Srebrzysta poświata rozświetlała główną ulicę Serenity Creek. Księżyc wisiał nisko nad horyzontem, że niemal można go było dotknąć i pochwycić. Blask pełni sprawiał, że dzień z nocą pomylić było można. W saloonie pianista z zachrypniętym głosem,
zawodził smętnie pogłębiając tylko smutek i otępienie wszystkich oczekujących na dyliżans.
Mawiają, że punktualność to cnota królów. Nikt z podróżnych nie oczekiwał cesarskiej karocy, ani fanfar przy przyjeździe, ani nawet miękkiej, skórzanej kanapy. Wystarczył zwykły powóz i para koni o dobrym zdrowiu i woźnica, co nie popija za dużo. Dziki Zachód rządził swoimi prawami i każdy o tym wiedział. Dlatego też trzydniowe opóźnienie mogło zwiastowało tylko poważne kłopoty i kolejne, ciągnące się w nieskończoność dni czuwania i umierającej z wolna nadziei.
Zachrypnięty pianista zamilkł i z głośnym trzaskiem opuścił klapę instrumentu. Sięgnął po stojąca na krześle obok butelkę z burbonem. Przegniłe zęby wbił w korek i wyciągnął go ostentacyjnie. Splunął nim w kąt, po czym niemal z namaszczeniem przyłożył do ust i pociągnął dużego łyka.
W tym momencie wysoki, wahadłowy zegar zaczął wybijać północ. Rytuał, który wyznaczał koniec kolejnego dnia właśnie się dokonał. Za chwilę Gary, czterdziestoletni, zasuszony właściciel saloonu ogłosi, że polewa ostatnia kolejkę i idzie spać.
Już miał zbliżyć się do kontuaru, gdy wahadłowe drzwi uderzyły z głośnym hukiem o ścianę. Do środka wbiegł zdyszany, Frankie. Wyrostek w za krótkich spodniach, wadą wymowy i pozbawiony piątej klepki.
Stanął w rozkroku i wznosząc wymięty kapelusz u górze krzyknął:
- Jaaaadą! Diliszan jedzie!
Cisza zaległa w saloonie i wszyscy, jak jeden mąż wybiegli na zewnątrz. Jasny księżycowy blask doskonale oświetlał ulicę. Powozu jednak nikt nie dostrzegł.
- Dureń, psia mać! - zaklął wysoki gość z podkręconymi wąsami i splunął zieloną flegmą pod nogi Frankie’go.
- Cicho! - nakazał Gary - Słyszycie? Tętent? - dodał po chwili.
Im dłużej się wsłuchiwano, tym wyraźniej niósł się turkot powozu i stukot pół tuzina koni.
***
Czarny dyliżans z wielkim pędem wjechał na główną ulicę Serenity Creek. Sześć karych ogierów ciągnęło ów rozpędzony powóz. Na koźle siedział wysoki, chudzielec o twarzy pociągłej i poznaczonej setkami zmarszczek, niczym wąwozy w Wielkim Kanionie.
- Brrrr! - krzyknął, a jego głos brzmiał jak stare, nienaoliwione drzwi. Ściągnął mocno lejce i pół tuzina karych ogierów zaryło kopytami w ziemię.
Dyliżans zatrzymał się tuż przed drzwiami do saloonu, gdzie z wielkimi oczami i otwartymi gębami, czekało kilka zaskoczony, ale szczęśliwych osób.
Chudzielec zeskoczył z kozła i powiódł wzrokiem po zebranych. Lustrował ich, jakby kogoś szukał.
- Odjazd za kwadrans! - zachrypiał - Mam sześć wolnych miejsc. Pięć w środku i jedno na koźle. Idę przepłukać gardło, bo wyschło mi jak na popiół.
Woźnica ruszył do baru, a tłum gapiów stał w bezruchu. W milczeniu podziwiali złoty herb kompanii przewozowej “Eternal Ride” Uskrzydlona czaszka z czerwonymi ślepiami prezentowała się, co prawda dumnie, ale budziła także lekki, podskórny niepokój.
- Nie ma czasu. Nie ma czasu. Wsiadać, wsiadać. - ponaglający głos należał do pulchnego mężczyzny, którego okrągła twarz wychyliła się z okna powozu. Łysy, jak kolano mężczyzna powiódł wzrokiem po zebranej grupie ludzi. Poprawił monokl w srebrnej oprawie i dodał:
- No dalej, dalej. Kto chce jechać, niech wsiada. Nie ma czasu. Nie ma czasu.