Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-10-2014, 23:36   #111
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Przeklęty halfling nie wybiegł z szopy, pomstując wniebogłosy, a to oznaczało, że koronkowy plan składał się z nadmiernej ilości dziur. Cholerna bestia była odporna na truciznę, albo też trzeba było wpakować w ten kawał befsztyka podwójną dawkę specyfiku. Może wtedy bydlę by padło...
Kolejny pech.

Przeklinając pod nosem Jost wrócił do miasta zastanawiając się, jak wykończyć ogra.
Może trzeba było otruć Tramfoota, pomyślał. Butla wina zaprawiona odpowiednim dodatkiem... albo rozbita na łbie... sprawiłaby się zapewne lepiej, niż ta nieszczęsna mikstura. A Montag bez swego opiekuna pewnie nie utrzymałby się długo na swym stanowisku.

***

Jego Prześwietna Wysokość Magistrat najwyraźniej nie cieszył się, i słusznie, zbytnią popularnością w szerokich kręgach mieszkańców miasta. Najwyraźniej nie wszystkim wystarczały igrzyska, by złagodzić gorycz wysokich podatków.
No i, być może, nie wynagradzał odpowiednio porządnych, praworządnych mieszkańców miasta. Być może cień przestępcy sięgał daleko i padał na wszystkich - nawet na tych, którzy niczemu nie byli winni. W końcu byli i tacy, dla których każda okazja do napełnienia swej kiesy była dobra.
Czy Elza zapłaciłaby karę za to, ze Jost ośmielił się u niej zamieszkać - kto wie. W każdym razie, bez względu na jej motywy, był jej niezmiernie wdzięczny. I nie omieszkał się wyrazić tej wdzięczności nie tylko słowami, jako że do dłoni Elzy trafiła garść złotych koron.

***

Rada karczmarki była dobra i Jost zamierzał się do niej dostosować. Przynajmniej częściowo.
Wyszedł z miasteczka, dźwigając przyciężki nieco plecak, zawierający nie tylko jego ekwipunek, ale i większą część dobytku Berta. Nie da się ukryć, z Winkiel dobrze zrobił, powierzając przyjacielowi swój majątek. W rękach Josta był bezpieczny, w łapach strażników - skazany na przepadek.
Nie. Bynajmniej nie zamierzał opuszczać kompanów. Miał po prostu zadbać o dobra materialne, jakie mu powierzono. Poza tym musiał znaleźć sobie jakieś lokum. No i przmyśleć co dalej.
Jeśli Montag dostał skrętu kiszek, to pewnie został wyłączony z obiegu na dzień lub dwa. Co nie załatwiało sprawy... niestety.
Powiadali mądrzy ludzie, że na każdego można znaleźć sposób. Jak nie kijem... Tyle tylko, że tu by musiała być naprawdę tęga pała.
A może by użyć trucizny w inny sposób? Zatruta strzała to było coś, za co Thalberg obdarłby go żywcem ze skóry, ale... Cel uświęca środki.
Zwykły bełt nie poradziłby sobie z ogrem. Moze dziesieć bełtów - to tak, ale jeden? Chyba że zatruty.
Jost pobierał u Maryny nieco nauk i wiedział, jakie roślinki mogą wyprawić kogoś do królestwa Morra, problem polegał jednak na tym, że zwykle owe roślinki w różnej formie pakowano przyszłej ofierze do gardła, a nie aplikowano za ponocą ostrych narzędzi.
Ale i na to był sposób.

***

Las dysponowałał zwykle dość znaczną ilością kryjówek, w króych można było umieścić to i owo. "To" w tym przypadku stanowiło dość spory pakunek, dlatego też Jost nie mógł się zadowolić króliczą norą. Schowawszy więc złoto w starej dziupli wspiął się na rozłożysty dąb i schował pakunek wśród liści, wysoko, niewidoczny z ziemi.
A potem wybrał się na nietypowe polowanie.

Złapana żmija nijak nie chciała współpracować. W końcu Jost rzucił w krzaki resztki gada.
Na złapanie kolejnego nie miał szans. Węże, mądre stworzenia, po nocy nie chodzą. Jost zresztą też nie zamierzał. Lasy bywały niebezpieczne. A że nie zamierzał wracać do miasteczka i nocować na ulicy, znalazł stojącą nieco na uboczu stodołę.

***

Rankiem był ponownie w miasteczku.
Musiał się dowiedzieć, co z jego kompanami i, w razie konieczności, przdsięwziąć jakieś kroki. Jakie? Tego nie wiedział. Za to stwierdził, że z pewnością za dużo przebywał z Bertem i oduczył się myśleć, licząc zawsze na pomyślunek kompana.

No i jego też zobaczył pierwszego.
Zakuty w dyby Bert, udekorowany deską z wielkim napisem, trafił pod pręgierz. Pod pręgierz, do którego po chwili przywiązano krasnoluda.
Wśród tłumów rozległ się szmer zawodu, bowiem, jak się okazało, widok gołego zadka biczowanego krasnoluda nie był aż tak atrakcyjny, jak wizja starcia owego krasnoluda z ogrem, na co najwyraźniej liczyła żądna rozrywki tłuszcza.
Na to jednak Jost nic poradzić nie mógł - ani na paty, spadające na Arno, ani na solidną kłódkę, którą spięte były dyby Berta.
Ale dyby i pręgierz oznaczały, że żaden z kompanów nie straci życia. Czyżby jednak ogr wyzionął ducha?

Kara, jaką poddano krasnoluda, cieszyła się dużo większym zainteresowaniem, niż zakuty w dyby Bert. Jednak znalazł się ktoś, kto własnie temu ostatniemu poświęcał dziwnie dużo uwagi. Średniego wieku jegomość koło czterdziestki. Niewysoki, z brzuszkiem i lekko przygarbiony, z okularami z grubymi dzkłami, wyglądał raczej na uczonego, niż zawodowego oprawcę, zainteresowanego jakością pracy konkurencji.

Jost poczekał chwilę, aż tamten się napatrzy, a gdy uczony odszedł kilka koków, Jost podszedł do niego.
- Proszę mi wybaczyć, zna go pan może, tego w dybach? - spytał.
Jegomość podskoczył, jakby kto mu wsadził w tyłek solidną spzilę.
- Ja? Dlaczego ja? - zapytał poruszony. - Nie - zaprzeczył żywiołowo. - Nie mam z nim nic wspólnego. Miłego dnia! - ruszył z miejsca, chcąc jak najszybciej oddalić się od Josta.
Najwyraźniej dyplomatyczne zdolności Josta sięgnęły dna.
- Mistrzu, proszę poczekać - powiedział Jost. - Nie miałem nic złego na myśli. Może mi pan powiedzieć, co tam pisze?
Mężczyzna zatrzymał się, dyskretnie rozglądając na boki.
- Podżegacz. - powiedział poważnie. - Znasz tego pisarza?
- To jest pisarz? Ten tam, w dybach? - zdumiał się Jost. - Nie wygląda na pisarza. Pisarze... no...tego... On wygląda jak ktoś, kto się włóczy od wioski do wioski, a nie jak pisarz. Pan bardziej na pisarza patrzy, niż tamten.
- Nie, nie. Pisarzem nie jestem. - mimowolnie zerknął w dal. - Jestem aptekarzem.
Zwiadowca podążył oczyma za wzrokiem mężczyzny i zobaczył po drugiej stronie placu stojącą postać, patrzącą w ich kierunku. Człowiek ubrany był w czarny płaszcz, raczej wysoki i szczupłej budowy ciała.
- Sigmar z tobą. - Aptekarz zrobił znak kultu i zaczął odchodzić.
- I z tobą - odparł Jost, za grosz nie rozumiejąc, co aptekarz mógł chcieć od Berta.
Odwrócił się i ruszył w stronę przeciwną, niż jego rozmówca, starając się zejść z oczu temu, kto ich obserwował.
No i po chwili go olśniło. A może to od aptekarza właśnie Bert kupił miksturę, która miała położyć ogra? W takim razie lepiej by było, gdyby Josta z aptekarzem nie widziano.
Obrócił się, by sprawdzić, co aptekarz porabia, akurat w porę by ujrzeć, jak ten znika w wejściu do sklepu, na którym wisiał szyld przestawiający jakieś butelki i moździerz.
I los jakiś dobry sprawił, że chwilę później Jost spostrzegł halflinga, który przebierając krótkimi nóżkami wbiegł do apteki.

Jost zaklął pod nosem.
Ani chybi nie powiodło się. Ogr był chory, a halfling z pewnością przybiegł po pomoc. Może po odtrutkę?
Trzeba było iść i sprawdzić, czy czasem nie uda się doprowadzić dzieła do końca.

***

Ogra przed stodołą nie było widać. Drzwi były nie do końca domknięte. Wystarczyło pociągnąć...
Dzikus, co Jost zobaczył przez szparę, leżał i spał niedaleko wejścia. Ogr leżał na sianie, z zamkniętymi oczami, a jego twarz od czasu do czasu przecinał grymas skrzywienia. Odgłosy, jakby młyńskie koło mieliło zborze, dochodziły z... brzucha Montaga. Najwyraźniej mukstura podziałałą - ale nie do końca.
Jost wślizgnął sie do środka.

Dzikus zaskomlał cicho, gdy drąg będący niegdyś częścią motyki czy grabi roztrzaskał mu łeb. Co prawda nie do końca to leżało w planach Josta, ale ten w najmniejszym nawet stopniu nie żałował wrednego kundla.
Rozejrzał się dokoła, po czym chwycił w dłonie stojące niedaleko widły.
Podobne leczyć podobnym, jak mawiała Stara Maryna. Coś na ból brzucha...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 19-10-2014 o 23:48.
Kerm jest offline  
Stary 20-10-2014, 00:01   #112
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Loch był dla Winkela czymś nowym. Co prawda niegdyś bywał już w podobnych miejscach jednak to... było chyba najgorsze z mu podobnych. Niemal namacalna wilgoć, niesamowity smród pleśni, połączone z duchotą oraz siennikiem, który wyglądał jakby ktoś w nim się zsikał... To nie były cechy, które Bert widziałby z chęcią w rozkładzie misji jakiej się podjął. Zadanie nie było proste, bo gawędziarz musiał ocalić przyjaciela i pomóc szlachcicowi odzyskać to co mu się prawnie należy.

Mimo iż chłopak nigdy nie bał się ciemności to tutaj odczuwał niebotycznie większą niepewność niż w suchym, bezpiecznym pokoju gospody po zmroku. Orientował się w pomieszczeniu jedynie dzięki temu, że strażnik kilka razy otworzył wrota aby zdrowo mu przylać pałką. Gość nie był bardziej rozgarnięty niż sam Montag, a nie jeden powiedziałby, że ogr mógł tego człowieka nauczać co było czymś niesłychanym.


Winkel przebudził się słysząc głośne otwieranie zamka drzwi. Gawędziarz nie miał pojęcia jak długo spał. Może godzinę albo też dziesięć. Taki był klimat tego miejsca. Przejście zagrodził głupawy strażnik Tomas unosząc z nienawiścią pałkę. Winkel mógł się jedynie zasłonić przedramieniem, które było obolałe jak nigdy. Pierwsze uderzenie rozbiło gardę z rąk jedynie muskając głowę Berta. Drugie trafiło w plecy powodując, że Winkel wygiął się z bólu w nienaturalnej pozie. Gawędziarz jednak nie skomlał o łaskę. Wiedział, że jak wykona misję istniała szansa, że Edward straci posadę, a sam Tomas zostanie nagrodzony za to jak go - i wielu innych więźniów - potraktował.


Kartka, którą odkrył gawędziarz po omacku była czymś nowym w celi. Musiał ją przynieść ten gbur. Winkel doskonale wiedział co to za wiadomość. Zatem Jost działał bez informacji kiedy będzie sądzony Arno. Oby Schlachter zadziałał według ustaleń i przystąpił do czynu lada dzień. Jak tak będzie istniała szansa, że ogr zginie przed walką z Arno albo w jej trakcie, a co za tym idzie szlachcic wróci do władzy, uwolni ich i... może uda się pozbyć Edwarda i odgryźć się na Tomasie.

***

Kiedy drzwi się otworzyły Winkel uniósł mimowolnie przedramię, które poza osłoną przed zbyt intensywnym światłem mogło służyć jako prowizoryczna tarcza przed atakami Tomasa. Głupek jednak czekał przed celą. Dwóch rosłych strażników bezceremonialnie zakuło Berta w solidne, ciężkie i zimne kajdany. Na szyi gawędziarza powieszony został sznur, na którym wisiała deska ze słowem PODŻEGACZ. Chłopak zaśmiał się w duchu sam do siebie. Nie mieli mu w końcu czego zarzucić zatem musieli coś na szybko wyssać z palca. Saltzinger nie należał też do bystrych, a co się z tym wiązało to lada dzień straci pozycję - czy to z pomocą Winkela czy bez niej. Idąc korytarzem i krocząc po schodach Bert był spokojny. Gawędziarz był pewien, że tak umorusany i obity nie przypominał siebie...


Po opuszczenia ratusza tylnym wyjściem silnoręcy poprowadzili go w kierunku rynku, a dokładniej areny. Może Bertowi dane będzie zobaczyć koniec Montaga, a może ogr już dokonał żywota za sprawą Josta i ich preparatu? Gawędziarz tego nie wiedział, ale podejrzewał, że mogło się tak stać. Miejscowi i podróżni, młodzi i starzy, kobiety, mężczyźni i dzieci... wszyscy zainteresowali się chłopakiem z deską na piersi. Szkoda, że większość z nich robiła miny jakby rozszyfrowanie napisu na desce miało okazać się cudem porównywalnym z narodzinami Sigmara. Winkel chwilami walczył aby nie zaśmiać się, a pomagał mu w tym potworny ból jaki odczuwał po licznych spotkaniach z brutalnym strażnikiem więziennym.

Jak podejrzewał Winkel został zakuty w dyby, które nie należały do narzędzi wygodnych. Bert pozostał jednak spokojny godząc się ze swoim losem męczennika. Nie pierwszy raz odgrywał tę rolę, która szła mu całkiem nieźle. Gorzej było kiedy strażnicy wyprowadzili Arno. Krasnolud wyglądał lepiej od Winkela, ale po przywiązaniu do pręgierza Bert nie liczył, że ten stan się utrzyma. Był twardy i patrzał jak przyjaciel dostaje razy od kata, który chyba był najbardziej rad z całego widowiska. Sadysta z batem wyżywał się na Arno kilka metrów od gawędziarza, a ten nie mógł zrobić nic. Zupełnie nic.

Po wykonaniu kary na krasnoludzie dwóch strażników chwyciło go pod pachy i ciągnęło w kierunku, z którego przyprowadzony został Bert. Mimo iż nogi wojownika ciągnięte były bezwładnie po bruku to ten nie stracił przytomności. Wytrzymał. Nie dał satysfakcji sadyście. Jedynym pocieszeniem dla Winkela był halfling, który truchtem wbiegł do apteki znajdującej się na rynku. Winkel podejrzewał, że ogr właśnie dokonywał żywota…
 
Lechu jest offline  
Stary 20-10-2014, 00:34   #113
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
- Idziemy - usłyszał po zgrzytnięciu zamka i otworzeniu się drzwi. Strażnik popchnął go.

- Idę przecież - warknął Arno rozglądając się dyskretnie. Szukał oznak prowadzenia na szubienicę lub na arenę. Strzelił palcami.
Prowadzący go strażnik prowadził khazada po parterze finalnie dochodząc pod drzwi. Arno szybko zerknął do środka, by upewnić się co jest w środku gotowy do tego, by przywalić pięścią strażnikowi prosto między nogi.
Uśmiechnął się na widok sali rozpraw.

Dumnie wkroczył do środka stając w miejscu, w którym strażnicy polecili. Gdy podstawili mu taboret przysunął go sobie tak, by było mu wygodniej i stanął na nim zastanawiając się o co wogóle może chodzić.

Rozejrzał się po sali świecącej pustkami. Pojedynczy ludzie byli znudzeni. Jeden dłubał w nosie, inny patrzył w podłogę, jeszcze inny wydawał się spać. Gdyby miał zgadywać powiedziałby, iż są tutaj w zupełnie innej sprawie.

- Jego Ekscelencja Magistrat Antoni Burger, Sędzia Imperialnego Sądu Kaisenabel! - ogłosił halabardnik przy drzwiach i khazad zwrócił oczy ku wchodzącym mężczyźnie.

- Srekcelencja - burknął pod nosem Hammerfist przyglądając się fircykowi. Oprócz niego wszedł również mężczyzna, którego khazad widział na arenie. To z kolei nie wróżyło niczego dobrego.
Arno zdawało się, że wiedział jaki wyrok będzie go czekał.

- Arno Hammerfist. Za obrazę najwyższych stanów imperialnych w osobach rodzin von Crutzenbachów oraz von Dutchefeltów z Wielkiego Księstwa Reiklandzkiego, na co dowodami są zeznania kapitana Edwarda Saltzingera oraz dezerterów Jona Hassa, Bruna Hassa i Anzelma Schultza, zostajesz skazany na publiczną chłostę 20 batów oraz dwa tygodnie kaisernablskich lochów - powiedział Burger tak, jakby wcześniej to sobie już zaplanował.

Spojrzał jeszcze na khazada, ale ten nic nie powiedział. Po pierwsze nie spodziewał się takiego wyroku. Myślał, że Saltzinger wykorzysta swoją pozycję do samych granic. Przez chwilę zatem Arno nie wiedział nawet co miałby powiedzieć. Kiedy już odzyskał głos doszedł do wniosku, że lepiej nie mówić nic. I tak rozprawa była ustawiona, więc na polepszenie sytuacji nie miał co liczyć, a każde jego zdanie pogrążałoby go jeszcze bardziej.

Stał zatem i milczał przyjmując karę, choć była niesprawiedliwa. Dwadzieścia batów i dwa tygodnie w celi. Wiedział już, że podczas chłosty będzie się śmiał, by tylko zirytować Saltzingera, zaś dwa tygodnie to wystarczający czas na obmyślenie sposobu, w który odegra się na kapitanie.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 20-10-2014, 08:07   #114
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Mieszczanie Kaisernabel przystawali obok pręgierza wyrastającego ze splamionego świeżą krwią bruku, gdzie klęczał zakuty rękoma i głową, w otworach drewnianych dyb, przystojny młodzieniec o zmełłym, brudnym, sfatygowanym ubraniu podróżnym nie byle jakiej jakości.

- Ot i podżegacz... – zakpił ktoś. – Język mu chyba też zakuli w dyby.

- A przeciw czemu podburzał? – padło pytanie.

Odpowiedzią było wzruszenie ramion.








- Zobaczysz, że kłopoty z tego będą. – powiedział posępnie, przejęty nie na żarty aptekarz.

- Wezmę się za to. Posprzątam. – zapewnił z poczuciem winy w głosie chudy dryblas.

- Jakiś obcy pytał mnie o tego podżegacza. – skarżył się niski jegomość dyskretnie wyglądając na rynek przez zamkniętą okiennicę. – Musiał występować przeciw władzy... Przeciw Imperium! I teraz warte to kilku koron na boku? – aptekarz drążył temat z wyraźnymi wyrzutami wobec swojego czarnowłosego rozmówcy.

- Może nie zdążył nikogo otruć. – pocieszał markotnie uczonego.

- Jutro się przekonamy. Ale wtedy może być dla nas za późno.

- Nie, jeśli na wieki zamknę mu usta, nikt o nic cię nie oskarży.

- Jeszcze tego brakowało! Morderstwo chcesz na nasz dom ściągnąć? – aptekarz ściągnął brwi.

- Może tylko chciał wytruć stajnię magistratu i garnizonu.

- Któż by zadawał sobie tyle zachodu dla takiego durnego czynu? I po co?

Chudy zastanawiał się intensywnie. Oczy poruszały się niecierpliwie jakby poganiane myślami.

- Aby utrudnić pościg?

- Niewinne zwierzęta truć na wypadek ewentualnej pogoni? – spytał retorycznie powątpiewający aptekarz. - Bzdura.

- Może to naprawdę pisarz. Może szuka Bestii Reiku. Sam mówiłeś, że to „Jad na Bestie”.

- Na bestie, na bestie... – machnął ręką. – Ale ludziom, krasnoludom i halflingom też zaszkodzić może w zdrowiu. Ludzie mówili, że ten khazad w zmowie być musiał z podżegaczem. Widziano ich razem. Kapitan odkrył ich intrygę i jak na nas wskażą, to będzie nasz koniec...

- Podobno podżegacz złorzeczył prawu imperialnych sądów bożych. Słyszałem od młodego Gunthera.

Aptekarz zbladł. Odwrócił się od okna i w zdumieniu popatrzył ku siedzącemu na krześle szwagrowi.

- Oni chcieli otruć Montaga Niepokonanego. – wyszeptał.

- Ale to dobrze by nam było przecież? Co nie? – ucieszył się czarnowłosy.

- Oj ty durny. – aptekarz ciężko usiadł obok rozmówcy zajmując jedno z trzech pustych krzeseł.

Hans Pharmazeut bał się kary magistrata Burgera bardziej niż widoku uszczuplających się zysków, kiedy niebotycznie podwyższonr podatki i zakaz sprzedaży trucizn, nawet na gryzonie, niemal zatrzymał jego interes w miejscu. Intryga szwagra Dodgera działała przez ostatnich kilka miesięcy przynosząc pod stołem drugie tyle co sprzedawał za szynkwasem apteki. Jednak zawsze czuł, że stąpa na cienkiej linie, zawieszonej między lochem a pręgierzem nad miejską areną. Sprzedaż wędrownemu pisarzowi silnej trucizny na zwierzęta domowe oraz dziczyznę zupełnie nie zapowiadała się być zwiastunem problemów. Takich właśnie kupców Hans lubił najbardziej. Znikali szybciej niż się pojawiali, zabierając mikstury wraz ze swymi problemami poza miejskie mury. Najwięcej ostrożności zawsze zachowywał w interesach z miejscowymi. Jak do tej pory jednak, jego trucizny zastosowanie miały w walce z pasożytami. Podejrzewał tylko pannę Neidish, że pomogła narzeczonemu wyprawić się do Morra, ale pewności nie miał i na szczęście kapłan boga śmierci nie mógł jak orzec w tę czy drugą stronę, bo ciało nieboszczyka nigdy znalezionym nie zostało.

Dzwonek w sklepie zadźwięczał trącony drzwiami zwiastując przybycie klienta. Pharmazeut wstał od stołu szykując się do opuszczenia z zaplecza.

- To koniec. – aptekarz poprawił szaty obciągając rękawy koszuli. – Żadnych podejrzanych transakcji. – dodał ściszonym głosem na odchodne.

Z początku myślał, że ktoś się rozmyślił, lub co gorsza podsłuchiwał ich rozmowę a dzwonek był sygnałem opuszczenia lokalu. Jednak przejęty głos z drugiej strony szynkwasu rozwiał jego obawy.

- Dobry panie, lekarstwa na zatrucie pokarmowe potrzebuję natychmiast! – pod ladą stał nieco zdyszany halfling Tampfoot. – Dobrze zapłacę, byle skutecznym było.

Aptekrza zatkało na chwilę.

- Ach tak... tak... Ale do lekarza trzeba panu najpierw pójść. Nie chcemy leczyć się sami, prawda? Szkodę gorszą wyrządzić sobie lub bliskim można. Kto zachorował? – zapytał uprzejmie.

Halfling strzepał kapelusz jakby od niechcenia.

- Ot najadłem się widać mięsa nieświeżego, bo po kolacji noc całą nie zmrużyłem oka. – wydął usta grymaśnie. - Bebechy skręca bardzo boleśnie. – skrzywił się gładząc wystający brzuszek. – prawdę rzekłszy niedosmażone mięso, surowe prawie całkiem, na me podniebienie, jak widać, jest niezdrowe.

Trapfootowi, tego tylko brakowało, żeby wieść po miasteczku się rozniosła o Montaga Niepokonanego niedyspozycji. Najdłużej jak mógł tylko, trzymać to w tajemnicy zamierzał z wielu powodów, których tylko głupiec nie mógł widzieć jak na dłoni.

- Ach.. To proszę szczyptę do herbaty dodawać lub wody aż do bólów ustania. – aptekarza zdjął z półki mały, acz pękaty, woreczek. – Jeśli nie pomoże, to proszę iść do medyka.

- Da mi pan, tak dla spokojności, więcej tych ziółek. – zawyrokował halfling.

- Więcej?

- Więcej. Ile pan ich ma?

- Mam słój może. Może więcej.

- Biorę. – wesoło zabrzęczała sakwa Doddiego.

Hans zniknął za kotara zaplecza, a gdy wrócił, niósł w obu dłoniach gliniany garniec z wieczkiem.

- Tak jak myślałem. – aptekarz usiał wyraźnie zadowolony obok wpatrującego sie w niego natarczywie szwagra.

- Ogra otruli?

- Tak. – Pharmazeut skrupulatnie liczył srebrniki. – To znaczy nie. – zaprotestował pogodnie. – Co najwyżej wywołali niestrawności, ot najwyżej podtruli bydlę.

- No ale to przecie „Jad na Bestie” był. - Dodger nic z tego nie rozumiał.

- Toksyną na ogry jest „Jad na Trolle”. Szkodzi ogrom, trollom, gigantom i drzewcom. A ten na bestie, to na zwierzęta działa tylko. Słabić ogra może, może uśpić nawet... może... ale nic mu nie będzie... Widzisz... Ogry mają niesłychanie silny żołądek. Strawią niemal wszystko co do niego wpadnie. Ich wielki bebech, tak dumnie przez tą rasę czczony, obciągnięty jest gmatwaniną potężnych mięśni oplatających szczelnie klatkę z kości, które poruszają się trawiąc i krusząc pokarm. Choćby i kawał skały Montag zeżarł, to wszystko się zmieli wcześniej czy później na proszek... – aptekarz zadowolony z wywodu schował srebrniki do sakwy. - Jesteśmy bezpieczni.

Szwagier odetchnął z ulgą i oparł się wygodnie w fotelu.

- Uf... Już myśałem, że tego młodziaka w dybach będę musiał.... khyyyyyyyyyyć – przejechał wskazującym palcem pod swoim gardle. - jak barana...










Pot rzęsistymi kroplami spływał po olbrzymiej gębie ogra. Wielki bęben brzucha zdawał się żyć własnym życiem. Burczał, mielił i mruczał ale dominował odgłos tarcia i trzasku jakby jakaś krasnoludzka machineria wprawiona w ruch ze zgrzytem wykonywała swą mozolną pracę.

Jost pewnie uścisnął widły. Co jak co, ale dobrze wiedział ile w życiu naprzerzucał się obornika, zgnojonej ściółki chlewu rodzinnych świnek oraz ile siana siana nawbijał własnoręcznie, takimi właśnie, zwykłymi widłami. Kilka słów wystarczyło by opisać Montaga. Wielki, ogromnie wielki. Rozmiarami Schlachter przy nim wyglądał niczym małe prosię przy dorodnym knurze. Biberhofianin wzniósł narzędzie oburącz do góry. Trójząb łagodnie zakrzywionych zębów ze stali z impetem uderzył w pękaty bebech ogra.

Jakież zdziwienie przeżył Schalcher, gdy nieoczekiwanie, zamiast wbić się po nasadę rylców, widły zupełnie jakby ugodziły w miękką korę drzewa. Owszem wbiły się jednak na kilka tylko palców zatrzymane czymś twardym niczym drewniana deska. Zdumienie spotęgowane było faktem, że Montag odziany tylko w zwyczajną koszulę leżał bez żadnej zbroi kolczej, czy choćby i skórzanej.

Ogr krzyknął z bólu i natychmiast wielka łapą niczym konarem młodego drzewa zamachnął się patrząc w szoku na Josta. Schlachter przytomnie uskoczył i dobył miecza. Montag, choć rozmiarów niebagatelnych, wcale wolniejszy. Nim stanął na nogi trzymał już w rękach widły, które wygiął aż drewniany drąg pękł na dwoje. Był wyraźnie osłabiony toksyną, z bebecha sączyły sie strugi krwi kapiąc na siano ciurkiem, lecz ból musiał wyzwolić w nim gniew a gdy wzrok padł na nieruchome, zakrwawione ciało Dzikusa, Montag zaatakował otrząsającego się z szoku, szykującego sie do obrony, oceniającego sytuację Stirlandczyka lecz Jost był pierwszy. Miecz głęboko rozorał przedramię Niepokonanego, lecz nie zatrzymał furii rannego olbrzyma. Zwiadowca uchylił się przed pierwszym, zamaszystym ciosem wideł, które z furkotem przecięły powietrze trzymane przez ogra w jednej ręce. Odskoczył przed połamanym trzonem nadlatującym z drugiej strony. Cofnięty, czując za plecami stajenny słup nie miał wyboru innego niż parować kolejny cios wideł. Stal uderzyła o stal. Siła jaką ogr włożył w to uderzenie była nie do zatrzymania. Miecz odleciał wypuszczony z promieniującej bólem ręki. Bibehofian napędzony mocą ciosu odskoczył na bok z trudem utrzymując równowagę. Jost nie wiedział co go trafiło w bok głowy, lecz nie miał jak tego kontemplować. Jeszcze zanim wzniósł się w powietrze wpędzony w bezwładny lot odpłynął w objęcia ciemności. Schlachter wraz ze strzaskanymi okiennicami wyleciał na zewnątrz stodoły.

Montag podążył za ciosem.

- Stój! - krzyk doleciał spod drzwi.

W progu stał halfling trzymając w ramionach Dzikusa.

- Dosyć. - pochylił się by ułożyć truchło na sianie.

Ogr o dziwo usłuchał, choć kipiał z wściekłości.

- Czemu Doodie mnie zabrania zajebać chuja?! - dyszał zupełnie nie zwracając uwagi na ranę brzucha.

- Zaufaj mi! - podniósł rękę. – Z tego nie ma co zbierać, a reszty nie zatrzymamy Montagu. – Halfing mówił pospiesznie. Wszystko ci wytłumaczę po drodze. Czas na nas przyjacielu. – opanowując wzburzenie Trampfoot silił się na łagodność. Jeszcze nam zapłacą wszyscy.

Ogr trzymając się na bebech podszedł do zmasakrowanego pieska. Pokiwał głową.

- Mówiłem mu, psie źle skończysz. Zobacz Doodie, ten kutas dziury mi zrobił w bebechu. – zatykał palcami otwory po widłach grymasząc z bólu.

- Zagoi ci się jak zawsze. – halfing kopnął stojący w wejściu dzban z ziołami. - Chędożone ludzie.

Olbrzym westchnął zgadzając się z Doodim. Niziołek uratował go z więzienia. Przeszli po trupach sześciu strażników uciekając pogoni i nie spowolniły ich nawet dwa bełty, które Montag zaliczył po drodze.

Trampfoot z niejednego pieca jadł i wiele doświadczył w Imperium. To ani pieniądze, ani patroni, ani siła mięśni, ani kunszt oręża utrzymywał go przy życiu. Halfling miał olej w głowie i gadane w gębie. Tylko lub aż tyle. Słyszał plotki o roszczeniach szlachcica, już teraz wiedział, że to nie zatrucie pokarmowe było. Zaczęło się od podżegania a skończy na samosądzie motłochu i wiadomo kto zapłaci, popatrzył na ogra, choć myślał głównie o sobie. Czekać, aż jego wzrost jeszcze bardziej pomniejszy się o skróconą głowę nie zamierzał. W politykę szlachty z możnymi wikłać się nie będzie, bo wcześniej czy później, źle to mu się skończy. U Magistrata Burgera dobrze im było. Zarobili sporo, lecz wszystko co dobre musi mieć kiedyś koniec. W Starym Świecie zazwyczaj szybciej nim później. Przyszedł na nich czas i bez żalu opuści te ziemie, na szczęście w jednym kawałku. Na zabitego psa już nie spojrzał ni razu, bezceremonialnie przestępując nad truchłem.










Tomas przy blasku kaganka obierał ziemniaki wielce naburmuszony. Gładki pinkniuś oszukał go i ośmieszył. Obierki leciały do brudnego wiadra z mętną wodą, z której wystawały kości obrośnięte postrzępionymi resztkami mięsa i ścięgien.

Zgrzyt kratownicy u szczytu schodów wiodących do lochu sprawił, że nie grzeszący rozumem klucznik wstał z ławy i wyszedł na korytarz. Widząc schodzącego na dół kapitana Edwarda schował się szybko i z zapałem wrócił do przerwanej czynności.

Salztinger nie spiesząc się szedł powoli. Nie chwiał się, choć w błyszczących oczach widać było wyraźnie wypity tego wieczoru alkohol. Odpinał sznurowania białej koszuli i zawijał rękawy do łokci. Wstąpił do kwatery Tomasa i nie zwracając uwagi na prężącego sie służbowo klucznika, niedbale chwycił za trzon stojącego na obuchu, opartego o kamienną ścianę młota do zakuwania klinów w kajdanach. Pogwizdując swobodnie melodię sprośnej piosnki altdorfskich rynsztoków, kapitan zatrzymał się pod celą Hammerfista.

Korytarz poniósł pobrzękujące odgłosy zbroi i dudniące na schodach, spieszne kroki. W blasku skaczących po ścianach płomieni, tańczących z cieniem, miejski strażnik biegł ku kapitanowi długim tunelem podziemia.

- Herr Salztiznger! - młody Gunther zatrzymał się przy przełożonym. - Magistrat Burger wzywa pana kapitana.

Edward przechylił głowę strzelając z karku.

- Będę. Zaraz.

- Ale nakazał natychmiast. Zły jest. Znaczy się wzburzony. – poprawił się nie bardzo wiedząc co powiedzieć, żeby ani jednemu, ani drugiemu przełożonemu nie podpaść.

Saltzinger popatrzył na drzwi celi spode łba morderczym wzrokiem machając przy nodze młotem. Westchnął i ustawiwszy bez pośpiechu kowalskie narzędzie pod ścianą, ruszył przodem, prężnym krokiem do wyjścia.










Bert ocknął się nad ranem zdrętwiały. Ból w krzyżu był tak niemiłosierny, że już dawno przestało mu być do śmiechu. Krawędzie desek pod wiotczejącym ciałem wgryzały sie w ciało odcinając krążenie krwi, obcierając skórę. W zakrzepłych ustach spierzchłe wargi i język z trudem odszukiwał wilgoć, jakby coraz trudniej było mu toczyć własną ślinę. Był ranek. Słońce juz wzeszło jakiś czas temu. Zapowiadał o się coś istotnego, bo ryneczek szumiał gwarem bardziej przejętym od zwykłych dni powszednich, co jego doświadczone ucho potrafiło wyłowić od razu.

- Panie, zechciej zaspokoić mą ciekawość proszę wielce. – zwrócił się jak gdyby nigdy nic zagadując do stojącego nieopodal mieszczanina, który pod pachą dzierżył główką kapusty. – Skąd takie poruszenie? Stało się co?

- Tak. – mężczyzna jak gdyby nic popatrzył na podżegacza wcale przejęty losem młodzieńca. - Potomek tutejszej szlachty praw dziś na arenie dochodzić będzie do ziemi tej. Na sąd boży się powołał.

- Z ogrem walczył będzie?

- Nie. – zaprzeczył żywo tamten. – Z kapitanem straży w imieniu magistrata.

Winkel wiele by dał, aby móc obejrzeć to widowisko. Wiedział, że danym mu to nie było. Pocieszeniem jedynym myśl go nawiedzała, że przynajmniej słyszeć będzie wszystko, wszak arena na tym samym placu była.










Schlachter otworzył oczy słysząc ludzkie głosy. Czuł się tak, jakby go kopnął koń w głowę. Leżał z policzkiem przyklejonym do zaschłych rzygowin w wysokiej polnej trawie, w chaszczach cienia stodoły. Zwrócona zawartość żołądka należała do jego trzewi, co stwierdził czując w ustach znajomy poranny kapeć jak po ostrej popijawie z nocnym gubieniem czaszki. Dosyć szybko odnajdywał się w nowych okolicznościach. Ręka i nos narywały bólem tak samo jak głowa. Mógł zginać ramię w łokciu odetchnął z ulga, Te samo to było, co mu je tego roku połamał Łowca Czarownic. Z ulgą stwierdził, że zaschła krew na piersiach nie pochodziła z żadnej otwartej rany. Dopiero gdy dotknął nosa wiedział już, że jest połamany. Oh.. cóż.. mogło być gorzej.

Głosy nie należały ani do halflinga, ani ogra. Nie miał jednak zamiaru sprawdzać kto jest ich właścicielem. Wycofał się ostrożnie za pagórek a potem pod osłoną lasu pobiegł do skrytym w jamie wykrotu ich podróżnych plecaków. Długo zastanawiał się czy wrócić do miasta. Gdyby nie to, że utknęli w nim przyjaciele, nie oglądałby się przez ramię. A tak... Na dobry początek poszedł do strumienia się umyć.










Winkel widział idącego rynkiem młodego szlachcica. Szedł prężnym krokiem wojownika z ręką w czarnej rękawiczce spoczywającą na koszu ciężkiego i zarazem zgrabnego rapieru. Za nim kroczył wysoki wojownik o blond falujących włosach i bujnej brodzie. Na szerokich plecach olbrzyma spoczywał w pochwie wielki miecz. Ubiorem swym zdradzał cudzoziemskie pochodzenie i były domokrążca, wszak człek światowy, od razu poznał w potężnym wojowniku barbarzyńcę z północy. Nors.

Ludwik von Oberweiss nie zaszczycił klęczącego w dybach Berta nawet przelotnym spojrzeniem. Skupiony wzrok szlachcica utkwiony był w platformie, gdzie wśród niecodziennie mizernej świty zamożnych kupców stał magistrat Burger. Potomek wiernego sługi von Oberweissów, który zręcznie wynegocjował uwikłanemu w długi rodowi układ z wierzycielami. Na twarzy urzędnika zagościł nieoczekiwanie lęk, gdy wzrok jego świńskich oczek zatrzymał się na wojowniku z Norski. Czyżby dżentelmen von Oberweiss nie zamierzał w pojedynku własnoręcznie krzyżować oręża?










Jost dosyć dziwacznie wyglądał w najlepszym ubraniu Winkela i dokładnie tak samo się czuł. Z przekrzywionym na bok, złamanym nosem na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał jak Jost Schlachter z Biberhof. Wracając do miasta taki chciał osiągnąć efekt i mu się to w dużej mierze udało. Stał teraz przed dębowym biurkiem w gabinecie miejskiego ratusza wpatrując się czujnie w dostojnika.

Obok zwiadowcy siedział Winkel, doba w dybach to nie przelewki i wciąż trudem przychodziło mu stanie o własnych siłach, tym bardziej, że został oswobodzony zaledwie dwa kwadranse temu. Zaspokojenie pragnienia było jego marzeniem i choć z miejskiej fontanny ożłopał sporo to i teraz nie pogardził ofiarowanym kielichem wina. Jedynym czego w swym położeniu zmienić nie mógł, to swe brudne potargane ubranie, które z lekka zalatywało moczem z krocza spodni. Czasu i możliwości na przebranie nie miał jeszcze a mogło być gorzej. Wszak w dybach człek nie ma możności załatwić żadnych potrzeb fizjologicznych tak, jakby tego sobie życzył. To, że Burger przegrał sprawę Bert wiedział od ręki. To, że kilka godzin zajęło uwolnienie go z dyb, zakrawało na pomstę do nieba.

Arno stał o własnych siłach. Doszedł do siebie i w podarowanej kapocie niegdyś munduru miejskiego strażnika ponuro oglądał przepych gabinetu. Wyciągnięto go dopiero z lochów, lecz przynajmniej plecy umyte zostały i opatrzone przez medyka.

Wszyscy zostali poprowadzi na drugie piętro warowni przez służącego. Pochód zamykała para strażników,którzy zdawali sie być bardziej znudzonymi niż groźnymi. U celu przeznaczenia, pod wielkimi, podwójnymi drzwiami, siedział wartownik na taborecie z halabardą wspartą niedbale o ścianę. Wszyscy zatrzymali się przed zamkniętym gabinetem i dopiero po chwili wyczekującego, wymagającego spojrzenia strażnik ocknął się i stał powoli. Jedną ręką chwycił oręż a druga pchnął ciężkie wrota marudząc pod nosem niezrozumiale.

Po wejściu do środka zastali za masywnym biurkiem, przykrytym licznymi papierami, księgami i notesami nikogo innego jak samego Edwarda von Oberweissa. Zerknął na Chłopców z Biberhof i nim wrócił do przeglądania rachunków, skinął głową na krzesła ustawione na środku pomieszczenia. Z lewej strony szlachcica stał w zbroi wojownik z Norski z w wielkim mieczem przypiętym do pleców. Othar, bo tak zwał się cudzoziemiec, posłał Stirlandczykom chłodny uśmiech, gdy tamci zajmowali swoje miejsca i wyminąwszy ich zajął miejsce przy drzwiach po ich zamknięciu. Kiedy wszyscy byli gotowi do rozmowy, Ludwik skończył czytać i westchnął.

- Obawiam się, że mam dla was złe wieści. – powiedział. – Wiem, że obiecałem wam więcej pieniędzy po spełnieniu waszych usług, lecz obawiam się, że błagać muszę o wasze przebaczenie. Wygląda na to, że pospieszyłem się zezwalając Burgerowi opuścić miasto tak prędko. Studiując rachunki wygląda na to, że magistrat nadużył swych praw czyszcząc skarbiec miejski ze złota podczas swego urzędu. Wygląda to na dowód tych wysokich podatków, które wprowadził niedawno. Wygląda na to, że jestem w pozycji nie do pozazdroszczenia dziedzicząc miasto z długami. – uśmiechnął się blado. – Wygląda na to, że rodzina ma przeklętą jest na wieczne pokutowanie w zadłużeniu. Będę musiał podnieść podatki, ponadto co żądał Burger, aby utrzymać status quo. Rzecz jasna nie ma absolutnie możliwości, abym zapłacił wam pozostałe wynagrodzenie. Me obowiązki względem miasta przeważają me prywatne zobowiązania. Tak mi niezmiernie, strasznie przykro.

- Kiedy mógłby pan być w pozycji, aby wyrównać z nami rachunek? – zapytał Winkel.

- Oh... To nie sposób przewidzieć, kiedy w końcu zacznę zarabiać pieniądze. – rozłożył ręce. – Jest wiele czynników zależnych drodzy panowie zapewne to rozumieją. Wygląda na to, że zależeć to będzie od plonów tegorocznych, tego czy Reik nie wystąpii z koryta w roku następnym i czy szerzące sie na peryferiach coraz liczniej mutactwo i Bestia Reiku, co tak niszczycielsko wpływa na handel, nie będą w końcu wyplenione.. I tak dalej... – westchnął. – Prawdopodobnie miną lata zanim rozsądnie będzie mnie stać, aby wam zapłacić.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 20-10-2014 o 08:31. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:48.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172