Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-09-2013, 22:44   #71
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Dotarli wreszcie do domu, czy też raczej, pałacu, Purcela. Eryk nie był tak obeznany ze słowami jak Bert, jednak był całkiem pewien, że 'pałac" było tu określeniem na miejscu. Wewnątrz jeszcze bardziej imponujący niż z zewnątrz. Do tego służba, za kilka dni duże przyjęcie (nie wyobrażał sobie, żeby ktoś mógł tu zorganizować małe przyjęcie, tacy ludzie dbają o wizerunek). Nie pamiętał teraz, jak dokładnie opisał im sprawę Alfonso przy ich pierwszym spotkaniu, jednak był pewien, że padło sformułowanie świadczące o tym, że "ojca na wykup dzieciaka nie stać". Ile więc, do czorta, zażądali porywacze?

Wcześniej wyobrażał sobie, że ratują syna kogoś z niższego szczebla klasy średniej, ktoś, kto ledwo co wybił się ponad przeciętność. Nie wiedział, dlaczego. Czy to żonglerka słowna Alfonsa, czy też jego omyłka, błędne założenie, ale tak właśnie myślał. Nie lubił się za tę myśl, za tę segregację, ale zawsze uważał, że pomoc bogatemu to nie tak dobry uczynek, jak pomoc biedakowi. Często pracował dla zwykłych ludzi, takich, którzy na usługi łowcy wydawali część swoich oszczędności. W takich przypadkach, miał pewność, że naprawdę im pomaga. Bo skoro kilkumiesięczne zarobki płacą za jego usługę, to musi to być ważna sprawa. Ale z bogatymi? Jak wysokiej stawki by Bert nie utargował, to były dla nich miedziaki. Kropla w morzu wydatków. A wtedy nie wiesz, dlaczego to robisz. Czy to kaprys, że wskazał tego podróżnika jako złodzieja? Może tylko córka jego wyjrzała przez okno, gdy ten przechodził obok, i westchnęła bezwiednie, jak to młode dziewczęta mają w zwyczaju. Może uśmiech posłał w stronę jego żony, grzecznościowy tylko, jednak rumieniec na jej twarz przywiódł, i tym samym złość zazdrosnego męża na siebie ściągnął? A może nie ustąpił mu z drogi w wąskiej alejce, spiesząc się na spotkanie z ukochaną, co wysoce urodzony za zniewagę wziął? Z bogatymi nigdy nic nie wiadomo. Czują się zbyt bezpieczni, chowając się za mieszkami ze złotem, które wręczają komu trzeba, aby załatwić co im się żywnie podoba. Eryk starał się wystrzegać tej segregacji, bo przecież i bogatym się złe rzeczy przytrafiają, i oni miecza na wynajęcie czasem potrzebują. Imre traktował wszystkich równo, i to samo starał się przyswoić uczniowi, ten jednak nie mógł pozbyć się tego ponurego przeświadczenia o nieuczciwości bogatych. Nie wiedział nawet, gdzie je nabył, ale wiedział, że zdania łatwo nie zmieni.

Przez moment podejrzliwie zastanawiał się nad sytuacją, jednak nie było wątpliwości, to był dom chłopca. A co innego mogłoby być nie tak? Tylko fakt, że ojciec wolał ryzykować życie malca, byleby tylko oszczędzić złoto. Oczywiście, gdyby był to fakt, nie zaś zwykłe podejrzenie młodzika z rozkwitającą paranoją.

Nigdy nie lubił "profesjonalnej opieki medycznej", jak to określił kiedyś Winkel. Bauer uważał, że co ma się zagoić, to się zagoi samo, ewentualnie z jego drobną pomocą. W przeciwieństwie do reszty, nie chciał iść ani do znachora, ani świątyni Shallayi. Najprędzej mu było do karczmy. Rany jego poważne nie były, lecz mimo to darował sobie spacery po kramach, a i w piwiarniach zbyt dużo czasu nie spędzał. Odwiedził tylko krawca, coby pozaszywać dziury w ubraniach po walce, i to tylko dlatego, że to blisko.

Część dnia spędził pijąc w "Głodnym Wilku", część pijąc w pokoju. Gdy był sam, pogrążał się w myślach. Od czasu do czasu, myślał o swoim życiu. O tym, co chciałby robić, gdzie chciałby mieszkać, jaka byłaby kobieta jego marzeń... Na żadne z tych pytań nie było łatwych odpowiedzi, wszystko wydawało mu się takie nierealne i naciągane, wszystko o czym pomyślał. Na każdą myśl miał trzy, które kładły ją na łopatki. Robił to, co robił, ale miał jakieś nadzwyczajne przekonanie, że kiedyś znajdzie sobie coś innego. Na początku, pod skrzydłami Imre, myślał, że to coś na stałe. Rzemieślnik rzadko odrzuca fach, którego się wyuczył, dlaczego więc on miałby to robić? Praca łowcy nagród nie była łatwa do wytrzymania, psychicznie. Teraz to wiedział. Z każdym mijającym miesiącem było mu trudniej spojrzeć na sytuację tak jednostronnie, jak jego klienci. Miało to sens, sam Imre uczył go, że trzeba poznać i zrozumieć przeciwnika, żeby go pokonać, jednak Eryk poznając go, poznając jego motywy, nie zawsze był pewien, czy dobrze robi. Nie widział świata w dwóch kolorach, a powinien. To znacznie ułatwiłoby mu życie. Jedyne, co mógł zrobić, to mieć oczy otwarte i nie ignorować instynktu.

Gdy późnym popołudniem reszta ekipy wróciła do mieszkania z zakupów, Eryk był już mocno pijany. W międzyczasie wypił całą flaszkę wódki, którą zdobyli na bandytach z naprzeciwka. Trunek wchodził na tyle gładko, że dopiero w połowie pomyślał, że to przecież własność Berta. Nie przeszkodziło mu to jednak w dokończeniu, w końcu jak już zaczął... Wpadł jednak na świetny pomysł, jakiego nie miał od czasu opuszczenia Biberhof. Po wyjeździe z wioski stracił tę pijacką wesołość, młodzieńczą chęć zabawy i dowcipkowania. Wszystko zrobiło się nagle cholernie ważne i... ponure. Sama obecność mentora sprawiała, że nie miał ochoty się wygłupiać, mimo iż miałby kompana w Winkelu. Sam narzucił sobie brzemię odpowiedzialności i niejako wymusił dojrzałość. Ale teraz, kiedy znowu był wśród przyjaciół, drobna cząstka tego powróciła. Przelał wodę z manierki do butelki, co, zważywszy na jego stan, nie było zadaniem łatwym. Udało mu się jednak przelać więcej, niż wylać. Po wytarciu mokrej flaszki, schował ją na powrót, skąd wziął.

Następnego dnia znalazł się Gotte. Fizycznie był nietknięty, ale porwanie i zakopanie żywcem odbiło piętno na jego psychice. Nawet skacowany Eryk potrafił odróżnić paranoję on ostrożności. Dzięki informacjom Alexa, któremu to bez wątpienia swoje życie Miller zawdzięczał, ustalili pewien ogólny plan zemsty. Wiedzieli, kto był w to wplątany, i sprawa wydawała się być prostsza niż odbicie malca- mogli „zdejmować” swoje cele pojedynczo, na swoich warunkach. Wystarczy śledzić i zaatakować w odpowiednim momencie. Nawet nie zauważą, co ich zabiło. Bauer nie zważał na to, że to niehonorowe. Już dawno nauczył się, że przestępcy nie zasługują na nic innego, jak tylko karę.

Ich małe zebranie przerwał nalot straży. Bo nie była to zwykła inspekcja, tylko nalot właśnie- wiedzieli, kogo się spodziewać i obstawili wszystkie wyjścia z budynku. Eryk źle znosił wrzaski żołdaków, jak i marsz do aresztu, będąc co chwila szarpany za ramię czy popychany w plecy. Głowa latała bezradnie, pulsując niemiłosiernie mocno przy każdym ruchu.
Nikt chyba nie miał wątpliwości, że chodziło o jatkę sprzed dwóch nocy.

Mieli zaszczyt poznać komendanta szybciej, niż początkowo planowali, osobiście przesłuchiwał każdego. Konkretny, może nieco wyniosły, ale musiał, choćby żeby szacunku u podkomendnych nie stracić. Gdyby nie mówił tak głośno, Eryk może by go nawet polubił.
Nie mieli czasu na obgadanie wspólnych zeznań, lecz właściwie ich nie potrzebowali. Wszystko wszak było legalne. Podpisali nawet umowę z detektywem, którą Bert przestudiował uważnie przez podpisaniem. Bauer nie kłamał, bo nie widział ku temu powodu.
Powiedział komendantowi wszystko, jak na spowiedzi. Oczywiście bez szczegółów, kac nie popiera wysiłku, w żadnej formie, każe go za to bezlitośnie. Można by rzec, że streścił wszystko, co działo się od momentu przybycia do Kempbardu. Kapitan zaskoczony nie był, ale z Erykiem rozmawiał niemalże na końcu, więc i najwyraźniej historię już znał. Jedynie o Mariance Bauer zapomniał początkowo powiedzieć, jednak komendant i o nią zapytał. Wspomniał o Alexie i porwaniu Gotte. Wspomniał też o rudym brodaczu ze straży, Rodryg nawet nie mrugnął.
Mimo iż Eryk zachowywał się jak wzorowy więzień, komendant zdawał się nadal mieć wątpliwości odnośnie uczciwości grupy z Biberhof. Jeszcze przed południem widzieli w nim potencjalnego sprzymierzeńca, a teraz trzymał ich za żelaznymi kratami.
Gardło wyschło Erykowi na wiór. Cholerne trepy, nawet wody biedakowi szczędzą.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 07-09-2013, 07:48   #72
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację










Drzwi głucho zatrzasnęły się za oficerem nim jeszcze zdążyły przebrzmieć w uszach ostatnie słowa Rudiego. Jeszcze przez chwilę stał wpatrzony w nieruchome deski wrót, zimne, wilgotne ściany. W końcu usiadł ciężko na posłaniu, którym był barłóg ze szmat wypchany czymś co niegdyś chyba było sianem.

Czy mógł w to uwierzyć? Czy było to sprawiedliwe? Czy spodziewał się tego? Jaki czeka go los? Przecież był młody. Życie ledwie dopiero leżało u jego stóp. Miał tyle do zrobienia. Miał? Mógłby mieć! W takich chwilach można chcieć żyć. Widzieć świat niczym obudzony ze snu. Kapitan nie żartował. Imperialne prawo przewidywało za dezercję stryczek. Ścięcie głowy mieczem było śmiercią honorową, niegodną zdrajców. Ale czyż on nie chciał tylko żyć? Tylko i aż? Czyż nie wybrał życia uciekając od Barona i ważonej mu niesłusznie śmierci, w co święcie wierzył, że go niechybnie spotka z ręki pracodawcy?




Nie wiedział jak długo siedział z głową wspartą o mur. Musiał zasnąć. Obudził go chłód. Przez małe okienko do celi wpadał blady blask Mannslieba co wisiał na rozgwieżdżonym niebie. Wiedział, że jest w wieży. Na ostatnim piętrze. A mimo to cuchnęło w zatęchłej celi jakby otwór był zbyt mały, aby mógł wywietrzyć odór tego miejsca.

Było cicho, że słyszał chrobotanie szczura przy misce, która stała pod drzwiami. Spokojnie wyjadał okruchy.










Wieczorem, tuż przed zapadnięciem zmroku, drzwi do celi Eryka otwarły się ze zgrzytem i do środka wszedł kapitan Beck z dzbanem wody.

- Herr Bauer jesteście wolni. Donos na was złożony fałszywym był, choć nie do końca... Niestety Rudiger Miller dezerterem jest i imperialne prawo ręce mi wiąże przed jego oswobodzeniem. Niechaj go Morr zachowa. Dezertera zdecydowałem odesłać za dwa dni z powrotem do barona Frobla. Wysłał do okolicznych miast list gończy za uciekinierem i na liście poszukiwanych był od kilku dni. Miller przysięgę wojskową składał czego Sigmar i jego prawo świadkami są przeciw niemu.

Przeszedł się po celi ze splecionymi za plecami rękoma.

- Zeznania wasze cennymi się okazały. – powiedział zmieniając temat i podszedł bliżej łowcy nagród. –Z moimi ludźmi problem miałem już od dawna, ale dowodów ostatecznych brakowało. - powiedział już bardziej poufale. – Zeznania wasze rozprawić się z nimi jak i młodym Dykierem Beladonna pomogą. Pozostałych z szajki hien cmentarnych już wyłapałem jednego po drugim jak krnąbrne szczenięta. Na rynku kat juz nadzoruje nowy szafot na cztery stryczki. – mówił o wieszaniu grupowym. - Kwestią czasu jest nim do lochów trafią też zbiegli porywacze Purcela. Zeznania jednak Herr Gotte i was wszystkich są przed sądem wskazane. – powiedział z naciskiem. – Po rozprawie... – dodał ciszej. - Jeśli zeznacie przeciwko Leonidasowi i Dykierowi, to wystawię ci glejt Eryku, że z ramienia mojej miejskiej straży działasz najmując do pomocy resztę twych kompanów. Łatwiej będzie wam drzwi otworzyć przed wami zamknięte. Przed strażnikami dróg opłat na rogatkach nie płacić jak pościg za porywaczami za miasto was zawiedzie w naszej okolicy. Z naszego miejskiego lochu podejrzanych na przesłuchania zabierać czy też dezerterów konwojować czy też inne szuje. – wyliczał niby od niechcenia. - A rozprawa będzie za dwa dni, bo dłużej pod kluczem trzymać wnuczka starego Beladonna mogę nie zdołać.











[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=WlNjQrfzTIg[/MEDIA]

Chłopcy z Biberhof przybyli na bal do rezydencji Purcela ubrani w swe najlepsze ubrania, starannie wyczyszczone i wygładzone niczym na Biberhofowy Dzień Słońca. Wypuszczeni z lochów bez Rudiego dowiedzieli się również, że Alex zwany Młodym, wysłany zostanie po procesie zbrodniarzy do domu chłopców przy Zakonie Pochodni. Sierociniec ten będący zarazem domem poprawczym, ponoć słynął z licznych powołań w służbie Sigmara. Z kolei przyziemna służba u Purcela odebrała płaszcze i kapoty płaszcząc się przed nimi, że niemal zamiatała czapkami i nosami marmury.




Kiedy z przepysznego przedsionka małego pałacu, Chłopcy z Biberhof zostali poprowadzeni do sali bankietowej, wszyscy dosyć szybko zorientowali się, że bal to był maskowy. Czyżby detektyw zapomniał o tym szczególe wspomnieć? Nietaktem okrutnym byłoby żegnać się zaraz po przyjściu, zwłaszcza, że gospodarz już ich widział i z daleka żywiołowo machał im ręką na powitanie.

Gotte najmniej wyróżniał się na tle zgromadzonych gości, bo szykowne odzienie jakie dostał od kompanów, modnym było i pasowało na Długonosego idealnie. Stąpał lekko i ostrożnie i zapuszczał żurawia za każdy filar i kolumnę. Rozglądał się na boki niczym bocian na polowaniu, co dodawało mu jakby dostojności w sztywnych ruchach. Po prawdzie to dlatego, że wciąż jeszcze trzymał go w napięciu strach, że jest obserwowanym był lub, że krzywda stać mu się może, co kompani tłumaczyli mu a i on sam w gruncie rzeczy rozumiał, że to minie. Że to stres. Że jest bezpieczny. Upudrowane damy w maskach zza wachlarzy obserwowały go chichocząc.

Bert również wtopił się w tłum niezgorzej a spojrzenia panien spod długich rzęs były może mniej zabawne lecz bardziej uważne.

Arnio najdłużej zabawił w sieni, bo dosyć długo musiał wręcz przyciągać się ze sługą zwanym Iwanem, który odbierał mu z rąk krasnoludzki młot, z którym Hammerfist jakby nie chciał się rozstawać. W końcu chrząkając i mrucząc pod nosem khazad dał za wygraną i puścił trzon a służący mało nie wywrócił się zachwiawszy się od nieoczekiwanego wypuszczenia z rąk gościa oręża.

Reszta pouczona przez Berta wiedziała, żeby mieczy nie brać, ani tarcz, ani hełmów, bo to bankiet miał być wystawny.

Gospodarz szybko przybył do Chłopców z Biberhof nim tamci zdążyli rozejść się w pomiędzy tłum gości.

- Cieszę się, żeście zacni wybawiciele zechcieli zaszczycić bal nasz obecnością swoją! – uściskał prawicę Josta a potem reszty.

Podniósł rękę do góry a muzykanci przyciszyli wesołe granie ledwie smyrgając dla odmiany struny; z cicha masowali smyczki i delikatnie dmuchali w piszczały na pół gwizdka.

- Panie i panowie! – zagrzmiał kupiec Purcel donośnym głosem klasnąwszy kilkakrotnie a gwar ucichł i wszyscy zwrócili swe oczy w ich stronę. – Przedstawiam wam oswobodzicieli Sigismunda z rąk Tilleańskich morderców! – obiema dłońmi zamaszyście wskazał Chłopców z Biberhof. – Na cześć tych bohaterów ten bal!

- Brawo! Brawo! – krzyknęła jakaś stara matrona skrzekliwym głosem przez binokular wyglądając na młodych zuchów.

Reszta gości z entuzjajmem ich przywitała śląc pełne uznania i zaciekawienia spojrzenia. Niektóre były skonsternowane zwłaszcza oceniając krytycznie ich stroje. Ciche szepty rozległy się to tu i tam. Damy skłoniły głowy gdy ich wejrzenia krzyżowały się z ich wzrokiem. Panowie entuzjastycznie klaskali. Po kilku jednak chwilach, na znak gospodarza, muzyka zagrała głośniej i żwawiej, a salę znowu wypełnił gwar przerwanych rozmów.

- Wiedział Alfonso kogo do współpracy było potrzeba w tej śmiertelnej misji. – powiedział stary Purcel wesoło z lekka ściskając biceps Winkela. – Wartych było te dziesięć tysięcy co do jednej korony... – westchnął luzując koronkowy kołnierz zielonego fraka.

To powiedziawszy wytarł białą chusteczką pot z czoła, który wystąpił mu na skronie i spływał na żółtą maskę przepaski zakrywającej oczy. Całkiem jakby na wspomnienie niebagatelnej sumy, zrobiło mu się nagle duszno i gorąco.

– Ale cóż to! Nie ma z nami jednego bohatera?! Czy oby wszystko z nim dobrze? Czy ranny odniesione go powstrzymały przed obecnością w naszym gronie? No i gdzie dzielna wojowniczka? - dotknął się policzka, w miejscu gdzie Marianka nosiła paskudne blizny.

Środek sali, okraszonej licznymi obrazami w złotych ramach, akurat robił się pusty, bo do tańca goście szykowali się przybierając fikuśne pozy i miejsce robiąc do tańczenia.

- Taniec wieczoru otworzą nasi goście! – powiedziała donośnie młoda żona Purcela a oczy zgromadzonych powędrowały jak po sznurku ku Jostowi, Bertowi, Arno, Erykowi i Gotte.

Poznali ją mimo trzymanej przy twarzy na patyku maseczki - po jej figurze, włosach jak i głosie. Szła wraz z czterema uśmiechniętymi damami ku Chłopcom z Biberhof, aby wziąć ich do tańca. Jedna była równie młoda i zgrabna co matka Sigismunda. Druga niższa i przy kości. Trzecia wysoka i szczupła jak tyczka i choć w wieku podeszłym, to trzymała się prosto jakby suknia nie pozwalała jej na odrobinę zgarbienia. A czwarta z panien, najbardziej uśmiechnięta, czerwone miała włosy, lub tylko taką perukę i ani jej krzywych nóg nie była w stanie zamaskować obszerna suknia, ani maska czapli zakryć do końca na modłę Gotte jej długiego nosa.

Pozostali goście już ustawiali się parami na obrzeżach parkietu.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 07-09-2013 o 08:07.
Campo Viejo jest offline  
Stary 14-09-2013, 12:48   #73
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
Gotte był niezwykle rad z tego, że go wypuścili z tej brzydkiej, ohydnej, małej, strasznej, nieprzystosowanej dla niego, nory. Nie lubił tam być, tak bardzo nie lubił. Całe szczęście szybko naprawili swój błąd i został uwolniony. Jego zeznania powinny pomóc, ale wciąż obawiał się, i to mocno, o swoje bezpieczeństwo. Oni teraz wiedzieli, że on żyje. Oni teraz wiedzieli, że on na pewno ich podkablował. Oni mogli go obserwować… Wciąż obserwować… Wciąż chcieć umieścić w strasznej trumnie. Gotte już nigdy nie chciał być w trumnie... Nigdy…

***

Mimo iż został uwolniony, mógł się poruszać swobodnie, to nie zapomniał o swoim wybawicielu, Alexie. Co by było, gdyby nie on… Nie zapomni mu tego, oj nie zapomni. Teraz za to czuł, że brakuje mu obecności młodego chłopaka. Tęskno mu było do niego. Szczególnie, że on był już tu, a młody wciąż tam… w norze… Poprosił więc o widzenie z nim.

- Co tam Aleksik, co tam? - rzekł najmilej jak mógł Gotte, choć cela do której wszedł go przerażała niemało. - Jak się tu masz, co? Gotte postara się by cię ta stąd najprędzej jak wypuścili.

- Wszystko dobrze. Naprawdę. Do sprawy tu posiedzieć muszę. Potem mi powiedzieli, że do sierocińca trafię. Ależ ja bym chciał z wami na szlak wyruszyć! Ale bym ja chciał... - spuścił głowę zasmucony na wspomnienie jego wcześniejszych planów, o których Gotte słyszał każdego dnia podczas wspólnego ukrywania się na mieście.

- Widzi Aleksik, jak mawiałem ci już też, wcale na szlaku tak nie piknie. - Pogładził Gotte swoją świeżą ranę. - Ja nie wiem, czy ja bym chciał ino jeszcze raz łopuszczać miejsce me. W sierocińcu też nie lepiej, w sumie. Ale bezpieczniejsze powinno to być, bezpieczniejsze. Ino trza się od kłopotów z dala powstrzymywać. Bardziej niźli teraz to robiłeś - dokończył już poważniej,

- Ehhh. No niby taaak… Altdorf to piękne miasto. A dwa lata szybko zlecą… - westchnał Młody. - Ale nowicjusza ze mnie nie zrobią, o nie. Do posługi Sigmarowi się nie nadam na pewno. - podniósł do góry skrzyżowane palce prawej dłoni, i założył nogę na nogę. - Wrócisz po mnie? Przydam ci się. Udawać twego giermka mogę Gotte. - puścił oczko do Millera odkrywając w końcu karty.

- Wiedziałeś... - podniósł wzrok na chłopaka. - No pewnie że wiedziałeś, wszak mądry chłopak z cie. Z chęcią bym pozwolił ci iść z nami, jakbym ino mógł. Polubiłem ja ciebie niemało i zawdzięczam jeszcze więcej - rzekł Gotte z nostalgią w głosie, jednocześnie kładąc rękę na ramieniu chłopaka. - Ino, że ja wiem, że to niezdrowe jest. Teraz lepiej ta będzie, jak przez jaki czas z dala się będziesz trzymał. Pójdziesz gdzie cię wyślą, bo tam pewnie cię ochronią przed wrogoma, jakiś se napatoczył. Wiedz jednak, żeś dobrze zrobił. Mądryś i zostań na tej ścieżce mądrości - starał się mówić jak najbardziej poważnym, ojcowskim głosem.

Alex westchnął i popatrzył z ukosa na Gotte jakby chciał powiedzieć “Ale trujesz…”, a odezwał się po chwili wpatrywania w kamienna podłogę celi.
- Będę się starał.

Chwilę jeszcze pogaworzyli, by nie skończyć rozmowy tak nostalgicznie. Chwile poopowiadali. Gotte obiecał, że chętnie by się udał z nim do wielkiego Altdorfu. Chętnie by go tam poeskortował. Jak to mawiali niektórzy, połączyłby piękne z pożytecznym.

***

W tym momencie udał się jednak najpierw na rozmowę z kapitanem.

- Millerze vel Różowa Chmuro. - kapitan przystanął, po tym, choć jak zwykle poważny, to chyba zadrwił ze szlachectwa Gotte, będąc najwyraźniej w dobrym nastroju. - Zapytać o coś chciałeś? - Beck odwrócił się czując wwiercony w swoje plecy, skupiony wzrok gawędziarza.

- No panie kapitanie drogi, nie taka już różowa, jak żem myślał że będzie - odparł z delikatnym uśmiechem. - Pewnie kapitan pan nie chce czasa tracić i by mu uwijać coś w bawełnę, więc ja do rzecza może przejdę łod razu. Panie mój drogi, wybawicielu wielki, ja żem chciał prosić, byśta nad Aleksikiem wybawcą mym, ocalicielem, się zlitowali. Łon dobre dziecie, które mnie łocaliło. nawrócił się łon i w dobrą drogę skoczył. Łon mówił, że go podobno prędkiem wypuścicie, ale czy tak będzie? - rzekł już poważnie, unosząc brew. - No i ja nie wiem, czy mu w takim sierocińcu dobrze będzie. Czy tak go nie wyłapią też jacy źli i go znowu nie przakabatują. Ja nie wiem...

- Nic o niego się nie bój. Brat mój rodzony przeorem tam jest. Włos mu z głowy nie spadnie jak Sigmara kocham. - zapewnił Beck. - Chłopakowi potrzeba trochę dyscypliny. Jego kompani na szubienice najpewniej trafią. Więcej dla niego zrobić nie mogę jak z miasta wywieść i na dobrą drogę pokierować. A naważył urwis sobie piwa, oj naważył tym grobów rabowaniem. Z Kemperbadu zniknąć musi i za zeznania na procesie sędzia taki wyrok mu obiecał dla mnie, co tajemnicą nie jest żadną.

- No takowo najlepiej dla niego panie sierżancie będzie. Najlepiej będzie. Mądry taki wybór i dobra ścieżka dla młodziaka. Będą jeszcze z niego pożytki dla światłości, ino w dobrą stronę go trza skierować. Tera ma szanse na tą dobroć. Rad żem jest słyszeć, żeście taki los dla niego ustawili - odparł Miller.

- Wyjdzie na ludzi, albo i nie. - odrzekł kapitan. - Od niego to zależy.

Gotte skinął głową w geśćie poparcia i zrozumienia. Spytał tylko jeszcze, kiedy to młody uda się w tą drogę i zapytał, czy mógłby mu w trakcie niej potowarzyszyć. Obawiał się o niego i o to, czy na Alexie też kto mścić się nie będzie chciał. Bo pewnie będzie chciał… Prosił więc o najbogatszą eskortę, jaka była możliwa. Choć szybko zorientował się, że pewnie wielka ona nie będzie. Ale może jego kompani zgodziliby się na taką drogę… Tam też pewno przygód wiele by było, pewniakiem nawet więcej niźli tutej. A tutej nie było już fajnie zbytnio. Oj nie. Oniobiecali, że prędko z tego miasta złego odejdą. Obiecali…

***

Chwilą, na oderwanie się od tego wszystkiego, miał być bal. Gotte wystroił się jak mógł. Bardzo długo obserwował swe oblicze w lustrzel. Wyglądał pięknie! Wyglądał cudnie! Wyglądał idealnie! Strój, który otrzymał, był przedni, najprzedniejszy.

Sam bal też wyglądał na taki z górnej półki. I choć Gotte na takim jeszcze nie był, to jakoś czuł, że to jego klimaty. To było takie miejsce, w którym to powinien się częściej znajdować. Na jakie przecież zasługiwał. Do jakiego się nadawał. Jednak nie nadawał się on do tańca. Ojojoj! One szły ku niemu! Miller zrobił się cały czerwony, aż po sam koniuszek nosa, a nogi mu zesztywniały jak osinowe kołki. On nie chciał tańczyć. Nie chciał, ale odmówić też nie mógł. Z przerażenia rozdziawił szeroko oczy i wyciągnął rękę podając ją pierwszej z kobiet. Uciec jak już nie było... Trzeba było zacząć wygibasy...
 
AJT jest offline  
Stary 14-09-2013, 21:30   #74
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jost z trudem stłumił uśmiech na widok wykwintnego stroju, w jaki wbił się Gotte. Prawdziwa papużka. Widział raz jedną taką na targu. Z dalekich stron przybyła, a wyglądała, jakby zadzierała nosa. I mówiła. W obcych językach, Jostowi nie znanych, za to przekleństwa same. Podobno. Tak ludzie mówili. A czy im wierzyć można było? Kto ich tam wie. Sam kupiec nijak tego nie potwierdzał. Wprost przeciwnie - zaprzysięgał się, że to same mądre myśli i sentencje mądrość niosące. Cóż... mówić sobie mógł, ale jedynym zdaniem, które było zrozumiałe było "Polly chce ciasteczko"...

***

Jost zaklął. Barwnie, obrazowo, ale pod nosem, tak, żeby nikt nie słyszał.
Już wolałby się z powrotem znaleźć w celi, a nie na tym cholernym balu. Przeklęty Purcel mógł uprzedzić, jakie to eleganckie towarzystwo miało się na owym balu znaleźć.
Nie da się ukryć, że w tej chwili Gotte całkiem nieźle się wpasował w tłum balowiczów, w przeciwieństwie do pozostałej ferajny z Biberhof. Co z tego, że Eryk jak spod ziemi wyciągnął pannicę, co w parę godzin wyczyściła i odszykowała ich ubrania. Co z tego, że szykiem i elegancją zwróciliby uwagę ma Święcie Dnia Słońca. Tutaj również zwracali... Niestety w nieodpowiednią stronę. Garść wróbli wśród setki bażantów.
Gdyby to wiedział, znalazłby sposób żeby się rozchorować na kilka dni.
A potem było jeszcze gorzej, bowiem okazało się, że mieli rozpocząć bal. Tańcem.
Tańczyć Jost potrafił, bo ucho do muzyki miał, ale były tańce... i tańce. Istniała duża szansa, że to, co się tańczy na salonach różni się od tańców, jakie znał z Biberhof tudzież innych wiosek. Ale uciec nie mógł.

- Miło mi - powiedział, pochylając się nad dłonią niewiasty, która stanęła przed nim, i okraszając kłamstwo uśmiechem.

***

Jakoś przeżył tańce. Niekiedy nawet nieźle mu to wychodziło. I, co najważniejsze, nie podeptał swej partnerce balowych pantofelków.
Mimo tego odetchnął z ulgą, gdy wielce szanowny gospodarz ogłosił zakończenie tańców i zaprosił do stołu.

***

Na szczęście siedząca przy nim niewiasta nie wymagała udziału w konwersacji. Znaczną część uwagi poświęciła jedzeniu tudzież trunkom, a pozostałą... Nie da się ukryć, że - podobnie jak inne siedzące w pobliżu panie - przez cały czas słuchała barwnych opowieści, jakimi raczył swoje słuchaczki Bert. A Jost nie zamierzał mu w niczym przeszkadzać, ani odbierać sławy największego gawędziarza w okolicy. Nakładał jedzenie swojej sąsiadce (i sobie), nalewał jej wina (gdy służba zaniedbała tego obowiązku) i udawał, że sam pije.
I czekał, aż wreszcie ta mordęga się skończy.
 
Kerm jest offline  
Stary 14-09-2013, 21:33   #75
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
W końcu Bert odetchnął świeżym powietrzem! O ile można nazwać tak to czym oddychało się w Kemperbadzie... Winkel - mimo iż wolny - nie czuł się najlepiej. Wraz z wyjściem postanowił pogadać z łowcą i resztą jego towarzyszy, a co za tym idzie wymienić się informacjami. Okazało się, że Rudi nie zostanie uwolniony. Co więcej - jako dezerter - miał zostać stracony przez powieszenie...


Na samą myśl o wieszaniu kogokolwiek Bert zbladł, a jak pomyślał, że na szubienicę ma trafić jego najlepszy przyjaciel to ledwo utrzymał przytomność. To nie mogło się wydarzyć! Gawędziarz zaczął intensywnie myśleć kalkulując sobie jak może tylko Millerowi pomóc. Brał pod uwagę każdą możliwą pomoc. Był gotów na wszystko aby tylko Rudi żył. Informacja, że wojownik miał wrócić do barona Frobla za dwa dni okazała się przydatna. Winkel wiedział ile ma czasu i postanowił działać.

Zgodnie z tym co mówił Eryk dzięki zeznaniom grupy z Biberhof grupa hien cmentarnych została pojmana i skazana. Wszyscy poza Dykiem Beladonna, przeciwko któremu mieli zeznawać. W zamian mogą otrzymać specjalny glejt, który umożliwi im bezpłatne przechodzenie przez pobliskie rogatki, zabierać z miejskich lochów podejrzanych na przesłuchania oraz konwojować dezerterów. Ta ostatnia możliwość od razu wpadła Bertowi do szufladki odpowiedzialnej za uwolnienie halflinga...

***

- Jego wina jest oczywista. Na rynku go nie wieszam, tylko dlatego, że Kemperbad podlega radzie miasta, a nie żadnemu imperialnemu urzędnikowi, szlachcicowi, elektorowi. Prawo jednak jest prawem. Co zrobić mogę to przeznaczyć go do transportu do barona, a wydać go moi ludzie mogą tym, którzy odpowiednie uprawnienia na piśmie posiadają. Za dwa dni, po procesie herr Miller będzie gotowy do drogi. - powiedział służbowo kapitan straży.

Słowa kapitana zasmuciły Berta, ale równocześnie dały mu nadzieję na to, że jeszcze można coś zrobić. Musiał jedynie spróbować kilku wyjść.

***

Pierwszym z planów Berta było odnaleźć prawnika z krwi i kości. Kogoś dla kogo problem jego przyjaciela stanie się własnym. Kogoś kto za odpowiednią ilość złota znajdzie jakieś zgodne z prawem wyjście - o ile takowe istniało. W końcu w lepszej dzielnicy miasta Winkel znalazł odpowiedniego specjalistę.


Elegancki, starszy jegomość o siwych jak gołąb włosach i mądrym spojrzeniu błękitnych oczu. Po wyglądzie jego gabinetu połączonego z biblioteczką Winkel miał pewność, że jeżeli istniało jakieś wyjście to ten człowiek je znajdzie...

- Nic prawo tu nie poradzi. Nawet baron nie pomoże. Jedynie sam cesarz litościwie nam panujący Karl mógłby tu autorytetem Sigmara łaskę okazać. Lecz bogiem wojny i prawa jest Mlotodzierżca więc na taką decyzję bym nie liczył. - rozłożył ręce specjalista.

***

Bert - mimo licznych niepowodzeń - nie wyglądał na zawiedzionego. Był raczej pełen nadziei i jakiejś dziwnej siły, która pchała go naprzód jak dobrze naoliwioną krasnoludzką machinę. W imię przyjaźni był gotów sięgnąć po najróżniejsze środki. Aby tylko Rudi był wolny...

- Kapitanie… - zagadnął Winkel. - Czy, zgodnie z prawem i otrzymanym przez nas dokumentem, mógłbym o coś zapytać? - dodał gawędziarz patrząc w oczy starszego strażnika.

- Jakim dokumentem otrzymanym Bercie? - kapitan uniósł brew.

- Mówię o tym upoważnieniu, o którym wspomniał Pan przy naszych ostatnim spotkaniu. - wyjaśnił Winkel. - Chciałbym się dowiedzieć czy wraz z kompanami mogę zostać eskortą Rudiego. - rzekł gawędziarz z nadzieją w głosie. - Nie przeczę, że chciałbym być z przyjacielem i pomóc mu jak tylko się da. Cały czas wierzę, że jest jakiś sposób… Jak udamy się na ziemię barona może uda mi się go przekonać. Jak kapitan uważa? Baron jest decyzyjny w tej kwestii?

- Eskortą dezertera zostać może zostać tylko ten na kogo okazany jest glejt. Ja wystawię takowy na łowcę Bauera do łapania porywaczy Sigismunda, bo Tileańczyk zbiegł z miasta chyba... I doprawdy wiedzieć nie chcę, że planujesz to co planujesz gawędziarzu z twym kompanem, bo gotów jestem się rozmyślić. - bąknął ściągając groźnie brwi i kręcąc rozczarowany głową jakby chciał powiedzieć “oj głupiś ty, głupi pleciuga, nic już lepiej nie mów”. - Ja z pewnością wam dezertera nie wydam, zresztą nie ja jestem klucznikiem. Spieszy mi się młody człowieku. - powiedział z kamienną twarzą otwierając drzwi i zapraszając Berta do wyjścia.

- Chwila, moment. - powiedział Bert nie ruszając ku drzwiom. - Nie ma Pan nawet pojęcia co ja planuję więc proszę mi nie próbować wmówić, że jest inaczej. Wszystko zgodnie z literą prawa. - Winkel ruszył ku wyjściu. - Dziękuję za tę rozmowę. Chociaż może wydać się to dziwne to dzięki Panu zaczynam odzyskiwać wiarę w naszą imperialną straż. Żegnam, Panie kapitanie. - powiedział na odchodne gawędziarz i wyszedł.

***

Bert przed wyjściem na bal i poprzedzającymi go przygotowaniami musiał udać się do lochów. Znalazł tam strażnika, który wiedział kim jest chłopak więziony w celi wysoko nad dachami domów mieszkańców Kemperbadu. Winkel nie szczędził mu dobrego słowa i złota w zamian żądając tylko jednego: Aby jego towarzysz otrzymał smaczny, ciepły posiłek, pokrzepiające picie, gruby, nie śmierdzący koc, nową derkę i słowa zapewniające, że przyjaciele zrobią wszystko aby tylko mu pomóc. "Wszystko zgodnie z literą prawa" czego Bert obawiał się, że nie będzie mógł dotrzymać...

***

Służba w rezydencji kupca Purcela była bardzo elegancka i pełna kultury. Bert przez chwilę poczuł się jak ktoś ważny. Nie wystroił się na ten bal tylko dlatego, że nie chciał się spośród swoich towarzyszy - bohaterów, na których cześć zorganizowane zostało to wydarzenie - wyróżniać. Wyglądał dobrze, a nawet bardzo dobrze, ale jak na praktycznego podróżnika, a nie gawędziarza snującego opowieści po dworach. Od zawsze uważał, że bardziej od stroju należało cenić swoje umiejętności. W kolorowym, eleganckim ubraniu dobrze prezentował się natomiast Gotte. Winkel cieszył się, że Miller skorzystał z otrzymanego od przyjaciela prezentu. Jego fobia zaczynała chyba słabnąć...

Widok nie chcącego oddać młota krasnoluda, gawędziarza z zakrzywionym nosem na widok którego damy chichotały, starających się jakoś zachować Josta i Eryka serce Berta ożyło. Wróciło natomiast na krótką chwilę do Rudiego. Do chłodu, ciemności, niewygody lochu na szczycie wieży. Winkel miał nadzieję, że przekupiony strażnik naprawdę dał Millerowi to co kazał mu przekazać gawędziarz. Chociaż tyle mógł póki co dla przyjaciela zrobić...

- To ja jestem niezmiernie rad z Pańskiego zaproszenia, szanowny gospodarzu. - odpowiedział kulturalnie Bert na przywitanie kupca ściskając jego dłoń.

Uprzejme przywitania pozostałych gości Bert odebrał z radością odwzajemniając każdy uśmiech. Spojrzenia na strój jego i jego kompanów zbył wspierając tym samym Eryka, Arno i Josta. Przeprosił później krótko za taki nietakt, ale wspomniał, że ich życie ostatnio wypełnione jest podróżami i przygodami. Szykowne szaty nie pasowały do takiego życia...

Gdy muzyka zagrała żwawiej, a kupiec wspomniał sumę jaką dał gnomowi za wykonanie zadania Winkel zdał sobie sprawę jak nieznaczną ilość z tej sumy dostał on i jego towarzysze. Sam bogacz był skąpcem pocącym się ilekroć pomyśli ile kosztowało go życie syna. Nie każdy byłby gotów na takie poświęcenie. Purcel był i za to należał mu się szacunek...

Tańce mieli zacząć sami bohaterowie, a żona kupca i jej towarzyszki wyglądały co najmniej pięknie. Bert bez chwili zastanowienia zbliżył się do pięknej rówieśniczki żony gospodarza prosząc ją do tańca. Nie był może mistrzem parkietu, ale nie jednego nauczyłby jak wywijać. Delikatna niczym jedwab skóra, perfumy, szykowna suknia partnerki... Żyć nie umierać.

***

- Wielka to szkoda! Cóż, poradzić mogę tyle tylko aby strażników w lochu podarkiem obdarować. - puścił wymownie oko. - Gdybym nie zapłacił wam dziesięć tysięcy koron, to sam bym to uczynił, a tak, cóż, na pewno was stać.

Z tymi słowy Bert Winkel wiedział, że na pomoc kupca w kwestii Rudiego nie miał co liczyć. Wiedział również, że się nie podda. Bogacz nie wpadł na nic czego sam wcześniej by nie wymyślił, a to było swego rodzaju pocieszeniem...

***

Po tańcach, jedzeniu, piciu i czasie na rozmowy z najbliżej siedzącymi ludźmi nikt inny jak Bert Winkel musiał skorzystać z sytuacji aby na ziemiach zamożnego kupca opowiedzieć jedną, częściowo opartą na faktach, a częściowo zmyśloną, opowieść. Gawędziarz zdawał sobie sprawę, że sam Purcel oraz jego kompani odgadną zapewne, że silnym, odważnym bohaterem anegdoty był Rudi Miller. Chociaż wiele z jego cech było raczej mocno wyolbrzymionych to chłopak z Biberhof nadal zachował charakter i ten zadzior jakiego ostatnio mu nie brakowało. Ciężka praca na wsi, pobyt na ziemiach szlacheckich, przymusowa ucieczka, wyruszenie za przygodami i uratowanie niewinnego dziecka. Co bardziej mogło podziałać na ludzi, a tym bardziej kobiety?

- Niesamowite historie opowiadasz młody człowieku! - zaciekawiona dama obróciła się bokiem siedząc obok na krześle. - Zaiste ciekawe i intrygujące. Dlaczegoż tylko, powiedz dzielny chłopcze, ów Rudi Miller, bohater z Biberhof, od barona Leberecha Frobla uciekał przed śmiercią? - nie kryła zachwytu i sensacji jaką zrobiła na niej gawęda Winkela.

- Dziękuję. - powiedział Bert wykonując lekki ukłon głową. - Nasz bohater musiał uciekać przed konsekwencjami swojej miłości. Kim była ów dama i dlaczego chłopak był zmuszony zostawić swój posterunek pustym… Myślę, że to materiał na kolejną, nietuzinkową opowieść. Cały czas nad nią pracuję. - dodał z niekrytą satysfakcją w głosie.

- Oh, nie daj się prosić. - dama pod stołem uścisnęła Berta udo bardzo blisko krocza. - To takie ekscytujące, u la-la. - pomachała przed sporym dekoltem rozłożonym wachlarzem z Dalekiego Kitaju. - Bardzo ślicznie proszę... - szepnęła gładząc przyrodzenie gawędziarza.

- Skoro tak myślę, że nie mam wyboru. - powiedział z uśmiechem chłopak od razu zabierając się za kolejną opowieść.

Ta już była bardziej fikcją niż prawdziwym wydarzeniem. Była co prawda służka na dworze barona, ale tutaj podobieństwa się kończyły. Nazywała się Olga i zajmowała się na ziemiach szlachcica kwiatami. Była piękna niczym róża w złocistych promieniach słońca kiedy codzienne pielęgnowała ogród włodarza.

- I co dalej? Czy była to miłość szczęśliwa i wzajemna? - zza brunetki o kręconych puklach sięgających ramion włosów wychyliła się równie śliczna, choć wyraźnie starsza blondynka.

Winkel skinął z uśmiechem i kontynuował. Zgodnie z jego słowami chłopak będący strażnikiem na dworze był tak samo bohaterski jak i nieśmiały. Obawiał się, że tak piękna istota jak Olga nie zechce nawet na niego spojrzeć. Jego pierwsze warty odbywały się w okolicach ogrodu, gdzie było raczej spokojnie. Mógł ją obserwować i podziwiać. Z czasem jednak ona poznała jego imię, zainteresowania. Mijali się coraz częściej, a jej promienny uśmiech zachęcił go do zapytania o skryte w cieniach nocy spotkanie. Piękna to była noc. Niebo pełne gwiazd, pierwsze rozmowy, delikatny, wstrzemięźliwy pocałunek na pożegnanie. Spotykali się częściej, a ich miłość kiełkowała. W końcu jednak Olga nabrała krągłości, a on poczuł, że jest szczęśliwy jak nigdy. Był jednak w niebezpieczeństwie i po zaopiekowaniu się swoją miłością musiał wyruszyć, bo spodobała się ona pewnego szlachcicowi. Nie mógł z nim konkurować i nie chciał trafić na szubienicę. Spotkania służby były bowiem zakazane. Wyruszając obiecał sobie, że kiedyś wróci i zaopiekuje się swoją kobietą należycie. Jak czasy będą bardziej sprzyjające…

- Cóż jednak z dzieciątkiem, owocem ich miłości, wykiełkowanym pod Mannslieba blaskiem w ogrodzie się stało? - zapytała sąsiadka z wypiekami na twarzy..

- Dobrze baronówna mówi. - wtrąciła blondynka kręcąc palcem kosmyk włosów oparta łokciem o stół. - Co z dzieckiem i kim był ten okrutny szlachcic panie Bertholdzie?

- Dziecku, podobnie jak kobiecie niczego pod okiem szlachcica nie brakuje. - powiedział Winkel zachęcając do dalszego słuchania. - Mimo iż szlachcic uznał je za własne i nie podejrzewał związku zniknięcia swojego człowieka z ciążą to nadal trzyma tajemniczy związek z kobietą w ukryciu. Nie chce skandalu, ale ma zbyt miękkie serce aby wygnać ogrodniczkę… - Bert się zamyślił. - Zawsze, gdy o tym pomyślę skłaniam się ku refleksji… Czy wy, drogie Panie, znacie jakieś ciekawe anegdoty? Z chęcią bym poznał dworskie opowieści. - dodał z uśmiechem gawędziarz.

- Jakie tam dworskie. - zaśmiała się rozmówczyni wyjmując rękę spod stołu. - Do altdorfskiego dworu nie tak stąd daleko, a jednak nam tam nie po drodze. Ja jestem Evitta von Wittgenstein z zamku Wittgendorf. - podła mu rękę do pocałowania raz jeszcze, bo wcześniej przy zasiadaniu przy stole, przedstawiła się tylko imieniem Evitta z Wittgendorfu. - Razem z matką przez dni kilka jeszcze będziemy w Kemperbadzie bawić. Interesy...- westchnęła robiąc minę jakby to było najbardziej nudne słowo jakie znała. - Ale ty kawalerze Bercie przygody szukasz w towarzystwie tych prostych ludzi? Na włościach barona Frobela ich poznałeś? - potoczyła wzrokiem po chłopcach z Biberhof kompletnie nie pasujących do wykwintnego stołu i towarzystwa z wyższej sfery. - Córkę znam Leberechta od dzieciństwa. Niezwykle rozpustna to kochanica podobnie jak jej ojciec. - figlarnie szepnęła pochylając się do ucha Winkela i lekko uniosła już prawie pusty puchar wina.

- Bercie, okrutny to człowiek co wieszać chciał przyjaciela twego tylko dlatego, że kochankiem był jego służącej. Tej, która do gustu temu szlachcicowi przypadła. I dziecko zabrał podwładnemu, temu Rudiemu. - blondynka kręciła głową. - Okrutnik okropny z tego człowieka. - pokręciła głową. - Okrutnik. - umoczyła usta w winie.

Bert rad z zadowolenia słuchaczy ucałował rękę szlachcianki po raz wtóry. Wraz z kobietami posmakował wina po chwili się odzywając.

- Bardzo miło mi Panią poznać. W towarzystwie moich przyjaciół szukam przygód i możliwości poznania ciekawych ludzi. Znamy się od dzieciństwa. A co do ciekawych ludzi… Wyruszyliśmy nie tak dawno, a już poznałem ich tylu. - chłopak uśmiechnął się popijając trunku. - Poza tym z przygodami wiążą się materiały na nowe opowieści. - dodał Winkel z nieskrywaną radością.

- Opowiedz więc nam Bercie ze szczegółami jak to było z porwaniem i uwolnieniem małego Sigismunda z rąk nieuczciwych kupców z Tilei? - brunetka zanurzyła się z wypełnionym po brzegi kielichem w przytulne oparcie krzesła zdejmując pod stołem buty i zakładając nagie stopy na kolana siedzącego naprzeciw Josta.

Josta zatkało. O mały włos zakrztusiłby się winem, lecz otrząsnął się, na szczęście, zanim udało mu się opluć stół. Siedząca naprzeciw niego niewiasta była - na pozór przynajmniej - dość młoda. Może warto było spróbować... Uniósł kieliszek z winem w stronę siedzącej naprzeciw kobiety. Gdy odstawił kieliszek pochylił się nieco i delikatnie chwycił kobietę za kostkę. I przytrzymał. A potem pogłaskał.

- Ze szczegółami? - zapytał śmiejąc się Bert. - Myślę, że nie mogę tego zrobić. Nie dość, że przerażające dla Państwa mogą się wydać niektóre sytuacje to jeszcze wiąże mnie tajemnica operacyjna. Jako współpracownik łowcy nagród, detektywa i straży nie mogę ujawnić szczegółów naszego postępowania. Mogę jednak się wysilić i opowiedzieć bardziej fabularną, ale również ciekawą opowieść o uwolnieniu chłopca… O ile by Państwa to nie zanudziło. - zakończył swój wywód Winkel przełykając mały łyk wina.

Po chwili Winkel zaczął swoją opowieść. Była to bardziej ogólnikowa wersja odbicia chłopca - jednak bogata w liczne smaczki. Bert na tyle sprawnie operował słowem, że zmodyfikowane, ubarwione wydarzenia wywoływały u słuchaczy prawdziwe emocje. To co gawędziarz tak kochał obserwować na twarzach ludzi go słuchających. Czuł jak eleganccy jegomoście i powabne damy chłoną jego opowieść niczym gąbka wodę. Jak w każdej tego typu opowieści nie mogło tutaj zabraknąć wspaniałego, pomyślnego zakończenia.

Co ważne Evitta słuchała uważnie Berta co pewien czas wzdychając lub zakrywając dłonią usta, gdy opowieść wymagała w swym momentum "oh" lub "ah". Pod stołem zaś w tym czasie paluszkami smyrała wzdłuż uda Schlachtera masując po kroczu. Ani razu jednak nie spojrzała na Josta.

Panie, które zainteresowały się Winklem i Schlachterem wyszły jakąś godzinę przed północą. Zostawiły jednak dla nich dyskretne bileciki z napisem "Piękna 22 o północy". O Ile Winkel się nie mylił Piękna oznaczała tu ulicę, 22 dokładny adres, a północ... To, że będzie się dobrze bawił. On z brunetką, a Jost z blondynką.
 
Lechu jest offline  
Stary 14-09-2013, 21:46   #76
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Wieczorne odwiedziny kapitana były tylko po części pomyślne. Fakt, przyniósł spragnionemu wody i poinformował o jego niewinności, chociaż oczywiście sam Bauer był jej pewien od początku i nie potrzebował potwierdzenia żołdaka, lecz i powiadomił o liście gończym za Rudim. Ucieczka spod baronowego buta do najmądrzejszych nie należała, jednak Miller miał swoje powody, a już na pewno złym człowiekiem nie był. Znacznie gorsi po bruku wielkich miast chadzali na wolności, a on miałby zawisnąć? Niesprawiedliwość nad niesprawiedliwościami. Eryk, wykorzystując wyczuwalną przychylność Becka i zaufanie, którym ten obdarzył go proponując pracę z glejtem tutejszej straży, postanowił wskórać ile tylko mu się uda. Później wytoczy cięższe działa oratorskie, nasyłając na kapitana Berta Złotoustego.

- Kapitanie- zaczął z szacunkiem.- Pan człeka dobrego zapewne pozna, niech mi pan powie, że Miller do takich nie należy… Sytuacja jego nieciekawa, nie mi ją tłumaczyć, to i uciekł, ale na karę, jaką dla niego baron przyszykuje nie zasługuje. Nie ma żadnego sposobu, aby jakoś Rudiego ułaskawić? List gończy z jego głowy zdjąć? To dobry chłop, a udowodnił to pomagając chłopca z rąk porywaczy odbić.
- Prawo prawem jest i każdy równy przed nim. Dobry i zły. Biedny i bogaty - powiedział poważnie Rodryg. - Tyle co mogę zrobić, to robię. Gdyby Kemperbad miastem imperialnym był, podległym elektorowi czy innemu arystokracie, to niechybnie młody Miller zadyndał by na naszym rynku po krótkim sądzie. Jemu mógłby tylko sam cesarz Karl pomóc autorytetem panowania z woli Sigmara się podpierając. Lecz czyż wszak nie jest Młotodzierżca bogiem wojny i prawości? Wina Rudigera jest absolutna i żaden sędzia decyzji tej nie podważy, żeby kary nie wymierzyć. - Rozłożył bezradnie ręce. - Gotowym do transportu będzie za dwa dni. Po procesie. Znaleźć muszę chętnych do eskortowania go do barona Leberechta Frobela. Jeślim takowych ludzi do konwoju nie znajdę to wysłać musiał będę swych ludzi, bo armii imperialnej żołdacy nie stacjonują w naszym kupieckim mieście.
Eryk, jakby dla odwagi, przechylił dzban z wodą, żałując że nie ma czegoś mocniejszego.
- Mamy doświadczenie w eskorcie, znamy cel podróży, znaczy drogi prowadzące do baronowych ziem… Nadalimyby się, kapitanie Beck?
- Glejt wam wydany, jak zgodzicie się świadkami koronnymi w procesie zostać, wam wydam i sierżant za więźniów w lochu odpowiedzialny, wyda każdemu dezertera, kto taki papier urzędowy mu okaże - powiedział przechadzając się po celi z rękoma splecionymi za plecami.
- Zgodzimy się. Ja na pewno, a i nie widzę powodu, żeby towarzysze mieli nie zeznawać. Kapitanie, dziękuję. To dla mnie duże wyróżnienie. A, jeszcze mnie pytanie jedno nurtuje. Jakie to doniesienia przyczyniły się do naszego zatrzymania? Powiedział pan, że okazały się nieprawdziwe.
- Donos waszą kompanię wskazywał jako za odpowiedzialnych za ostatnie zamieszki w mieście, które prowokowali stirlandzccy dezerterzy na usługach rodziny Beladonna, jak poszlaki na to wskazują. Liczę na to, że młody Dykier wszystko zezna i tę sprawę ostatecznie zakończę z powodzeniem - wyjaśnił kapitan.
- A więc, powodzenia życzę.- Eryk skinął głową, i wyszedł, podzielić się nowiną z resztą grupy z Biberhoff.

Zastanawiał się, co tak naprawdę oznaczał będzie dla niego glejt wystawiony przez kapitana tutejszej straży. Nie interesował się tym nigdy wcześniej, bo nie widział potrzeby, jednak logicznym było, że nie będzie z nim całkowicie bezkarny. Jakie przywileje i na jakim obszarze, to w ogóle było mniej istotne. Ważniejsze były obowiązki, które zostaną na niego razem z glejtem nałożone. Nie chciał być żołnierzem bez przysięgi na rozkazach kapitana, i to przez jakiś papierek z pieczęcią, bo tak sobie ów glejt wyobrażał. Co prawda o czymś takim Beck nie wspomniał, a wyglądało, że to faktycznie człek prawy i uczciwy, jednak podejrzliwość była u Bauera cechą naturalną, wzmocnioną jeszcze przez doświadczenie z ludźmi.
Nie sądził, żeby do zeznań przeciw porywaczom Gottego musiał kogoś namawiać, wszakże już zdecydowali się i na więcej, niż tylko gadanie. Gdyby nie ich aresztowanie, być może ponownie splamiliby ostrza krwią złoczyńców, więc gdyby nie pojmanie Rudiego, można by rzec, że koniec końców fortuna była im przychylna.

- Ja tego tak nie zostawię - powiedział Winkel. - Rudi musi być wolny. Rozmawiałem już z kapitanem i mówił, że nie może mu pomóc, ale również odeśle go na stryczek na ziemie podległe baronowi. Mamy zatem trochę czasu. Udam się do prawnika, pogadam z kupcem Purcelem, a jak to nie da nam odpowiedzi to sięgnę po ostateczny środek. Zapytam kapitana czy to my możemy eskortować Rudiego na ziemie barona. Zgodnie z glejtem, pieczęcią czy tam pismem jakie otrzymamy możemy bez opłat przechodzić przez okoliczne rogatki, poszukiwać zbirów oraz właśnie eskortować dezerterów. Może ktoś z was ma inny, możliwe lepszy, pomysł? - zapytał Bert.
- Z tym ostatnim to chyba sobie żartujesz - odparł natychmiast Jost. - Chyba że kapitanowi będzie zależeć na tym, żeby Rudi był wolny i zechce załatwić to w nieoficjalny sposób. Wie równie dobrze jak ty, że Rudi nie dotarłby do zamku barona. Lepiej by było przekupić strażników. Albo jakiegoś medyka. Słyszałem że są mikstury, po których człowiek wyglądaj jak nieżywy.
- Ze słów komendanta wynika, że każdy z glejtem może wziąć więźnia wymagającego przeniesienia pod opiekę. Nie trzeba w to nawet kapitana mieszać. Ale to rozwiązanie o tyle nieciekawe, że Rudi do końca życia będzie dezerterem. Listy gończe nie znikną z miast nawet po śmierci barona
- skrzywił się Eryk.- Tutaj raczej bym o tych miksturach pomyślał, wtedy dostałby nowe nazwisko i nowe życie.
- Jeśli pod swoją pieczę więźnia weźmiesz i nie dostarczysz, to sam pod paragrafy podpaść możesz. I wtedy nie tylko za Rudim listy pójdą. Chyba że trupa dostarczysz
- stwierdził Jost. - Tylko że podobny by być musiał, a to kłopot jest, skąd takiego znaleźć. Wiec te mikstury, to by było to.
- Te mikstury to rzeczywiście dobry pomysł - powiedział Bert. - Z drugiej strony chyba nie uważasz, Jost, że nie dałbym rady się wyłgać ze zniknięcia Rudiego? - zapytał Winkel. - Wśród szlachty moje kłamstwa idą jak świeże pieczywo, przyjacielu. Miller zyskałby na czasie, ale nadal byłby poszukiwany. Jakby był uznany za zmarłego by to wyjaśniło sprawę, ale to dość ryzykowne. Może jednak warto spróbować…

I tak, wspólnymi siłami, opracowali plan, jak uchronić przyjaciela przed stryczkiem. No cóż, może plan to zbyt duże słowo; sposób, bo wpadli na pomysł, żeby przemycić mu miksturę, dzięki której za zmarłego go uznają. Nie ustalili jeszcze, czy zrobi to podczas transportu, czy jeszcze w Kempbardzie, w celi, czy może u barona, aby ten jego blade, zimne ciało na własne oczy zobaczył i w ten sposób uwierzył, zdejmując list gończy z jego głowy raz na zawsze. Poza tym, był inny problem- nie mieli jeszcze mikstury, ani nawet pewności ,że ją w mieście dostaną. Tym jednak zajmą się dnia kolejnego, teraz czekał ich niesamowicie wykwintny bal, wyprawiony, wedle słów gospodarza, na ich cześć.

Jeszcze przed balem Bert z Gotte zdołali się dowiedzieć, że na informacje o mniej oficjalnych alchemikach i ich wyrobach można wpaść zarówno w znanych im "Ciepłych Kluchach", w których to spotkali się porywacze Gottego, jaki i w "Pijanym Albatrosie". Gdy Eryk spytał o tę drugą karczmę, zamiast konkretów opowiedziano im historię tej poniekąd osobliwej nazwy.

- Percywal, pierwszy właściciel, dziad obecnego dokładniej, straszny był zabijaka. Awanturował się wszędzie i z każdym, z pięściami rzucając się nawet na kilku chłopa, a powiadają, że bardziej krwawego najemnika w tych czasach cały Stary Świat nie widział. A wszędzie był, i wszędzie siał niepokój, i nigdzie sobie równego nie mógł znaleźć, choć śmiałków nie brakowało. Z potworami tez się mierzył, bez strachu w sercu, i mimo licznych ran, zawsze zwycięsko z pojedynków tych wychodził, zawsze z odrąbanym łbem kreatury w garści. A co? A żeśta o nim nie słyszeli to rzecz oczywista. Człek to był niepokorny, nawet królowi by się nie pokłonił, nawet bogów miał za nic, głosił na trzeźwo takie rzeczy, których nawet nie powtórzę. I dlatego, że to człowiek, który ino honor wojownika w sercu nosił, a wszelkie spory na ubitą ziemię chciał przenosić, czym wielu wielmożnych tego świata zraził, to się o nim nie mówiło, albo mówiło nieprawdę. Przez to niewielu wie to, co wam teraz mówię. No i Percywal, kiedy 60 wiosen mu wybiło- uwierzycie, 60 wiosen, bez błogosławieństwa bogów, i to w ciągłej bitce dożyć?!- wrócił do rodzinnego Kempbardu osiąść na rzyci na stare lata. Mawiają, że wzrok mu mgłą zaszedł, chociaż nie całkiem, ale on się oczywiście nie przyznał. Wory złota przywiózł ze sobą i podzielił równo na dwóch synów i córę, czwartą część zostawiając sobie. I to za te pieniądze karczmę wybudował. Ale zanim jeszcze przybytek swój otworzył, zwykł pijać w "Pycie Starucha", największej mordowni w całej kempbardzkiej historii. O, w tamtym kierunku stała, przy pomostach i brzegu skalnym, ale spłonęła kilka dobrych lat temu, podobno jakieś zatargi między Carbonetti a Beladonna, w ruch poszły beczułki z prochem i dzbany oliwy, ale ode mnie tego nie wiecie. No i Percywal każdego wieczora kulturalnie chlał tam na umór, rozmyślając nad nazwą dla swojego nowego przybytku. I raz, nocy księżycowej, chłopy spod karczmy słyszą tubalny wrzask, a ledwo co Percywal karczmę opuścił. Biegną, wspomóc druha, bo trza przypomnieć, że go tutaj wszyscy lubili i szacunkiem dużym darzyli, nawet jak którego po pysku sprał. No i co? Zastali go na kamienistym brzegu, jak zmierzał w ich stronę, a w łapsku, co w księżycu było widać bez wątpliwości, trzyma łeb albatrosa. Parę metrów dalej reszta ciała, krwawiąca obficie. Oniemiali stoją na podeście, a ten zatacza się i jak tylko się zbliżył, krzyczy: ”Pissskle gryfa sie nam zaległo, psia jego mać! Ojsa i matke trza znaleć i useic!” Rozumiecie? Bo myślał, że albatros to gryfiątko było! Ale fakt, że bydlasta sztuka była, skrzydła to jakie 13 stóp rozpiętości miał, powiadają. A ja wierzyć wierzę, bo mój- mój!- tatko tam był, na tym pomoście! I to od niego żem się tego dowiedział, właśnie od niego, a że tej nocy dużo nie wypił, to mu wierzę. No wierzę, bo i teraz się podobne sztuki zdarzają przeca, popytajcie, jak nie wierzycie, no. A nazwa... No, przeca sam Percywal, się z tym pogodzić nie mógł. Karczmę nazwał „Pod Obitą Japą”, ale i tak wszyscy mówili „Choćta na jednego do Pijanego Albatrosa”, jak tylko go w pobliżu nie było. Nabijali się z niego, nie ma co, ale z czasem była to po prostu ksywa, nic więcej. Ludzie nadal pamiętali, jaki mężny z niego chłop, i że równych sobie nie ma na całym kontynencie, on jednak nie przywykł do tego przezwiska nigdy. To w subie niezbyt długo, bo niecałe dwa roki potem serducho mu się zatrzymało. Mówią, że pompka przyzwyczajona do wysiłku źle znosiła jego siedzenie na rzyci i ciągłe chlanie, aż w końcu się zbuntowała na brak wrażeń. Syn młodszy karczmą się zajął, i w hołdzie ojcu, i za namową klienteli, przenazwał ją na „Pijanego Albatrosa”. Od tamtej pory też, raz w miesiącu, właściciel gołymi rękami ubija albatrosa i łeb jego wieszają na ścianie naprzeciw wejścia. Taka tradycja rodzinna się zrobiła. Ale, rozgadałem się, a stara na mnie w domu czeka, już pewno zrzędzi... Te baby, jadaki im się nie zamykają. Bywajcie, panowie.

Albatros wydawał się być lepszym wyborem. Niekoniecznie ze względu na historię, Po prostu Kluchy w przeszłości nie były dla nich przychylnym miejscem, rozsądniej będzie nie kusić losu i zacząć poszukiwania od Albatrosa. Jutro, rzecz jasna, kiedy minie kac.

Eryk nigdy nie był na takim przyjęciu, uznał jednak, że jego „odświętne” ubranie musi wystarczyć. Żył na szlaku i dwie pary ubrań, bojowe i cywilne, to było aż nad to. Nie prezentował się źle, a przynajmniej tak mu się zdawało. Czarne spodnie i koszula były proste i skromne, jak on, wręcz surowe, opinając się na mięśniach dawały wrażenie mocarności, nieustępliwości, a elegancji, w minimalnej dawce, dawała mu skórzana kamizelka. Co do butów, były to te same oficerki, w których chodził na co dzień, wymyte i wysmarowane tłuszczem, dla lepszego pobłysku. Wyglądał jak chłop w drzewie ciosany, po części nawet czół się jak kołek...
Wyglądał ponuro, na tyle ponuro, że większość gości nawet nie próbowała do niego zagaić, z czego bardzo się cieszył. Zatańczył kilka razy, bo wypadało, wymienił kilka zdań, pokiwał głową ze zrozumieniem, zaśmiał się, kiedy tego oczekiwano, bo wypadało. Nie czuł się jednak dobrze, szczególnie, że nie mógł wyrzucić z głowy spraw bieżących. Skazany na śmierć Miller, cała ta sprawa z glejtem, zeznania w sądzie, jeszcze nigdy nie był w sądzie, jakoś nie było potrzeby, zniknięcie Marianki, niby wspominała o Altdorfie, ale czemu nie powiedziała im otwarcie o swoich zamiarach, czemu odeszła, gdy spali... A do tego tłum ludzi w maskach, gdy on mógł schować się tylko za opadającymi na czoło kosmykami, które uciekły spod rzemyka którym je wcześniej związał. Czuł się odsłonięty i bezbronny, narażony na drwiny, na ostrze, na bełt, na pogardę... W przeciwieństwie do reszty nie bawił się, tylko próbował to przetrwać. Trunki wszelakie przychodziły mu jednak z odsieczą, odciągając jego myśli z dala od zmartwień, i to drogą okrężną. Uważał jednak, żeby się nie spić. W końcu, nie wypadało...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 14-09-2013 o 21:50. Powód: Dodany fragment, co go nikt nie chciał, dialog Bert+Jost+Eryk
Baczy jest offline  
Stary 15-09-2013, 20:56   #77
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację









Eryk z chłopcami w Pijanym Albatrosie nie tylko dobrze zjadł ale i piwa dobrego uświadczył. Klientela była przeróżna. Od mieszczan, żeglarzy przez ludzi szlaku, najemników, ochroniarzy, gladiatorów oraz wszelkiej maści ludzi o fachach wszelakich.



Okazało się, że zielarz znalazł ich sam. Powiedzmy. No nie do końca. Kręcił się po karczmie niczym zwyczajny domokrążca oferując patronom przybytku różnorakie maści, flakony, zioła i mikstury. W partnerstwie jakimś chyba musiał być z właścicielem, bo dwóch barmanów obsługujących szynk, jak i chłopcy donoszący do stołów jadło i trunki, nie zwracali na siwego uwagi.

- Maaaaść na szczury! Maść na szczury! – krzyczał krążąc po karczmie.

- Panie, a jak to działa? – zapytał Eryk zaczepiając dziada.


- Wyjmujemy szczura z dziury, kładziemy jajami do góry. – starzec pokazał chwyt na ściągniętej z głowy czapie. - Smarujemy go pod włos, od ogona, aż po nos. Maść kosztuje tylko dycha. Szczur po roku zdycha.

- Panie jak ja już go złapię to kołkiem ukatrupię. – zauważył Jost.

- Można tak, a i można tak ... – dziadek wzruszył ramionami. - Maaaść na szczury, maść na szczury! – zaczął odchodzić.

- A czego innego my szukamy panie. Siadaj pan. – Eryk podstawił taboret a staruch usiadł.

- Alchemika szukamy odważnego. – powiedział konspiracyjnie.

- Hyyymmmm... Czego dusza potrzebuje?

- Środek nasenny. Ale taki, co to śmierć oszukać może tak samo jak i żywych.

- Hyyymmm... – mruknął stary. – Nigdzie nie idźcie. Poczekajcie. - odszedł w głąb karczmy znikając w tłumie gości. - Maaaaaść na szczury, maść na szczury!










Po kwadransie do stolika przysiadł się jegomość w wieku średnim, skórzanych spodniach i takiejże kamizelce. Ramiona miał odkryte, muskularne, pokryte kolorowymi tatuażami. Utykał lekko na lewą nogę kiedy szedł ku nim co skwapliwie zanotował każdy ze Stirlandczyków. Na gładko ogolonej twarzy widać było pod gardłem szeroką bliznę na dwa palce, jakby ktoś chciał mu zafundować drugi uśmiech pod brodą. Zalatywało od niego delikatnym aromatem perfum co w dziwny sposób kontrastowało z aparycją osiłka. Zdjął z głowy skórzany czepiec, pod którym włosy nosił obcięte na jeża i tylko z tyłu głowy na plecy opadał gruby, gęsto pleciony warkocz kończący sie między łopatkami.

- Panowie ze Stirlandu wybaczą, że tak bez zaproszenia się wpraszam do waszego stołu, ale zlecenie mam, które może być panom wiele ciekawym. Chwasta wyrwać trzeba. – przeszedł bez ogródek do sedna sprawy pomijając przedstawienie się i długie powitania. – Robota prosta, bo chwast sam przyszedł po prośbie, żeby go wyrwać. – wzruszył ramionami. – Ot sam wyrywać się boi a i nie chce znać ani dnia a godziny, kiedy do ziemi to się stanie. Dziwak mówię. – splunął ze szpary spomiędzy dwóch przednich zębów na karczemne deski podłogi. – Płaci dobrze. Dwie stówki koron za przysługę dla was wpadnie. Nieszczęśliwy obywatel słońca już oglądać nie chce, mówi, że serce ma złamane i przesadzić trzeba go do Ogrodów Morra. To co? Po debatujcie i jak chcecie przyjąć tę dziecinną robotę, to wiecie gdzie mnie znaleźć – wskazał na stolik w kącie pod schodami na górę pogrążony w mroku gdzie siedział ktoś w czarnym kapturze. – No, to tyle. Czekam do zmroku. - to powiedziawszy pogładził delikatnie stół przed sobą, strzepując z niego okruszki na podłogę i odszedł zajmując opuszczone miejsce na ławie oparłszy się plecami o ścianę.

Przy szynkwasie dwójka gości gadając w najlepsze zerknęła w stronę Strilandczyków po tej wizycie osiłka.









W karczmie robiło się coraz głośniej, bo przy stoliku obok najemnicy urządzili sobie siłowanie się na graby wyzywając jakiegoś okutego w blachy rycerza lub tylko aspirującego do tego miana patałacha w zdobycznej zbroi.


Po kolejnych trzech kwadransach do karczmy wszedł młody student z okularach, które miały szkła grube jak denka butelek arystokratycznych win. Rozejrzał się po lokalu i gdy tylko jego wzrok spoczął na Chłopcach z Biberhof ruszył ku nim zręcznie lawirując między stołami, stojącymi, wstającymi, siadającymi gośćmi i donoszącymi na dużych drewnianych tacach potrawy i garnce z trunkami.

- Szukacie środka na śmierci pozornej wywołanie? Oddech i serce niby zatrzymanie? Tak? – zapytał spokojnie dosiadając się do Biberhofian.

- Yhym. - mruknął Eryk. – Powiedzmy.

- Kilka sposobów jest na to. Pierwszy to Ślad Mantikory. Eliksir z żądła. To trucizna ani łatwa ani przyjemna do zdobycia jest. Najmniejsze zadrapanie nierozcieńczonego jadu osłabia przeciwnika draśniętego, gdy ostrze broni tym było usmarowane. Większość rannych zasypia i już nigdy się nie budzi z objęć Morra. Jakkolwiek rozcieńczona mikstura w proporcjach właściwych stan wywołuje jakiego pożądacie. Sto pięćdziesiąt koron za jedną dawkę tego cuda się należy, które do krwi dostać się musi ofiary.

Chrząknął i zdjął okulary przecierając rękawem wyciągniętego, wełnianego swetra.

- Drugim preparatem jest wysuszony przy blasku Morrslieba miąższ z nasion Lulka Czarnego. Narkotyk ten tak ohydnie smakuje, że podać go można tylko do najostrzej doprawionej potrawy, aby ofiara się nie zorientowała, rzecz jasna. Jedna daweczka sprawia, że delikwent jest niczym pijaniutki, zalany w belę dokumentnie i wzorowo. Lata niczym ten Pijany Albatros co po odrąbaniu łba dalej biegał wokoło po pomoście. A potem na dzień drugi nic nie pamięta co sie z nim działo natenczas, jakby pamięć ręką ktoś mu odjął. Pozamiatał wspomnienia. – żachnął się. - Dwie jednak porcje podane to od kilku dni do kilku miesięcy pacjenta wpuszczają w śpiączkę, której szukacie. Jednego takiego zakopali i po dwóch tygodniach wylazł z grobu choć bez oczu, w których jakieś larwy sie zalęgły. Sto dziesięć karli. – założył na nos duże bryle.

- Plwocina Pajęcza to kolejna opcja dla was drodzy klienci. Ostrze maścią pewnego, specjalnego pajęczaka usmarowane, po zadaniu rany spowoduje, że przeciwnik sparaliżowanym będzie przez kilka godzin. W symptomach śmierć we wszystkim naśladując , zesztywnienie za zmarłego uznanym być może nawet przez medyka. Dziewięćdziesiąt tylko koron za ten preparat. No więc jak? – spojrzał po zgromadzonych Chłopcach z Biberhof. – Czym zainteresowani panowie jesteście?





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 17-09-2013, 23:58   #78
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Spotkanie z Elvirą

Wymknęli się z balu wkrótce po zniknięciu obu pań - brunetki i blondynki - które zapraszały ich na spotkanie. Co prawda, podobno, w wyższych sferach spóźnianie się należało do dobrego tonu, ale Jost wolał nie sprawdzać, jak ta zasada zadziała w drugą stronę. No i nie wiadomo było, gdzie leży ta cała Piękna. A nuż by się okazało, że trzeba tam iść i iść. Poza tym Jost uważał, że głupotą byłoby włóczyć się po mieście nocą, bez broni.

“Piękna 22” okazała się pokaźnym budynkiem o paru piętrach, z szyldem głoszącym “HOTEL”, umieszczonym nad oszklonymi drzwiami. Drzwi owych pilnował cerber - wielki jak dąb fagas, w szykownej czerwonej liberii ozdobionej kilkoma kilogramami złotych galonów.
- Słucham? - spytał dość uprzejmym tonem, lecz jego spojrzenie wyraźnie mówiła “Czego tu chcecie, gołodupce?” i nie zmiękło nawet wówczas, gdy Bert z miną światowca spróbował mu wcisnąć do łapy sztukę złota. Słowa “jesteśmy zaproszeni” również nie wywarły większego wrażenia. Fagas zmiękł dopiero wtedy, gdy Bert podetkał mu niemal pod nos bilecik z wiadomością. To zadziałało niczym zaklęcie, bowiem odźwierny udał, że się uśmiecha i szeroko otworzył drzwi.
Tuż za drzwiami kolejnych dwóch fagasów, nieco mniej “ozłoconych”, gnąc się w ukłonach sprawnie pozbawiło Berta i Josta tak płaszczy, jak i broni. Co prawda przegapili ukryty pod tuniką sztylet Josta, ale właściciel sztyletu nie miał zamiaru uświadamiać im tego błędu.

Wnet znaleźli się w przestronnym holu, gdzie na ich drodze stanął szykownie przyodziany mężczyzna, który przedstawił się jako Aleksander. Kolejna osoba, która usiłowała się dowiedzieć, czegóż sobie w tym szanownym miejscu życzą dwa wsioki. Wyrażał się oczywiście dużo bardziej kulturalnie i nie okazywał wprost swych poglądów, ale jego entuzjazm zdaniem Josta nie należał do zbyt wielkich.
I w tym przypadku pomogły bileciki. Na ich widok pan Aleksander skinął głową i przywołał kolejnego czerwono-złotego młodzieńca.
- Zaprowadź panów do pani Aleksandry - powiedział.
- Tak jest, proszę pana - odparł młodzieniec, po czym odwróciwszy się do gości powiedział: - Tędy proszę.

Zeszli w dół ledwo kilkanaście stopni i znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, w którym się kilka wygodnych foteli. Stojące w dwóch wysokich lichtarzach świece rzucały światło na obite czerwoną tkaniną ściany i zwisające tu i ówdzie ciężkie kotary.
Młodzian zatrzymał się i wskazał fotele.
- Proszę chwilkę poczekać - powiedział uprzejmie, po czym zabrał ich bileciki i zniknął nie czekając, aż goście skorzystają z jego propozycji.
Bert rozsiadł się wygodnie, jakby całe życie przesiedział w takich fotelach. Jost poszedł w jego ślady, jednak co do foteli miał pewne zastrzeżenia. Były owszem, bardzo wygodne, ale zdecydowanie za głębokie i w razie konieczności dość trudno byłoby z nich szybko wstać.
Był w błędzie, jak się okazało.
Nim zdążyli wymienić z Bertem kilka choćby słów i opinii zza jednej z kotar wyszły niewiasty znane im z balu wyprawionego na ich cześć przez Purcela. Wydostanie się z serdecznych objęć foteli okazało się wbrew pozorom bardzo łatwe i wnet obaj znaleźli się u boku swych dam, które łaskawie podały im dłonie do ucałowania.
Jost nie bardzo znał się na takim sposobie witania, ale światowiec Bert stanął na wysokości zadania, a Jostowi nie pozostało nic innego, jak iść jak najszybciej w jego ślady, za co obdarzony został pełnym zachęty uśmiechem.

Minęli jedną, potem drugą zasłonę i niespodziewanie znaleźli się w sali, na widok której Josta wprost zamurowało. I bynajmniej nie sprawiły tego pełne wdzięku posągi nagich panienek, czy jednoznaczne w swej wymowie gobeliny.
Sala pełna była kobiet i mężczyzn w różnym wieku w strojach zdecydowanie niekompletnych, w różnorakich pozach i konfiguracjach, w tym i takich, o których Jost nawet by nie pomyślał, że są możliwe do zrealizowania.
Aż gwizdnął cicho z wrażenia.

Tu czterech panów zajmowało się leżącym na stole dziewczęciem. Tam kolejna niewiasta obdarzała swymi wdziękami dwóch panów na raz. Kawałek dalej rozwalony na kanapie mężczyzna zamglonymi oczami spoglądał na klęczącą między jego nogami dziewczynę. Opodal wzajemnym czułościom oddawały się dwie kobiety, całkiem jakby na sali było za mało chłopów, a tuż obok nich para uprawiała seks na stojąco. To jeszcze Jost potrafił zrozumieć, tylko po jakie licho dziewczyna stała na rękach? Przechylił nieco głowę, żeby się lepiej przyjrzeć. To chyba nie było zbyt wygodne?
Z każdą chwilą Jost czuł, że robi mu się coraz goręcej. Odruchowo poluźnił kołnierz koszuli.
Ze znajdującego się na dywanie kłębowiska rąk, nóg i głów trudno było od razu policzyć, ile osób oraz jakiej płci, bierze udział w tej zabawie, dając przy tym dość głośno i bynajmniej bez zbędnego skrępowania wyraz niewątpliwej przyjemności, jaką im to sprawiało.
Przez moment zastanawiał się, czy sam miałby ochotę dołączyć do takiej gromadki. I czy miałby odwagę wziąć Elvirę na oczach tłumu. A może by się okazało, że tak publicznie nie byłby w stanie...? Co innego obściskiwać dziewuchę na sianie wiedząc, że obok gzi się inna para, a co innego rżnąć ją, gdy ludziska hurmem gapią się na ciebie, jak gawiedź na jarmarcznym przedstawieniu.

W całej sali unosiła się woń kadzideł, do których dorzucono również odurzające zioła. Z tym przynajmniej kojarzyły się Jostowi niektóre zapachy.
Między parami, trójkami i liczniejszymi zgrupowaniami uprawiających seks osób przechadzali się młodzi chłopcy i młode, zgrabne dziewczyny, przyodziani jedynie w listki, roznoszący trunki i słodycze. Na oczach Josta jeden z panów oderwał się od długiej fajki, podszedł do przechodzącego obok chłopaka, zerwał listek, prawie rzucił na dywan…
Popaprańcy!!!
Jost skrzywił się i natychmiast przeniósł wzrok na inną, różniącą się wyraźnie płcią parę.
- Idziemy! - Elvira szarpnęła Josta za rękaw, najwyraźniej sugerując, że nie przyszedł tutaj, by gapić się na ciekawe skądinąd widoki.
Przeszli obok na wpół otwartych drzwi, za którymi pokaźnych rozmiarów niewiasta okładała pejczem wypięte pośladki jakiegoś mężczyzny. Sądząc z wydawanych przez niego odgłosów sprawiało mu to niekłamaną przyjemność.
Jost pokręcił głową. Gdyby czasem Elvira wpadła na pomysł z pejczykiem, to obawiał się, że inicjatorka takich form rozrywki szybko znalazłaby się po tej bardziej giętkiej stronie owego instrumentu.
Za kolejnymi, dla odmiany otwartymi na oścież drzwiami, siedząca na mężczyźnie dziewczyna ujeżdżała go niczym dzikiego rumaka. Tyle tylko, że rumaki zwykle nie miętoszą piersi swoich amazonek.

Komnata, do której zaprowadziła go Elvira, nie należała do małych, ale jej większość zajmowało przeogromne łoże, na którym bez większych problemów zmieściłaby się cała kompania z Biberhof.


Jost zamknął drzwi, a potem podszedł do łoża, by sprawdzić miękkość materaca.
- Na co czekasz? - usłyszał.
Odwrócił się i zaniemówił. Elvira stała ubrana w samą maseczkę.



Nie zamierzał sprawić jej zawodu. Rzucił na bok koszulę i ściągając spodnie ruszył w jej stronę.


***

Obudził go jakiś hałas.
Nie wiedział, co go zbudziło. Może jakiś klient tego przybytku trzasnął drzwiami, może ktoś zderzył się ze stołem. Trudno było powiedzieć.
Elvira spała, widocznie zmęczona nocnymi igraszkami. On też był zmęczony. Chociaż nie dało się ukryć, że Elvira umiała rzeczy, o których Jost nie miał pojęcia, to wymagania miała również dość spore.
Poklepał kobietę po gołym pośladku, lecz Elvira nie zareagowała. Podobnie nie poskutkował złożony na jej szyi całus. Elvira machnęła ręka, jakby odpędzała natrętnego owada, a potem obróciła się na drugi bok.
Powoli zaczął się ubierać. Widać nie było mu pisanych kilka miłych chwil na pożegnanie.

Był już w połowie drogi do drzwi, gdy nagle w pół kroku zatrzymał go dobiegający zza pleców nieco zaspany głos.
- Naprawdę chcesz już iść?

***

Gdy wrócił do domu marzył tylko o jednym - żeby się położyć i spać.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 18-09-2013 o 08:08.
Kerm jest offline  
Stary 21-09-2013, 18:53   #79
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
Gotte postanowił nie udawać się z kompanami do karczmy. Zbyt szemrane miejsce wedle jego aktualnej opinii. Mając nieustannie w głowie ostatnie wydarzenia, a w tym i moment w którym został tak nikczemnie uprowadzony, starał się opuszczać takie miejsca i unikać ich jak ognia. Na trakcie może okazać się to ciężkie, teraz jednak na trakcie nie są. Możliwość taką więc miał… A jak miał, to korzystał.

Zachęcony ostatnim balem, tymi, jak to mawiają, całymi wyższymi sferami, miał nadzieję w nie wkroczyć. Od dawna było to jego marzeniem. Jak dotąd nieosiągalnym marzeniem. I… takim marzeniem wciąż widać miały te wyższe sfery pozostać. Bogacze, wcale nie doceniali wytworności i elegancji Gottego, o jakich długonosy chłopak święcie był przekonany. Oni nie widzieli, że on sam powinien być im równym. Tak uważał, aczkolwiek bał się to prosto rzec. I wcale mu nie pomagało to, że wszyscy się dowiedzieli, że w trakcie właściwej akcji uwalniania chłopaka, Gottego tam nie było. Może i część wiedziała, co biberhofianina spotkało przez całą tą sprawę. Ale fakt faktem to nie on uratował chłopaka… Jego nie było w kluczowym momencie. Gotte niemało się zasmucił usłyszawszy takie słowa. Niemało się zasmucił, a wręcz niemal popłakał. Przecież to wszystko co go spotkało, to następstwo tego, że on chciał temu małemu chłopaczkowi pomóc… Jak też ci ludzie z wyższych sfer są krótkowzroczni.

Całe szczęście wciąż był Alexksik. Całe też szczęście kapitan nie robił żadnych problemów, by Gotte odwiedzał młodziana. Widać widział, jak że zbawiennie wpływa na chłopaka obecność Millera. On widział, jaki to Gotte ma dar. Całe szczęście… Toteż Gotte korzystając z okazji, większość czasu spędzał przy kapitanie, a raczej przy Aleksie. Tam się czuł pewnie. Może nie pewnie do końca, ale najpewniej, najbezpieczniej. I tego bezpiecznego, acz z drugiej strony, nie do końca przyjemnego, gniazdka nie chciał za bardzo opuszczać.
 
AJT jest offline  
Stary 21-09-2013, 21:45   #80
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Klimat Pijanego Albatrosa przypadł Erykowi do gustu. Nie było tu ludzi z wyższych sfer, chyba że szukali najemników wszelkiej maści. Mało było też zwykłych mieszczan czy chłopów z bezpośredniej okolicy Kempbardu, a jak byli, potrafili doskonale wkręcić się w atmosferę. Nikt tu gardła nie szczędził, śmiechy, kłótnie, śpiewy, wszystko naraz, wszystko głośno, a mimo tego każdy mógł się z kompanem po drugiej stronie stołu porozumieć. Wśród zapachów dominował tytoń, z przeróżnych rozmiarów i kształtów fajek, oraz pot, co w tak tłocznych miejscach nikogo nie dziwi. No, nikogo poza nieobecną szlachtą. Zaraz potem był zapach pieczonego mięsa, cztery rożny kręciły się non stop w otwartej częściowo na główną salę kuchni.No i, był też najmniej przyjemny z zapachów- głowa albatrosa. Miała już pewnie ze dwa, albo i trzy tygodnie, więc jej zapach przebijał się nawet przez tak urozmaiconą mieszankę.

Miejsce to, kraina piwem i tanim winem płynąca, znacznie bardziej pasowało Bauerowi niźli bal w willi Purcela poprzedniego wieczora. Tutaj czuł się swobodnie, tutaj mógł być sobą i nie wyróżniać się wcale z tłumu. Napitek i mięsiwo było przednie,ale główna różnica polegała na tym, że tutaj czuło się ciepło, ale takie wewnętrzne. A balu wielmożnych można było określić kilka grupek, które starały się trzymać razem, dało się wyczuć podejrzliwe, oceniające spojrzenia przebiegające całą salę, widać było pobłażliwe czy złośliwe uśmieszki. A w Albatrosie? Każdy był tu każdemu bratem. Nawet sprzeczki były tu bardziej "przyjazne", niż gdziekolwiek indziej- atmosfera wpływała na odwiedzających i szybko odsuwali na bok spory i godzili się przy kolejnym kuflu piwa. Paradoksalnie, w miejscu pełnym wszelkiej maści wojowników, osiłków i marynarzy, łatwiej było o życzliwość czy pomocną dłoń niż na balu szlachty, wśród wysoko urodzonych i, rzekomo, dobrze wychowanych.
Tutaj wszystko było po prostu prawdziwsze.

No, może wszystko to zbyt duże uogólnienie. Na przykład, maść na szczury wydawała się być podpuchą, a sam starzec zwykłym naciągaczem, jednak nie miało to znaczenia, bo to dzięki niemu poznali specjalistę, którego potrzebowali. Opowiedział im on o trzech miksturach...

- Drogie - mruknął odruchowo Jost, czując się tak, jakby z jego kieszeni ktoś starał się wyciągnąć z trudem zarobione pieniądze. Dopiero po sekundzie zorientował się, że w sumie byłoby ich na to stać. A i sam Rudi ma w kieszeni kwotę równą prawie połowie ceny. - Ale jeśli to jest skuteczne... - dorzucił z pewnym powątpiewaniem.
- A jak długo ta Plwocina i ten Ślad Mantikory działają? Obiekt sam się rozbudzi? - dopytywał Eryk.
- I nie obudzi się zbyt wcześnie? - dodał Jost.
- Im mniejszy i zdrowia mikrejszego człek, tym dłużej w tym stanie znajdować się będzie. Im bardziej wytrzymały organizm delikwenta, tym szybciej ocknie się z przypadłości. Zwyczajowo od kilkunastu godzin do kilku dni, lecz w rzadkich wypadkach nawet i tygodni kilka sen trzyma – odpowiedział poważnie.
- A można je połknąć, jak ten drugi, czy tylko na ostrzu noża, jak mówiłeś? - Eryk pragnął precyzyjnych informacji, w końcu mieli tylko jedno podejście.
- Musi do krwiobiegu się dostać - odrzekł cierpliwie. - Coś jeszcze niezrozumiałym jest? - poczochrał się po przetłuszczonych kudłach.
- Plwocina Pajęcza na nasz cel wydaje się dostatecznie dobrym preparatem - powiedział Winkel patrząc w oczy żaka. - Wydaje mi się jednak, że wołasz za nią za dużo. Co powiesz na siedemdziesiąt pięć Złotych Koron? - zapytał gawędziarz zaczynając swój rytuał targowania.
- Osiemdziesiąt pięć i ani korony mniej - odparł tamten. - To okazja niesłychana. Nigdzie nie znajdziecie taniej.
- A dajesz gwarant, że w ogóle się rozbudzi?
- Czarne myśli naszły Bauera dopiero teraz, przed samym podjęciem decyzji. Dlaczego tak późno?
- Gwarancję? - powtórzył. - Hmmm... Niestety nie. A czy ty wiesz, czy się obudzisz jutro? Musiałbym znać dogłębnie historię anatomii tego człowieka. Przecież serce wadliwe mieć może lub uczulenie... Gwarancji dać nie mogę innej jak zwrot pieniążków, jeżeli mi niezbicie udowodnicie, że śmierć nastąpiła z przyczyny podania preparatu.
Eryk spojrzał po kompanach.
- To co, Plwocina Pajęcza za osiemdziesiąt pięć?
- Niech będzie. - Jost skinął głową. - Kiedy odebrać możemy?
- Za dwie godziny. Zaliczkę w połowie potrzebuję, bo jak się rozmyślicie to sami wiecie... Stracona robota, odczynniki, a kiedy się sprzeda to Ranald raczy wiedzieć...

No dalej, chłopacy, wykładać kasę, mówiło jednoznaczne spojrzenie Josta. Równocześnie sięgnął do sakiewki i wyłożył na stół piętnaście sztuk złota.
Bert spojrzał na Josta wzrokiem mówiącym, że Winkel myślał, że przepatrywacze liczą znacznie lepiej po czym powiedział.
- 90 na 3 to 30. Utargowałem 5 więc powinienem zapłacić 25, a wy po wspomniane 30. Jako, że chodzi o Rudiego rzucajcie ile macie, o ile was nie stać, a ja dołożę resztę.
- Wiesz ile to połowa z osiemdziesięciu pięciu? - spytał Jost. - Mniej niż czterdzieści pięć. A piętnaście to więcej niż trzecia część tej połowy.

Eryk bez słowa wygrzebał 30 złotych monet z masywnej sakiewki i ułożył w stosik na stole. Bert zapłaci po prostu za niego i za siebie, gdy alchemik wróci z towarem.
Anonimowy alchemik zgarnął monety do pustej sakwy, nie sprawdzając nawet, i bez słowa udał się do wyjścia. Stirlandczykom pozostało cierpliwie czekać.
Wrócił on po 3 godzinach i wręczył Chłopcom z Biberhof małą szklaną fiolkę z fioletowym płynem na dnie. Kilka kropel. Siadając, wytłumaczył jeszcze.
- Jak ofiara mizerna, dziecko, starzec lub niewiasta to starczy na dwie porcje. Nieco więcej wyszło. Na mój koszt, na dobry początek przyszłych interesów. - Wyciągnął rękę po resztę zapłaty.

Jost odliczył kolejne piętnaście sztuk złota i wręczył alchemikowi, czy kim tam był ów człek, swoją część kwoty. Bert również, bez kolejnych prób targowania, rozstał się z pieniędzmi. Mężczyzna ponownie wstał od razu po odebraniu zapłaty i odszedł, jakby nie chciał przebywać w ich towarzystwie, a może w karczmie, więcej niż to konieczne.
Trwającą ciszę przerwał łowca.
- Tamten koleś - dyskretnie skinął głową w kąt karczmy.- Chyba nie myślicie poważnie o jego… propozycji? Nie chce mi się wierzyć, że ktoś chce zemrzeć, bo go baba nie chce.
- Dwieście sztuk złota to ładny kawałek grosza
- stwierdził Jost. - Aż żal, że nie możemy go za Rudiego podstawić. I zysk by był, i dobry uczynek podwójny. Ale wierzyć mi się jakoś w to nie chce. Za parę sztuk złota byle łachmyta by go zadźgał. Dziwne to jakoś.
- Zawsze możemy pogadać, dowiedzieć się co i jak, a w razie niejasności podziękować i życzyć powodzenia w interesach. - zaproponował Bert. - Ja mogę gadać, targować się, pisać, rachować, ale na pewno nie zabijać. - dodał gawędziarz.
- Ja mogę zabić, gdy kto mnie chce zabić. Lub też by kogoś ratować - odparł Jost. - Ale tak zabijać, z zimną krwią? - pokręcił głową.
- Czyli nie. I dobrze, bo ja bym się w to i tak nie mieszał… To jeszcze pomyślmy, jak tego użyjemy- Eryk wskazał wzrokiem fiolkę.- Jak jeszcze w Kempbardzie, pochowają go tutaj, no nie?

W odpowiedzi Jost pokusił się przypomnieć pozostałym przebieg ceremonii pogrzebowych oraz samego przygotowania ciała do pochówku. Jasnym było, że o przewożeniu zwłok nie było mowy, co działało na ich korzyść. Problemem były tylko stosunkowo długi czas oczekiwania na pochówek od momentu śmierci. Jeśli Rudi obudziłby się w przechowalni zwłok, niechybnie wzięliby go za nieumarłego i zasiekli na miejscu, tym razem nieodwracalnie. Żeby przyspieszyć ceremonię można było złożyć datek na świątynię Morra, ale był też pewien, dość ekstremalny, sposób, w którym Bert odnalazłby się doskonale...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172