Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-04-2011, 17:47   #141
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Szedłem, zupełnie nie zauważając niczego, co stało na mojej drodze. Nie pamiętam, czy mijałem pustynię, a może las, czy dżunglę, łąki czy pola. Nie pamiętam zwierząt, ludzi, ptaków, owadów, zapachów, roślin, owoców, dźwięków, kolorów. Świat był szary, a moi towarzysze nie istnieli, umarli. Nie było dwupłatu, nie było Vincenta, nie było Bluma, ciała Sophie, krwi, ognia, dymu, rany, bólu. Nie było nic, nic poza wielkim murem miasta, mną i… Wami.
To, co usłyszałem, co skłoniło mnie do drogi, to słowa o zmarłych, którzy porozumiewają się… Wiedziałem, że osoba, która wypowiedziała te słowa, nie myli się. Wiedziałem, że w tym mieście, na tej ziemi, mają miejsce rzeczy, które nie mają miejsca nigdzie indziej. Nigdzie indziej nie porzuciłbym towarzyszy, nie poszedłbym sam. Tutaj nie miało to znaczenia, nie miało znaczenia. Tu liczyło się tylko podążanie ku celowi, a cel był jeden. Samaris.
Wiedziałem, dokąd iść. Cel był jeden, zatem droga do niego także. Nie dziwiło mnie nic, co widziałem, gdy dotarłem pod mury. Ocean, pusta przystań – przecież wszystko to było normalne, było otoczeniem tego miejsca. Nie było potrzeby badania, teraz cała logika stawała się zbędna.
Samaris. Ono… istniało. Nie było snem, nie było wyobrażeniem, metaforą. Przynajmniej dla mnie…
Samaris było jednolite, miało bardzo wysokie mury bez żadnych otworów, nachylone ku górze. Na przodzie widniało coś w rodzaju bramy, mury stawały się w tym miejscu wyższe - ale też jednolite, z jednym "przedziałkiem" - wydaje się, że to dwa ogromne bloki kamienne które się rozsuwają na boki. Przy murach człowiek czuł się niczym mrówka. Zbudowane są z jakiegoś w miarę jasnego kamienia.

Nie ma żadnych ludzi na murach ani posterunkach, w ogóle aż do samego miasta nie napotkałem ani ludzi, ani żadnych przeszkód. Do miasta nie wiodła nawet żadna droga!
Za miastem - już tylko ocean, ogromny i nieprzenikniony, lazurowo niebieski.

Jest cisza. Żywego ducha. Nikt się nie pokazuje.

Co ciekawe, dojścia do samego miasta też broniła woda, jak się okazało. Dotarłem nad brzeg. Wyglądało na to, że miasto jest otoczone czymś w rodzaju szerokiej fosy, szerokiej jak wielka rzeka albo jezioro - które gdzieś po bokach chyba łączy się z oceanem.
Woda byla spokojna. Na wprost tego czegoś, co wyglądało jak brama - przystań. To znaczy, bez żadnych zabudowań, tylko kamienny brzeg i zwykłe łodzie. Nie mają one jednak żadnych wioseł ani sterów. Od każdej z łodzi ciągnęła się lina, która kończyła się gdzieś pod "bramą".
Podszedłem do przystani, wchodząc w pierwszą lepszą łódkę, jednocześnie oglądając ją całą.

Łodzie były jednakowe i duże, zwykłe przestronne szalupy wykonane z jasnego drewna. Łódka zakołysała się na wodzie i zanurzyła się niewiele, gdy całym ciężarem stanąłem na pokładzie. Rzucało się w oczy, że była utrzymana w dobrym stanie - nie było śladów chociażby glonów na burtach, ani też piasku wewnątrz. Obmacałem boki - nic nie wskazywało na to, by łódka miała kiedykolwiek montowane po bokach wiosła, co było raczej standardem w przypadku takich, pozbawionych przecież innego napędu, łodzi.
Przeszedłem w jedną i w drugą stronę, łódź zakołysała się znowu, ale nie była z pewnością chybotliwa. Zastanawiając się, doszedłem do wniosku że zmieściłoby się do niej bez problemu nawet około sześciu osób. Na dziobie, solidny uchwyt utrzymywał grubszą niż mój nadgarstek linę, która biegła aż do samego miasta. Chwyciłem ją, była chłodna w dotyku i gładka,a choć wydawała się być zrobiona z czegoś elastycznego, to wewnątrz wyczułem twardy środek, zapewne wykonany z grubej stali.

Chwyciłem linę, po raz pierwszy nie bardzo wiedząc, co robić. Pierwsze, co przyszło na myśl, to pociągnąć mocno do siebie. Tak też zrobiłem. Szarpnięcie nie przyniosło wiele, lina była ciężka i miała prawdopodobnie wiele luzu, ale gdzieś tam daleko wyczułem opór, była z pewnością przytwierdzona do czegoś czego nie dało się stąd zobaczyć. Łódź ani drgnęła, więc pociągnąłem linę do siebie z całej siły...

Mięśnie klatki piersiowej zapiekły, ścięgna zabolały. Łódź nie przesunęła się jednak znacznie, owszem, przepłynęła się nieco, ale zaraz wróciła na miejsce, bujając się powoli na wodzie. Od razu zorientowałem się, że ktoś skonstruował to tak przemyślnie, że lina zdawała się wprawdzie rozciągać, ale mieć też określoną stałą długość. Zapewne po drugiej stronie istniał jakiś mechanizm ją skracający, może coś w rodzaju kołowrotu ściągającego łódź w stronę miasta?

- Hej, jest tam kto? – krzyknąłem, bliski płaczu. Nie chciałem tu utkwić, czekając na innych. Może łódź automatycznie ruszała, gdy wsiadła określona liczba osób, na przykład przynajmniej dwie? Nie czekając na odpowiedź, której zresztą się nie spodziewałem, zacząłem szukać jakiegoś mechanizmu…

Z góry, niestety nie odpowiadał nikt. Przez potężny szum oceanu nie przebijał się żaden dźwięk. Spędziłem długi czas, poszukując czegoś co miałoby uruchomić łodzie, tu także nie znalazłem niczego godnego uwagi. Siadłem, ocierając pot z czoła na pokładzie. Łódź kołysała się leniwie. Pomyślałem, że klucz polegający na odpowiednim ciężarze pasażerów był całkiem prawdopodobnym wytłumaczeniem.
Pomysł… myśl, nie ma co czekać na innych. Musiałem, po prostu musiałem drgnąć jakoś tę łódź. Wreszcie przyszedł mi do głowy pewien pomysł, wymagał on jednak chwili.

Zacząłem znosić co większe kamienie z brzegu do łodzi, za wszelką cenę pragnąc jak najszybciej ją uruchomić. Innego wytłumaczenia, dlaczego łódź nie ruszała, nie mogło być – tylko odpowiedni ciężar mógł odblokować mechanizm…

Szukanie kamieni było łatwe tylko na początku. Im dalej, tym trudniej wynajdywałem większe, na tyle duże by choć trochę sie liczyły. Już wkrótce musiałem wypuszczać sie dalej, znosząc głazy z daleka. Musiało minąć około pół godziny, a ja byłem mocno zziajany. W łodzi było już kamieni na około chłopa, może dwóch. Poziom wody na burcie podniósł sie, ale póki co Nic sie nie stało.
otarłem pot. Żeby ładować dalej, musiałem znacznie oddalić sie od przystani. Cofnąć sie, albo iść wzdłuż fosy aż na brzeg oceanu.

Postanowiłem odpocząć parę minut. Zmęczenie dawało mi się we znaki, ale jednocześnie ta paląca potrzeba jak najszybszego dostania się do Samaris… Postanowiłem nanieść jeszcze drugie tyle kamieni, ułożyć je tuż przy łódce, a następnie wsiąść do niej i brać z brzegu kamienie tak długo, aż coś wreszcie drgnie…

Ruszyłem z powrotem, bo pamiętałem ze po drodze mijałem wiele sporych głazów. Tu już wyczyściłem wszystko.
Nie było sensu kursować z czymś małym. Zrobiłem dwa kursy targając z trudem wielkie kamojzy, ładnych kilkanaście kilo każdy. Odpoczynek przy przystani, dziesięć minut, i znów sie cofnąłem.
Jeszcze jeden, wielki - ze dwadzieścia kilo, śliczny, z odciskiem muszli. Usapałem sie. Tam i z powrotem, trwało to dość długo. Mięśnie stwardniały, jak kiedyś na regularnych treningach. Teraz, kondycja już nie ta. Musiałem spędzić na przystani długo, zanim puls wrócił do normy. Popatrzyłem - sterta głazów czekała, przygotowana do załadunku obok łodzi.

Wdrapałem się na łódkę i zacząłem podawać na nią te głazy. Postanowiłem sobie, że jeżeli to nie zadziała, to odpuszczam…

Szalupa zanurzala sie, coraz bardziej. W koncu z niejakim przestrachem zdałem sobie w pewnym momencie że...
Łódź zaczyna tonąc!
Z przestrachem wyskoczyłem na ląd, obserwując, co z nią dalej będzie się działo…
A jednak!

Poszła pod wodę. Ale widziałem, ze naprężona llina nie pozwoliła łodzi pójść na dno. Pozostała pod powierzchnia wody, widoczna jako mglisty kształt.

Zrezygnowany, siadłem na ziemi. Nie wiedziałem już, co mam robić, jak dostać się do Samaris. Musiałem chyba czekać na innych. Może to miasto nie pozwalało mi wejść samemu, może mogłem wkroczyć tylko z innymi… Rezygnacja, bezsilność, frustracja…

Ile czasu tak siedziałem? Nie wiem. Rozpacz wypacza czas. W końcu jednak...

Bystre oko. Zawsze je miałem..teraz tez dostrzegłem z daleka, ze ktoś nadchodzi. Od strony z której i ja przyszedłem, sunął powoli przygarbiony kształt.
Mały człowiek? Zwierzę?
Potwór?!
Z bagaży wyjąłem maczetę. Jeżeli to coś będzie się zachowywać agresywnie, miałem zamiar się bronić. Poza tym, nie ruszałem się, obserwując

Jednak człowiek. Chyba. Stary człowiek. Starucha, zgarbiona ku ziemi i obleśnie zniszczona. Podkuśtykała powoli i popatrzyła na mnie jak ptak, przekrzywiając głowę.
- Kim jesteś? – zawołałem. - Co robisz w tym miejscu? Wiesz, jak dostać się na drugą stronę?
- Nie poznajesz mnie? - spytała.
Zepsute resztki uzębienia. Smród starego ciała.

- Nie widziałem Cie nigdy... Co tu robisz?
- Idę...Do Samaris. Tam, gdzie ty...- zachrypły głos - ...Robercie.
ręka jak zeschła gałąź wysunęła sie ku mnie.
- Idę...już tyle...tyle lat...

Poczułem dreszcze i pot. Skąd to… coś znało moje imię? I jak to możliwe, że jej wcześniej nie zauważyłem? Przyleciała tu z nami? Szła lądem? Przypłynęła?
Przełknąłem ślinę, cofnąłem się o krok…
- Wiesz, jak dostać się do Samaris? Pomóż mi tam wejść, razem tam dotrzemy, to przecież blisko!
- Wiem! - prychnęła, a po jej popękanej wardze popłynęła strużka brunatnej śliny - Dotrzemy tam...Razem. Dotarliśmy. Tak. Tylko razem. Już tam...Jesteśmy...
Podała mi pomarszczoną, dygoczącą rękę.
- Chodź...
Wzdrygnąłem się. Kobieta była obrzydliwa, ale z drugiej strony zew miasta… Pragnienie było zbyt silne. Podałem jej rękę...
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 26-04-2011, 10:03   #142
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



Było cicho. Za wyjątkiem powtarzającego się, łagodnego szumu gnających z nieznanych stron fal, fal oszałamiającego swą potęgą oceanu. Samaris stało tam, jego mury jaśniały w pełnym słońcu. Z tej odległości można było już stwierdzić, że wyglądają one jak najbardziej rzeczywiście, solidnie i trwało. Miasto nie przypominało już półprzezroczystego mirażu, który wiele dni obserwowaliśmy z pokładu dwupłata. Wszyscy ci, którzy poddawali w wątpliwość samo istnienie Samaris, najwidoczniej byli w błędzie.

Szliśmy, bez słów. Nie ustaliliśmy żadnej wersji, żadnego planu wspólnego działania. Wszystko zdawało się proste, a może nie obchodziło nas to w ogóle. Cisza miała drugie dno. My wszyscy. W jakiś przedziwny sposób wiedzieliśmy, że dotarliśmy we właściwie miejsce. Nie wiem jak inni, ale ja zbliżając się do murów znajdowałem się w nie dającym się nazwac stanie. Walczyło we mnie wiele przeciwstawnych żywiołów, które ścierały się przy akompaniamencie tego chrobotu, zgrzytu, a może jednak bardziej szumu - którego źródłem zdawało się byc teraz Samaris. Było oszołomienie wielkością, potęgą Miasta i wysokością jego murów, podobne w istocie ekscytacji majestatem gór. Było uniesienie, lekkośc w brzuchu i walenie serca które niosły ze sobą niewyraźne wizje czy wspomnienia i stan silnego zmieszania umysłu. Było poczucie spełnienia, ale też i smutku, radości ale i zrezygnowania, jakby w wielkim kotle warzyły się wszystkie nagromadzone przez lata uczucia i wypływały naprzemian jedno po drugim na powierzchnię.

To wszystko było...Ale najprzedziwniejsze było to, że im bliżej przystani, tym bardziej jednak wszystko co stanowiło całośc, a bombardowany tymi sprzecznymi doznaniami umysł paradoksalnie stawał się coraz czystszy i skupiony. Rzeczy stawały się wyraźne, rzeczywiste. Miasto było jasne. Stanęliśmy pod jego murami, zadzierając głowy i myśleliśmy jasno i przenikliwie. Nic nie przeszkadzało już naszym oczom, uszom czy nozdrzom smakowac tego, co właśnie się działo. Zdałem sobie sprawę, że zgrzyt ustał i znów nastała wspaniała cisza, która miała kolor przejrzystego, błękitnego nieba nad Miastem.








Oglądali łodzie. Jedna utrzymywana była pod powierzchnią przez jakąś siłę, wypatrzył ją Vincent, majaczący kształt pod lustrem wody podobny topielcowi. Ale były inne. Pomiędzy dwoma z nich widniało na przystani puste miejsce i zyskali nadzieję, że ich towarzysze podróży - których ślady prowadziły właśnie tu, na przystań - tą brakującą łodzią dostali się już do środka.

Mury były tak samo strzeliste, pozbawione otworów i milczące jak wydawało się z daleka. Ale z bliska, unosząc głowy, widzieli że nad nimi tu i ówdzie wznoszą się jednak wspaniałe kopuły, wieżyczki czy nawet jakieś posągi. Za plecami, wzrok omiatał tylko pustkowie, piaskową barwą odcinające się od błękitu otwartego nieboskłonu.




Ale oni nie patrzyli już w tył. Może, jeden z nich spojrzał, ale tylko przez chwilę. Patrzyli przed siebie, na Samaris. Naprzeciwko przystani na tle nieba odznaczały się dwie smukłe wieże, choc próżno byłoby szukac tam wzrokiem otwartego okna, nie mówiąc o kimś kto miałby z niego patrzec. Nie witał ich nikt.

Vincent wskoczył do łodzi jako pierwszy. Wybrał jedną z szalup, najbliższą. Zakołysała się łagodnie przyjmując jego ciężar: odbite w lustrze wody błyski słoneczne zatańczyły, skrząc i lekko oszałamiając na moment patrzącego. Do Rastchella dołączył zaraz Blum, przesadzając ostrożnie odległość między kawałkiem twardego lądu a pokładem. Łódź odsunęła się nieco, gdy jedna stopa Persivala dotknęła desek łódki i wsiadający stracił równowagę, ale uchwyt Rastchella uchronił go przed upadkiem. Plusnęło. Vincent pociągnął Bluma dalej i po chwili obaj siedzieli już w rozchybotanej mocno łodzi, unosząc głowy ku stojącemu nieruchomo na opadającej stromo przystani profesorowi.

Maurice nie odwzajemnił spojrzenia. Łódź pomału wróciła do normalnego stanu, niewielki ruch wody obmywał jej burty leniwą pieszczotą. Persival stracił za chwilę zainteresowanie niezdecydowanym najwyraźniej profesorem, kierując swoją uwagę ku dziobowi łodzi i linie - jego niespokojne ręce zaczęły coś przy niej majstrować. Rastchell wciąż patrzył na Watkinsa, aż ich spojrzenia spotkały się.

- Profesorze...Zrezygnował pan...?
- Nie, ja tylko...- Watkins mówił cicho, nieruchomy jak jeden z kamieni.

Wtedy to usłyszeli ten dźwięk. Nie, najpierw chyba był wzmożony szum wody. Potem nagle od strony Samaris rozległ się donośny i krótki łoskot, podobny tąpnięciu. Wszyscy obrócili głowy i ujrzeli, jak w jasnym froncie murów pojawia się szczelina, najpierw wąziutka. Z każdą chwilą, z charakterystycznym niskim świstem szczelina zaczynała się poszerzać.

Brama!

Jednocześnie siedzący na łódce złapali odruchowo za burty, bo ta zakołysała się nagle. Po chwili zrozumieli przyczynę, to umocowana na dziobie lina szarpnęła mocno. Przez chwilę jeszcze lina trwała w bezruchu, a potem naprężyła się powoli.

- Maurice! - zawołał Vincent.
- Płyńcie! - wyrzucił z siebie profesor. - Wizja...W wizji...

Nie czekał na reakcję Rastchella. Taszcząc swoje toboły, z nagłym pośpiechem Watkins przebiegł parę kroków dalej po przystani, zsuwając się ostrożnie ku innej łódce.
- Profesorze...?! - usłyszał. Łódź w której siedzieli Blum i Rastchell ruszyła powoli, ciągnięta w stronę bramy Miasta. Lina wynurzała się spod wody, jej drugi koniec znikał gdzieś pod bramą, mniej więcej w okolicach jej środka. Po drugiej stronie, pod murami woda zaczynała się pienić.
- Muszę...- bełkotał nieskładnie, próbując jednocześnie zapakować się do innej łodzi - Muszę sam!

Łódź jego towarzyszy podróży była już kilkanaście stóp od przystani, gdy i Maurice poczuł szarpnięcie liny i kolejna łódź ruszyła w ślad za poprzednią. Widział Vincenta pokazującego to Blumowi palcem, ale rosnący hałas zagłuszał słowa, nawet jeśli jakieś były. Łódka profesora odbijała od przystani, wolno sunąc w kierunku bramy. Tamci byli już w połowie drogi do murów, które strzeliste i majestatyczne, rosły w oczach...Persival i Rastchell już nie patrzyli w tył, ale obserwowali to, co wyłaniało się w coraz szerzej otwartej bramie...

Każdy z nich przeżywał tę chwilę sam...











Hałas staje się jednostajny, szumi zupełnie jak ocean który zatrzymał się w miejscu. Czasem gdzieś tylko coś pluska, z rzadka i cicho. Nigdy nie widziałem tak wysokich murów, u ich stóp, tuż obok mnie, woda jest spieniona, zdaje się kipieć poruszona odgrywanym spektaklem. Brama otwiera się szeroko, widzę już tylko Miasto. Właściwie...Korytarz...Długi, wodny korytarz. Płynę powoli, a po obu moich stronach przesuwają się jednolite gładkie ściany. Wysoko, na tle błękitu, rysują się co jakiś czas niezwykłej urody wieżyce, strzeliste jak i same mury - niektóre zaopatrzone we wskazujące niebo iglice. Ciągle nie widać nikogo. Ile to już trwa...? Korytarz jest długi, zdaje się nie kończyć, a może to łódź płynie tak powoli...? Nie, widać już jego koniec! Na przedzie rysuje się kolejna brama, podobna tej która wpuszczała mnie do Samaris. I nad nią widać już odblaski słońca na wspaniałych kopułach, widać dachy wysokich budynków i kolejne iglice...Wewnętrzna brama już się rozsuwa, widzę już brzeg...Za brzegiem, zaczynają się ulice! Zaczyna się miejski labirynt, zaczynam widzieć już ornamenty i fasady pierwszych domów...Istnieje więc jednak, istnieje za tymi murami i czeka na mnie, już nic mnie nie zatrzyma. Spienione wody szumiące po obu stronach korytarza, który prowadzi mnie już na drugi brzeg, wydają się szeptać słowa powitania...

S a m a r i s...









- Czym jest...? Choć nie mam nadziei na znalezienie dającej się potwierdzić odpowiedzi, mogę przynajmniej przybliżyć czytelnikowi moje spostrzeżenia...Czy też, opartą na stworzonych już dziełach, intepretację...

Objawienie, echo słów Kierkegaarda, pozwala mi odbierać to czego doświadczyłem jako dowód na istnienie trzech sfer egzystencji...Albo, inaczej mówiąc, trzech etapów ż......(nieczytelne). Każda, czy też każdy z nich...........(nieczytelne)..........jego rozbujała architektura, życie symbolizowane przez romans, miłość mężczyzny i kobiety która kończy się...(nieczytelne)...Następna, ale nie ostatnia faza to...







Znajome już tąpnięcie rozległo się daleko tyłu. Vincent obejrzał się za siebie i zobaczył wiele stóp za ich łodzią, jak odwrócony Watkins obserwuje spokojnie domykającą się za jego łódką zewnętrzną bramę Miasta...





Ten szum...Jednostajny, prześlizgujący się na granicy słyszalności szum, w którym przeplecione były nici dziwnego świstu...Słyszeli go. W obrębie miejskich murów słyszeli go już cały czas...

Ich własna łódź zwalniała już. Niedługo potem zatrzymała się na brzegu, uregulowanej przystani podobnej do tej, z której wyruszali. Ale ta znajdowała się już wewnątrz miasta, zbudowana zaraz za obrzeżem wewnętrznej bramy. Właściwie zaraz za nią zaczynał się kolejny korytarz, ale będący już szeroką ulicą. Nikt nie oczekiwał na przystani. W milczeniu, kolejno stawiali stopy twardym na gruncie i wolno poruszając głowami ruszyli tą ulicą dalej, pozostawiając za sobą łódź. Szli w pewnym oddaleniu od siebie, widząc jeden drugiego, ale przede wszystkim obserwując Miasto. Blum obejrzał się raz, by dostrzec tam na początku ulicy przybywającego jako ostatni Watkinsa i domykającą się za jego plecami wysoką, wewnętrzną bramę. Potem, tak jak inni, powrócił do obserwacji architektury Samaris...






Strzeliste, wysokie ponad znajomą nam miarę i przylegające do siebie ciasno budynki tworzyły ulicę, którą się poruszaliśmy. Z rzadka, główną arterię przecinały inne uliczki, zawsze wąskie i zawsze ukazujące w głębi szpaler ściśniętych do siebie domów. Na razie jednak nie zagłębialiśmy się w nie, był jeszcze na to czas. Architektura, zdobne frontony i arkady, wykończenia detali - to wszystko niewątpliwie zachwycało .Ale od wewnątrz Miasto robiło wrażenie mniej okazałego niż możnaby przypuszczać przyglądając się z zewnątrz ogromowi murów .

W Samaris mieszało się wiele stylów architektonicznych, jak gdyby przedstawiciele każdej cywilizacji która tu dotarła, pozostawili swój ślad. Cechą wspólną wydawało się jedynie tą dążenie ku niebu, zadzieraliśmy głowy by podziwiać kolejne kolumnady, gonty czy rzeźby na szczytach budynków i pnących się wież - żaden z wytworów tutejszych architektów nie był niski, wszystkie zdawały się rysować częściowo już tylko widoczny z powodów ciasnych ulic błękit.





A ludzie?

Długo sunęliśmy już tą prostą ulicą, nie widząc żywego ducha, przez co słowa wypowiedziane kiedyś przez któregoś z nas o "mieście widmo" zdawały się nabierać mocy. Ale w końcu...Zaczynali się jednak pojawiać! Najpierw ktoś dostrzegł jakąś znikającą za załomem muru sylwetkę, potem inny postać przecinającą poprzecznie główną ulicę na krawędzi widoczności. Byli więc, zaczynaliśmy ich zauważać sporadycznie, choć zdawało się że miasto jest zbyt wielkie jak tak małą populację, a może po prostu nie była to pora o której mieszkańcy zwykli wychodzić na świeże powietrze?

Znowu, tam wysoko! Prawie wszystkie okna które mijaliśmy były szczelnie zamknięte, ale w tamtym widać przyglądającą się nam z góry elegancką kobietę w kapeluszu! Im dalej szliśmy, tym więcej oznak życia dostrzegaliśmy i zdaliśmy sobie sprawę, że chyba zbliżamy się do jakiegoś centrum, albo przynajmniej bardziej ludnej części Samaris. Mijaliśmy szersze budynki, mniej już kojarzące się z domami mieszkalnymi a bardziej z instytucjami, może urzędami, choć w Samaris nie było praktycznie widać żadnych napisów czy szyldów. Niektóre miały szeroko otwarte drzwi, a za nimi majaczyły jakieś lady czy biurka za którymi zasiadali porządnie ubrani ludzie nachyleni nad kałamarzami i papierami. I na ulicy pojawiali się bliżej przechadzający się ludzie, przyglądający się nam raczej rzadko i krótko, pewnie przez grzeczność.


Ulica kończyła się na dużym placu, który wyglądał jak coś w rodzaju rynku. Nawet tu, ludzi nie było wielu.

Mieszkańcy Samaris, płci obojga, wyglądali dość dystyngowanie, a przynajmniej byli dobrze ubrani. Widzieliśmy tylko przedstawicieli białej rasy, panów i panie w średnim lub młodym wieku, rzadziej osoby starsze. Większość miała starannie ułożone fryzury czy też peruki oraz skrojone modnie ubrania. Panowie byli eleganccy i nosili często laski, a Panie przechadzały się w gorsetach i sukniach, kryjąc się przed słońcem pod pięknymi kapeluszami i damskimi parasolkami.

Na samym środku placu, który najwyraźniej był czymś w rodzaju miejsca spotkań, wznosiła się jakaś dziwna i wielka, stalowa konstrukcja. Wyglądało to jak pomnik czy rzeźba składająca się z mieszczących się jedna w drugiej ogromnych rur. Były ścięte ukośnie, każda pod innym kątem. Każda kolejna warstwa stali wysuwająca się jak w wielkiej lunecie miała mniejszą średnicę i sięgała wyżej, a ostatnia z nich, już na dużej wysokości była też zakończona skosem - całość zdobiły też długie, powyginane cienkie, stalowe i błyszczące druty okręcające rzeźbę niczym łodygi kwiatu. Również i na tej konstrukcji, centralnej na placu, wokół której przechadzali się ludzie, nie znajdowaliśmy żadnych napisów czy choćby znaków.

Choć co jakiś czas czuliśmy na siebie czyjeś spojrzenie, nikt nas nie zaczepiał.

Na placu jednak były dwie znajome nam postacie! W pewnej odległości od siebie, podobnie jak my - spacerując i oglądając budowle, po otwartej przestrzeni poruszali się nasi towarzysze podróży...

Robert Voight. Claudette Andersen! Chyba nas jeszcze nie zauważyli...Choć jak zawsze spostrzegawczy Robert zapewne zaraz wyłowi nasz widok spośród poruszających się powoli, milczących mieszkańców.

Szum...Tylko ten szum. Tutaj chyba bardziej słyszalny niż gdziekolwiek indziej.

Rozglądaliśmy się po tym "rynku", na którym jednak nie prowadzono najwyraźniej żadnego handlu. Było cicho i dystyngowanie. Wysokie oczywiście, stojące ramię w ramię budowle tworzyły wielki okrąg, gdzieniegdzie tylko odchodziły od niego wąskie uliczki. Na jednej ze strzelistych, gładkich ścian widniały wspaniałe i okazałe, łukiem zakończone drzwi. Nad nimi, w przemyślnym i rozrastającym się na pół ściany ornamencie, widniał bodajże jedyny napis, jaki udało nam się do tej pory zauważyć w Samaris. Napis w znajomym nam alfabecie, słowo w znajomym nam języku...

H O T E L
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 27-04-2011, 23:51   #143
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Istniało.
Nigdy w to nie wątpiłem. Nawet pod wpływem tych wielu czasem kpiących, czasem pełnych leku spojrzeń. Nawet po wielokrotnych reakcjach ludzi, którzy słysząc tę nazwę odwracali wzrok, a najczęściej siebie plecami. Wierzyłem. Wiedziałem, że istnieje. Z taką samą pewnością jak to, że do niego dotrę. Niepowodzenia nie brałem pod uwagę. Może raz... nie, nawet wtedy nie, gdy po karkołomnym biegu za uciekającym samolotem pewnien byłem że umieram. Wtedy całą moją uwagę zajmowało rozczarowanie formą śmierci. Tak, nawet wtedy nie przyszła mi do głowy myśl o tym, że mogło by być mrzonką.

A teraz tu byłem. Brudny, pomimo w polowych warunkach poczynionej toalety. Obszarpany i z pewnością wynędzniały. Trudy drogi musiały odcisnąć na mej twarzy głębokie piętno. Dobrze, że nie było tu witryn w których mógłbym to ocenić... jakoś nigdy nie przepadałem za widokiem tamtej twarzy.... Byłem. Dopiąłem swego. Wbrew przeciwnościom losu i ludziom dotarłem do miasta, w istnienie którego zdawali się do końca nie wierzyć nawet ci, których celem się stało. Byłem... sam. Choć otoczony resztką grupy, ekspedycji jaka wyruszyła z Xhystos na poszukiwanie tego miasta, byłem sam. Bo nie było jej. Została po drodze. Tak jak ten zagadkowy mężczyzna, jak płomiennowłosa kobieta, jak tamta kanalia Goldmann... Sophie została... Chciałbym móc wytłumaczyć sobie, że nie, że nosząc ją w pamięci zabrałem ją tu ze sobą. Mógłbym... ale nie wierzę w takie rzeczy...

Miasto wież.
Miasto w którym wszystko zdawało się piąć ku górze w jakimś niewytłumaczalnym zewie. Cóż, każde z mijanych miejsc posiadało jakąś włąsną i niepowtarzalną duszę objawioną w architekturze. Wydawałoby się naturalnym, że odizolowane ośrodki miejskie powinny ewoluować każdy na swój, unikalny sposób. Tak by sie wydawało, bo co mi się rzuciło w oczy to to, że o ile tak różne Xhystos, Trahmer, czy nawet Urbicanda i tamto miejsce, którego nawet nie zdążłem zobaczyć ani nazwy zapamiętać, łączyła jedna wspólna cecha - kwitnące z mniejszym lub większym zapałem życie, to to miasto zdawało się na pierwszy rzut oka istnieć dla samego istnienia... Jakby najpierw powstało, a dopiero potem pojawili się w nim ludzie...

Chodziłem niemal opustoszałymi ulicami. Przyglądałem się bezosobowym frontonom, ślepym oknom. Na próżno wytężałem słuch w nadziei złowienia śmiechu, kłutni, jakiejkolwiek rozmowy. Moje marzenie... moja ziemia obiecana... ono... Samaris, do którego uciekłem porzuciwszy wszystko.... ono... było... zimne....

Profesor. Wincent, Claudette Andersen. I Voight. Delegacja Rady. Szpiedzy. Jakkolwiek by siebie nie postrzegali byli nimi. Musieli być, skoro osiągnęli cel. Znowu razem, nieopodal tej przedziwnej rzeźby... mieli swoje niezwykle ciężkiej wagi sprawy. Nie chciałem im przeszkadzać, wprawić w zakłopotanie obecnością. Teraz z pewnością mieli wiele do przedyskutowania... Ja sam, cóż, miałem wiele spraw do załatwienia... mieliśmy. Jednak zaczynając nowe życie czułem, że nie należy się śpieszyć. Postanowiłem na początek odpocząć i podarować sobie nieco luksusu, którego przez ostatnie lata mi nie zbywało.
Hotel. Dobre miejsce by wypocząć i dobrze się zastanowić gdzie skierować pierwsze kroki nowego życia. Ha! Tamci najwyraźniej wpadli na ten sam pomysł....
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 28-04-2011 o 10:30.
Bogdan jest offline  
Stary 01-05-2011, 12:39   #144
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Dotarliśmy do Samaris. Naprawdę. Udało nam się! Odnaleźliśmy miasto, z którego nikt nie wraca. Miasto, gdzie – jak wierzył mój przyjaciel Robert – czekają na nas zmarli bliscy. Czy i ja w to wierzyłem? Powiem wam szczerze, nie wiem? Nie pamiętam, o czym myślałem, kiedy przekraczałem jego bramy. Nie pamiętam nawet za dobrze, jak tego dokonałem. Czułem tylko ogromną, niewysłowioną ulgę i zmęczenie. Jedno mieszało się z drugim, a ja zastanawiałem się, co czują moi towarzysze wyprawy. Zastanawiałem się, co czuli inni jak przekraczali mury tego miasta.....

Szybko jednak przestałem.

Bo miasto zachwyciło mnie swoją wspaniałością.

Szedłem opustoszałymi ulicami, wysoko zadzierając głowę pełen podziwu dla wspaniałości tutejszej architektury. Ten pęd ku niebu, także cechujący Xhysthos, tutaj w Samaris był jednak ... monumentalny. Nieposkromiony i zdawało się nie mający zahamowań. Wieże miasta sięgały tak wysoko, iż człowiek miał wrażenie, że jeśliby wspiął się na dach jednej z nich bez trudu opuszkami palców dotknąłby płaszczyzny nieba. To było wspaniałe. Podobnie jak wspaniałe były zdobienia i ornamenty pyszniące się na tych sięgających nieba budowlach. Nie byłem architektem, ale zawsze podziwiałem ludzi twórczych, którzy ze swojej wyobraźni i kresek na papierze potrafili tworzyć takie wspaniałości jak maszyny, którymi przyszło nam podróżować, czy właśnie te cudowne gmachy.
Szedłem mijając tylko nielicznych przechodniów. Szedłem pogrążony w zachwycie, niczym lunatyk ściągany księżycową nocą przez niepojętą siłę srebrzystego wędrowca.
Szedłem i szedłem, aż trafiłem na plac, gdzie ujrzałem resztę moich towarzyszy tej szaleńczej wyprawy.

Zamieniliśmy kilka słów. Wymieniliśmy kilka uwag, nic nie znaczących w obliczu doniosłości wydarzenia, w jakim uczestniczyliśmy w tym momencie. Nawet wzmianka o śmierci uczyniona przez pannę Andersen nie mogła rozbić dostojności tej chwili.
Pamiętam jednak jej słowa, jakbym słyszał je teraz.

- Przybyłam tu, by umrzeć. - powiedziała wtedy cicho, ale pewnie.

- Umrzeć? - powtórzył za nią zaskoczony Robert - przecież pani jest jeszcze młoda - powiedział z lekką niepewnością w głosie.

- Umrzeć. - potwierdziła, obdarzając go przy tym wspaniałym, miłym uśmiechem. - Czyż jest lepsze miejsce?

- Umrzeć... – zdziwiłem się i ja. - Jest pani jeszcze młodą kobietą. Całe życie przed panią.

Nie odpowiedziała. Łagodny wiatr, niosący zapach morskiej wody, poruszał jej długimi włosami.

Powiedziałem to wtedy tak, jakbym sam jeszcze przed chwilą nie mówił o śmierci, zmarłych i innych ponurych sprawach.

- Zwrócili państwo uwagę, jak wspaniale i dostojne jest to miasto. I jakie puste. I nie chodzi mi tylko o małą ilość ludzi, ale ich zachowanie – chciałem wtedy zmienić temat rozmowy. Nie chciałem, by Robert znów uciekł od nas ścigajac zmarłych bliskich po ulicach Samaris.

- Może tak właśnie wygląda prawdziwy spokój...- Powiedziała, ale jakoś bez przekonania w głosie, Panna Andersen.

I wtedy poczułem smród własnego ciała, zobaczyłem jak wynędzniałą i brudną tworzymy zbieraninę. Tylko profesor starał się poprawić jakoś swój wizerunek, ale w polowych warunkach przy rozbitym dwupłacie, udało mu się to raczej słabo.

Napis „HOTEL” na budynku przy placu był dla mnie, jak światło latarni dla kapitana okrętu prowadzonego przez sztorm. Obiecywał chwilę potrzebną na ogarnięcie się po ciężkiej podróży. Obiecywał wygodne lóżko, jakże inne niż nasze bagaże w środku ładowni dwupłata. Obiecywał jedzenie inne niż solone mięso i suchary, bo przecież owoce zepsuły się pierwszej kolejności.

Ruszyliśmy w jego stronę. Jak ćmy do ognia. Wabieni blaskiem wielkiego napisu. Blum pierwszy zaproponował, byśmy skorzystali z gościny hotelu. Wypowiedział na głos zapewne myśli każdego z nas.

- Hotel to brzmi dobrze - zgodziłem się nie odrywając wzrok od fasady innego budynku, która przyciągnęła moją uwagę na dłuższą chwilę. Coś mi przypominała, tylko nie bardzo potrafiłem sobie przypomnieć co. - Sen i kąpiel. W odwrotnej kolejności. Czuję się brudny i marzę o ciepłej kąpieli.

Przechodzący obok mężczyzna w podeszłym wieku, z wydatnymi posiwiałymi bokobrodami, mijając mnie nawiązał na chwilę kontakt wzrokowy, po czym nie zatrzymując się szedł dalej w swoim kierunku.

- Pytanie, czy honorują tu walutę naszego miasta. – ciągnąłem głośno -Ale o tym przekonamy się zapewne na miejscu. Poza tym w hotelu mogą mieć informację. Kogoś, kto powie nam, gdzie szukać tutejszych władz.


* * *

Hotel od razu witał przyjezdnych okazałym hallem. Okazałe lobby było zbudowane na bazie okręgu, otoczone było imponującą kolumnadą. Przyścienne kolumny, zdobione żłobieniami, wieńczyły wspaniałe rzeźbione głowice. Wsparte na nich belkowanie i wreszcie kopuła zamykająca całość były tak wysoko, że trzeba było dobrze zadrzeć głowę i wytężyć wzrok by się temu przyjrzeć.
Nie było tu na pewno bardzo jasno, ale co ciekawe i to tylko dzięki sztucznemu oświetleniu, bo i tu gładkie ściany pozbawione były jakichkolwiek otworów okiennych. Światło takie sprawiało, że zapominało się szybko o słonecznym dniu na zewnątrz. Było nastrojowe, pasujące raczej do wieczornego lokalu.
Zresztą, z tego, co było widać chyba hotelowy hall spełniał taką rolę, bo było tu sporo, jak na Samaris, ludzi. Na środku przestrzeni widniał tylko duży ozdobny element z jakiegoś czarnego kamienia, symetryczny, z każdej strony wyglądający tak samo. Wokół niego lobby wypełniały ustawione wszędzie okrągłe stoliki z rzeźbionymi, smukłymi krzesłami. Większość z nich była zajęta: grupki elegancko ubranych osób, w przewadze panów, umilały sobie najwyraźniej czas grą w karty, bądź po prostu cichą rozmową.
Byli spokojni, flegmatyczni. Zachowywali się dość swobodnie, ale powściągliwie. Mogli być gośćmi tego przybytku albo mieszkańcami, ale w każdym razie sprawiali wrażenie osób którzy są tu już od dłuższego czasu.

Gdy podróżnicy weszli, a ich cienie namalowane promieniami święcącego na zewnątrz słońca wydłużyły się na posadzce jak wskazówki zegara na jasnej plamie światła powstałej przez otwarte drzwi, w lobby zapanowała nagła cisza...

* * *

Podobało mi się wewnątrz. Było inaczej, niż to sobie wyobraziłem. Bardziej ... monumentalnie, ale chyba musiałem przywyknąć do tej monumentalności w Samaris. Dwa lata. Tyle czasu na pewno wystarczy, by się oswoić z różnicami architektonicznymi. By poczuć się, jak w domu.

- Dzień dobry państwu – przywitałem się uprzejmie z ludźmi w środku manierami maskując braki w stroju i elegancji. - Szukamy miejsca na odpoczynek. I chyba dobrze trafiliśmy, nieprawdaż?

Pod kopułą słowa rzucane w ciszy odbijały się niewielkim echem. Cisza przeciągała się, tym bardziej nagły i pewny męski głos, który nagle rozległ się w hallu, sprawił że wszyscy drgnęliśmy.

- Jak najbardziej. Witamy.

Głos dochodził zza widocznego w pewnym oddaleniu kontuaru, gdzie dostrzegalna była wysoka sylwetka. Mówiono tu zatem w ich języku! Do tego z nienagannym akcentem. Właściciel głosu albo pochodził z Xhystos, albo poświęcił wiele czasu by nauczyć się mówić tak, jak jego rodowici mieszkańcy.

Parę osób skinęło głową na znak powitania. Wiele oczu obserwowało w skupieniu, jak nowi goście wchodzą powoli i idą, stukając cicho butami po grubym dywanie. Trwało to jednak dość krótko, po chwili większość osób przy stolikach powróciła do przerwanych czynności i odwróciła wzrok. Powróciło ciche szemranie rozmów, klapnięcia rzucanych lekko na stół kart. Nikt nie zareagował w jakiś szczególny sposób na przybycie nowych.

Zbliżyliśmy się do miejsca, z którego dobiegał tamten głos. Wyglądało ono na recepcję. Pod jedną ze ścian, tuż obok pnącego się ku górze korytarza, w którym widać było spiralne schody, stała piękna i wielka rzeźbiona lada. W zasadzie kontuar, zbudowany z trzech przylegających do siebie pod kątem prostym ścianek, z których każda wyglądała jak drogi, wypolerowany na połysk drewniany mebel. Na kontuarze leżały księgi, zapewne meldunkowe. Przybory do pisania oraz świecił się dzwonek przywołujący obsługę. Ale w tej chwili nie był on potrzebny, bo na tle drewnianej tablicy wypełnionej uchwytami na wieszane tam klucze stał recepcjonista. Recepcjonista, a może nawet właściciel hotelu?

Mężczyzna był wysoki i szczupły. Twarz jego okalała zmierzwiona nieco fryzura o barwie pomiędzy słomą a rudym i krótka broda w tym samym kolorze. Dwa długie i cienkie wąsy sterczały daleko poza policzki. Nie było śladu uśmiechu. Wejrzenie miał poważne, ale i raczej uprzejme. Jako jeden z nielicznych nie odwrócił od podróżnych wzroku, ale nadal obserwował ich ze swego miejsca. Spojrzenie to było wyczekujące, ale nie nachalne. Nie odzywał się, najwyraźniej nie chcąc się narzucać i pozwalając, aby goście obejrzeli sobie w spokoju imponujący hall hotelu.

- Piękne miejsce. Wspaniałe - pierwszy przerwałem kontemplację wspaniałości architektonicznych hotelu. - Nazywam się Vincent Rastchell. Przybyłem przed chwilą wraz z moimi przyjaciółmi z Xhysthos. Mamy za sobą długą, wyczerpującą drogę i chcielibyśmy odpocząć, odświeżyć się i coś zjeść. Oraz, jeśli to nie nastręczy panu zbyt wielu kłopotów, dowiedzieć się czegoś o tym wspaniałym mieście. Proszę wybaczyć nasz wygląd. I zapewne niezbyt przyjemny zapach. Zaręczam panu, że jak weźmiemy kąpiel, staniemy się bardziej cywilizowani. Czy honorują państwo walutę miasta z którego przybyliśmy?

- Xhystos? - mężczyzna zawiesił głos. Zdawało mi się, że niczym owad poruszał ledwo zauważalnie wąsami. Milczał przez chwilę, a potem poruszył się i powiedział:
- Proszę pokazać mi tę walutę...

- Oczywiście - poszukałem banknotu wśród swoich rzeczy - Proszę bardzo.

Wąsaty człowiek ujął delikatnie podany banknot. Przyjrzał się mu uważnie, badając przy tym jego fakturę opuszkami palców.

- Dziękuję. - odpowiedział w końcu z powagą, podnosząc wzrok na mnie. Poczułem się dziwnie. - To bardzo dobra...waluta.

- Cieszę się - odpowiedziałem z powagą, podobnie jak przedmówca - Zatem poproszę pięć wygodnych pokoi. Koniecznie z łazienką i duuuużą wanną.

- Pokoje...- człowiek zadumał się jakby, ale zaraz się otrząsnął. Obejrzał się do tyłu na tablicę gdzie wisiały klucze. - Oczywiście. Pięć. To...- popatrzył jeszcze raz na banknot trzymany w rękach …- wystarczy na pięć pokojów...

Zatrzymał się na moment.

- ...za cały miesiąc. - dokończył, ale zaraz dorzucił jeszcze jakby sobie coś przypomniał - Jeśli chodzi o łazienki w pokojach. Przykro mi, ale prowadzimy jedną łaźnię dla wszystkich. Jest w niej jednak wystarczająco odseparowanych dyskretnie wanien, by żadno z Państwa nie musiało czekać.

Odniosłem wrażenie, jakby się zmęczył tą wypowiedzią.

- Jeśli jest tutaj jakiś umyślny, czy mógłby przynieść też ręczniki i środki higieny osobistej do każdego z pokojów? Mydła. Dużo mydła.

- Wszystko to już na Państwa czeka w toaletach. - odparł od razu - Pokoje są też zaopatrzone w zlewy.

- A może działa tutaj jakiś fryzjer lub golibroda?

Potarłem się po zarośniętym szczeciną policzku. Jako jedyny spieszyłem się, by szybko dogonić Roberta i zaniechałem toalety. Teraz tego żałowałem. Czułem swój własny zapach. Nieprzyjemny i kwaśny. Zdawałem sobie sprawę ze swojego nagannego, zaniedbanego wyglądu. I czułem się z tym niezmiernie haniebnie. Umycie się, zmiana odzieży i ułożenie włosów oraz golenie było teraz, w tym pałacowym wnętrzu, niemalże moją obsesją.

Mężczyzna milczał przez chwilę, ale gdy już myślałem, że nie odpowie, wyrzucił z siebie nagle:

- Z przyjemnością sprowadzę takiego. Obsłuży Państwa w pokojach albo łaźni, nie ma potrzeby Państwa fatygować. Zapewne jesteście znużeni...

- O tak - wysiliłem się na uśmiech - Ale z łaźni skorzystam tak, czy owak. Zatem, pokoje na miesiąc dla naszej piątki. Gdzieś blisko siebie. Golibroda za godzinę do łaźni. A teraz zechciałby być pan tam miłym i wezwać kogoś, kto zaprowadzi nas do pokoi a następnie wskaże drogę do łaźni? Będę głęboko zobowiązany.

Wydobyłem jeszcze jeden banknot, o nieco tylko mniejszym nominale i wręczył go portierowi.

- To dla pana. Za życzliwość, wyrozumiałość i zaangażowanie.

- Dziękuję uprzejmie. - ukłonił się lekko mężczyzna - Pokoje będą wszystkie na jednym skrzydle, bezpośrednio obok siebie, tak jak łaskawy Pan sobie życzy. Łaźnia będzie gotowa za godzinę. A na górę zaprowadzę Państwa zaraz osobiście, ale zanim to uczynię...

Człowiek przesunął bliżej grubą, pokaźną księgę w twardej oprawie i poślinił palec, otwierając jednym ruchem na czystej stronicy. Ujął pióro i umoczył je starannie w kałamarzu. Dłoń zawisła przy samej górze dziewiczej jeszcze strony.

- Zechcą Państwo podać swoje nazwiska, do księgi meldunkowej...- powiedział, nachylając się troskliwie nad opasłym tomiszczem.

- Już mówiłem - Vincent uśmiechnął się spokojnie - Vincent Rastchell.

Mimo, że ci ludzie, których mijał sprawiali na nim wrażenia pozbawionych emocji i wycofanych nie miałem żadnych oporów przed ujawnieniem już raz podanego nazwiska.

- Tak, rzeczywiście. - zgodził się mężczyzna i zapisał nazwisko na samej górze strony. - Proszę jeszcze o podpis.

Złożyłem zamaszysty podpis, taki jak pod oficjalnymi dokumentami w Xhysthos. Pragnąłem jedynie jak najszybciej dopełnić formalności i znaleźć się w pokoju. Wykąpać. Ogarnąć. Odpocząć.

- Dziękuję panu - powiedziałem, oddając pióro portierowi.

* * *


Kręte schody na górę, którymi poprowadził nas wąsaty mężczyzna, wykonane były ze stali, co w pewnym sensie przypominało mi rodzinne miasto, gdzie takie rozwiązania były często spotykane. Mimo to kroki nie dudniły, bo wyciszał je rozłożony na stopniach czerwony dywan, utrzymany w perfekcyjnej czystości. Po wspięciu się na wysokość chyba mniej więcej drugiego piętra znaleźliśmy się na rozwidleniu dwóch korytarzy, łączących się ze sobą pod kątem prostym, również wyłożonymi czerwonym dywanem. Ten dywan jednak miał bardziej obfite włosie.
Recepcjonista, a może właściciel uprzejmie wskazał na jeden z kierunków. Korytarz był raczej wąski, ale za to wysoki, o łukowatym pięknym sklepieniu. Oświetlały go dyskretne lampy przytwierdzone na gładkich i jednolitych ścianach w fantazyjnych uchwytach. To była dla mnie nowość. Wiec oglądałem korytarz z zaciekawieniem.

Szliśmy krótko. Po paru krokach nasz przewodnik zatrzymał się i powolnym gestem całego ramienia pokazał jedną ze ścian korytarza, na której w równych i sporych odstępach od siebie widniały solidne drzwi.

- Rozpoczynając od tego pokoju...- powiedział spokojnym tonem - ...plus cztery kolejne, to Państwa kwatery. Oto klucze.

W jego szczupłych palcach pojawiły się długie klucze, zdobne w stalowe główki przypominające plecione koszyczki.

Zabrałem swój i przez chwilę oglądałem go z zainteresowaniem.

- Łaźnia znajduje się na końcu tego korytarza, po tej samej stronie, co wasze pokoje. - mówił dalej pracwonik lub właściciel hotelu, otwierając uprzejmie drzwi i wpuszczając przodem jednego z gości.

Skorzystałem pierwszy z jego uprzejmości.

Pokój był przestronny, a nawet można by powiedzieć, bardzo przestronny. Nie licząc wewnętrznych drzwi do niewielkiej toalety zaopatrzonej również w zlew i lustro, kwatera była jednym wielkim prostopadłościanem o solidnych ścianach, bez filarów czy ścianek przedziałowych, dzielących tę przestrzeń na strefy. Nie znaczy to, że był to prostopadłościan surowy. Pokój był urządzony z gustem, dyskretną elegancją a nawet luksusem, ale nie przesadnym. Pod jedną ze ścian stało szerokie, mogące pomieścić conajmniej dwie osoby łoże o rzeźbionym, fantazyjnie wygiętym wezgłowiu. Pościel była świeża, pachniała przyjemnie.

- Mam nadzieję, że kwatera się podoba...? - mężczyzna z długimi wąsami stanął pod jedną ze ścian.

- Jak najbardziej – powiedziałem z uśmiechem. – Dziękuję panu.

Meble, dwie szafy o wiśniowej barwie prawdziwego drewna zapewniały wystarczająco miejsca na ubrania oraz wszystkie bagaże. Uzupełniały to: stolik nocny przy łóżku, dwa wygodne fotele i parę krzeseł podobnych do tych, które widzieli na dole w hallu. Jedno z krzeseł stało przy dużym biurku, czy może raczej sekretarzyku, najwidoczniej przeznaczonym dla tych, którzy chcieliby tu nie tylko wypoczywać, ale i pracować - na blacie przygotowane były czyste pergaminy, kałamarze, przybory do pisania a także lampka. Nie zapomniano nawet o przyciskach do papieru, rzeźbionych w kamieniach, takich jak te obłe, które mijali w drodze do miasta. Mimo tej sporej ilości mebli i tak przestronność pokoju sprawiała wrażenie, że przestrzeni jest nawet za dużo jak na jednego gościa. Chodząc po podłodze, ułożonej starannie z długich desek i krytej dywanami, słychać było nawet ciche i głuche echo kroków.

Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu gospodarza, to wyłożenie swoich rzeczy i nałożenie innej koszuli. Potem, kiedy pora była ku temu odpowiednia, ruszyłem do łaźni. Faktycznie, zapewniała ona odpowiednią prywatność. I spełniła moje oczekiwanie. Woda była ciepła, otrzymaliśmy mydło, uciąłem sobie dość dziwną pogawędkę z Robertem, który też już był na dole, a potem zanurzyłem się w brudnej od mojego ciała wodzie i czekałem, aż golibroda skończy doprowadzać mnie do cywilizowanego wyglądu.

Gdzieś jednak słowa Roberta i jego zachowanie posiały we mnie ziarno niepokoju.
Cóż. Zobaczymy, co przyniesie los. Miałem nadzieję, że obawy Roberta to zwyczajne przemęczenie i wynik napięcia związanego z podróżą.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-05-2011, 09:49   #145
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
SAMARIS … i co z tego? Nigdy nie wątpiłem w dotarcie do miasta. Wizje, które pojawiały się w czasie podróży przybliżały mnie do tego miejsca. Było ich tak wiele, że nie mogły stanowić pomyłki. Teraz kiedy tu jestem nie odczuwam zupełnie niczego. Brak euforii a nawet małego zadowolenia. Miasto jest dziwne, może nawet nie miasto a ludzie … mieszkańcy? A może rezydenci? Wyzbyci uczuć, obojętni, wewnętrznie apatyczni, pasywni … jak … Lexington. Dziwne, że akurat on przychodzi mi na myśl … a może to całkiem oczywiste? SAMARIS … miasto pytań. Na pewno stanowią ciekawy materiał do badań … albo obserwacji.

Jakaś dziewczyna z łagodnym uśmiechem na twarzy przechadza się wzdłuż gładkich, wysokich ścian kamienic, ciągnących się po jednej stronie placu. Mijam ją właśnie nie zwracając na nią większej uwagi. Co innego architektura … istne pomieszanie stylów, jakby miasto wynajęło kilku architektów i nie mogąc zdecydować się na właściwego przyjęło wszystkich do pracy. A ci aż ścigali się w pomysłach, realizacjach, inwencjach, ograniczeni jedynie niebem, którego najwyraźniej starali się sięgnąć.

- Profesorze?! To pan! Jak się cieszę. Udało się. – dobiega mnie głos Claudette. Obracam głowę i podobnie jak przechodząca nieopodal młoda, idąca pod rękę para spoglądam na ten wybuch radości. Nie uśmiechnęli się a tylko zwolnili, ale zaraz ruszyli dalej odwracając wzrok. Ja wręcz przeciwnie … uśmiecham się do Panny Andersen. Mężczyzna mówi coś cicho do swojej partnerki, ja prawie krzyczę do naszego pilota.
- Panna Claudette! Nieładnie z Pani strony nie poczekać na towarzyszy - bardziej żartuję niż wytykam pozostawienie nas przed murami.
Wślizguje się zgrabnie obok mnie, owija dłoń wokół mego przedramienia.
- Proszę się nie gniewać. Musiałam iść za Robertem, bałam się że może zboczyć gdzieś z trasy...albo zrezygnować... – lekkim ruchem ręki odgarnia włosy z czoła.
- Wcale się nie gniewam - odpowiedam uradowany. - Nawet nie zdążyłem Pani podziękować za dostarczenie nas pod same mury. Dziękuję Claudette – delikatnie całuję jej policzek.
Odwróca twarz w moją stronę. Spoglądam jej w oczy. Jest lekko zaskoczona i chyba rozbawiona.
- Ależ to wam należą się podziękowania - zabraliście mnie ze sobą. Bez was...
- Wy – dołącza się do rozmowy Robert - jak - tu - dotarliście? I co chcecie robić? Wasza łódź popłynęła? Rozmawialiście z kimś? – Voight mówi wyjątkowo nieskładnie jakby był w szoku.
Odwracamy jednocześnie głowy w stronę Roberta, który ze zmierzwionym nieco włosem, najwyraźniej nadszedł właśnie od strony jednej z bocznych uliczek.
- O czym to ja mówiłem? - skubiąć brodę ponownie przenoszę wzrok na Pannę Andersen. - A tak, podziękowania, może … ale proszę mi wierzyć, że bez tak dobrego pilota nigdy byśmy tu nie dotarli.
Claudette uśmiecha się uprzejmie w odpowiedzi, a później obraca nas tak, że stajemy przodem do Voighta.
- Przecież wiesz, Robercie. Przybyliśmy razem...A inni zaraz po nas, zobacz: przechadzają się właśnie po drugiej stronie placu. Udało się. Czyż nie jest tu pięknie?

Voight cofa się jak poparzony, wybałuszając oczy.
- Przybyliśmy razem? Ja całą drogę szedłem sam, dopiero nad jeziorem spotkałem jakąś staruchę, powiedziała, że doprowadzi mnie do Samaris... Potem płynąłem łódką i jestem tu... Ale ty spałaś, kiedy odchodziłem, pamiętasz?!
- Poszłam za tobą, Robercie. - Wszyscy płynęliśmy łodzią. Jesteśmy tu, chyba to się liczy? To była męcząca podróż. Do tego to słońce, każdy ma prawo być nieco zmieszany...
Zdziwienie. Patrzę niepewnie na Roberta. Uważnie słucham jego wypowiedzi a w mojej głowie rodzi się coraz więcej wątpliwości co do tego człowieka. Chyba nie ma sensu tłumaczyć mu jak dotarliśmy do miasta … pewnie znowu by mnie o coś oskarżył. Pewne natręctwa najlepiej ignorować.
-Witaj Robercie – do rozmowy włącza się Vincent najwyraźniej z zamiarem ratowania sytuacji albo coraz bardziej niezrównoważonego Voighta. Musiał podejść do nas omijając dziwaczną rzeźbę dużych rozmiarów, która króluje w centrum placu. W tej chwili stoi tam tylko Blum z utkwionym w zamkniętych na głucho pięknych drzwiach wzrokiem.
- Udało się. Jesteśmy w Samaris.
Czyżbym wychwycił niepewność w jego głosie?
- Oczywiście pannę Andersen witam równie serdecznie, i profesora. – A jednak Rastchell zauważa gafę jaką był popełnił.

Robert wyprostował się. Coś w jego oczach się zmieniło, jakby na chwilę odżył w nim dawno zapomniany człowiek, jakaś nowa istota.
- Proszę powiedzieć, panno Claudette, jakie są motywy Pani pobytu w tym mieście... Bo tego się jeszcze chyba nie dowiedzieliśmy, a biorąc pod uwagę że jesteśmy na misji dyplomatycznej, może to być istotne... dla nas wszystkich.
- Nie będę przeszkadzać wam w waszej misji...- odpowieda dziewczyna. Jej twarz poważnieje nagle. - Jeśli chodzi o mnie...Nie planuję niczego. Chcę tu zamieszkać. Przybyłam tu... Przybyłam tu, by umrzeć. - odpowiada cicho, ale pewnie.
- Umrzeć? – głos najwyraźniej zaskoczonego Roberta - przecież pani jest jeszcze młoda – mówi lekko drżącym głosem.
- Umrzeć. – przytakuje ze wspaniałym, miłym uśmiechem na twarzy Claudette. - Czyż jest lepsze miejsce?
- Umrzeć... - zdziwienie Vincenta. - Jest pani jeszcze młodą kobietą. Całe życie przed panią.
Chwila ciszy. Patrzę jak łagodny wiatr, niosący zapach morskiej wody, porusza jej długimi włosami. To milczenie powoduje, że Vincent zmienia temat.
- Zwrócili państwo uwagę, jak wspaniale i dostojne jest to miasto. I jakie puste. I nie chodzi mi tylko o małą ilość ludzi, ale ich zachowanie.
- Może tak właśnie wygląda prawdziwy spokój...- odpowiada, ale jakoś bez przekonania w głosie, Panna Andersen.
- Skoro tak wygląda spokój to coś mi zdaje, że z naszymi tendencjami do popadania w tarapaty szybko go naruszymy – z obawy, że niedopowiedzenia znowu zaprowadzą rozmówców do kwestii wątpliwości albo oskarżeń wtrącam się w rozmowę. - Co do Panny Claudette to przecież ustaliliśmy, że jest naszym pilotem, czyli kimś z obsługi delegacji … podobnie jak Pan Blum … drugi pilot.
- Ach, tak...- dość sennie odpowiada dziewczyna, przenosząc wzrok na stojącego daleko Bluma - Rzeczywiście. Tak powiem. Ale będę tylko pilotem delegacji, obsługą, więc nie muszę być wtajemniczana w żadne wasze sprawy czy uczestniczyć w ważnych spotkaniach. To w zasadzie nic nie zmienia.
Zamyśliła się.
- Nic...Nie zmienia...- powtórza powoli.
- Tak … - potwierdzam skubiąc brodę. - Pani nadal jest zmęczona, należy się Pani kilka dni snu Panno Andersen. Hotel tu najwyraźniej mają - obracam głowę w kierunku fasady z napisem HOTEL. - Ciekawe jak jest z bankami, przecież musimy wymienić pieniądze.
- To prawda, potrzebuję spać. – potwierdza ziewając - Hotel, przynajmniej z zewnątrz, wygląda okazale. Hotel...Całe wieki nie spałam w hotelu...
- Wiem, że i tak się tam udamy. Więc po co czekać … idziemy?
- Ja jestem gotowa, profesorze...- ujmuje mnie pod rękę - Wszystko mi jedno, byle się gdzieś położyć. A panowie?
- Może nie wszystko jedno gdzie, ale … - nie dokończam zdania, natomiast na mej twarzy pojawia się lekko zawadiacki uśmiech. - Chodźmy więc, myślę, że w hotelu raczej tłoku nie będzie. Ale zawsze kto pierwszy ten może wybrać ładniejszy widok z okna.


Blask, dziwnie biały … wirowanie … kręci mi się w głowie. Ściana … nagła ciemność … potem stłumione światło … znowu czerń … kolejne przytłumione światła i następne ciemne pola … dzień … noc … musieliśmy je zamurować z powodu wilgoci … nagła jasność i szum … woda, ocean a może jeszcze coś innego. Pustka. Jakbym przeglądał się w lustrze, z którego została sama rama.

Potrząsam głową. Stoję sam, pozostali oddalili się już o kilka kroków. HOTEL to tam muszę się udać. Kilka stopni prowadzi m nie do okazałego hallu. Przyjemny półmrok, to chyba dzięki sztucznemu oświetleniu, gdyż pomieszczenie pozbawione jest okien. Rozglądam się po wnętrzu. Okazałe lobby zbudowane na bazie okręgu otoczone jest imponującą kolumnadą. Przyścienne kolumny, zdobione żłobieniami, wieńczą wspaniałe rzeźbione głowice. Wsparte na nich belkowanie i wreszcie kopuła zamyka całość, którą aby ujrzeć muszę wysoko zadrzeć głowę a następnie wytężyć wzrok. Na środku przestrzeni widnieje tylko duży ozdobny element z jakiegoś czarnego kamienia, symetryczny, z każdej strony wyglądający tak samo. Wokół niego lobby wypełniają ustawione wszędzie okrągłe stoliki z rzeźbionymi, smukłymi krzesłami. Większość z nich jest zajęta: grupki elegancko ubranych osób, w przewadze panów, umilają sobie najwyraźniej czas grą w karty, bądź po prostu cichą rozmową.
Są spokojni, flegmatyczni. Zachowują się dość swobodnie, ale powściągliwie. Goście? Mieszkańcy? Nieistotne, ważniejsze jest to, że są puści, obojętni, pozbawieni odczuć. Podobnie jak ludzie na ulicy … placu.
Podchodzę do kontuaru recepcji. Wąsaty, wysoki, szczupły jegomość … znam go. Coraz częściej łapie się na tym, że osoby, sceny, które widziałem w wizjach traktuje jak te z realnej rzeczywistości, jakbym brał w nich udział osobiście, a nie były tylko snem czy innym majakiem. Podchodzę akurat w momencie gdy towarzysze wyprawy dokonują obowiązku meldunku. Podaję nazwisko aby jak najszybciej mieć to za sobą.


- Maurice Watkins … gdzie mam podpisać? – mówię lekko podniesionym głosem.
- Tutaj, jeśli łaska...- człowiek wskazuje miejsce pod czyimś - ...po prawej stronie tej linii. Ja za chwilę uzupełnię po lewej.
- Oczywiście - składam zamaszysty podpis.
- Claudette. Claudette Andersen. – kolejna osoba podaje nazwisko - Mogę prosić o pióro?
Kolejny podpis znajduje się w księdze, obok kolejnego nazwiska wprowadzonego starannym, równym podpisem człowieka za kontuarem.

- Życzę miłego pobytu. - prostuje się na koniec mężczyzna, wyszukując odpowiednich kluczy - Zapraszam teraz na górę.

Kręte schody wykonane ze stali wiodą nas na górę. Czerwony dywan … szedłem już po nim. Znowu to przeświadczenie …
Recepcjonista, wskazuje na jeden z kierunków. Korytarz jest wąski, ale za to wysoki, o łukowatym pięknym sklepieniu. Oświetlają go dyskretne lampy przytwierdzone na gładkich i jednolitych ścianach w fantazyjnych uchwytach.

Po paru krokach przewodnik zatrzymje się i powolnym gestem całego ramienia pokazuje jedną ze ścian korytarza, na której w równych i sporych odstępach od siebie widnieją solidne drzwi.
- Rozpoczynając od tego pokoju...- mówi spokojnym tonem - ...plus cztery kolejne, to Państwa kwatery. Oto klucze.
- Łaźnia znajduje się na końcu tego korytarza, po tej samej stronie co wasze pokoje. – dodaje po chwili recepcjonista.

Pozwalam się wprowadzić do pokoju, drugi, czy trzeci w kolei … nie liczyłem. Pokój jest przestronny, a nawet możnaby powiedzieć, bardzo przestronny. Nie licząc wewnętrznych drzwi prowadzących jak na razie niewiadomo dokąd, kwatera jest jednym wielkim prostopadłościanem o solidnych ścianach, bez filarów czy ścianek przedziałowych, dzielących tę przestrzeń na strefy. Zaglądam za drzwi po przeciwległej ścianie. Toaleta zaopatrzona w zlew. Zamykam drzwi i odwracam się w stronę pokoju.

Urządzony jest z gustem, dyskretną elegancją a nawet luksusem, ale nie przesadnym. Pod jedną ze ścian stai szerokie, mogące pomieścić conajmniej dwie osoby łoże o rzeźbionym, fantazyjnie wygiętym wezgłowiu. Pościel jest świeża, aż tutaj czuje jej przyjemny zapach.

- Mam nadzieję, że kwatera się podoba...? - mężczyzna z długimi wąsami stanął pod jedną ze ścian.
Nie odpowiadam przyglądając się dalej miejscu , w którym mam mieszkać przez dwa kolejne lata.
Meble, zaglądam do szaf o wiśniowej barwie z prawdziwego drewna. Zapewniają wystarczająco miejsca na ubrania oraz wszystkie bagaże. Uzupełnieniem są stolik nocny przy łóżku, dwa wygodne fotele i parę krzeseł. Jedno z krzeseł stoi przy dużym biurku, czy może raczej sekretarzyku, powinno być wyśmienitym miejscem do pracy. Na blacie przygotowane są czyste pergaminy, kałamarze, przybory do pisania a także lampka. Nie zapomniano nawet o przyciskach do papieru, rzeźbionych w kamieniach.
Mimo tej sporej ilości mebli i tak przestronnego pokoju sprawia wrażenie, że przestrzeni jest nawet za dużo jak na jednego gościa. Chodząc po podłodze, ułożonej starannie z długich desek i krytej dywanami, słychać jest nawet ciche i głuche echo kroków.

Na jednej ze ścian, przeciwległej do drzwi, a więc i korytarza hotelowego, pysznią się dwa okazałe okna, prezentując swoje imponujące zdobienia framug. Cóż z tego, gdy przestrzeń między nimi była zapełniona równymi rzędami cegieł.

Mężczyzna o słomiano-rudych włosach wychwycił moje zdziwione spojrzenie i nie czekając na pytanie odezwał się poważnym, wyważonym tonem:
- Niestety. Musieliśmy je zamurować z powodu wilgoci...
Na szczęście recepcjonista nie zdawał sobie sprawy z prawdziwego powodu zdziwienia jakie owładnęło moja twarz.
musieliśmy je zamurować z powodu wilgoci … słowa wąsacza kołatały się w mojej głowie. Na głębsze przemyślenia i tak nie był właściwy moment. Rzucam walizkę na łóżko. Potem wracam by zamknąć drzwi … recepcjonisty już nie ma. Następnie przechodzę kilka kroków po skrzypiącej podłodze. Zdejmuję surdut, przewieszam go przez oparcie krzesła stojącego przy biurku. Potem podchodzę do łóżka. Nie chce mi się rozpakowywać bagażu. Tak jak stoję w ubraniu kładę się na łóżku obok stojącej walizki. Zamykam oczy.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 06-05-2011, 23:10   #146
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Dzień dobry państwu. Szukamy miejsca na odpoczynek.
- Jak najbardziej. Witamy.
- Piękne miejsce. Wspaniałe. Nazywam się Vincent Rastchell. Przybyłem przed chwilą wraz z moimi przyjaciółmi z Xhysthos... Czy honorują państwo walutę miasta z którego przybyliśmy?
- Xhystos? Proszę pokazać mi tę walutę...Pokoje... Oczywiście. Pięć. To... wystarczy na pięć pokojów...za cały miesiąc. Zechcą Państwo podać swoje nazwiska, do księgi meldunkowej...

Kiedy podszedłem do kontuaru zamaszyste podpisy widniały już w równym słupku na niczym nie zmąconej bieli kartki w księdze. Vincenta, profesora, Claudette...Voita? Wkrótce pojawił się tam także mój. Potem kręte schody i plecy tego wysokiego mężczyzny o włosach w słomianorudym kolorze. Korytarz, który mimo, że wysoki i strzelisty jak wszystko tutaj przyprawiał o klaustrofobię. Rząd drzwi i pokój. Przestronny, możnaby powiedzieć, bardzo przestronny. Urządzony z gustem, dyskretną elegancją a nawet nie przesadnym luksusem. I okna. Dwa dokładnie, szczelnie zamurowane okna... i ten dziwny świst, który trwał... tak, po raz pierwszy usłyszałem go jeszcze w.... samolocie. Teraz był głośniejszy niż zwykle, zdawał się dobiegać zewsząd...
Byłem wykończony. Nie fizycznie. Ciału nic nie dolegało. Myślę, że trud i na nowo podejmowane wysiłki wzmocniły mnie i zahartowały. Że dziś podejmując podobną drogę zniósłbym ją o wiele lepiej. Czułem się zmęczony mentalnie... Świadomość, że oto osiągnąłem cel podróży, że właśnie znalazłem się w miejscu, gdzie w cywilizowany sposób mogę usiąść, rozprostować nie młode już, bądź co bądź, kości, odpocząć ze świadomością, że nazajutrz nie czeka kolejny etap nieznanego... tak, ta świadomość rozprężała. Powoli uchodziło ze mnie powietrze. Tak subtelnie, że niezauważalnie. Nie było w tym nic złego. Relaksowałem się. Wygodnie rozłożony na kanapie rozkoszowałem się każdą chwilą, nie zwracając nawet uwagi na jej przemijanie. Dryfowałem....

Jak długo? Nie wiem... Co za różnica.... Do działania skłonił mnie głód. Postanowiłem, że powinienem coś zjeść. Na dole była zdaje się restauracja. Jednak przed posiłkiem należało doprowadzić się do porządku. - Łaźnia znajduje się na końcu tego korytarza, po tej samej stronie co wasze pokoje. - tak chyba powiedział ten człowiek, kiedy wręczał nam klucze do pokojów. Postanowiłem skorzystać. Zgrzyt, nie, świst. Był głośniejszy niż zazwyczaj. tym razem miałem wrażenie, że już nie dobiega z wnętrza mojej głowy, ale raczej z miasta... a więc nie zdawało mi się.... był tu....

- ....skąd te obawy, Robercie? Owszem, ludzie tutaj są małomówni i jacyś obojętni. Ale pamiętajmy, że to nie Xhysthos. Że tutejsza kultura może znacznie różnić się od naszej. Obyczaje, zachowania, zwyczaje. Z początku mogą zdawać się powściągliwi i nieobecni, ale może to wspaniali i gościnni ludzie.
- Nic nie rozumiesz. Ale mam wobec ciebie dług, więc nie dam ci tu zginąć. Pozostali mogą tu zgnić.
- Porozmawiamy jutro, jak tylko pozbieramy siły. Dobrze? - chlupot wody - Obiecuję, że wtedy chętnie wysłucham twoich słów. Z dużo bardziej wypoczętą głową, ze świeższym umysłem, będzie nam łatwiej rozwiązać te problemy. Co ty na to, przyjacielu?
- Masz rację. Ale jednak - uważaj na siebie.
Powoli, starając się by nie zdradzić pluśnięciami zanurzyłem się w wannie wypełnionej ciepłą i pachnącą wodą. Opary przybierały fantastyczne krztałty na tle pokrytych drewnianą boazerią ścian. Plusk i mlaskanie mokrych stóp po płytkach podłagi za parawanem. Oddalały się. Chyba powinienem się zmartwić tym strzępem złowionej rozmowy. Chyba powinienem... ale nie zmartwiłem. Zamiast tego zaczerpnąłem powietrza i na długo zanurzyłem się w wannie... na bardzo długo.....
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 06-05-2011 o 23:14.
Bogdan jest offline  
Stary 07-05-2011, 00:59   #147
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
- Zechcą Państwo podać swoje nazwiska, do księgi meldunkowej...- powiedział, nachylając się troskliwie nad opasłym tomiszczem.

To chyba od tego momentu czułem, że coś tu jest zdecydowanie nie tak. Ba, mało tego – nie chodziło o zwykły niepokój, jaki odczuwałem zawsze w nowym środowisku. Teraz to był regularny strach – tak, czułem strach.
Miasto, które od czasu otrzymania listu od Rady było moim celem i marzeniem, miasto z którym wiązałem marzenia, choćby nawet nierzeczywiste, okazywało się ośrodkiem przesiąkniętym… złem?

Nie potrafiłem tego nazwać, drażniło mnie straszliwie to, że nie umiałem nazwać swoich emocji i tego, co tak naprawdę widziałem, patrząc na Miasto. Ale to nie był strach, odczuwany podczas pościgu na rusztowaniach balonu ani ten, kiedy zdany byłem na łaskę Watkinsa, leżąc w chorobie. Tamten strach był konkretny, miał jasny, prosty punkt zaczepienia. Ten z kolei był jak ocean – nie dało się go zmierzyć, określić punktu początku i końca.

Vincent skończył się podpisywać; przełknąłem ślinę. Coś w mojej głowie mówiło, coś słyszałem…

- To ja dziękuję. - odparł tamten, skłaniając się znów leciutko. - Pan...? - zapytał, zwracając spojrzenie na Roberta.

To nie księga, Robercie, to nie księga. To cyrograf. Jeżeli to podpiszesz, będziesz należeć do tego miasta. Zostaniesz tu Robercie. Nie podawaj nazwiska.
-Robert...

Nie.

- Robert Voit. Przez ‘t’na końcu.
Wąsaty podniósł na chwilę wzrok znad księgi, a potem zaczął pisać.
- Pan Voi...t... Robert.
Pióro skrzypiało dość nieprzyjemnie na garbowanej skórze.
Chłodne spojrzenie znów spoczęło na mnie.
- Dobrze się pan czuje? Poci się pan...- zmrużył oczy hotelarz.

Sczupła dłoń, dzierżąca pióro wysunęła się. Patrzyłem, jak mała kropla atramentu skapuje z jego czubka i powoli zmierza ku podłodze, zamieniając się zaraz w mały ślad na dywanie. Nikt oprócz mnie, zdaje się, nie zauważył nawet tego faktu.
- Będzie pan łaskaw podpisać? O, tutaj... W drugiej kolumnie.

Nie oddawaj im duszy Robercie. Jeszcze nie teraz.
Podpis byl zamaszysty, pewny. Nazwisko Voit widniało w drugiej kolumnie.
Uśmiechnąłem się blado.
- To wszystko?
- Dziękuję panu. - odpowiedział spokojnie tamten - To wystarczy.
Oszukałem ich? Czemu właściwie to zrobiłem? Bo słyszałem kiedyś, że poprzez podpis oddaje się duszę? Przecież to śmieszne, co ja robię…




W głowie Voighta kotłowało się mnóstwo myśli, wszystkie były abstolunie nieprzyjemne. Od wejścia do hotelu cały trząsł się, było mu na przemian zimno i gorąco. Rana, o której już zdążył prawie zapomnieć, zaczęła go prawie palić. Nie rozumiał beztroski swoich towarzyszy. Oni zdawali się nie czuć, że coś jest nie tak. On jednak - o nie, on miał bystry wzrok, słuch, rozumiał wiele. Czuł, że miejsce, do którego przybyli, jest po prostu złe. Ludzie, choć zazwyczaj odnoszący się z dystansem, zdawali się... wnikać w Roberta, nie tyle wzrokiem, ale całą istotą. Nie do końca rozumiał to uczucie, ale na pewno narastała w nim panika. Każdy krok w Samaris oddalał go od jego poprzedniego życia, życia, które miało wiele mankamentów i wiązało się z bólem i złymi wspomnieniami, ale które... kochał.

- Kocham je - odezwał się do wąsacza, który stanął przy drzwiach jego pokoju - To znaczy, chciałem zapytać, jak można wyjść z tego miasta.

Natychmiast pożałował pytania; nie panował nad swoimi myślami.
- Czy nie podoba się tu panu...? - recepcjonista wyglądał na zmartwionego. Ręka na klamce przez chwilę zamarła.
- Przepraszam...- otworzył nagle drzwi, jakby pod wpływem nagłej decyzji - Będę na dole, jeśli będzie pan mnie potrzebował.
Odwrócił się i szybko wyszedł. Czy dlatego by Robert nie widział, co maluje się na jego twarzy? Domknięte delikatnie z tamtej strony drzwi wydały cichy dźwięk, a potem zapadła cisza.
Cisza? Nie, ten zgrzyt. Ten dziwny świst, on trwał. Był głośniejszy niż zwykle, zdawał się dobiegać zewsząd...

Nie zostanę tu dłużej, niż to konieczne- pomyślał Robert, wchodząc do pokoju. Usiadł na łóżku, ukrywając twarz w dłoniach, spod których skapywały ciepłe łzy.
Chwilę siedział w takim stanie, następnie wziął swoje bagaże i zaczął je rozpakowywać. Wszystko, prócz ubrań, zostawił w torbie.

Następnie przeszedł do części toaletowej. Czeały już tam ręczniki i przybory do kąpieli. Dziwne... Przysiągłby, że jego ręcznik, który zostawił w Xhystos, miał taką samą barwę. A może pamięć go już zawodziła?
Wziął wszystko i podszedł to okna, zamykając oczy. Dotknął ściany. Wilgoć? Może... Pociągnął nosem, rzeczywiście wilgotność powietrza musiała być spora...

Otworzył oczy. Wciąż miał siły. To miasto łatwo go nie zabierze. Ustalą plan, wykonają zadanie i uciekną. Na pewno nie dwa lata.
Pewnym krokiem udał się do łaźni.




Przecież zamknięta, jak mogłem zapomnieć… Powinienem bardziej uważać. Ale ten zgrzyt, nie pozwala się koncentrować, tak, jakby ktos piłował moje myśli, nie chcąc doprowadzić do ich spotkania. Czy komuś zależy, żeby moje myśli się nie spotkały?




- Czy to pan zamiawiał golibrodę...? - niski, chropowaty głos pasował do mrocznego wejrzenia czarnych jak nocne jeziora oczu.

Nie oddawaj im ciała Robercie. Niech cię nie dotkną. Póki cię nie dotkną, nie będą mieli nad tobą władzy.
- Nie, dziękuję, uśmiechnął się Robert. Ale mój towarzysz najpewniej tak, jeżeli zechce pan na niego poczekać...

- Służę. - mruknął. Wycofał się do kąta, zabierając się do swojej monotonnej czynności. Szorowanie ostrza o osełkę powodowało, że włosy jeżyły się na rękach. Robert obrzucił wzrokiem wanny, z poczuciem że najrozsądniej będzie chyba wybrać jak najbardziej oddaloną od tego dziwnego człowieka.

Robert pospiesznie rozebrał się, jednak jego ręka powędrowałą do kieszeni płaszcza, gdzie liczył znaleźć co...?

Lekarstwo, oczywiście. Ostatnia porcja? Jeszcze dwie...
Podszedł do kranu niedaleko wanny, ale przypomniał sobie, że nie ma przecież żadnego naczynia. No trudno, trzeba zrelaksować się kąpielą...
Niedługo potem siedział już w wygodnej, trzeba to przyznać, wannie i rozkoszował się przyjemnie ciepłą wodą, i w ogóle samym faktem odbycia kąpieli - co nie było już podróżnikom dane od wielu, wielu dni. Kotarę zasunął, lecz nie do końca by widzieć przynajmniej ruch odbywający się w otwartej przestrzeni łaźni.
Woda lała się równym strumieniem z chromowanego, gustownie wykonanego kranu...Przymykał oczy, zmęczone podróżą ciało odmakało powoli...W pomieszczeniu dostrzegał jakiś ruch, odezwały się jakieś głosy - jeden z nich prawdopodobnie należał do Vincenta.




Biedny Vincent, on nie wie, nie rozumie. Powinienem go chronić, w końcu on ochronił mnie tyle razy. Ale on chyba nie czuje tego Zła. Może to i lepiej…




Vincent z rozkoszą zanurzył się w wodzie. Leżąc słyszał, że ktoś kąpie się gdzieś obok. Przekrzykując wodę zawołał
- Kto tam jest?
Przez chwilę odpowiadało mu jedynie milczenie, unoszące się ciężko wraz z parującą wodą. Jednak po jakimś czasie usłyszał znajomy głos:
- Ja.
- Witaj Robercie - słowom Vincenta towarzyszył chlupot wody. - Wspaniałe miejsce, prawda. Piękne.
Vincentowi wydawało się przez chwilę, że słyszy westchnięcie towarzysza. Ale to musiało być złudzenie. Woda zagłuszała wszysto prócz donośnych głosów.

- Nie. To nie jest piękne miejsce. Oślepiło cię... Ja... - przerwał na chwilę - My musimy stąd wyjść, musimy się wydostać. Nie jesteśmy tutaj bezpieczni. Zamykaj swój pokój na noc, nie rozmawiaj z nikim. Znajdźmy kogoś, kto reprezentuje tutaj władze i uciekajmy. Proszę. - w głosie Roberta zabrzmiała autetntyczna troska, połączona ze... strachem?

- Musisz odpocząć. Jesteś zmęczony, podobnie jak każdy z nas. Jakiś tutejszy lekarz musi obejrzeć twoją ranę - Vincent zdawał się rozumieć obawy przyjaciela, ale teraz, już u celu, pozwolił sobie na odrobinę psychologii. - Wyjedziemy, kiedy nasza misja się skończy. Za dwa lata.

- Dwa lata? - głos Roberta brzmiał donośniej niż to było konieczne - Za dwa lata to miejsce wyssie z ciebie wszystko, zapomnisz o wszystkim, nawet o swojej rodzinie - prowokował Robert. - Ja tu tyle nie zostaję.

- Skąd te obawy, Robercie? Owszem, ludzie tutaj są małomówni i jacyś obojętni. Ale pamiętajmy, że to nie Xhysthos. Że tutejsza kultura może znacznie różnić się od naszej. Obyczaje, zachowania, zwyczaje. Z początku mogą zdawać się powściągliwi i nieobecni, ale może to wspaniali i gościnni ludzie.

- Nic nie rozumiesz. Ale mam wobec ciebie dług, więc nie dam ci tu zginąć. Pozostali mogą tu zgnić - nie było do końca jasne, o kogo chodzi, ale wydawało się, że o resztę delegacji.
Robert zaczął wychodzić z wody i szykować się do opuszczenia łaźni.

- Porozmawiamy jutro, jak tylko pozbieramy siły. Dobrze? - Vincent słyszał chlupot wody i wiedział co to oznacza. - Obiecuję, że wtedy chętnie wysłucham twoich słów. Z dużo bardziej wypoczętą głową, ze świeższym umysłem, będzie nam łatwiej rozwiązać te problemy. Co ty na to, przyjacielu?
- Masz rację. Ale jednak - uważaj na siebie.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 07-05-2011, 07:37   #148
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

"To miasto zdawało się na pierwszy rzut oka istnieć dla samego istnienia... Jakby najpierw powstało, a dopiero potem pojawili się w nim ludzie..."



Byliśmy zmęczeni, zmęczeni podróżą. Porządny wypoczynek wydawał się najważniejszy, zanim przyjdzie do czegokolwiek innego. Hotel oferował dobry standard, a nasze pokoje - sporo przestrzeni. Mimo tego jednak, zamurowane okna przywoływały klaustrofobiczne doznania. Pierwszy wieczór w Samaris nie obfitował w emocjonujące wrażenia, zresztą wcale nam na nich nie zależało. Rozcięgnięcie skostniałego ciała, kapięl w ciepłej wodzie, odrobina mydła...Ciche skrobanie brzytwy na naszych policzkach, zdrapującej z zarostem zmęczenie i nerwy nagromadzone w dziesiątkach ostatnich dni...Sen.

Sen.

Tych rzeczy na razie potrzebowaliśmy...Głównie snu. Snu w łóżku, nie na wbijających się w bok tobołach czy pobudek na żelaznej podłodze samolotu. Snu w ciszy, nie w ciągłym huku maszyny i przy świszczącym jak potwór wietrze na wysokościach.





Wieczorem klimat w hotelu nie zmienił się. Ludzie siedzieli tak jak wcześniej przy swoich stolikach, spokojnie, prawie uroczyście. Przyciszone rozmowy, powtarzające się gesty z podręczników o dobrym wychowaniu, leniwa gra w karty. Nawet rozmowy pomiędzy eleganckimi mężczyznami a gustownie ubranymi damami, których nie brak było wieczorem w hotelowym lobby, zdawały się toczyć bez zbędnych emocji.
Szklane kule lamp dawały mdłe światło, nadające już po zachodzie słońca jeszcze bardziej senną atmosferę. Podane przez poważnego kelnera potrawy były smaczne i dobrze przyprawione. Kuchnia Samaris, a przynajmniej to co podawano w hotelu, nie stanowiła czegoś zaskakującego - szynk serwował porządną kuchnię kontynentalną, taką jaką możnaby dostać w dobrych lokalach Xhystos. Może tylko było w niej więcej owoców, które przynosił tu ludziom ocean. Na pewno w posiłkach, a zwłaszcza podawanym winie było czuć więcej słońca.
Słońca, którego nijak nie było widać w powściągliwych zachowaniach gości, wypełniających przestrzeń hallu. Jeśli istniało tu gdzieś intensywne życie nocne, to nie tutaj. Jeszcze na kilka godzin przed północą ludzie zaczęli wstawać spokojnie od stolików i żegnać się, wygłaszając uprzejme formułki. Grupki rozchodziły się, czasem wręcz w całkowitym milczeniu.

Mimo dość przecież jeszcze wczesnej pory, lobby niebawem świeciło pustkami. Hall był jak wymarły, milczący gmach. Jak muzeum, w którym ostawał się praktycznie tylko wąsaty recepcjonista - kustosz. Stojący nieruchomo za swoim kontuarem sam wyglądał zresztą jak eksponat - olejny obraz poważnego mężczyzny z kędzierzawymi włosami w surducie. W niemal absolutnej ciszy słychać było głośne tykanie dużej wskazówki okazałego ściennego zegara. Dochodziła dziewiąta...

Nie wszyscy zeszli na kolację. Ciało profesora, nienawykłe do wyczynów fizycznych ciało, gdy tylko poczuło kontakt z łóżkiem, zaprotestowało przeciwko jakimkolwiek próbom ruchu aż do odwołania. Niektórzy zamówili tylko jedzenie do pokoju, wkrótce kelner o przyciasnym nieco kołnierzyku przynosił szeroką tacę z potrawami na górę i znikał bez śladu. Jeśli nawet rozmawiali ze sobą tego popołudnia, to ograniczone było to tylko to paru grzecznych uwag, życzeń smacznego i krótkich pożegnań wieczornych wygłaszanych zmęczonym głosem.

Upragniony sen przychodził szybko, dopominając się o swoje prawa. Podróżnicy zamykali oczy w swoich pokojach. Wycieńczenie sprawiało, że tego wieczora nie było rozmyślań przed zaśnięciem. Ciężki kamienny sen opadał jak drapieżny ptak, ostatnimi wspomnieniami z tego dnia była cisza pokoju i hotelowego korytarza. Zza ścian nie było słychać rozmów, z rzadka jedynie w korridorze niosły się czyjeś spokojne kroki wytłumione zresztą prawie całkiem przez dywany.





Z pierwszej nocy w Samaris nie zapamiętali nic. No, może z małymi wyjątkami.






Maurice Watkins otworzył oczy. Z niedowierzaniem zaczął dotykać swojego ciała, stwierdzając że nadal znajduje się ono w ubraniu. Leżał w poprzek łóżka, w pozycji podobnej do tej w której runął na nie wczoraj, z zamiarem jedynie krótkiego odpoczynku. Było cicho. Spojrzenie Maurice'a prześliznęło się po posprzątanym pokoju, po sekretarzyku i innych meblach, po cegłach wypełniających okienne futryny i po własnym bagażu. Zegarek leżał daleko...

Jęknął. Gdyby zobaczyła to jego małżonka...Nigdy nie pozwoliłaby, aby Maurice spał jak barbarzyńca w ubraniu, do tego jeszcze bez wieczornej toalety!

Toaleta. Nacisk na pęcherz wyganiał profesora z wygodnego łóżka. Leniwie podniósł się i usiadł, drapiąc się po głowie. Czuł się dobrze, był po raz pierwszy od wielu, wielu dni naprawdę wyspany. Musiał spać długo, ale ile? W tej kwaterze bez okien trudno było ustalić właściwie, jaka jest pora dnia czy nocy, a zza ścian nie było słychać żadnych odgłosów ulic mogących świadczyć o krzątaninie miasta.
Należało się ruszyć, Maurice powlókł się ziewając i przeciągając ku wydzielonej części toaletowej. Mocz, a potem koniecznie kąpiel i przebranie w świeże ciuchy. Dobrze, że nieoceniona małżonka...

Język zamarł mu w ustach, a myśl urwała się jak odcięta nożem ustępując zaraz następnej.

Najpierw rozległ się odgłos spuszczanej wody, a potem, zanim Watkins zdołał się poruszyć, ktoś wyszedł z jego przedziału toaletowego. Profesor stał jak posąg, a mężczyzna powoli podszedł do niego, zapinając sobie spodnie. Profesor wytężył nienajlepszy przecież wzrok, by upewnić się że się nie pomylił. Nie, o pomyłce nie mogło być mowy! Cylinder, rękawiczki, frak, lakierki - to wszystko oczywiście Watkins rozpoznawał. Ostre, nawet nieco za ostre rysy twarzy, przez te rysy wyglądającej nieco jak wycięta z tektury. Ale nawet gdyby tego nie widział, profesor pamiętał dobrze ten chłód...

- Co...- słowa z trudem wydobywały się ze ściśniętego gardła - Co, za przeproszeniem, pan...pan tu robi, Lexington?!
- Po kimś z tytułem naukowym spodziewałbym się bardziej inteligentnego pytania...- skrzywił się w charakterystyczny sposób Armand - A pan?




Nowy dzień.

Blum siedział przy sekretarzyku, sam nie wiedział już ile. Jakiś czas temu obudził się. Był w Samaris...Co dalej? Czy w ogóle powinno być jakieś dalej? Właściwie wszystko było na swoim miejscu. Bez krzyków, bez ognia. Bez ludzi mających władzę krępować i bić, w imię zakłamanych ideaów gotowych zadawać ból. Ze śniadaniem, po które mógł zejść do eleganckiego lobby lub nawet zamówić je na górę. Z czystym ubraniem. Z czystym kontem.

Bez morałów. Bez zobowiązań. Bez harmonogramów dnia, nakazów i pouczeń. W ciszy, niemal absolutnej. Ściany pokojów nie sąsiadowały chyba z ulicą, bo nie było słychać hałasów miejskich, a po drugiej stronie - korytarz. Tam też cisza, tylko jakiś czas temu ciche otwarcie którychś z sąsiednich drzwi i cichnące kroki któregoś z hotelowych gości.

Cisza. Spokój. Nowe życie.

Czyż nie tego pragnąłeś?

Nie wiem. - odpowiedział, wpatrzony w to, co stało na sekretarzyku. Wreszcie można było otworzyć bagaż, znaleźć odpowiednie miejsce i mieć czas. Czas, by już nie ukradkiem, przez uchyloną torbę, ale normalnie - w pełnym świetle, w całej okazałości - obcować. Przyglądać się, przemyśleć, dotknąć. Porozmawiać. Bez pośpiechu, bez gapiów. Persival miał na to tyle czasu, ile chciał.

Jak kiedyś...

Czas przestał właściwie istnieć. Blum zatracał się, znieruchomiały przy wielkim biurku niczym jeden z leżących na nim przycisków do papieru. W końcu ocknął się, a właściwie tknęło go przeczucie. Z trudem odwrócił wzrok od swojego stojącego na blacie skarbu i zaczął powoli, powolutku obracać głowę. Jakby bał się, że coś mu umknie, że będzie to tylko...

Zerwał się gwałtownie. Pełny obrót ciała ustawił go naprzeciw wielkiego, wiszącego na przeciwległej ścianie lustra.

Zobaczył tam tylko swoje własne odbicie...






Rastchell przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze, przemywając chłodną wodą twarz. Wory pod oczyma zniknęły, sen musiał być długi. Fizycznie Vincent czuł się znakomicie, pogładził dłonią policzki, na których jeszcze nie zdążył na dobre pojawić się nowy zarost. Golibroda, przypomniał sobie wczorajszy wieczór, tak...W sumie sprawdził się, na obliczu nie było najmniejszego zacięcia.

Vincent przeciągnął się. Był gotów do działania, choć w głowie miał pewien zamęt. Może po prostu spał za długo. Należałoby ustalić plan, porozmawiać z innymi. Ale najpierw należało ułagodzić pusty żołądek, burczeniem dopominający się o swoje. Mężczyzna uśmiechnął się.

Ziewając zaczął się ubierać. Część ubrań wygniotła się niemiłosiernie, ale Rastchell odnalazł i takie, w których śmiało można było się pokazać między ludźmi. Zapiął starannie guziki, poślinionym palcem sprawdził kant spodni. Popatrzył na długi ładny klucz, który pozostawił wczoraj na stoliku nocnym.

Korytarz wyglądał tak samo spokojnie i sennie jak wczoraj. Gdy Vincent zszedł po zakręconych schodach na dół, przekonał się że i w lobby niewiele się zmieniło. Poczuł się, jakby przeniósł się w czasie do wczorajszego wieczoru...Wzrok skakał po rozsadzonych na sali elegancko ubranych ludziach, strzelistych kolumnach. Słuch łowił przyciszone rozmowy, plaskanie kart opadających na stoły. Ktoś uprzejmie skinął mu głową, wracając do konwersacji. Rastchell zadarł głowę, by popatrzyć na miejsce, gdzie jak pamiętał był ścienny zegar.

Południe.





Przeczucie. Tak nieuchwytne i ulotne ze swej natury.

Ale tutaj, w Samaris, zdawało się nabierać mocy, rosnąć, pęcznieć w głowie. Jakby żywiło się powietrzem tego miejsca. Robert bębnił palcem w stół, siedząc przy śniadaniu w hotelowym lobby. Przyglądał się nieufnie otaczającym go ludziom.

Oni też go obserwowali. Na pozór nie, oddani pustej rozrywce kart. Powtarzający w nieskończoność oklepane towarzyskie formułki i zdania typu: "Twoja kolej. Zagrywaj.". Zajęci sobą, nie interesujący się nieznajomym siedzącym w samym kącie hallu.

Pozornie.

Mogli oszukać kogoś innego, ale nie Voighta. On widział dobrze, jak od czasu do czasu czyjeś ukradkowe spojrzenie zawisa na nim, ciężkie i przenikliwe. Jak ich oczy uciekają przed nim, nawet pewnie myśleli że obcy tego nie zauważa. Niech tak myślą. On wie. Widzi. Wie też, że oni wiedzą, że on ich podsłuchuje i dlatego nie mówią o niczym konkretnym, z ich spokojnych rozmów śledczy nie jest w stanie wyłowić praktycznie żadnych użytecznych informacji...Tamten po ścianą jeszcze coś pisze. Pewnie raport, donosicielski opis dla kogoś kogo interesuje co robi, je, pije, myśli Robert Voight. On i inni członkowie delegacji. Dla kogoś, kto nie ma dobrych zamiarów...

Bo, Voight wiedział to doskonale, w Samaris czekało na nich zło.

Przeczucie. Złe przeczucie, które było jak drzazga w mózgu. Tym gorsze, że jego przedmiot był niezwykle trudny do uchwycenia. Czy miało zdarzyć się coś strasznego?- myślał Robert, kończąc poranną potrawę, którą wcześniej bardzo starannie i dyskretnie obwąchał. - Czy ta obawa dotyczyła mieszkańców tego miasta, w których było coś tak bardzo nie tak...Nie można dać im się dotknąć...Czy wszyscy z nich byli źli, czy tylko niektórzy...? Czy to możliwe, żeby Złem było samo miasto? Możliwe...- zastanawiał się gorączkowo.

Nie. Odłożony gwałtownie widelec brzęknął o stół. Tylko dwie głowy odwróciły się na moment, to dowód że obserwuje mnie wielu więcej. Nie. To wszystko...Zło w mieszkańcach, poczucie że miasto zaciska się na mnie ulicami i pomieszczeniami - to fakt. Ale moje przeczucie...To coś więcej...To coś, co wiem i czego nie wiem zarazem, jak sen którego nie jestem w stanie sobie przypomnieć ale jednocześnie wiem, że gdzieś tam jest. Od rana przeczucie to nie opuszcza mnie, nie wiem dlaczego przypomina mi się po raz kolejny ta rozmowa z Claudette. Wtedy, przed wylotem z Trahmeru. Wtedy, gdy tak na mnie spojrzała i przez moment ja również patrzyłem na samego siebie. Patrzyłem, jak odsuwam nogą bezwładną rękę i podnoszę z podłogi zamkniętą kopertę, której zawartość dobrze znam. Chcą, by pojechał do Samaris. Pogłoski szerzą się już zbyt długo...

Z rozmyślań wyrwał go widok przyjaciela. Jedynej chyba osoby w tym złym mieście, której mógł zaufać. Vincent stał jak zaczarowany niedaleko zejścia ze schodów, wpatrzony w ścienny zegar. Voight dopił wodę z karafki i ruszył w stronę towarzysza podróży. W pierwszej chwili chciał go zawołać, ale zmitygował się rozejrzawszy się po podsłuchujących go zewsząd osobach w nienagannych ubraniach. Vincent zauważył go dopiero, gdy Robert stanął obok niego i od razu się uśmiechnął, sennie ale szczerze. Ale zanim któryś z nich zdążył coś powiedzieć, za pobliskim kontuarem, który do tej pory był pusty - pojawił się znajomy im już mężczyzna z wąsami.

- Dzień dobry. - wyprostował się i oparł ręce na zamkniętej księdze meldunkowej - Czy dobrze się spało?

Tykanie wskazówek znaczyło kolejne chwile ciszy. Vincent chyba chciał coś odpowiedzieć, ale zdziwiony patrzył na pełne podejrzliwości i nieufności spojrzenie Roberta, którym obdarzał właśnie mężczyznę za ladą.

- Czy mogę zaproponować już śniadanie? - recepcjonista, w tym samym surducie co wczoraj, popatrzył na Rastchella. - Pan Voit już skończył, mam nadzieję że smakowało i Gość poleci też i panu ten smażony bekon.
Chrząknął i przesunął się nieco bliżej nich, przesuwając się wzdłuż lady, ale cały czas pozostawał do niej przodem.
- Gdyby panowie potrzebowali czegoś w mieście, hotel służy pomocą. Wskażę drogę, a gdyby były to miejsca wymagające specjalnej zapowiedzi czy pozwolenia, wystarczy słowo do mnie. Wystarczy powiedziec, czego szukacie i gdzie chcecie się udac. Będzie trzeba zapewne nieco poczekać, ale mam kontakty wszędzie. - powiedział ze śmiertelną wręcz powagą. Tylko długie, wysmukłe wąsiska poruszyły się lekko.





Maurice Watkins otworzył oczy. Z niedowierzaniem zaczął dotykać swojego ciała, stwierdzając że nadal znajduje się ono w ubraniu. Leżał w poprzek łóżka, w pozycji podobnej do tej w której runął na nie wczoraj, z zamiarem jedynie krótkiego odpoczynku. Było cicho. Spojrzenie Maurice'a prześliznęło się po posprzątanym pokoju, po sekretarzyku i innych meblach, po cegłach wypełniających okienne futryny i po własnym bagażu. Zegarek leżał niedaleko.

Dochodziła dwunasta...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-05-2011 o 07:41.
arm1tage jest offline  
Stary 15-05-2011, 13:07   #149
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Spokój.

Nigdy nie doceniałem, ile tak naprawdę znaczył. Ostatnimi czasy spokój był czymś, czego mi brakowało. Zarówno wokół mnie, jak i w moim własnym umyśle panował chaos. Wydarzenia goniły wydarzenia. Zmuszony byłem narażać się na śmierć, stanąć na granicy szaleństwa, współdzielić ciasne, brudne i pełne hałasu wnętrze dwupłata z osobami w gruncie rzeczy mi obcymi. To wprowadziło zamęt w moje, jakże do tej pory spokojne – jeśli nie liczyć osobistej tragedii – życie.
Byłem człowiekiem miasta Xhysthos. Ułożonym, spokojnym i zdystansowanym do spraw bieżących. Trybikiem w potężnej, biurokratycznej maszynie.

Wyprawa zmieniła wszystko. Znów musiałem myśleć, podejmować decyzje, od których zależało nie tylko moje życie, ale także życie innych.

Samaris wiele zmieniło. Bardzo wiele.


* * *


Samaris.

Dopiero teraz dotarło do mnie, co się wydarzyło. Wcześniej byłem zbyt zmęczony, zbyt oszołomiony, by poczuć silne emocje.

Siedząc na łóżku, zaraz po przebudzeniu poczułem euforię.

Udało nam się!!! Udało !!!!

Dotarliśmy do Miasta – legendy. Do Miasta – widma. Do Miasta – Tajemnicy. Do Samaris.
Nie było słów, które oddałyby moją radość z tego faktu.

Dokonałem stosownego wpisu w dzienniku podróży. W najbliższych dniach zamierzałem uzupełnić go o relację z naszej drogi do Samaris. Opisać początek wyprawy, wydarzenia na altiplanie, pobyt w Thramerze, szaleństwo tamtejszego władcy, lot do Samaris i w końcu samo Miasto Tajemnic. Samo Samaris, w którego istnienie tak wielu, w tym również i ja, w skrytości ducha powątpiewało.

Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze ....


* * *


Uświadomiłem sobie, że stoję przed zwierciadłem podziwiając od jakiegoś czasu kunszt golibrody. Ile minęło czasu. Nie wiedziałem, ale burknięcie w brzuchu kazało mi pomyśleć o zejściu na posiłek.

Nie wiedziałem ile spałem, ale wiedziałem, że głód nie pozwoli mi myśleć, o czym innym. Znalazłem klucz, wyszedłem, zamknąłem drzwi i ruszyłem na dół. Do lobby hotelowego. Zegar potwierdził moje obawy.

Spałem naprawdę długo. Ale należał mi się ten wypoczynek.

Ujrzałem Roberta. Na widok przyjaciela moja twarz rozjaśnił uśmiech. Miałem nadzieję, że po dobrym śnie Robert wyzbył się obaw, co do tego wspaniałego miejsca.

Myliłem się. Niestety.

Czas pokazał, że bardziej mylić się nie mogłem.


* * *


- Czy mogę zaproponować już śniadanie? - recepcjonista, w tym samym surducie, co wczoraj, popatrzył na mnie wyczekując dyspozycji. - Pan Voit już skończył, mam nadzieję, że smakowało i Gość poleci też i panu ten smażony bekon.

Voit? Kik u licha jest Voit – myslałem gorączkowo, aż w końcu zorientowałem się, że recepcjonista tak smiesznie wymawia nazwisko Roberta.

- Tak. Dziękuję - odparłem uprzejmie.

Równie dobrze mogło to oznaczać chęć zjedzenia śniadania, jak też rezygnację z niego. Ale skierowałem kroki w stronę stolików, co raczej przemawiało za pierwszą opcją. Miałem nadzieję, że recepcjonista się zorientuje.

- Dobre było … śniadanie? - zapytałem Roberta. Ostatnie słowo wypowiedziałem po chwili namysłu. Nie mogłem sobie przypomnieć właściwego słowa na ten posiłek. Cóż za dziwactwo.

- Jak spałeś, przyjacielu? – uśmiechnąłem się. - Wiem, ze jadłeś, ale raczysz dotrzymać mi towarzystwa przy stoliku?

Rozejrzałem się dookoła. Przez chwilę napawałem wzrok mistrzowską aranżacją wnętrza. Dokładność i kunszt, z jakim wykonano meble wzbudzał we mnie zachwyt.

- To bardzo piękne miejsce – powiedziałem tonem niezobowiązującej pogawędki - Takie spokojne. Zaczynam lubić ciszę, Robercie. Brak pośpiechu jest dobry. Pozwala zebrać myśli, przyjacielu.

Wąsacz patrzył, jak Vincent daje dwa kroki w stronę stolików - ten nie uszedł daleko, bo i Robert jakiś czas temu podszedł już prawie pod recepcję. Recepcjonista chrząknął i przesunął się nieco bliżej nich, przesuwając się wzdłuż lady, ale cały czas pozostawał do niej przodem. Potem odezwał się na tyle głośno, by go usłyszeli.

- Gdyby panowie potrzebowali czegoś w mieście, hotel służy pomocą. Wskażę drogę, a gdyby były to miejsca wymagające specjalnej zapowiedzi czy pozwolenia, wystarczy słowo do mnie. Wystarczy powiedzieć, czego szukacie i gdzie chcecie się udać. Będzie trzeba zapewne nieco poczekać, ale mam kontakty wszędzie. - powiedział ze śmiertelną wręcz powagą. Tylko długie, wysmukłe wąsiska poruszyły się lekko.

- Oczywiście, po śniadaniu - rzucił mu z uprzejmym uśmiechem Vincent. - Chętnie skorzystamy z pana nieocenionej pomocy.

Zapłaciłem temu człowiekowi. Spodziewałem się takiej pomocy.

- Zatem czekam na dyspozycje. Gdyby mnie nie było, proszę użyć dzwonka na kontuarze. - uprzejmie powiedział wąsaty - A śniadanie zaraz zostanie podane.
Wycofał się, pozostając cały czas przodem do nich, do mrocznego otworu małych wąskich drzwi, które znajdowały się za jego plecami


* * *

Blum pojawił się w okazałej sali restauracji i gdy tylko spostrzegł znajome twarze swoje pierwsze kroki skierował właśnie ku ich stolikowi. Choć ubrany był w swój tradycyjny, mocno podniszczony strój sprawiał wrażenie wypoczętego i radosnego.

- Dzień dobry Panom - przywitał się z kurtuazją, po czym już z większą swobodą rozsiadł się nie czekając nawet na zaproszenie na jednym z wolnych krzeseł - Jak noc? - zapytał z uśmiechem i nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć rzucił następne pytanie - Spóźniłem się na śniadanie?

- Przespałem ją jak zabity, i jak widzę pół dnia - uśmiechnąłem się na powitanie Bluma. - A śniadanie garson zaraz poda.

- O, to świetnie! - ucieszył się Blum - Jestem głodny jak wilk... Jak pierwsze wrażenia? Zapewne planują Panowie na dziś zwiedzanie miasta? - usta mu się nie zamykały - Choć... tak, raczej sprawy państwowe...

- Oczywiście. Zjem. Przespaceruję się. Postaram się znaleźć tutejszy magistrat lub siedzibę władz i przedstawić naszą delegację. Ale to wolałbym zrobić wszystkimi jej delegatami - westchnąłem.- A Samaris jest inne niż sobie je wyobrażałem. Piękniejsze. Wynioślejsze.

- Tak... - przyznał nagle nieco zamyślony Blum - Jest inne... choć ja... właściwie sam nie wiem jak je sobie wyobrażałem... Ja za to mam zamiar zobaczyć ocean - otrząsnął się z zadumy i znowu rozpromienił.

- Chętnie będę panu towarzyszył, jeśli pan pozwoli - zaoferował się z nadzieją, że Blum przyjmie propozycję. - Też jestem ciekaw jego ogromu.

Milczenie Roberta niepokoiło mnie. Mój przyjaciel był jakiś nieobecny, spięty. Wyglądał, jakby planował ucieczkę z więzienia. Nie komentowałem tego. Na rozmowę z przyjacielem przyjdzie jeszcze właściwa pora.

- Naturalnie - zgodził się Blum - Cieszę się z towarzystwa.

- Przepraszam, że się wtrącę...- nad naszymigłowami rozległ się najpierw czyjś głos, a zaraz potem do nozdrzy doleciała woń smażonego bekonu. Kelner o grubym karku serwował właśnie na stalowym półmisku śniadanie nie tylko dla mnie, ale od razu dla innych, przynajmniej miałem taką nadzieję, patrząc na ogrom porcji. - ...nie chciałem podsłuchiwać, ale usłyszałem...Ocean...W Samaris nie ma dostępu do oceanu. Nie posiadamy portu...

Blum zrobił zaskoczoną minę.

- No ale przecież jakiś dostęp do oceanu jest...? W nadmorskim mieście? - nie był w stanie uwierzyć w rewelację kelnera - Deptak jakiś, promenada... molo...plaża...

- Dokładnie. Chciałbym ujrzeć tą wspaniałą, bezkresną toń wody - powiedział Vincent z rozmarzeniem.

- Przykro mi...- pokręcił głową garson - ...nie w Samaris. Może dla przybyszów wydaje się to dziwne, ale...
Zawahał się jakby, a potem zawinął zużyte już naczynia i począł wycofywać się od stołu.
- ...ale tak to u nas jest. Takie jest nasze miasto. Przepraszam, muszę obsłużyć kolejne stoliki...

- Dziwne – powiedziałem do Bluma, kiedy już mężczyzna odszedł do kolejnych klientów. - Ale mam pomysł. Może uda nam się obejrzeć ocean z dachu którejś z wież. Widok będzie pewnie jeszcze bardziej niezapomniany, monsieur Blum, kiedy już wdrapiemy się na górę. Garsone może jeszcze nie wiedzieć, że mieszkańcy Xhysthos znani są ze swego uporu. - Vincent uśmiechnął się do kompana przy stole.

Czy mężczyzna w eleganckim surducie siedzący przy najbliższym stoliku słuchał mnie? W każdym razie, gdy spojrzałem na niego, tamten odwrócił wzrok. Niedługo potem ujął swoją laskę o gładkiej kuli wieńczącej przedmiot i wolnym krokiem podszedł do kontuaru, za którym znów stał już wąsacz. Gość odezwał się do niego cicho i podał coś recepcjoniście, prawdopodobnie regulując rachunek, a potem jeszcze wolniejszym krokiem ruszył w kierunku wyjścia z hotelu.

- Widzę, że to miasto w niczym nie różni się od Xhystos - mruknął do mnie Blum odprowadzający wzrokiem konfidenta

- W sumie nie dziwię się im, panie Blum – też powiodłem wzrokiem za dziwnie zachowującym się obywatelem miasta - Jesteśmy obcy. A ksenofobia to częsta cecha izolowanych społeczności.

- Zastanawiam się tylko, czy był to przypadkowy mieszkaniec miasta, czy też ten człowiek jest w pracy - Vincent miał dużo racji, a jednak świadomość, że pozostaje się pod ciągłą obserwacją nie nastrajała budująco.

- Może jedno i drugie, drogi panie. Przejdziemy się po mieście?

- Jedno i drugie? - zdziwił się Blum - Czy jedno nie wyklucza drugiego? Zdaje się, nie mówimy o tym samym zawodzie...

- Przypadkowy mieszkaniec może być nieświadomym niczego narzędziem. Proszę mi jednak wybaczyć, chyba nadal jestem nieco rozkojarzony. Może spacer pobudzi mój umysł do większej sprawności.

- A śniadanie...?

- Pójdziemy, jak już zjemy - uśmiechnąłem się, jakby wygłosił oczywistość. - Mój brzuch zmienił się w filharmonię. Nawet znany kompozytor z Xhysthos. S.J.Chab zadziwiłby się słysząc tą patetyczną muzyką wygrywaną na tym zagłodzonym instrumencie. A zapachy dochodzące do mego nosa, są jak batuta dyrygenta. Poszczególne partie tworzą coraz bardziej skomplikowane partytury. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, monsieur Blum, jak muzykalny i utalentowany jest mój brzuch.

Nie tylko mój brzuch przerywał ciszę... Świst powrócił...Popatrzyliśmy po sobie znad stołu, jakby chcąc upewnić się, że nie jest to tylko wytworem ich własnego umysłu. Gdzieś od miasta szedł ten dziwny, metaliczny zgrzyt. Jakby coś sunęło z szelestem, świstem właśnie. Inni siedzący w hallu, grający w karty i toczący przyciszone rozmowy zdawali się w ogóle tego nie doświadczać, a może tylko byli przyzwyczajeni. Żadna głowa nie podniosła się, żadna rozmowa nie została przerwana...

Voight, słysząc świst, podniósł głowę do góry niczym w transie. W połowie drogi do ust zawisła szklanka z wodą..
Doszedł mnie szept:
- Też to musicie słyszeć...
Pokiwałem głową potwierdzając jego stwierdzenie,

- A cóż to za dźwięk, monsieur? - zapytałem kelnera, kiedy przechodził obok naszego stolika. - Ten niepokojący świst i zgrzytanie?

- Świst, proszę pana? - nieznacznie uniósł brwi kelner, stawiając przed nimi butelkę wina i kieliszki - Pan raczy wybaczyć, ale ja nie słyszę niczego podobnego...Może chodzi panu o szum oceanu, ja go już praktycznie nie zauważam?

- Może właśnie o to chodzi. Dziękuję serdecznie.

- Ja z wami nie idę. - oznajmił nagle Voight, zniecierpliwiony i jakby rozdrażniony. Porozmawiam sobie z tym recepcjonistą.

- Dobrze Robercie – powiedziałem zajmując się juz jedynie posiłkiem.

Orkiestra w moim brzuchu zamilkła w końcu zasypana jedzeniem. Posiłek smakował mi niewypowiedzianie. Był wszak tak inny od racji podróżnych czy tego, co uznawano za jedzenie w Thramerze. Bardzo przypominał ten, jaki tradycyjnie jedzono w Xhysthos.

Po posiłku ruszyłem z Blumem na spacer. Mieliśmy ochotę ujrzeć zarówno Samaris, jak i ocean.
 
Armiel jest offline  
Stary 16-05-2011, 08:47   #150
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Otwieram oczy. Z niedowierzaniem dotykam swojego ciała, stwierdzając że nadal znajduje się ono w ubraniu. Czuje lekkie zdrętwienie nóg, chyba zwisają, musze leżeć w poprzek łóżka. Jest cicho. Moje spojrzenie prześlizguje się po posprzątanym pokoju, po sekretarzyku i innych meblach, po cegłach wypełniających okienne futryny i po własnym bagażu. Zegarek leży niedaleko. Sięgam po czasomierz … kwadrans przed dwunastą ... Noc? Dzień? Niewiadomo.

Czas opuścić pokój … SAMARIS czeka. Ale najpierw toaleta … wanna, jest na początku korytarza, a może na końcu? Nieważne i tak ją znajdę … Zabieram ze sobą przybory toaletowe, bieliznę, czyste ubranie … zauważam jego niedostatek. Co powiedziałaby na to Emilie … Ale przecież muszą tu mieć pralnię … nie omieszkam zapytać oto „wąsacza” a książki? Gdybym zabrał więcej koszul, odczuwałbym niedostatek książek. Dlatego nie lubię się pakować czuję się w tedy jak myszka w dowcipie, kiedy to zmyślny człek zastawia na nią pułapkę … z jednej strony kładzie kawałek serka, z drugiej umieszcza szyneczkę, pośrodku natomiast wyostrzoną brzytwę. Myszka nie mogąc się zdecydować zerka to na jeden to na drugi smakołyk, kilkakrotne ruchy małą główką, niezauważalny ruch wąsikiem i ostrze brzytwy znaczy czerwona posoka. Czemu o tym myślę? Ach tak książki. Rozpakowuję walizkę. Na jedną stronę kładę czyste ubrania, raptem jedna koszula i 2 sztuki bielizny. Książki układam równiutko na sekretarzyku. Przecież miałem wziąć kąpiel … do diaska przysiągłbym, że przybory toaletowe miałem w dłoni. Co się z nimi stało … muszą tu gdzieś być. Szuflady, półki, pościel z łóżka, kilkakrotnie otwierana szafa. Są … na reszcie, tylko co one robią na dnie szafy? Jeszcze tylko klucz do pokoju i mogę iść … klucz, był duży, zdobiony. Nie … w ten sposób nigdy stąd nie wyjdę. Siadam zrezygnowany na łóżku. Coś twardego gniecie mnie w pośladki … klucz do pokoju. Opuszczam pokój, zamykam drzwi … dwa razy w prawo raz w lewo, sprawdzam za klamkę, zamek trzyma.


Korytarz zakończony drzwiami, to za nimi ponoć znajduje się pokój kąpielowy. Kilka oddzielonych od siebie przepierzeń, panująca cisza, najwyraźniej jestem sam. Napuszczam wody do wanny, gorąca, parująca, przyjemna. Rozbieram się, potem stopą sprawdzam temperaturę wody … idealna. Ale czy zamknąłem drzwi do pokoju… za późno by sprawdzić. Zanurzam się cały, sięgam po mydło, nie ma … zamiast niego moja dłoń natrafia na książkę. Musiałem ją zabrać przez pomyłkę … czyżby … a może uczyniłem to zupełnie świadomie. Rozglądam się po brzegach wanny, równiutko ustawione buteleczki, odkręcam kolejne flakoniki. Miły zapach towarzyszący unoszącej się parze gdy ich zawartość miesza się z gorącą cieczą wypełniającą porcelanową wannę. Cudownie … relaksując się sięgam po książkę.
„Potęga podświadomości” autor znany. Otwieram na przypadkowej stronie
Jak siły podświadomości płoszą lęk.
Jeden ze studentów opowiadał mi kiedyś, że zaproszono go na bankiet, na którym miał wygłosić przemówienie. Na myśl o licznym audytorium wpadł w panikę. Mimo to zdołał przezwyciężyć strach. Przez kilka kolejnych wieczorów siadał na krótko w wygodnym fotelu i powoli, spokojnie i stanowczo wbijał sobie do głowy zdania: „Zapanuję nad tremą. Już jest mniejsza. Wygłoszę przemówienie bezbłędnie i bez zająknięcia. Jestem całkiem rozluźniony wewnętrznie i zewnętrznie.” Umiejętne przemawianie do podświadomości dało pożądany efekt.
Nasza podświadomość jest zawsze podatna na sugestię. Kiedy rozluźnisz ciało i umysł, świadome myśli (w procesie - jak opisywaliśmy - podobnym do osmozy) zapadną w podświadomość, i dzięki jej twórczej dynamice spełni się twoje życzenie. W ten sposób z dnia na dzień nabierzesz pewności i zaufania do siebie.

Największy wróg człowieka
Strach nazwano kiedyś największym wrogiem człowieka. Często jest przyczyną niepowodzeń, chorób i napięcia w stosunkach międzyludzkich. Miliony ludzi boją się przeszłości albo przyszłości, starości, choroby umysłowej albo śmierci. Strach jednak jest tylko treścią i skutkiem twoich myśli - w istocie to ich się boisz.
Małego chłopca paraliżuje strach przed „czarnym ludem”, który leży pod łóżkiem i zaraz go zabierze. Ale wystarczy, żeby ojciec zaświecił światło i wyjaśnił dziecku, że niebezpieczeństwo istnieje tylko w jego wyobraźni, a strach pryska. Nie byłby on jednak większy, gdyby straszny „czarny lud” rzeczywiście istniał. Chłopczyka jednak wyzwala prawda: to, czego się bał, nie istnieje.
Większość ludzkich lęków pozbawiona jest podstaw; to po prostu cienie rzucane przez chory umysł.

Zrób to, czego się boisz
Maurice Watkins zwykł mawiać: „Zrób to, czego się boisz, a skończy się strach”.
Mnie również dręczyła dawniej trema-zdołałem ją jednak pokonać dzięki temu, że zmuszałem się do publicznego mówienia. Robiłem to, czego się bałem - a wkrótce strach znikł.
Kiedy stwierdzisz z przekonaniem, że potrafisz pokonać strach i podejmiesz odpowiednią świadomą decyzję, uruchomisz zgodne z twoim myśleniem działanie podświadomości.

Jak pokonała tremę
Nie wystarczy mieć dobry głos! Pewna debiutująca śpiewaczka, której zaproponowano próbne przesłuchanie w operze, powitała z radością szansę kontraktu - choć już trzy takie okazje kończyły się całkowitą klęską wskutek tremy. Była przekonana, że i tym razem strach sparaliżuje jej struny głosowe i uniemożliwi występ na miarę umiejętności. Tego rodzaju obawy podświadomość rozumie mylnie jako wezwanie, które należy wykonać.
Moi czytelnicy wiedzą już zapewne, że była to typowa dobrowolna autosugestia. Śpiewaczka swoim przesadnym strachem sprowadzała sama na siebie niepowodzenie.
Zdołała uwolnić się od tremy dzięki znanej nam technice: Trzy razy dziennie zamykała się w swoim pokoju. Siadała w wygodnym fotelu, zamykała oczy i odprężała ciało i umysł. Fizyczny spokój czyni umysł chłonniejszym na sugestie. Śpiewaczka zwalczała strach odpowiednią antysugestią: „Śpiewam pięknie. Jestem całkowicie zrównoważona, spokojna, pewna i pogodna.” Słowa te powtarzała trzy razy dziennie i dodatkowo przed zaśnięciem powoli, spokojnie i z przejęciem pięć do dziesięciu razy. Już po tygodniu nabrała niewzruszonego spokoju i pewności. Tym razem zaśpiewała na przesłuchaniu i dostała angaż”.



Otrząsam się zdziwiony. Może to przez lekko chłodnawą wodę. Ile czasu mogło minąć? Godzina… raczej nie. Pół … całkiem możliwe. Zamykam książkę, odkładam na półkę za sobą. Najwyższy czas kończyć toaletę. Jeszcze tylko golenie. Sięgam po brzytwę i lusterko przymocowane na wysięgniku nad wanną. Gdy opuszczam porcelanowe naczynie ogarnia mnie lekki chłód. Szybko wycieram ciało, mocno przyciskając ręcznikiem. Ubieram się w ostatnią czystą koszulę, trzymaną właśnie na taką okazję. Wracam do pokoju. Łapie za klamkę ... zamek trzyma. Wtykam zdobiony klucz do dziurki, dwa razy w lewo, raz i ... opór ... dziwne, ale klamka puszcza. Wchodzę tylko na chwilę … by pozostawić rzeczy i poprawić włosy przed lustrem.
Schodzę na dół. Wąsaty recepcjonista stoi tam gdzie spodziewałem się go zastać. Zajmuje swoje miejsce za kontuarem. Kieruję kroki wprost do niego.
 
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172