Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-09-2014, 15:36   #121
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Poszukiwania informacji spełzły na niczym. Diavolo, tarot, Paolo… same ślepe uliczki. Żadnych nowych tropów - ani w przepastnych korytarzach biblioteki ani w czeluściach Internetu nie było przydatnych informacji. Michael dowiedział się jedynie o operacji FBI w Silver Ring, nawet wydrukował sobie te doniesienia prasowe i zachował na pamiątkę – w końcu coś ciekawego działo się w jego rodzinnym mieście. W umyśle iluzjonisty pojawiło się pytanie „I co teraz?”. Musiał poczekać aż Gianni wróci do domu i będzie mógł porozmawiać przez telefon. Był to teraz jedyny kontakt Michaela. Jeżeli emerytowany kucharz nic nie będzie wiedział o całym tym zamieszaniu, to będzie oznaczało koniec tropów.

Montbalnc kolejny raz pojechał do szpitala. Mając w pamięci poprzednie wydarzenia, miejsce nie kojarzyło mu się dobrze, ale musiał się dowiedzieć co u Mii a w tej sytuacji jego dobre samopoczucie schodziło na dalszy plan. Do gmachu wszedł główny wejściem, rozmyślnie powoli, panując nad chęcią biegu na złamanie karku do pokoju asystentki. Odgrywał po prostu jednego z wielu odwiedzających, którzy będąc po raz pierwszy w nieznanym miejscu rozglądają się wszędzie i chodzą z kąta w kąt bez wyraźnego celu. Iluzjonista pozwalał się ignorować zarówno odwiedzającym jak i obsłudze. Starał się nie wyróżniać z tłumu.

Pod pokojem asystentki nie zauważył żadnych pismaków. Może to i dobrze, hieny zrozumiały w końcu, że jest w śpiączce i nie odpowie im na żadne wścibskie pytania. Wszedł do środka. Blada twarz Mii miała zielonkawy, niezdrowy odcień. Jej bezwładne ciało utrzymywały przy życiu respirator i kroplówka a funkcje organizmu monitorowały urządzenia, których iluzjonista nie znał nawet z nazwy.
- Chyba pomylił pan sale, proszę wyjść – odezwał się pan O’Brien, ojciec Mii. Jego pobrużdżoną twarz wykrzywiał grymas bólu. Jednak przy swojej małżonce wyglądał po prostu kwitnąco. Matka asystentki jakby postarzała się o dwadzieścia lat. Ramiona opadły, plecy zgarbiły się, jakby niosła na nich ciężkie brzemię. Twarz napuchła od ciągłego płaczu, oczy były mocno zaczerwienione. Cały czas trzymała córkę za rękę. Michael cieszył się, że przyszedł tu w przebraniu. Nie bał się konfrontacji z państwem O’Brien, jednak to co się działo w przesyconej zapachem środków bakteriobójczych sali szpitalnej było intymną i czysto rodzinną sprawą. A on częścią rodziny nie był. Momentalnie poczuł się niepotrzebnym balastem, rakiem trawiącym uświęconą miłością aurę tego miejsca.
- Przepraszam… faktycznie się pomyliłem. Mam nadzieję, że wyzdrowieje – dodał wskazując na dziewczynę leżąca na łóżku, po czym wyszedł z sali. Znalazłszy się na korytarzu udał się w kierunku łazienki aby pozbyć się charakteryzacji i w „cywilnym” wyglądzie poczekać na holu, aż rodzice asystentki będą wychodzić. Wszedł do wyłożonego białymi kafelkami pomieszczenia, zaopatrzonego w umywalki, pisuary i kabiny. Spojrzał w lustro i zobaczył starszego, wąsatego jegomościa w niemodnych okularach w rogowej oprawie i włosach przyprószonych pierwszymi pasemkami siwizny. Przebranie było przednie. Po kilku chwilach monologu wewnętrznego iluzjonista zmienił zdanie co do przyszłych działań. W tej sytuacji nie wolno było czekać – trzeba działać. Jak Gianni jest na rybach i nie ma z nim kontaktu, Montblanc pojedzie do niego. Wybierze się do Silver Ring, odwiedzi rodziców i przeprowadzi własne śledztwo w tej zagadkowej sprawie. Z rodzicami Mii może się rozmówić, jak już będzie po wszystkim.

Opuścił szpital i udał się do hotelu. Oznajmił swoje plany Bridgesowi, który trochę się zdziwił, ale nie drążył tematu. Wieloletnia znajomość ze sztukmistrzem nauczyła go, że nie należy zadawać iluzjoniście zbyt wielu pytań, gdyż sekrety były jego życiem. Montblanc spakował najpotrzebniejsze rzeczy, to jest zestaw do iluzji close up bez którego nigdzie się nie ruszał, ubranie eleganckie i do polowań, swój stary, wierny sztucer i amunicję na niedźwiedzie, ekwipunek biwakowy i kilka rzeczy przydatnych w podróży. Na zakończenie dał Bridgesowi broń, którą zabrał ze sklepu w alternatywnej rzeczywistości. – Zalej numery, lufę i iglicę kwasem, a następnie pozbądź się go – polecił. Nie wiedział, czy z tej broni ktoś nie strzelał do ludzi a wolał uniknąć długich przesłuchań, gdyby odwiedziła go policja. Poza tym, chciał się pozbyć wszystkich przedmiotów, które w jakkolwiek przypominały mu o niedawnych przygodach. Wrzucił pakunki do bagażnika, sprawdził kolejny raz czy wszystko ma, po czym ustawił GPS na okolice Silver Ring i ruszył w drogę.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 29-09-2014, 15:25   #122
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
NOC.

To słowo nigdy nie brzmiało w uszach Emmy straszniej, niż teraz. I chyba w tym momencie nie potrafiłaby znaleźć niczego straszniejszego.
A przecież jeszcze nie tak dawno temu była Królową Nocy, której blask rozświetlał rozbawione uliczki Nowego Orleanu, którymi jej wierna i coraz liczniejsza publiczność zmierzała na jej koncerty. Kiedy zachodziło słońce, wschodziły gwiazdy…
Ale teraz na niebie nie było słońca, nie było gwiazd. W dusznym szarym dymie wszystko było rozmyte, stłumione… nieznane, choć tak znajome. A przez to straszniejsze, niż wszystko co obce. Emma za dużo już w Koszmarze widziała, by w kryjącym prawdziwe kształty oparze nie doszukiwać się podobieństw i nie spodziewać się zagrożenia.

Bo człowiek najbardziej boi się własnych lęków... i tego, co wyobraża sobie w ciemności.

Z trudem biorąc się w garść, kobieta ruszyła na obchód domu, oglądając go z zupełnie innej perspektywy. Zastanawiając się, co i którędy będzie mogło do niego się dostać… Od razu pożałowała, że rezydencja ma tak wiele okien, zwłaszcza na parterze… Samochód pozostawiony przed domem mógł zwabić ciekawskich… o ile można w ogóle mówić o ciekawości snujących się w dymie postaci. Choć może one były niegroźne tylko za dnia…?
Emma zwalczyła nagłą i przemożną chęć ucieczki z upiornego miasteczka i odetchnęła głęboko. Jedno, że ucieczka nic nie da a drugie, że wyjazd z Silver Ring mógłby się okazać niemożliwy. Właściwie była pewna, że tak jest. Że utknęła tu na dobre, dopóki czegoś nie wymyśli.
Dlatego teraz przemierzała kolejne korytarze, na każdym piętrze instalując prymitywne pułapki z tego, co udało jej się znaleźć w pokojach. Jak w makabrycznej wersji “Home Alone”, z którego tak się śmiała jeszcze niedawno… Ale czy miała wyjście? Jedyne, co mogła zrobić to zabezpieczyć porządnie oba wejścia i tyle okien ile jej się uda, ustawić pułapki, które swoim hałasem uprzedzą ją o intruzach… i zamknąć się w jakimś pomieszczeniu, by przez całą noc modlić się do wszelkich dobrych bóstw świata, by tej nocy nic nie zainteresowało się rezydencją Mary.
Zamknięcie i zablokowanie drzwi do Domu zajęło Emmie sporo czasu. Bo przecież na wszelki wypadek rozciągnęła sznurki pomiędzy korytarzami z metalowymi przedmiotami, których hałas miał pozwolić jej dostrzec zagrożenie zawczasuu. Drzwi dało się pozamykać od wewnątrz, okna zabić deskami znalezionymi w piwnicy, podobnie jak toporek strażacki i łom. Teraz… które pomieszczenie wybrać na czas odpoczynku?
Mroki nocy mogła rozświetlić lampą naftową. Nie zajrzała do garażu, ale pewnie tam znajdował się jakiś spalinowy generator prądu. Tymczasem cienie we mgle gęstniały… coraz częściej zauważała przemierzające powoli sylwetki, sunące się leniwo i chybotliwie, czym przypominały Emmie ową upiorną pielęgniarkę ze szpitala.
Nie chciała ich oglądać tak samo, jak nie chciała za bardzo… właściwie wcale nie chciała rozświetlać wnętrza domu. Im mniej będzie się rzucał w oczy, tym lepiej… prawda?
Pozostało jedynie znaleźć jakieś miejsce, w którym będzie się czuła w miarę bezpiecznie… sypialnia nie wchodziła w grę, lustro, plamy krwi… Nie. To musiało być pomieszczenie w miarę neutralne i bez okien, w którym będzie się mogła zaszyć dopóki słońce nie wzejdzie. Po chwili poszukiwań znalazła niewielki składzik z ryglem w drzwiach, do którego przyciągnęła jedno z zabytkowych krzeseł, które jeszcze nie rozpadło się ze starości i zamknęła się w nim, uprzednio dokładnie sprawdziwszy całą zawartość pomieszczenia. Wiedziała już, że nie ma w nim nic strasznego, więc zgasiła latarkę i położyła broń na kolanach, gotowa strzelać do każdego, kto będzie usiłował dostać się do środka.
Ciemność otoczyła ją ze wszystkich stron. Mrok, którego nie mogła przebić spojrzeniem. Była zamknięta, była niemal… w trumnie. Była sama?
Chyba tak. Było cicho i ciemno. Czas wlókł się w nieskończoność. A ona skulona w niewygodnym miejscu oczekiwała świtu i walczyła z potworami własnej wyobraźni. Czy bowiem… słyszała szuranie w tym składziku?
Czy była naprawdę sama, czy coś było z nią tutaj? W panującej tu ciemności nie mogła rozeznać… Czy te cienie które mignęły pomiędzy jej stopami, były szczurami, wężami, a może tylko wytworem jej wyobraźni?
Naprawdę wiele ją kosztowało, by nie zacząć wrzeszczeć i nie uciec z bezpiecznego w jej mniemaniu schronienia, strzelając za siebie na oślep. Jednak póki to coś nie robiło jej bezpośredniej krzywdy ani nawet jeszcze jej nie dotykało, postanowiła siedzieć w ciszy i w bezruchu. Jednak ciało kobiety stężało w oczekiwaniu na sygnał do ucieczki... cokolwiek to będzie.
Jednak… nic się nie poruszyło. Może to tylko było złudzenie, może… szuranie! Do jej uszu doszło szuranie dochodzące z jej mieszkania! Coś… szło, a może człapało?
Była pewna że słyszy szuranie, ale potem nie słyszała nic. Znów… odgłos. I nic.
Zamarła, nasłuchując. Nie mogła zdradzić swojej kryjówki. Istniała szansa, że to coś także kierowało się słuchem, więc jeśli będzie tu siedziała cichutko to może to coś po prostu sobie pójdzie… nagle zdała sobie sprawę, że siedzi w ciasnym pomieszczeniu, z którego nie ma innej drogi ucieczki i zrobiło jej się gorąco. Oddychała z coraz większym trudem, usiłując zapanować nad błyskawicznie rosnącą paniką, niemniej nie ruszyła się ani o pół cala, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w zamknięte na żałośnie słabą zasuwkę drzwi.


Ile trwało szuranie? Ile czasu była czujna, zanim zmęczenie niczym złodziej opanowało jej ciało? Zanim kolejne mruknięcia się wydłużały, aż oczy zamknęły się po raz... ostatni?
Obudziła się, chyba rankiem. Trudno to było stwierdzić, siedząc w szafie. Obudziła się obolała i zesztywniała. Noc w tym pomieszczeniu nie była wygodna.
Cisza dzwoniła jej w uszach. Z domu nie dochodziły żadne odgłosy, nic też nie było słychać z zewnątrz. Dłuższą chwilę zajęło Emmie uzmysłowienie sobie, czego jej jeszcze brakowało. Nie było słychać ani jednego trelu, ani ćwierkania, a przecież poranki zawsze rozbrzmiewały śpiewem ptaków.
Rozprostowała zdrętwiałe nogi i nieco sztywno podeszła do drzwi, by ostrożnie wyjrzeć na korytarz.
Cokolwiek było, chyba sobie poszło... ale coś było na pewno. Coś inteligentnego, coś… co potrafiło bezszelestnie rozbrajać pułapki zastawione przez wokalistkę. Nie była sama w miasteczku, niestety. Oprócz niej było coś z ludzką niemal inteligencją.
Nie zaczęła krzyczeć tylko dlatego, że w pobliżu z pewnością nie było nikogo, kto mógłby ruszyć jej na pomoc. Jej wrzask mógł co najwyżej zwabić coś, co było niebezpieczne, inteligentne i co najmniej spaczone… jeśli nie na wskroś złe. Coś, co dostało się do domu mimo zabezpieczeń i pułapek, które zastawiła. Nie mogła tu zostać. Tylko gdzie miała szukać schronienia?
Jak w transie przeszła się po całej posiadłości, sprawdzając pułapki, które zastawiła. Z każdą kolejną pułapką jej przerażenie wzrastało o kolejne kilka stopni. Pułapki był rozbrojone świadomie i sprytnie, delikatnie przecięte sznurki, bezszelestnie odłożone metalowe patelnie i garnki, podpiłowane deski… zrośnięte.

Zrośnięte.

Emma gapiła się przez całą wieczność na zabliźniony ślad po pile, którą z takim trudem udało jej się werżnąć w jedną z desek podłogi. Jej umysł bronił się przed zaakceptowaniem tego faktu. Bo przecież to… niemożliwe. Drewno, z którego zbudowano ten dom, od dawna było martwe. Nie mogło się ot, tak, zrosnąć.
Chyba, że czarna magia, która zawiesiła Silver Ring na uboczu rzeczywistości i spowodowała niemal wykreślenie miasteczka z map, o połączeniach kolejowych i autobusowych nie wspominając… może te same mroczne czary nadały jakąś część życia również budynkom…?
Zszokowana taką możliwością, nie zastanawiając się nad absurdem własnych działań rzuciła kwaśne ”to mógłbyś jeszcze wysprzątać kuchnię, potwornie w niej śmierdzi”, nim pociemniało jej przed oczami, a świeżo zrośnięta podłoga wybiegła jej na spotkanie.
Nie wiedziała, ile tak przeleżała w tym miejscu. Obudził ją ssący głód w żołądku. Gdyby nie zegarek na ręku, nie zorientowałaby się jaka to pora dnia. Od rana do wieczora bowiem szare chmury zakrywały niebo, przez co ani jasność nie ulegała zmianie, ani słońca widać nie było. Niemniej żyła i wyglądało na to, że nic się jej nie stało. Najwidoczniej to noc była ową niebezpieczną porą dnia. A przynajmniej tak się jej wydawało póki co…
W torbie miała jeszcze wodę i kanapki z indykiem, które wieki temu rozgrzewała jej Mary, i które właśnie ratowały jej żołądek. Kiedy zaspokoiła pierwszy głód, mogła zacząć racjonalnie myśleć. A przynajmniej racjonalnie według reguł gry, w której się znalazła. Może całe to miasteczko duchów usiłowało pozostać w takim stanie, w jakim było w trakcie odprawiania rytuału? Dlatego plamy krwi były nadal tak wyraźne, a deski podłogi nie były popękane? Nie zwracała wcześniej na to uwagi, ale też i nie miała powodu, by jakoś szczególnie przyglądać się samym budynkom… raczej interesowała ją ich zawartość.
Teraz też porzuciła ten wątek.
Jej celem teraz było znalezienie domu, w którym mieszkali państwo Waterson… no tak. Omal nie puknęła się w czoło. Idiotka. Rezydencja Watersonów była przecież największa i najwspanialsza w całym miasteczku i to tam powinna przede wszystkim szukać śladów po swoim starszym sobowtórze. Tym, który zafundował jej i innym ten koszmar.
Z westchnieniem rezygnacji wstała i powlokła się do wyjścia.
Żałowała teraz, że nie bywała u Watersonów częściej…
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 29-09-2014, 21:59   #123
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Michael Montblanc


FUCK… nie przemyślał tego.


Z Las Vegas do Silver Ring było cholernie daleko. Utah, Kolorado, Kansas, Missouri, Tennessee, Georgia i… dopiero wjedzie na terytorium Florydy. Sześć Stanów, pół USA do przejechania. Kilka jeśli nie kilkanaście dni drogi. A do tego zaczynał w pustynnej Nevadzie… wyjeżdżając założonego (a jakże) na pustyni Las Vegas. Czysta lekkomyślność.
I teraz za nią płacił pocąc się jak szczur przejeżdżając przez kolejne pustynne krajobrazy w grzejącym niczym piekarnik wozie. Klimatyzacja robiła co mogła, ale cuda nie zostały wliczone w horrendalną cenę jaką musiał zapłacić za tą brykę.
Póki co więc pozostało mu jechać i podziwiać ładny, ale całkiem monotonny krajobraz.
Do czasu, aż… nie usłyszał głośnego ryku dziesiątek silników. Do czasu aż nie spojrzał za siebie i nie zobaczył, że z bocznej drogi wyjechało kilkanaście motocykli.


Gang na harleyach davidsonach. Niby nic mu nie groziło. W końcu był tylko przypadkowym kierowcą. A oni z rykiem silników mijali go. Niby nic… a jednak zimny pot spłynął Michaelowi po plecach.
Nadal był jeszcze blisko Las Vegas, które tylko pozornie wyrwało się ze szponów mafii. Ci chłopcy na motorach nie wyglądali na pasjonatów motoryzacji. A raczej na typków, którzy piorą miastowych, ot tak dla zabawy. I raczej nie gustują w magicznych sztuczkach.
No i jeszcze naszywki na ich kurtkach.


Hell’s Angels… Michael może i był biały, ale to nie oznacza że mógł się czuć bezpiecznie. Na szczęście szybko go wyprzedzili i mógł odetchnąć z ulgą. Światła oddalających się motorów były pierwszym optymistycznym widokiem odkąd wyruszył z Las Vegas. Migająca kontrolka ilości paliwa w baku… już mniej. Co więcej oprócz ubywania paliwa, zbierało mu się w pęcherzu.
Stacja benzynowa stała się więc wielce wyczekiwanym widokiem. Niestety GPS nie był jeszcze dość rozbudowanym systemem, by takie rzeczy pokazywać.
W końcu jednak gdy zarówno pęcherz jak i bak dochodziły do stanu alarmowego, oczom iluzjonisty okazał się radosny widok.

[MEDIA]https://c2.staticflickr.com/6/5166/5210409946_b7ed7dc337_z.jpg[/MEDIA]

Stacja benzynowa! Mocno sfatygowana zębem czasu i nie wyglądająca najlepiej, ale… nadal działająca. Problemem jednak było to, że motocykliści również tam byli i dolewali do baków swych maszyn benzynę. Niemniej Montblanc nie miał złudzeń, ani jego pęcherz, ani jego samochód nie mogli zignorować tej stacji.
FUCK

Teodor Wuornoos


Siedział cicho przyczajony i skupiony. Wsłuchiwał się w odgłos obcasów powoli przemieszczającej się pielęgniarki. Jej nieskładne ruchy niepokoiły bardziej niż powinny. Wydawała się wszak nieporadna i niegroźna, aż…
Nagle jej ciało błyskawicznie obróciło się w kierunku Teodora skrytego za biurkiem. Błyskawicznie, acz chaotyczne… wykrzywiona w dziwacznej pozie istota, wykonała błyskawiczny zamach bronią trzymaną w dłoni i zamarła w bezruchu zapewne nasłuchując.
A Teodor zwątpił w swoją przewagę jaką miała być broń palna. Pielęgniarka bowiem poruszała się i zachowywała jakby… każdy człon jej ciała był niezależnie funkcjonującym organizmem. A jeśli tak było to… miał przechlapane. Bowiem strzał w głowę działał śmiertelnie z prostego powodu. Kulą niszczony był ośrodkowy układ nerwowy. Stwór który jednak nie posiadał takiego układu, a na przykład rozproszony układ nerwowy jamochłonów, był niepodatny na takie ataki. Jak stułbię należałoby takie stworzenie posiekać. Tyle że nie było czym... i Teodor zamarł ukryty za biurkiem modląc się w duchu o to by ona sobie poszła. I w końcu… pielęgniarka ruszyła się wychodząc z gabinetu, a wkrótce potem Wuornoos mógł realizować swoje plany.

Oczywistym było że szpital psychiatryczny miał zapasowe awaryjne generatory. Miał w piwnicach. I na tym się nowo przebudzona wiedza Teodora kończyła. No bo po co ordynatorowi wiedza, gdzie są generatory?
Ot tego ma personel techniczny, by oni wiedzieli za niego. Więc uzbrojony Teodor ruszył do piwnic, acz nie wiedział co tam zastanie. I nie wiedział ile mu zajmie znalezienie tych generatorów… co mogło mieć kluczowe znaczenie. Teodor wiedział już, że szpital nie jest pusty.


Ostrożnie więc przemierzał korytarze, na wypadek gdyby w okolicy czaiły się kolejne pielęgniarki. Na szczęście żadnej nie udało mu się dostrzec i zszedł schodami do piwnic szpitala. Mrocznych i ciemnych, acz..


oświetlonych mdłym światłem piwnic, które nie przypominały zwyczajnych korytarzy. Tu rzeczywistość stawała się jeszcze bardziej szalona. Dlaczego świeciły się lampy, skoro nie było prądu?
Teodor znalazł odpowiedź, która jednak nie przyniosła sensu… włączniki światła nie działały. A gdy wykręcił żarówkę, ta świeciła mu w dłoni, mimo że nie było prądu. Żarówki w piwnicy świeciły bo, to miasto nie funkcjonowało według reguł świata które znał. Pisarz więc ruszył dalej zagłębiając się w głąb korytarza, po drodze mijając zamknięte głucho drzwi. Zza jednych słychać było nawet dźwięki łańcucha, jakby… jakaś bestia na uwięzi. Po spotkaniu z pielęgniarką Teo nie spieszyło się do poznania kolejnych lokatorów tego miejsca. Zresztą… metalowe drzwi również były zamknięte, a on nie miał pod ręką niczego czym mógłby je otworzyć.
Znalazł w końcu drzwi, które otworzyć się dały i wszedłszy zobaczył dość duży magazyn z manekinami.


Na tyle duży magazyn, że kolejne półki z nimi tworzyły mały labirynt. Przez chwilę Teo zastanawiał się czemu w szpitalu psychiatrycznych jest w ogóle coś takiego. A potem sobie przypomniał że przebranych manekinów doktor Laura Clark używała do wizualizacji wydarzeń z przeszłości pacjentów, by łatwiej mogli sobie poradzić z traumami. Doktor Clarck… zanim stała się przymusową pacjentką szpitala w którym pracowała… zanim ją zgwałcił. Zimny dreszcz przeszedł po plecach pisarza.

Emma Durand


Samochód działał, ale wskaźnik paliwa opadał coraz niżej i niżej. W końcu trzeba będzie napełnić bak. Otwierając drzwi swego samochodu, Emma znieruchomiała. Coś… przemknęło przez mgłę. Coś… dwunożnego, wysokiego.
Człowiek?
Emma już dawno przestała w to wierzyć. Silver Ring nie było miejscem dla ludzi. Ruszyła powoli i wyjechała na pustawą ulicę, by pognać w kierunku najważniejszego budynku w mieście. Rezydencja Watersonów bowiem była niewątpliwie drugim największym budynkiem w mieście. W końcu Watersonowie byli miejscowym rodem senatorskim. Może nie tak dobrze znani jak Kennedy czy Bushowie, ale jednak…
Byli elitą polityczną Florydy i mieli spore wpływy, dochody i rzecz jasna odpowiednio sporą rezydencję.
Emma bywała w niej czasem, jako że jej rodzina należała do towarzyskiej śmietanki Silver Ring, ale nie mogła powiedzieć że ją znała. I w zasadzie nie wiedziała co tam znajdzie.
Szybko jednak przejeżdżając przez starą bramę obrośniętą bluszczem. Miasteczko być może próbowało zatrzymać się w chwili, gdy wydarzył się rytuał. Ale przegrywało z czasem i przyrodą próbującą pochłonąć obszary, które człowiek zmuszony był opuścić.
Wspaniała rezydencja Watersonów, była tego najlepszym przykładem.


Nadal imponująca, mimo że już bardzo zapuszczona i nieco zdewastowana. Emma zatrzymała się przed nią wpatrując się w nią z bijącym sercem. Nie tylko dlatego, że wyglądała jak plan zdjęciowy horroru o tematyce Voodoo. Powód był o wiele gorszy. Emma znała to miejsce. Wiedziała gdzie jest jej pokój, wiedziała gdzie pokój ma Gerald. Wiedziała, gdzie jest domowy sejf z biżuterią, a gdzie z kompromitującymi dokumentami. Po jednym spojrzeniu na budowlę WIEDZIAŁA… i to było przerażające.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 06-10-2014, 13:31   #124
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ten szpital…

To miejsce …

Te korytarze …

Z jednej strony takie obce i przerażające, z drugiej jednak dziwnie znajome, budzące uśpione w podświadomości demony.

Teodor szedł ostrożnie przez korytarze, omijając potłuczone szkło, nasłuchując i wypatrując. Nerwy miał napięte do granic możliwości, oczy wyschły od wypatrywania zagrożeń. Co rusz pisarz zatrzymywał się nasłuchując panicznie, lecz dźwięki, które go płoszyły, były tylko odległymi echami czegoś, co działo się dalej w innej części gmachu.

W końcu znalazł zejście na dół, do podziemnej części kompleksu. Tutaj działała elektryczność co odrobinę zdziwiło Wuoornosa. Za to świecąca w jego dłoni żarówka utwierdziła pisarza, że po prostu oszalał. Że siedzi gdzieś zamknięty w jakimś wariatkowie, po przedawkowaniu alkoholu, od którego przecież nie stronił, a wszystko, czego doświadcza dzieje się tylko w jego zniszczonym umyśle.

Ta teoria była równie przekonująca, co hipoteza o działaniu złych mocy, klątwie, czy zapomnianych, morderczych tożsamościach. Czy był obłąkany i to wyjaśniało wszystko? Może.

Był czy nie, Teo zdawał sobie sprawę z tego, że tylko cienka granica dzieli go od szaleństwa. Ten szpital, te ruiny, te wszystkie zrodzone z koszmarów monstra nie mogły nie pozostawić śladu w jego psychice – trwałych i nieusuwalnych blizn.

Szukają generatora Teodor trafił do kolejnego koszmaru. Manekiny. Magazyn pełen manekinów. Po chwili wahania pisarz wszedł pomiędzy regały, chociaż labirynt wydawał się być niełatwy do przejścia. Zaryzykował. Idąc trzymał latarkę w lewej ręce, wysoko, kierując snop światłą przed siebie, prosto w oczy potencjalnego agresora. W prawej ręce trzymał odbezpieczony pistolet. Był gotów pociągnąć za spust gdyby pojawiła się dziwna pielęgniarka lub „sikacz”, ale tylko wtedy, gdy upewni się, że to zagrożenie. Nie chciał zastrzelić przypadkowej osoby, chociażby Joan, która przecież mogła dotrzeć tutaj przed nim. Łudził się. Jeszcze. Nadal.

Teodor szedł powoli, jak na korytarzach, może nawet wolniej. Zewsząd docierały do niego odgłosy szeleszczenia – to zapewne manekiny poruszały się w swoich foliowych opakowaniach – bo czegóż innego mógł spodziewać się po takim miejscu, jak ten piekielny magazyn.

Pisarz szukał generatora oraz znaków pasujących do jego karty tarota lub tych widzianych w salonce i gabinecie na górze. Krzyż i róża. Łatwo rozpoznawalne symbole.

W końcu Teo wypatrzył źródło szelestu i zaśmiał się cicho pod nosem. Jeden z manekinów poruszał się w folii. Jego plastykowa głowa obróciła się w stronę pisarza, który dostrzegł blade oczy wpatrzone w niego zza przybrudzonego celofanu.

Oczy były cholernie ludzkie, przerażone i Teodor odniósł wrażenie że manekin chce mu coś powiedzieć z tym że kukłą nie miała ust.

- Przykro mi, koleś – szepnął pisarz omijając jak najdalej się tylko dało ruszającego się manekina . – Nie potrafię ci pomóc. Nie potrafię, kurwa, nawet pomóc sobie.

Ostatnie zdanie powiedział już głośniej, histerycznym tonem. Teo był o krok od załamania i rejterady, ale wizja generatora lub ucieczki z tego koszmaru pozwoliła mu przełamać chwilową niedyspozycję i ruszyć dalej.

Przejścia pomiędzy magazynami doprowadziły go w końcu do czegoś w rodzaju środka labiryntu. Od razu zobaczył kolejnego manekina. Szamocący się manekin owinięty był w coś rodzaju pajęczej sieci, która jednak szeleściła jak folia. Postać w kokonie szamotała się co jakiś czas w bezskutecznej próbie wyrwania się z „pajęczyny”. Wyglądała na żywą i przez chwilę Teo zastanawiał się, czy nie podjąć próby jej uwolnienia. W końcu jednak odpuścił. Nie miał noża, czy czegoś ostrego, co by zastąpiło ostrze, a jakoś nie uśmiechało mu się dotykanie tej dziwnej folii gołymi rękami. Poza tym cała ta sytuacja budziła w nim jakieś przeczucie, że jest niczym innym, jak … pułapką. Wabikiem.

Zrezygnował więc z jakichkolwiek działań skierowanych na uwiezioną w kokonie postać i ruszył dalej, z zamiarem znalezienia generatora lub śladów interesujących go symboli. Kto wie, może gdyby trafił na coś ostrego, zdecyduje się zawrócić i zaryzykować uwolnienie postaci z kokonu. Jak na razie nie miał na to odpowiednich środków.
 
Armiel jest offline  
Stary 07-10-2014, 21:42   #125
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Nie było czasu do stracenia… i tak już zbyt wiele czasu zmarnowała. Odrzuciła gdzieś wgłąb świadomości wszelkie obawy i twardo postanowiła wykorzystać tę wiedzę, która pojawiła się w jej umyśle. Kompromitujące dokumenty wydawały się obiecujące, więc ruszyła właśnie tam, wierząc swej “pamięci”. Wyjmie zawartość sejfu i przejdzie do “swojego” pokoju, by je przejrzeć. To była jej ostatnia szansa… jeśli nic tu nie znajdzie…
Zagryzła zęby i odrzuciła tę myśl. Musi coś znaleźć. Była w sercu tego całego Koszmaru, albo rozwiąże tę zagadkę albo pozostanie tu uwięziona na zawsze… a wtedy z pewnością popełni samobójstwo. Co do tego nie miała wątpliwości, choć i tę myśl spychała głęboko poza świadomość.
Póki co skupiła się przede wszystkim na nasłuchiwaniu i wypatrywaniu ewentualnych lokatorów rezydencji Watersonów. Głupio by było dać się zabić, nie próbując nawet znaleźć drogi do wyjścia…

Weszła do holu, jej krokom po wypaczonym przez wilgoć drewnianym parkiecie towarzyszyły echa odgłosów przeszłości. Rozmowy gości, śmiechy kobiet i mężczyzn. Emma nie była do końca pewna, czy słyszy je naprawdę, czy tylko we własnej głowie. Budynek był zaniedbany i zniszczony nieco… ślady wybuchów i ognia znaczyły ściany. Ale nadal zachował swe neoklasycystyczne piękno.
Czułaby się niemal jak księżniczka, gdyby nie to…


…w jakim stanie i w jakim miejscu znajdowały się schody. W dodatku dom reagował na jej obecność, włączając światła w korytarzach, które przemierzała. Jak wierny sługa na widok swej wracającej pani. Było to miłe i upiorne zarazem.
W końcu dotarła do biblioteki.


Dużego pomieszczenia pełnego książek i z klasycznym sejfem ukrytym za fałszywymi książkami.
Nie miała już szczególnego wyboru. Skoro już tu przyszła, zrobi to, co do niej należy. Niejaką ulgą było to, że dom traktował ją jak swoją panią… mogła mieć nadzieję, że nikt jej nie podejdzie niezauważony, kiedy zajmie się czymś innym. Choć przecież samozapalające się światła same w sobie były dość upiorne…
Odrzuciła i tę myśl. Pora dowiedzieć się, co też Emma Waterson zgromadziła w swym sejfie przez lata popadania w obłęd…
Odsłoniła powoli sejf otwierając fałszywe ścianki z fałszymi książkami i… spoglądając na staroświecki sejf próbowała przypomnieć sobie kod do niego. Jaki był? Z tego co pamiętała, powiązany był z ważną dla niej datą. Dla niej? Czy dla tamtej Emmy?
Być może była to data ślubu z Geraldem… wydawało się to być ważnym wydarzeniem dla młodej Emmy z wizji wokalistki. Kobieta sięgnęła do torebki, w której miała stary akt ślubu i z mocno bijącym sercem spróbowała kombinacji odpowiednich cyfr, które znalazła w dokumencie.
Zadziałało… drzwiczki się otwarły i zerknęła do środka. Kupa papierzysk do przejrzenia. Kilka z nich leżących u góry okazało się ciekawostką historyczną. Notatkami dotyczącymi rozmowy z Robertem Kennedym, tuż na kilka dni przed śmiercią jego brata. Notatkami mogącymi obciążyć rodzinę Watersonów do wspólnego knucia z prokuratorem generalnym przeciw jego bratu, prezydentowi USA.
"No, nieźle..." - mruknęła do siebie Emma i z rezygnacją wygarnęła stos papierów z sejfu z zamiarem dokładnego przejrzenia ich zawartości. Zajmie jej to bardzo dużo czasu, zapewne resztę dnia i całą noc… Wzdrygnęła się mimowolnie na myśl o spędzeniu tu nocy, ale czy miała jakiś wybór? Ktoś, i była to prawdopodobnie ona sama, dokonał tego wyboru za nią już dawno temu. Ale nie podda się bez walki.
Oby tylko to wszystko nie okazało się być robione na darmo…
Kolejne skandale i skandaliki… które przeglądała, siedząc w wygodnym choć brudnym fotelu, pokazywały jak dobrze Watersonowie i ona sama pływali w mętnych wodach polityki. Do tego jeszcze jej zdjęcia bezpruderyjne i niewątpliwie będące przynętą na haczyk kolejnych polityków. Seks i pieniądze… były tu bronią i celem. Emma… tamta Emma prowadziła bezpruderyjne życie, pełne dekandenckich rozrywek.
Był tu materiał na całkiem sensacyjną książkę, albo na całkiem wygodne życie oparte na opłatach za nieujawnianie dokumentów. Jednakże w końcu pojawiły się ciekawostki… Lista osób zatrudnionych w Fundacji Blackrose, jej udziałowców i spis nieuruchomości. Szpital, stary dworek, biblioteka miejska, straż pożarna… to wszystko fundowali Watersonowie i Fundacja. Posiadłość nad jeziorem… tej Emma nie pamiętała. Czyja to była posiadłość?
Coraz więcej pytań… Emma westchnęła i z rezygnacją ruszyła po kolejną stertę papierów. Czy dadzą jeszcze więcej pytań, czy tak dla odmiany jakieś odpowiedzi?

Zanim zdążyła przejrzeć owe materiały, zamarła nagle. Kroki. Słyszała kroki... stanowcze i miarowe. Ktoś był w jej domu, ktoś go przemierzał. Człowiek? Brzmiał jak człowiek. Ale równie dobrze mogła to być kreatura podobna do pielęgniarki ze szpitala.
Zdusiła przekleństwo i rozejrzała się wokół. Nie było tu dużo miejsc, w których mogłaby się schować… nie mogła jednak pozostać na widoku. Najciszej, jak tylko zdołała, odbezpieczyła pistolet i zabierając wszystkie swoje rzeczy ukryła się za sofą tak, by móc swobodnie obserwować drzwi, samej nie będąc widzianą… przynajmniej dopóki ów ktoś nie zacznie przeszukiwać pokoju. Gorączkowo przetrząsała pamięć, usiłując przypomnieć sobie rozkład pomieszczeń rezydencji i ułożyć ewentualną drogę ucieczki.
Wiedziała, że z biblioteki jest tajne przejście do “intymnego pokoiku”... wiedziała którą książkę nacisnąć, by tam przejść.Kroki były już zbyt blisko, by mogła opuścić bibliotekę.
Nie miała też czasu, by ukryć tam dokumenty… ale czy miała wybór? Jedyne, co mogła zrobić to zatrzasnąć sejf z resztą nieprzejrzanych jeszcze papierów i ukryć się w tajnym pokoju, nim ów zbliżający się przybysz zajrzy do biblioteki.
Stary kącik miłości… i szantażu. Wygodne łóżko. Szafka, w której zawsze były papierosy, butelka wina i kieliszki oraz parawan, za którym stała ukryta kamera. Tyle wspomnień. Tyle obcych wspomnień.
Emma nie miała na nie czasu. Skryta w intymnym pokoiku słyszała, jak obce stworzenie wchodzi do biblioteki i zaczyna przetrząsać papiery, które Emma zostawiła. Słyszała, jak kręci pokrętłem od sejfu, bez skutku. Słyszała, jak klnie.
Znalazła ukryty wizjer, ale niewiele jej to dało. Zarys męskiej sylwetki, który dostrzegła, był tylko cieniem. Co prawda nie wyglądał ani nie zachowywał się jak potwór, niemniej w tym miejscu mogła spodziewać się wszystkiego… dlatego też przytknęła usta do jednej ze szpar między deskami tworzącymi ukryte wejście i tak złowrogo, jak tylko potrafiła, zapytała ”Kim jesteś i czego szukasz w moim domu?” mając nadzieję, że uda jej się zobaczyć twarz mężczyzny, nawet, jeśli nie uda jej się go wystraszyć i przepłoszyć.
Mężczyzna, który się odwrócił z rewolwerem w dłoni, okazał się być nienagannie ubrany. Dziwny strój na takie koszmarne miejsce. Był też uzbrojony. Był też… znajomy Emmie.


Nic dziwnego, to był… Jean Pierre Savoy. Nie przestraszył się. Rozglądał się dookoła z rewolwerem w dłoni i szukał źródła owego szeptu.
- Jean…? - niebotyczne zdumienie złagodziło i wyczyściło jej głos, choć nadal się nie pokazywała, niepewna zamiarów dawnego kochanka - Co Ty tu robisz?
- Kto to mówi? - zapytał Jean, próbując dostrzec źródło głosu.
- Pokaż kartę. - zażądała Emma, ignorując pytanie mężczyzny - I odłóż rewolwer. - krótkie, ostre komendy. Więcej słów mogłoby ujawnić targające nią emocje… czy zrobi to, czego od niego żąda? Czy to faktycznie Jean Pierre a nie jakaś piekielna abominacja? Czy będzie mogła mu zaufać…?
- Kto to mówi? - spytał Jean Pierre wyjmując kartę i pokazując ją, ale nie odkładając broni. Zamiast tego schował się za stolikiem i fotelem, by osłonić przed atakiem.
- Nie musisz się chować, nie zrobię Ci krzywdy. I naprawdę odłóż ten rewolwer albo przynajmniej zabezpiecz… bez tego nie zamierzam się pokazywać. - ciężko było ukryć ulgę w głosie. Nadzieja wyparła wszelkie obawy a pamięć podpowiadała nowe szczegóły… rzeczywiście, widziała nazwisko Savoy na liście Blackrose. Czy to znaczyło, że pozostali, których nazwiska były na tej samej liście, także się tu pojawią?
- No dobrze… - stwierdził Jean Pierre zabezpieczając broń i kładąc ją na stoliku.
Dopiero wtedy Emma odetchnęła głęboko i spróbowała wygładzić ubranie… które niestety nosiło wyraźne ślady jej niedawnych przeżyć. Dopiero potem uruchomiła ukrytą dźwignię i stanęła w otwartych drzwiczkach, uśmiechając się nieco niepewnie.
- Cześć, Savoy.
- Emma? Co ty tu w ogóle robisz. Nie powinnaś być z mężem na jakichś Bahamach? - zapytał zaskoczony na jej widok Jean.
- Z jakim mężem? - bez zbytniego zaskoczenia zapytała wokalistka, podchodząc i przysiadając w swoim fotelu.
- Frank jakiś tam… nie pamiętam dokładnie. Bogaty, przystojny... z Europy. Chyba Belg. - odparł Savoy, próbując sobie przypomnieć.
- Jesteśmy z innych… rzeczywistości. - z cichym westchnieniem odpowiedziała Emma. Zrobiło jej się szkoda, że to nie był ten Jean, z którym tak wiele ją łączyło - W moim… świecie… jestem jeszcze panną. - przygryzła wargę i zamilkła na chwilę, gdy przed oczami stanęło jej wspomnienie Antona. Odepchnęła je tak, jak wiele razy wcześniej. Nie mogła sobie teraz pozwolić na słabość.
- Jak się tu znalazłeś?
- Przybyłem cztery dni... chyba cztery dni temu. - zaczął liczyć Jean. -[i] Trudno się zorientować w tym miejscu, jeśli chodzi o upływ czasu.
- Nieźle wyglądasz jak na cztery dni pobytu w mieście duchów. Ja tu jestem dopiero od wczoraj… - uśmiechnęła się Emma - ...ale nadal nie powiedziałeś co sprawiło, że tu jesteś.
-Ścigają mnie bestie… co jakiś czas, w innym świecie. Wracałem przez Heaven’s Hill Hotel, więc uznałem, że to jest jakiś trop. Tyle, że hotelu nie ma. I Silver Ring też nie ma. - odparł z gorzką ironią w głosie. Chciał brzmieć stanowczo i luzacko, ale co chwila głos mu się załamywał. - A ty?
- To samo... - westchnęła kobieta i wstała, by na oczach zdumionego przyjaciela otworzyć sejf i wskazać jego zawartość - Miałam nadzieję, że znajdę tu jakieś wskazówki. Bo zawsze są jakieś wskazówki, Ty też takie znalazłeś, prawda? Ja znalazłam zdjęcie Miss Florydy i akt ślubu z Geraldem Watersonem. Odkryłam swoją dawną historię… swoją, rozumiesz? Mam czyjeś wspomnienia… - mówiła coraz bardziej gorączkowo, zajmując trzęsące się dłonie wyjmowaniem kolejnych stosów papierzysk - A Ty co znalazłeś? Przez te cztery dni i... wcześniej?
- Dużo książek po francusku i łacinie. Traktujących o czarnej magii i demonach i… mam wrażenie, że on, ja ...ten Savoy był spokrewniony z Leonardem de Fountebleu, założycielem miasta. Niektóre książki to białe kruki i rękopisy. Wiem coś o tym, bo jestem krytykiem literackim i nauczycielem historii literatury w Cambridge. - wyjaśnił Jean Pierre, chowając kartę do kieszeni marynarki.
- Spotkałeś swój rewers? - pozornie obojętnie zapytała Emma.
- Re... co? - spytał zdziwiony Jean Pierre.
- Rewers. - westchnęła wokalistka - Twoja karta przedstawia jeden z Wielkich Arkanów tarota. Ty jesteś awersem tej karty, a rewersem jest Twoje przejaskrawione “ja”. Potwór z Koszmaru. Coś, co na Ciebie polowało po tamtej… a może tej… stronie rzeczywistości. Moją kartą jest Cesarzowa. Moim rewersem jest kobieta, która pławi się we krwi i ponad wszystko inne dba o swoje piękno. Jej sługami są krwawe monstra, które nazywają ją Krwawą Królową… - wzdrygnęła się mimowolnie - Coś makabrycznego… zwłaszcza, że rewers poluje na swój awers, by mógł stać się pełnym i chyba zaistnieć w realnym świecie… a przynajmniej tak mi się wydaje. - zmęczonym gestem potarła skronie - Byłeś już w szpitalu? - zmieniła temat.
- Elżbieta Batory. Władczyni, która kąpała się we krwi dziewic, by zachować młodość. Mnie ściga Merlin. - wyjaśnił Jean Pierre i zaprzeczył głową. - Jeszcze nie. Na razie uczę się znaków, szkoda, że… trzeba krwi do nich.
- Jakich znaków? - zaintrygowana Emma porzuciła papiery i wpatrzyła się w rozmówcę.
Jean Pierre obnażył przedramię, podwijając marynarkę i rozpinając koszulę. Emma zobaczyła świeży opartunek.
- Znaków pisanych krwią. Znalazłem rysunki w księdze. Wystarczają, by trzymać tutejsze stwory z dala od domu. Przynajmniej te bardziej powszechne. Nie zatrzymują jednak Ciemności, gdy ta nadchodzi. - wyjaśnił Savoy.
- Ciemności? Jakiej Ciemności? - Emma wzdrygnęła się mimowolnie.
- Zdarza się i tu. Dość widowiskowe przejście do Koszmaru, jak to określiłaś, co niestety potwierdza że to miejsce w którym utknęliśmy, istnieje naprawdę… bo z Koszmaru mogłem wrócić tylko tu. - westchnął smętnie Jean Pierre.
- Więc to pułapka… wiedziałam! - wściekłość zabarwiła głos kobiety, dłonie same zacisnęły się w pięści - Koniecznie musisz odwiedzić szpital, papiery mogą poczekać. Znalazłam listę osób związanych z fundacją Blackrose… opowiem Ci po drodze. Jest spora szansa, że tam coś sobie przypomnisz, tak jak ja tu… do nocy zostało jeszcze dość czasu. Powinniśmy zdążyć zanim wylezą potwory… chodź, nie ma czasu do stracenia. - Emma zebrała swoje rzeczy i bezceremonialnie pociągnęła przyjaciela za sobą, po drodze wyjaśniając mu to, czego udało jej się dowiedzieć do tej pory o tajemniczym rytuale, który zamienił Silver Ring w Miasto Duchów i jego uczestnikach.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein

Ostatnio edytowane przez Viviaen : 07-10-2014 o 21:44.
Viviaen jest offline  
Stary 08-10-2014, 22:59   #126
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie przeklęła i wysiadła z samochodu zobaczyć co go blokuje. Miejsce w którym “musiały się zatrzymać” przypominało nowojorskie dzielnice biedoty które przeszło przez chorą wyobraźnię Tima Burtona. Budynki były czarnymi molochami rozdzierającymi dachami szare niebo. Żeliwne drabinki były poskręcanymi dziełami surrealisty, a grafitti zdobiące ściany pełne czerwieni i czerni przypominały hipnotyzujące spirale. Brud i odpadki były wszędzie i układały się w niepokojące wzoru. Kałuże… przypominały sadzawki gęstej krwi. I w takich właśnie kałużach ugrząznęły koła pojazdu. Choć “ugrząznęły” było tu uproszczeniem. Sadzawki krwawej cieczy więziły koła wozu oplatając je mackami.
I co odkryłaś? Co się stało?- zapytała Chaterie.
- Nic ładnego… - odparła ponuro Sophie. - Ugrzęzłyśmy i jesteśmy… przytrzymywane. Nie pojedziemy dalej.
I tak nie wiemy dokąd jechać.- stwierdziła pocieszająco Susan, ale nie tylko jej usta się otwarły.
Kreeeew… kreeeew…. kreeeew…- rozglegał się szept dookoła nich. Kałuże zaczęły się wybrzuszać. Szczeliny w ich w powierzchni zmieniały się w usta.
- Susan, wysiadaj! - krzyknęła Sophie i rozejrzała się panicznie po okolicy szukając miejsca bez tych kałuż, gotowa do biegu. - Biegnij za mną!
Chaterie jednak pozostała w samochodzie sparaliżowana strachem, a kałuże wybrzuszały się, zyskując oprócz ust, także i oczy… co bynajmniej nie czyniło z tych

kałuż krwawej brei istot podobnych do humanoidów. Zyskiwały też długie macki zawodząc wciąż zębatymi paszczami.
Kreeeww… krrwiii... dla krwawej królowej.
I powoli wynurzały się ze swych kryjówek, z wyjątkiem tych trzymających koła.
- Cholera, SUSAN! - Sophie szarpnięciem otworzyła drzwi samochodu od strony kobiety i silnie pociągnęła za sobą. - Rusz się! Za mną!
Tymczasem stwory zaczęły wyłazić ze swych kałuż i ruszać powoli za Susan i Sophie, ciągle zawodząc to samo i próbując okrążyć obie kobiety. Szczególną uwagę ich przyciągała Susan, zapewnie z powodu ran jakie odniosła. Problemem też była kwestia, gdzie uciekać.. gdzie się schronić przed tymi glutami?
Sophie czuła, jak jej serce wygrywa paniczną nutę. Jak się z tego wydostać... żywym? Wbiegła pomiędzy uliczki mając nadzieję, że tam nie będzie tych.... kałuż.
Te jednak dążyły za nimi, a z bocznych uliczek dochodziły kolejne zawodzenia.
Kreeeww… krrwiii... dla krwawej królowej.
Susan spróbowała otworzyć drzwi, najbliższego budynku, ale te były zamknięte, a próby wyważenia ich nie powiodły się. Obie wpadły w czyjąś pułapkę.
Sophie zaczęła rozglądać się za drabinką awaryjną prowadzącą w górę, na schody awaryjne.
Te jednak były zakręcone pod fantazyjnymi kształtami i przede wszystkim poza zasięgiem obu kobiet.
Fotografka rzuciła się pędem przed siebie , w stronę głównej ulicy mając zamiar znaleźć jakikolwiek otwarty budynek, może straży pożarnej czy sklepu z zaopatrzeniem turystycznym.
Nie było jednak straży pożarnej, za to był pasaż handlowy z pasmanterią, perfumami i ciuchami. Marzenie każdej dziewczyny. Oczywiście wszystkie były pozamykane, ale każdy sklep szczycił się szklaną witryną, a niektóre szklanymi drzwiami.
Nie było straży, nie było nic przydatnego. Za to były kolejne pełzające krwawe gluty wołające ciągle to samo. A obie kobiety zostały osaczone przez nie z obu stron.
Sophie postarała się rozbić kolbą pistoletu szybę jednego z takich sklepów lub rozbić ją strzałem z broni. Miała zamiar wparować do środka wraz z Susan i rozejrzeć się za gaśnicą, dla bezpieczeństwa będącą w każdym sklepie… i sprawdzić czy nie ma stamtąd innego wyjścia.
Kula z pistoletu rozwaliła szybę sklepu. Wyraźny brzęk tłuczonego szkła nie był tak straszny, jak jęk potworów wołających o krew. Obie kobiety wpadły na wystawę przewracając manekiny i przechodząc przez nią wdarły się do środka. Sophie zauważyła gaśnicę, a Susan ruszyła biegiem w kierunku schodów prowadzących na piętro sklepu.
Fotografka złapała gaśnicę i ruszyła za Sophie, aby stanąć na szczycie schodów i odczekać, aż “kałuże” będą w zasięgu, żeby oblać je zawartością butli.
Stwory były dość powolne. Susan zdążyła już rozejrzeć się na piętrze, gdy pierwsze z nich dotarły do schodów po wdarciu się do sklepu, powoli i nieustępliwie pnąc się do góry.
I wtedy Sophie użyła pianowej gaśnicy. Strumień piany zepchnął je ze schodów… Zawartość gaśnicy niewątpliwie je zabijała. Problem w tym że dość szybko się wyczerpywała. A po pierwszych zabitych stworach, nadchodziły kolejne i kolejne.
- Susan, co tu jest? Widzisz kolejną gaśnicę? - Sophie zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wyjścia.
-Mam jedną… -rzekła Susan podając Sophie gaśnicę i dodała.- Gorzej z wyjściem. Nie ma zbyt wielkiego wyboru… musimy przejść z parapetu jednego okna, na parapet okna budynku obok tego.
- Faktycznie to mały wybór. - Sophie spojrzała w stronę okna. - Ale jedyny, jeżeli nie chcemy zostać pożarte żywcem.
Problem stanowiły okna.. wąskie parapety, duże szyby… Niby łatwo było przejść do drugiego budynku, ledwie pół metra. Ale okna w sąsiednim budynku były zamknięte. I to stanowiło największy problem… poza oczywistym upadkiem na bruk.
Sophie wycelowała z pistoletu w jedno z okien z wystrzeliła, aby stłuc szybę. Spojrzała na Susan.
- Musimy iść. - dodała upychając gaśnicę do plecaka na tyle, na ile było to możliwe.
Pierwsze dwa strzały pozwoliły stwierdzić, że to w zasadzie jest ciężko wykonać. Kule wystrzeliwane pod małym kątem po prostu rykoszetowały od szyby. Dopiero za bodajże ostatnim strzałem, udało się.
-Ty pierwsza.- stwierdziła Susan.
Sophie wzięła głęboki oddech i wyszła przez okno. Szła powoli po parapetach, mierząc każdy krok, przytuliła do ściany.
Krok za krokiem, a potem ostrożna próba dosięgnięcia kolejnego… strzały!
Zawahała się, niemal straciła równowagę. Chaterie zaczęła strzelać, krwawe potworki były coraz bliżej.
-Pospiesz się.- krzyczała Susan.
Sophie zacisnęła zęby i wzmogła swoje starania oraz prędkość tych działań. Jeszcze tylko kawałek…
I udało się Sophie przeszedła na drugi parapet. Susan była następna, Susan była zwinniejsza. Susan z gracją wskoczyła na parapet i próbowała przejść. Susan… oberwała macką po kostce.
Zakrzyknęła z bólu, straciła równowagę. Poleciała w dług… upadek wydawał się ciągnąć w nieskończoność, zanim rozstrzaskała się o ziemię. Susan Chaterie… zginęła.
Sophie zacisnęła zęby, ale pozwoliła, aby nieme łzy popłynęły jej po policzkach. Susan… Jedyna przyjazna jej dusza, dobra Susan…. nie żyła. Jak długo Sophie jeszcze miała żyć? Rozejrzała się gorączkowo, starając, aby stres stłumił emocje, jakie ją szargały. Rozglądała się za wyjściem…
Znalazła się sklepie pasmanterią, niemal lustrzanym odbiciem poprzedniego budynku. Tylko nieco zmienił się asortyment. A co najważniejsze purpurowe gluty były w sklepie obok. Sophie poszukiwała jakiegoś wyjścia stąd, zejścia na dół, byle dalej od tych stworów, byle dalej od tego miejsca…
Zejście na dół nie było trudne, dojście do drzwi i otwarcie ich.. też. Przez chwilę zdobyła przewagę nad ścigającymi ją stworami. Ale za jaką cenę. Miała jednak szansę się oddalić, zanim zaczną ją ścigać, tylko co potem? Dokąd się udać? Wędrowanie bez celu i planu mogło ją przybliżyć bardziej do śmierci niż ocalenia.Kluczem zdawały się być elementy Silver Ring i tego też miała zamiar poszukiwać. Może to jakieś centrum handlowe, rezydencja, szpital czy szkoła? A może zwykła tablica coś upamiętniająca? Nie miała pomysłu… Przydałoby się też rozejrzeć za mapą tego miejsca, może ona mogła coś jej podpowiedzieć...
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 09-10-2014, 13:45   #127
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Przyjemnie było mknąć międzystanową wsłuchując się w potężny pomruk ośmiocylindrowego silnika i obserwując monotonny, ale jakże urokliwy pustynny krajobraz. Michael ustawił tempomat na sto mil na godzinę i cieszył się jazdą. Zwykłe połykanie asfaltu sportowym Chevroletem bardzo radowało awanturniczą część jego osobowości. Od lat nie był już na żadnej wyprawie w nieznane, więc był dobry czas, aby nadrobić zaległości w szwendaniu się po kraju. Do Silver Ring było jakieś dziesięć tysięcy kilometrów… może tydzień jazdy przez cały kraj. Zasobność konta bankowego pozwalała iluzjoniście zatrzymać się w każdym większym mieście i skorzystać z samolotu, ale postanowił zdecydować się na ten krok tylko wtedy, gdy już ostatecznie dojdzie do głosu miastowa i wygodnicka część jego natury.


Samochód sprawował się bez zarzutu, dopóki temperatura nie przekroczyła wszelkich dopuszczalnych norm. Ma pustyni było gorzej niż w piecu i wszystkie zalety silnika V8 topniały – dosłownie i w przenośni – gdy Michael dostał się w strefę, gdzie pojazd przeszedł nieprzewidziane konstrukcyjnie próby termoizolacyjne. Po kilku godzinach wskaźnik temperatury błysnął czerwienią i Montblanc, może niechętnie, ale musiał zwolnić aby uniknąć przegrzania silnika. Jak się okazało wariujące stopnie Fahrenheita nie były jego jedynym utrapieniem. Miał pecha spotkać gang motocyklistów, którzy skorzystali z dobrodziejstwa jedynej w promieniu kilkudziesięciu a może nawet kilkuset mil stacji benzynowej. Iluzjonista zatrzymał się nieopodal, wysiadł z samochodu i jedynie odwracając się, bezceremonialnie oddał mocz na rozgrzany pustynny żwir. Następnie zapakował się do Chevroleta podjechał bliżej budynku i wciąż zachowując pewien dystans do odzianych w skórzane kurtki brodaczy, zaczął czekać na swoją kolej do dystrybutora.
 
Azrael1022 jest offline  
Stary 09-10-2014, 22:27   #128
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sophie Grey


Uciekła… ale za jaką cenę. Mózg przyjaciółki rozbryzgał się w krwawą paćkę na chodniku. A ona uciekła, samotna w mieście piekła rodem. Mijała kolejne koszmarne ulice rozglądając się bacznie i wypatrując kolejnych zagrożeń.
Sophie Grey uciekła tym razem. Ale śmierć przyjaciółki, uświadomiła jej że następnym razem może nie mieć tyle szczęścia.
Choć na razie… Fortuna jej sprzyjała.
Szkoła podstawowa im. Abrahama Lincolna w Silver Ring.
Tak mówił napis. I budynek rzeczywiście przypominał jej dawną podstawówkę.


Trafiła na niego za zakrętem następnej uliczki. Jej szkoła. Przeżyła w niej tyle przygód, poznała tule osób.
Teraz była jedynie upiornym odbiciem budynku, który wrył się w jej wspomnienia. Powinna się cieszyć, że ją znalazła?
Na pogiętej tabliczce z nazwą szkoły, ktoś napisał krwistoczerwoną farbą “WITAMY”. Jakoś nie podnosiło to Sophie na duchu. Była przed szkołą i co teraz ? Mogła wejść do budynku i błąkać się po klasach. Wszak to był duży budynek. A ona była zmęczona uciekaniem. Z nieba znów padał szary pył. Robiło się chyba ciemniej. Nadchodził zmrok?

Michael Montblanc


Odjechali… Po godzinie czekania na “patelni” jaką była pustynia, mógł w końcu ugasić pragnienie swego wozu. Po czym odszedł od dystrybutora, by zapłacić w sklepie za paliwo. Na szczęście uniknął spotkania oko w oko z Hell’s Angels, więc w sumie był w dobrym nastroju. Ale i parę butelek zimnych napojów na pewno by go bardziej poprawiło.
Podszedł do drzwi, otworzył je… wszedł i w mgnieniu oka wnętrze sklepu zmieniło się błyskawicznie. Ot, tak jak za pstryknięciem palców.
W miejscu znudzonego staruszka przy kasie, siedział szkielet z resztkami skóry okrywającymi ciało i ubrany w przegniłe ubrania. Sklepowe półki zapełniły się zgniły towarami pełnymi białych robaków.
Sam sklep z starego ale czystego pomieszczenia, zmienił w obskurną norę wymagającą remontu. Smród łuszczącej się farby mieszał się z zapachem gnijącego pożywienia. Świat w mgnieniu stał się ponurym i surrealistycznym odbiciem rzeczywistości. A Michael tkwił w środku tego szaleństwa.
Odwróciwszy się za siebie zobaczył, że jego samochód również uległ przemianie. Nie był już nowiutkim sportowym Chevroletem. Lakier odchodził od niego płatami, szyby pokryte były brudem. Opony wydawały się mocno zużyte. Jego ukochana maszynka postarzała się na równi ze światem. A on… znów utknął w środku tego absurdu.

Teodor Wuornoos


Nic nie mógł zrobić. Naprawdę. Nic nie był w stanie zrobić. Nie miał noża, choć znalezienie ostrego kawałka metalu w tym miejscu nie nastręczało wielkich trudności. Ale... łatwiej było znaleźć wymówkę.
Na razie szukał zapasowych generatorów prądu za pomocą których szpital mógł być awaryjnie oświetlany i działać podczas burz i huraganów nawiedzających Florydę.
Po drodze mijał coraz więcej lepkich niemal organicznych pasm, przypominających trochę folię, trochę pajęcze nici. Odrażające w wyglądzie i pachniały butaprenem. Ostry zapach niemal kręcił w nosie.
A sam pisarz był coraz bliżej czarnych czeluści pomieszczenia w którym znajdowały się owe spalinowe generatory. Drzwi do tego pomieszczenia zostały… wyrwane z wielką siłą i leżały pogięte tuż obok.
Ciarki przeszły po plecach Teodora… tym bardziej że światło nie działało w tamtym pomieszczeniu.
Musiał więc działać w ciemnościach, tylko z pomocą swej latarki. I nie miał już wyboru, ani wymówki.
Za daleko zaszedł by spietrać.


Powoli zagłębił się w mrok pomieszczenia. Śmierdziało tu mocno. Pełno tu było tych lepkich nici i smród kleju wręcz odurzał. Niemniej w świetle latarki zobaczył to czego szukał. Duże szpitalne generatory z bakami wypełnionymi paliwem, które pozwalało funkcjonować szpitalowi przy braku prądu przez kilka dni. Większość z ośmiu olbrzymich maszyn była uszkodzona. Działały tylko trzy… cóż, przynajmniej wyglądały na działające. By do nich dotrzeć Teodor musiał się przedzierać przez owe nici.
I minąć uwięzione w pajęczynach manekiny, które dla odmiany wydawały się całkowicie martwe. No i były pozbawione głów.
Unikając tych przeszkód wiszących w kokonach Teodor końcu dotarł do jednego z nich. Włączył przełącznik, przekręcił wajchę i maszyna zafurkotała i zaczęła pracować. Potem udał się do kolejnej i znów… przełącznik…
Nie uruchomił jednak… Pajęczyny zaczęły drżeć, potem przestały. Potem znów zaczęły drżeć.
Nacisnął przycisk, nastąpił huk broni palnej… rewolwer gdzieś w sali z której wyszedł. Ale Wuornoos w tej chwili nie zastanawiał się nad tym, bowiem pajęczyny zaczęły drżeć. I on sam oświetlił latarką źródło drgań. Pająk.


Pająk zbudowany z konglomeratu kończyn i głów manekinów, błyskawicznie poruszał się w kierunku Teodora. A gdy pisarz wycelował broń, głowy plunęły swą organiczną pajęczyną oblepiając nią pistolet, zaślepiając lufę i przyklejając broń do dłoni Teo. Kolejne plunięcia oblepiły latarkę i ciało Teodora, podczas gdy sama bestia była coraz bliżej. Potwór był szybki, imo swojego groteskowego wyglądu. Dłonie jego poruszały się błyskawicznie niciach pajęczyny i atakował równie natychmiastowo. Wuornoos rzucił się do ucieczki, choć wiedział, że jest ona z góry skazana na przegraną.Czekał go kokon…
Nagle, w drzwiach stanął mężczyzna...


Wysoki, dobrze zbudowany blondyn, który wyćwiczonym wymierzył śrutówkę w cel i posłał dwa strzały wprost w stwora odrzucając ową bestię do tyłu.
Uśmiechnął się do pisarza i rzekł znajomym głosem.- Co jest doktorku?
Głosem czaszki z Koszmaru.

Emma Durand


- Z tego co zrozumiałem.- Jean Pierre tłumaczył swoje odkrycia, gdy ona prowadziła samochód. - Na podstawie tego zdołałem zdobyć, na miejscu szpitala działała masońska sekta parareligijna zajmująca się pseudo-chrześcijańskim zabobonem. Bardziej opartym w sumie na żydowskiej kabale niż… samym chrześcijaństwie, odtworzona na podstawie siedemnastowiecznych rękopisów i dokumentów znalezionych w częściowo spalonym dworku Fontebleu przez Savoy’a i Philipa Gutiere, a potem hojnie zasilana przez Beniamina Watersona, ojca Geralda. Sekta zajmowała się rozwojem duchowym i psychoanalizą, stąd ten szpital i zatrudnienie Brytyjczyka Teodora Wuornoosa, zdolnego psychiatry, który dostał wilczy bilet w Europie za zbyt daleko posunięte eksperymenty psychologiczne. Oni wszyscy stworzyli… albo obmyślili, czy też opracowali. Coś w rodzaju wywołania dżina z butelki. Znasz to… spełnić trzy życzenia i powrót do butelki. Szczegóły jednak nie są tak miłe.
Jechali razem, ona prowadziła słuchała. Jego wypchany plecak wylądował na tylnym siedzeniu jej wozu. Normalnie, zapytałaby po co mu karabinki, których lufy wystawały z jego plecaka. Ale sytuacja od dawna nie była normalna.
-Potrzebna była ofiara, soczewka… ludzka soczewka, kapłan i mag. I role te były zbyt niebezpieczne by tamten Savoy i Gutiere wzięli je na siebie. Zresztą to tego dochodził symboliczny akt zapłodnienia, związany z autentyczną kopulacją więc jeden nie chciał drugiemu wsadzać. Szczegóły rytuału są dość skomplikowane, ale wspominają o rzeczywistości snów… to jest zapewne ten Koszmar, o którym wspomniałaś. Poprzez tą rzeczywistość przechodził ich dżin. -tłumaczył dalej.- A potem… Nie wiem co się stało. Wiem, że pojawienie się w Silver Ring FBI zbiegło się z dniem rytuału. Nie wiem czy to było konsekwencją jego niepowodzenia, czy też może przyczyną. Tak czy siak… przypuszczam że demon jakoś wykorzystał sytuację, by się uwolnić. I chyba częściowo mu się udało. Przypuszczam, że ta istota próbuje całkiem zerwać łańcuchy i… dlatego to nam się przydarzyło. Wiele rzeczy jest dla mnie niewiadomymi, a sporo domyśliłem się opierając na bardzo słabych poszlakach. Więc…-
Dojeżdżali… i już widok szpitala różnił się od tego który Emma zapamiętała. Ktoś staranował bramę. Na ten widok Jean Pierre zaklął i sięgnął po karabinek maszynowy.
- Mamy kłopoty. On tu jest.- rzekł rozglądając się nerwowo.
-Kto ?- spytała Emma, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Za to zauważyła impalę z siedemdziesiątego trzeciego z rozwalonym przodem i odpadającym zderzakiem. Oraz starego wojskowego jeepa.
-Cholera, on tu jest.- rzekł na jego widok Jean Pierre, a gdy tylko zatrzymali, wyskoczył z samochodu i sięgając po rewolwer strzelił w każdą z opon jeepa.
-Kto tu jest?- wyrwało się niecierpliwej Emmie. Savoy coś przed nią ukrywał.
-Ktoś komu podoba się to miejsce. Ktoś dla którego to miejsce jest rajem.- wysyczał równie gniewnie co enigmatycznie Savoy.- ...domini Canis.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 16-10-2014, 13:17   #129
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
- Kurwa, Savoy! - syknęła poirytowana - Ty i te Twoje tajemnice… im więcej będę wiedziała, tym większa szansa, że uratuję Ci dupę. Siedzimy w tym gównie po uszy chyba po tej samej stronie więc może mi powiesz, czego mogę się spodziewać
- Nazywa się Edgar Ricks i jest jednym z nas. I totalnym czubkiem. W przeciwieństwie do nas, nie opierał się otaczającemu nas szaleństwu, tylko się jemu poddał. To typ człowieka, który lubi zabijać. - wyjaśnił się Jean Pierre. - A najbardziej lubi zabijać innych ludzi.
Wyjął z torby dwa używane karabinki samopowtarzalne.


I podał Emmie ze słowami. - I może zechcieć zapolować na nas. Mnie już próbował ustrzelić.
- Jak… jak on wygląda w tym świecie? - kobieta odebrała karabinek z rąk Jeana, drżąc mimowolnie. Polowanie na potwory to jedno, ale na ludzi…?
- Dobrze zbudowany blondyn, kwadratowa szczęka i spojrzenie sadysty. Były żołnierz, chyba. - rzekł w odpowiedzi Savoy. - I pełnoetatowy psychol. Ten Koszmar go całkiem zmienił.
Jean Pierre ruszył pierwszy i już w holu natknęli się na zmasakrowane kulami ciało pielęgniarki.
- Jego podpis. - stwierdził krótko.
Emma przełknęła głośno ślinę i mocniej zacisnęła dłonie na karabinie.
- Zamierzasz go… upolować? - zapytała cicho - Jeśli się miniemy, z pewnością ukradnie nam samochód, a bez samochodu… - głos jej drżał - Poza tym będzie pewnie chciał zapolować na nas… w rewanżu na przestrzelone opony… - mówiła coraz ciszej i coraz bardziej piskliwie. Myśli coraz mniej składnie kłębiły jej się w głowie. Czy ogarniało ją to samo szaleństwo, które pochłonęło Edgara?
- Zapolować? Nie… Jeszcze mi życie miłe. - zaśmiał się gorzko Savoy. - Chcę mieć pewność, że nie będzie mógł nas ścigać. Skoro tu jest, to znaczy że musimy się pospieszyć. I miejmy nadzieję, że go nie napotkamy.
- Twój… znaczy... gabinet doktora Savoy jest na piętrze… tęsdy… - Emma poprowadziła mężczyznę po znanych jej tak dobrze, a równocześnie tak obcych, korytarzach. Miała nadzieję, że Jean Pierre, tak samo jak ona, “odzyska pamięć” gdy znajdzie się we właściwym miejscu… a przynajmniej tę część tej pamięci, która naprowadzi ich na kolejne ślady.
Powrót tutaj wywoływał ciarki na plecach obojga. Kazdy krok rozchodził się echem, które mogło przyciągnąć nie tylko dziwne abominacje kryjące się w korytarzach, ale jeszcze i szalonego mordercę.
-Jemu się tu podoba, wiesz?-szeptał cicho Savoy, gdy wchodzili po schodach na górę.- On się cieszy, że tu trafił.
Minęli awaryjne wyjście.


I dotarli do gabinetu, zamkniętego na głucho.
- Da się otworzyć te drzwi, nie robiąc zbyt dużo hałasu? - Emma z nadzieją spojrzała na towarzysza - Jakimś… wytrychem? - niespokojnie rozejrzała się wokół, jakby jej cichy szept miał za chwilę zwabić do nich wszystkie stworzenia zamieszkujące szpital… z obłąkanym Edgarem włącznie.
- Nie umiem się włamywać, a ty umiesz? - zapytał zamyślony Savoy. - Gdzie mogą być klucze? Może w dyżurce?
- Pewnie tak… ale to jest na parterze... - zadrżała mimowolnie. Mogła pomyśleć o tym od razu, ale zasugerowała się otwartymi drzwiami innych pomieszczeń, które zwiedziła. Niemniej nie potrafiła otwierać zamków wytrychem a wyważanie ich lub przestrzelenie narobi zdecydowanie za dużo hałasu… nie mieli wyjścia.
- Chodź… nie wyobrażam sobie rozdzielania się w tym miejscu. Inaczej nie otworzymy tych drzwi. - westchnęła wreszcie.
- Ja bym wolał zaryzykować… Może przestrzelić zamek, jak to robią w filmach? - zamyślił się Jean Pierre wyraźnie nie mając ochoty przebywać tu dłużej, niż to konieczne.
- Widziałeś tę… pielęgniarkę tam, na dole? - oczywiście, że widział, nie dało się jej nie zauważyć… - Po szpitalu krążą ich całe… stada. Nie poradzimy sobie ze wszystkimi, jeśli zejdą się do hałasu… Jak są spokojnie, chodzą bardzo powoli i nieskoordynowanie, ale nie wiadomo, jak się zachowają jak się poczują zagrożone. - jęknęła - Strzał może zwabić je wszystkie i tego psychopatę, o którym mówiłeś…
- Niech ci będzie. - rzekł niechętnie Savoy i ruszył przodem. - Może lepiej byłoby, gdybym to ja osłaniał ciebie, ale nie powinienem cię narażać. Umiesz z tej broni strzelać, prawda?
- Poradzę sobie. - Emma uśmiechnęła się blado - Mam jednak nadzieję, że to nie będzie potrzebne. - westchnęła.
Gdy dotarli w okolice dyżurki, zauważyli dwa niepokojące fakty. Po pierwsze...trup pielęgniarki znikł, a Savoy twierdził, że tutejszych stworów nie da się zabić do końca. Po drugie… oboje usłyszeli charakterystyczny chaotyczny dźwięk kobiecych obcasów. Pielęgniarka robiła obchód.
- Ćśśśśś… musimy się gdzieś schować. I być absolutnie cicho. -Emma szepnęła niemal bezgłośnie, wskazując kontuar, za którym lata temu była recepcja -[i] One są powolne i nie widzą ale z pewnością mają doskonały słuch i dość dobry węch… wszechobecny brud i kurz jest naszym sprzymierzeńcem.[i] - wyjaśniła, skradając się ku schronieniu.
Savoy ruszył tuż za nią, rozglądając się nerwowo. Rezonujące echo kroków potwora bowiem nie pozwalało ustalić, jak daleko on znajduje się od nich. Mógł się pojawić w ich polu widzenia w każdej chwili.
Ale nie mogli się spieszyć, by dźwięki nie zwróciły uwagi owej istoty. Krok za krokiem… coraz bliżej.
I wreszcie...
Emma już prawie dotarła do kontuaru, gdy pielęgniarka wyłoniła się z korytarza.
Kobieta zastygła przez chwilę nieruchomo, a potem boleśnie powoli i jeszcze ostrożniej ruszyła przed siebie pokazując Jeanowi, żeby zrobił to samo. Póki pielęgniarka ich nie dostrzegła, póty mieli szansę.
Byli cicho i poruszali się jak muchy w smole, podczas gdy kołysząc się na boki pielęgniarka szła w ich kierunku, nie wiedząc, że są na jej drodze. Emma znalazła się już za kontuarem, Jean Pierre miał jeszcze do przebycia metr.
Bezgłośnie pokazała na potwora i ledwie poruszyła ustami, każąc mężczyźnie zejść jej z drogi i się nie ruszać. Na koniec przytknęła palec do warg. Jeśli będą cicho i nieruchomo… może pielęgniarka przejdzie dalej… a jeśli nie, cóż… palce kobiety zacisnęły się na kolbie karabinka, lufa oparła się o kontuar z cichym stukiem, który wtopił się w nierówny stukot obcasów. Wokalistka wstrzymała oddech, czekając na zbliżającą się poczwarę.
Mijały długie minuty… gdy ślepy potwór chybotliwie mijał ich oboje, przechodząc pomiędzy nimi. Nerwy obojga były napięte niczym postronki. Każdy dźwięk lub zapach mógł zdradzić ich pozycję. A choć teraz poruszała się groteskowo, to wszak naiwnością byłoby uważać ją za nikłe zagrożenie. Krok za krokiem, minuta za minutą trwali w bezruchu, gdy ona przemierzała obszar między nimi. Ale w końcu ich minęła.
Emma bezgłośnie odetchnęła z ulgą i w końcu odważyła się opuścić broń. Jeszcze przez chwilę nasłuchiwała w napięciu, nim zaczęła się rozglądać za tym, po co tu przyszli.
Było tu pełno kluczy do różnych pomieszczeń… małych i dużych. Niemniej wszystkie były odpowiednio oznakowane, więc wokalistka trafiła szybko na odpowiedni klucz. Udało się!
Jedno z głowy. Niemniej znalezienie klucza było tylko połową sukcesu. Trzeba było jeszcze wrócić na górę i wejść do gabinetu, nie zwracając na siebie uwagi.

Powrót do gabinetu Savoy’a odbywał się w milczeniu. Oboje woleli swoimi głosami nie wywoływać duchów z labiryntu pomieszczeń, tym bardziej, że pośród nich był nieobliczalny człowiek. Klucz gładko wsunął się w zamek, przekręcenie go pozwoliło otworzyć gabinet, który… nie zaskakiwał zawartością niestety.
Było tu biurko, komputer, szafka z książkami. Brak szafki z medykamentami. Była dziwaczna mozaika z drewna wmontowana w parkiet i obrazek krzyżoróży zawieszony z boku. Książki na pierwszy rzut oka wydawały się nieciekawe. Były to tylko podręczniki medyczne i wszystkie dotyczyły normalnej psychiatrii i neurologii. Ale coś rzuciło się w oczy Emmy. Książki te były nowiuśkie i bez śladów zużycia.
Savoy krótko rozejrzał się i ruszył do biurka w celu jego przeszukania.
Kobieta podeszła do szafki i wyjęła pierwszą z brzegu książkę, by sprawdzić rok wydania. Coś było nie tak z tymi książkami. Były zbyt nowe. Zbyt niepasujące do otoczenia. Tylko czy było możliwe, że ktoś tu był?
Rok wydania pierwszej napotkanej z brzegu książki nie zgadzał się z jej wyglądem. Owa książka bowiem miała już kilka lat. Zbyt długo… czemu więc wszystkie wyglądały jak nowe? Trudno było odpowiedzieć na to pytanie.
Savoy znajdował zaś w biurku pieczątki… również nieużywane. Jakieś papiery, czyste formularze, notatki nie dotyczące szpitala, a okultyzmu. I niewiele chyba wnoszące.
- Tu cholera nic nie ma. Żadnego śladu mojej działalności lekarskiej. Nic. - rzekł poirytowany mężczyzna.
- Popatrz na te książki… - Emma wskazała tomy zajmujące półki w biblioteczce, skąd wyciągała losowe podręczniki, sprawdzając zawsze to samo - datę wydania - Są sprzed kilku lat, ale wyglądają jak nowe. Ten gabinet w ogóle wygląda, jakby się nie postarzał. Jakbyś dopiero miał się tu wprowadzić i zacząć praktykę. I ta dziwna mozaika… co to w ogóle jest? - wskazała głową na parkiet.
- Mozaika służy do przyzywania duchów. Coś jak tablica do rozmów z duchami, tylko że potężniejsza. Nie wiem jednak, jak jej użyć. Nie wiedziałbym zresztą, kogo mógłbym nią przyzwać. Albo co… zresztą. - uśmiechnął się ironicznie Jean Pierre. - Nie wiem, czy warto próbować dodawać kolejnego potwora do obecnych, prawda?
- Prawda. - wokalistka zadrżała na samą myśl o kolejnym nie wiadomo czym i skrzywiła się - Jeśli tu nie znalazłeś niczego, co pobudziłoby Twoją “pamięć” to raczej już tego nie znajdziesz. Może byłeś lekarzem tylko na papierze, po prostu po to, żeby móc przebywać w szpitalu? Nie leczyłeś, tylko pracowałeś nad rytuałem… to by tłumaczyło, dlaczego nic medycznego nie było tu używane. - westchnęła - Przychodzi mi na myśl tylko jedno miejsce, w którym mógłbyś sobie coś… przypomnieć… tylko, że… - urwała i przygryzła wargę - ...tam się kręci całe mnóstwo tych pokręconych pielęgniarek. - dokończyła wreszcie z rezygnacją swiadczącą o tym, że uważała sam pomysł za zbyt szalony, żeby choć próbować go zrealizować.
[i]- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. [i]- stwierdził Jean Pierre pocierając podbródek. - Może lepiej brać pod uwagę inne miejsca w mieście.
- Jest jeszcze jakaś posiadłość nad jeziorem, dość daleko stąd. Nie przypominam jej sobie w ogóle, więc może tam kryją się jakieś odpowiedzi? - w głosie Emmy pojawiła się desperacka nadzieja.
- Do tego biblioteka miejska i archiwa urzędu miejskiego, może kartoteka policyjna? - zaczął wyliczać Jean Pierre.
- Myślałam, że coś już robiłeś przez ostatnie dni. - nieco kpiąco odpowiedziała Emma, ale skinęła głową - To mamy na miejscu, możemy zajrzeć. Chociaż zbytniej nadziei bym sobie nie robiła, zwłaszcza po archiwum… czego mielibyśmy się spodziewać? Nie został tu nikt, kto mógłby zarchiwizować ostatnie wydarzenia. - skrzywiła się - Niemniej wolę iść gdziekolwiek, byle nie siedzieć tu ani chwili dłużej niż to konieczne.
- Uczyłem się. Zabezpieczyłem kryjówkę… - stwierdził Jean Pierre, ignorując uszczypliwą zaczepkę Emmy. - Nie tak łatwo sprawić, by te znaczki były czymś więcej niż ładnymi wzorkami na podłodze.
- Mhmm… - wokalistka westchnęła tylko i ruszyła w stronę drzwi - Chodźmy już stąd. Po drodze zastanowimy się, które z tych miejsc odwiedzić najpierw.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 18-10-2014, 18:33   #130
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Teo pogrążał się coraz bardziej w mroczny labirynt. Nerwowo omiatał zakurzone, oblepione tą dziwaczną niby-pajęczyną półki, starając się nie myśleć, co skrywają w sobie kształty tworzone przez sieci.

Podążał przed sienie z obsesyjnym, wręcz niezdrowych obłędem. A im bliżej był celu, tym dalej był od zachowania resztek zdrowego rozsądku.
W końcu go znalazł! Przełącznik! Przekręcił go i ruszył dalej, szukając kolejnego.

Pojawienie „pająka” nie zaskoczyło go ani trochę, podobnie zresztą jak ohydny kształt, który posiadał ten szalony stwór. Widok klekoczącej maszkary rozbawił Teodora, nie przestraszył. Uniósł pistolet i wtedy przekonał się, że przeciwnik wcale nie jest taki łatwy do likwidacji, jak założył.
Strzał, który pozbawił pisarza broni był niczym zimny prysznic na głowę. Wuoornos rzucił się do spóźnionej ucieczki śmiejąc się w duchu. Za głupotę trzeba płacić!

Pojawienie się mężczyzny z karabinem i niespodziewany ratunek był zrządzeniem losu, na które nie zasłużył. Charakterystyczna odzywka, bardziej niż ton głosu, powiedziała Teodorowi, kto znów stanął mu na drodze.

- Cześć, czaszko. – Wuoornos spojrzał na rozwalone strzałem „ciało” potwora, który niemal go nie dopadł. - Dzięki za pomoc. Co tutaj robisz?

-To obraźliwe. Czuję się dotknięty, że mnie nie pamiętasz doktorku. To ja, Edgar Ricks.- odparł z uśmiechem mężczyzna.

Tuż za oboma rozmówcami, słychać był klekot plastikowych kończyn. Edgar ponownie wystrzelił z śrutówki ładując kolejną porcję ołowiu w tułów bestii.

- Pamiętam.- Zaprotestował Teo.- Gadaliśmy niedawno. Na dachu wieżowca z koszmaru. Tak?

-Gadaliśmy... ja akurat świetnie bawiłem w więzieniu. No... ale teraz świetnie bawię się tutaj. Choć niektóre z tych draństw są trudne do ubicia.- stwierdził z uśmiechem Edgar.

- Dokąd teraz się wybierasz, hę? – zapytał pisarz i podszedł do drugiego generatora.

Przekręcił wajchę mając nadzieję, że w ten sposób przywróci zasilanie awaryjne w tym przeklętym miejscu.

-Nie wiem... Pozabijam coś, co bardziej krwawi.- odparł z rozczarowaniem w głosie Edgar, gdy ponowny plastikowy klekot uświadomił obydwu, że potwór, mimo iż okaleczony kulami, nadal żyje.

Teodor podszedł do pistoletu i z trudem wydobył go z lepkich splotów pajęczyny, odrywając w końcu od podłogi. Wymierzył w klekoczącą paskudę i posłał w nią kilka kulek. Zdawał sobie sprawę z tego, że niewiele jej zrobi, skoro śrut Edgara ledwie sobie radził z zagrożeniem, ale pisarz po prostu chciał poczuć się groźny. Chciał zrzucić z siebie strach, jaki odczuł, gdy ścigał go ten niby-pająk. Ten zlepek manekinów z piekła rodem. Ten …
Zabrakło mu przymiotników, którymi mógł opisać to bydlę i nienawiść, jaką do niego w tej chwili odczuwał.

Po pierwszych dwóch seriach z broni palnej. Trzecia okazał się mniej celna. Potwór odrzucił nagle uszkodzone części i mniejszy... stał się zwinniejszy. I trudniejszy do trafienia. Wygląda na to, że obaj zmarnowali czas... który zyskali dzięki zaskoczeniu potwora.

- Jakieś pomysły, Edgar? – zaklął Teo ponownie chybiając pomniejszoną wersję pająka – paskudy, który zwinnie wskoczył na jeden z regałów, nadal kierując się w ich stronę. - Ja szukam drzwi z księżycem. Widziałeś gdzieś takie?

- Idziemy stąd.- stwierdził Rick’s i wzruszył ramionami odpowiadając na drugie pytanie.- Po drugiej stronie lustra są takie. Gdy miasto znów zeżre gangrena sam zobaczysz.

Kto by pomyślał, że odpowiedź będzie mniej zrozumiała, niż pytanie.

- Idziemy stąd.- stwierdził Ricks i wzruszył ramionami odpowiadając na drugie pytanie.- Po drugiej

- Możesz to doprecyzować? – poprosił Wuoornos tym razem trafiając pajęczaka i odrzucając kilka kroków wstecz.

- Miasto czasem zżera gangrena, a wtedy trafiasz na drugą stronę lustra i tam dopiero zaczyna się zabawa.- zaśmiał się Edgar.- I trafiamy do tego drugiego miejsca. Tego pełnego potworków do rozwałki.

-Ja chcę iść w przeciwną stronę. – Teo wycofywał się coraz energiczniej. Zaczął oszczędzać amunicję. - Nie bawi mnie ta cała rozwałka. Znasz drogę do wyjścia? A może spotkałeś jeszcze kogoś?

-No co ty... Chcesz wrócić do normalnego życia, do nudy, jaką prowadziłeś?- zaczął urażonym tonem Ricks, po czym wycelował w brzuch Teo przykładając lufę do brzucha pisarza.- Jest tylko jedna droga doktorku, jedna bolesna, ale szybka droga. Już tam wysłałem jednego frajera. Chcesz być następnym doktorku? Byliśmy drużyną kiedyś... za innego życia, ty mi wybierałeś cele, ja je likwidowałem. Liczyłem, że jak się spotkamy znowu będzie ta frajda. Nie rozczaruj mnie.

Teo spojrzał w oczy szaleńca. Tak. Teraz wszystko rozumiał. To zaskakujące, jak lufa pistoletu przystawionego do brzucha zmienia percepcję, jak wpływa na ocenę sytuacji i podejmowane decyzje. Ricks był obłąkany. Obłąkany i niebezpieczny. Niebezpieczny i nieobliczalny. Nieobliczalny i groźny. Groźny i obłąkany. Kółko się zamykało. Wąż połykał swój własny ogon.

Teo zaśmiał się szaleńczo, dziko, drapieżnie. Jak zupełnie inna osoba. Jakby gdzieś we wnętrzu pisarza coś pękło, czy też bardziej wypełzło z zapomnianego miejsca, w którym do tej pory się ukrywało.

- Zabieraj tą jebaną spluwę z mojej dupy, Rick, ty pedale. – warknął ostrym tonem - Dobra! To się jeszcze pobawimy. Jak za starych, dobrych czasów. Jak dawniej. Widziałeś tu gdzieś, kogoś? Do zabawy?

-Nikogo żywego... długo...- zaśmiał się Edgar nieco się rozluźniając.
Nieco... widać było, że nie ufa do końca Teo. I słusznie. Mrok już opuścił swoje więzienie. Wyrwał kraty i domagał się karmienia. Karmienia i krwi.
- Ale ty przybyłeś, więc przybędą inni. – Zaśmiał się Edgar. - Cała talia... przynajmniej te karty, które przeżyły.

- Wiesz, kto przeżył? Potrafisz ich znaleźć?

- Nie wiem. Przypuszczam że nie wszyscy zginęli.- wzruszył ramionami Edgar ruszając przodem.- Ty żyjesz... żyje jeszcze ten dupek Savoy. W każdym razie żył, gdy ostatnim razem do niego strzelałem. Przeklęty czarownik.

Jean Pierre Savoy był szefem tutejszej poczty, za dnia służbista, wieczorami zgrywus. Lubił piwko w barze, lubił pokerka na małe sumy, ale musiał się wymykać, pod pozorem zebrań w pracy, ponieważ miał żonę trzymającą go krótko. Teo pamiętał jego sprośne żarty. Kiedyś cenił sobie jego wesołe towarzystwo, ale nie utrzymywali za bardzo kontaktów towarzyskich, czego powodem była ponad dwudziestoletnia różnica wieku.

- Może na niego zapolujemy, co? – zaproponował Teodor. - Jak za starych, dobrych czasów? W sumie dość mam nudy. Dość życia, jako pisarz. Chcę być niebezpieczny. Czuć ekscytację. Jak w Zatoce. Tam mogłem zabijać ludzi, bez kary za to. Nawet mogłem dostać medal, jakbym zabił ich wystarczająco wielu, wiesz. Wchodzisz w to, Ricks?

- Byłeś w Zatoce? – wyraźnie podniecił się Edgar. - Ja też... fajnie się smażyło turbaniarzy napalmem. Tylko trzeba było uważać, żeby nie przydybał na tym jakiś oficerek.

- Savoy kręci się w okolicy swego domu.- Zmienił nagle temat Edgar powracając do pomysłu pisarza. - Narobił tam dziwacznych znaczków w różnych miejscach, więc trzeba uważać.

- Znaczków? To weźmy spray i zamalujmy!
Teo był coraz bardziej podekscytowany. Czuł, że podnieca go świadomość tego, że zaraz zabije. Sprawia mu radość decydowanie o czyimś życiu lub śmierci.

- Zaprowadź mnie. Od wojny mam lekkie zaniki pamięci. To, dlatego tak dziwnie nam się gada. Nie do końca jestem sobą.

- Zdarza się.- potwierdził Edgar i ruszył przodem, mając jednak na oku Teo. Widać raz zasiane ziarno nieufności nie znikało.

Teodor ruszył za nim, kryjąc plecy „partnera” wypatrywał okazji, by wpakować mu kilka kulek, kiedy uwaga Ricka skoncentruje się na czymś innym. Edgar, co prawda dwa razy uratował mu życie, ale jednocześnie był szalony, niebezpieczny i przyznał się do morderstwa. Pytanie, jak długo pozostanie po jego stronie? Teo wolał uprzedzić ruch szaleńca i zaatakować, jako pierwszy.

Chociaż nie! Rozmyślił się! Nie zabije Ricka! Nie jest mordercą! Nie zrobi tego z zimną krwią!

Mrok wypuszczony w sercu zaskomlał dziko, zawiedziony jego postawą.
Teo zmienił zamiary. Wykorzysta pierwszą okazję, by obezwładnić, ogłuszyć Edgara. A jeśli się nie uda… cóż. Szaleństwo, w jakim Teo się pogrążył nie widziało innego rozwiązania, niż odstrzelenie Edgarowi głowy. Robił to już. Wiele razy, jeśli wierzyć słowom Ricka. Był żołnierzem. A żołnierze potrafią zabijać.

Zjedz, albo zostań zjedzony! Zabij, albo zostać zabity.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172