludźmi w tej okolicy.



Czas: 2051.03.04; sb; późny wieczór
Miejsce: Miami; Downtown; dom gościnny Cantano
Warunki: wieczorne ulice, noc, cicho, umiarkowanie, deszcz, sil.wiatr, ciepło


Roxie



- Dobrze, proszę o to klucze. To na pierwszym piętrze. Pokój numer 6. Jenny zaprowadź panią. - starsza Azjatka przyjęła wizytówkę jaką otrzymała od gościa. Wizytówka była z dawnego hotelu i funkcjonowała jako bilet wstępu. Przynajmniej dla tych co tu byli pierwszy raz. Dostała ją od Cindy, recepcjonistki co tam pracowała i koleżanki Sue. Sue właśnie naraiła jej tą robotę. Jej koleżanka, Cindy, właśnie sprzedała jej plotę, że jej szef szuka nowych twarzy i w ogóle ludzi z zewnątrz. Więc blondynka ze sztucerem łapała się w kryteria takich poszukiwań.

Udało jej się odnaleźć Sue chociaż to jej zajęło z tydzień łażenia po tym tropikalnym mieście. I jak już się przywitały, uściskały i w ogóle nacieszyły sobą po tak długim rozstaniu trzeba było zastanowić się co dalej. Co prawda jako łapiduch to Roxie raczej nie powinna mieć kłopotów ze znalezieniem swojego miejsca na tym kawału ziemi. No ale Sue akurat usłyszała od Cindy o tej fuszce dla senior Cantano to była to okazja aby zarobić nieco grubszą kasę na nowy start w tym mieście.

Sue właśnie przygotowała to spotkanie z Cindy, Cindy zawiadomiła kogo trzeba, Roxie miała krótką rozmowę z jakimś czarnoskórym mięśniakiem co wyglądał jakby mógł łamać podkowy gołymi rękami. Ale wbrew stereotypom okazał się całkiem rozsądny. I musiała na nim wywrzeć dobre wrażenie bo zgodził się ją dokoptować do zespołu. Kazał Cindy wydać jej właśnie tą wizytówkę jaką teraz oddała tutejszej gospodyni i wyjaśniła jak się tutaj dostać. Trochę szkoda, że tak rozpadało się tego wieczora. Zdążyła mocno zmoknąć nim dotarła na miejsce. Ale tym bardziej ten dom wydawał się jakiś przyjaźniejszy i przytulniejszy.

I teraz dźwigała swój sztucer, plecak i torbę idąc za tą drugą Azjatką jaka była jej przewodniczką. Jenny na oko była o pokolenie młodsza od gospodyni. Pasowała na jej córkę. Jenny zapytała czy pomóc z tymi torbami a w końcu stanęła przed 6-ką.

- Śniadanie podajemy od 7 do 10-ej rano. Jak masz jakieś rzeczy do prania to mogę wziąć. Po śniadaniu robimy pranie. Będzie ładna pogoda to do południa może wyschnąć. Jesteś głodna? Właściwie już po kolacji. Ale jak chcesz to mogę coś ci odgrzać. - stanęła przy otwartych drzwiach pokoju szybko wprowadzając gościa w realia tego domu. Brzmiało całkiem przyzwoicie. Właściwie nawet bardzo dobrze. Jako gość senior Cantano mogła sobie tu mieszkać póki była gościem. Wyżywieniem i mieszkaniem nie musiała się martwić. I dostała na własność całe mieszkanie! Nie jakiś pokój z łazienką tylko całe mieszkanie w jakim przed wojną pewnie mieszkała cała rodzina. Standard wyposażenia wydawał się już bardziej współczesny i taki jak w innych motelach no ale to nadal było całe mieszkanie do dyspozycji. Do tego za friko. Obsługa też wydawała się życzliwa i sympatyczna.

Z tego co się dowiedziała już jakaś ekipa spoza miasta podjęła się tego zadania dla senior Cantano. Ale jak jej powiedziała Jenny gdzieś pojechali na wieczór. Nie miała pojęcia dokąd ani po co ani kiedy wrócą.



_______________________

Mecha 10

żar tropików; Rita:Kostnica 1 > nic
żar tropików; Melody: Kostnica 3 > nic
żar tropików; Tamiel: Kostnica 4 > nic
żar tropików; James: Kostnica 12 > nic
żar tropików; Roxie: Kostnica 8 > nic
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172