Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-03-2011, 19:33   #131
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
A jednak żyłem.
Choć odkrycie tego faktu było dla mnie zaskoczeniem, przyjąłem je z ulgą i radością. Żyłem, mimo iż pewien byłem, że wszystkie udczucia, cała gama cierpienia, jakiego doświadczyłem nie może być niczym innym, jak tylko umieraniem, żyłem. Sam fakt świadczył, że coś jeszcze pozostało do zrobienia. Że koniec dla mnie zapisany miał być zgoła inny, niż ten, który jak myślałem właśnie mnie dosięgł. Że szansa sięgnięcia Samaris nadal jest realna. Wciąż była nadzieja.
Lot, tak chyba należało by nazwać to mknienie niczym pocisk przez przestrzeń, okazał się może nie najprzyjemniejszym, ale z pewnością bardzo wydajnym sposobem zbliżenia się do upragnionego celu. Już po kilku godzinach po ocknięciu miałem jasne wyobrażenie motywów, jakie kierowały wszystkimi, którzy z takim przekąsem wspominali onegdaj o tym sposobie podróżowania. Ekstremalne przeżycie. Bez dwuch zdań. Zamknięty w stalowym cylindrze pędzącym nad wszechogarniającą dżunglą, stale poddawany działaniu różnorakich wstrząsów i wibracji człowiek, w dodatku niezmiennie narażony na hałas i niewygodę ciasnego, niemal pod sufit zawalonego pakunkami pomieszczenia. Nie wiem, co mogło pchać ludzi pokroju Reno, czy ojca naszego uroczego pilota do poświęcenia życia na udoskonalanie tego rodzaju wynalazków. Niemniej czymkolwiek były owe motywy - chwała im za to! Lecieliśmy. I w Claudette Andersen cała nasza nadzieja, że był to lot w dobrym kierunku.
Kierowany ciekawością raz czy dwa razy spędziłem nawet kilka godzin lotu wciśnięty w ciasny fotel u boku pilota w jej kabinie, jednak obserwacja zegarów i innych pokładowych przyrządów, podobnie jak pilotażu okazała się nudnym zajęciem. Krajobraz w dole był monotonnie zielony, hałas w kabinie zbyt dokuczliwy, a ja, cóż, za bardzo obolały i umęczony niedawnym wysiłkiem, by silić się na przełamywanie niechęci do towarzyskich pogawędek. Próbowałem nadrabiać braki podczas międzylądowań, jednak rozmowa z tą niewątpliwie uroczą młodą damą, mimo wszystko jakoś mi nie szła. Ot, zwyczajne - A to? Do czego służy?, albo - Tutaj mam wlać tę śmierdzącą breję? Była uprzejma, cierpliwie starała się zaspokajać moją ciekawość, jednak jak na dłoni widać było oznaki napięcia i chyba zmęczenia ciągłym skupianiem uwagi na locie, więc zadbawszy o to, co konieczne przy konserwacji maszyny każdą wolną chwilę dziewczyna starała się poświęcać odpoczynkowi. Naturalne.
To podczas krzątaniny przy maszynie na jednym z pierwszych postojów zauważyłem, że machina, hmm, ja lecąc w niej nawet nie znałem fachowej nazwy, nie jest w powiedzmy, idealnym stanie. Spore wgniecenie na kadłubie samolotu, bo tak sam sobie nazwałem to coś, czym podróżowaliśmy z uwagi na to że samo latało, i kilka głębokich rys w innych miejscach nie napawało optymizmem. Claudette albo nie dosłyszała mojego pytania o ich naturę, albo je zignorowała. Założyłem więc, że nie stanowią problemu. W końcu to ona, z racji posiadanej wiedzy w razie czego powinna się martwić, nie ja.
Szczerze mówiąc za nic sobie miałem bredzenia profesora Watkinsa o całym Leśnym Panie i gadaniu Lasu, jednak na wszelki wypadek, gdyby jednak znalazło się choć ziarno prawdy w jego rewelacjach o tym że dżungla to jeden wielki organizm, w dodatku żyjący, czujący i takie tam, do okolicznego lasu po chrust nie chodziłem. Jakoś nie potrafiłem się przemóc, a choć nie nazwałem nawet mojego irracjonalnego oporu przed wybraniem się między drzewa, to i tak nie miałem zamiaru tam zaglądać. Mimo, że pomysł nie był mój, to jednak ja podpaliłem stosy... las mógł tego nie rozumieć...Trzymałem się więc blisko samolotu, albo w ogóle nie wysuwałem z niego nosa, sporadyczne wycieczki w celach fizjologicznych ograniczając do niezbędnego minimum.
Dzień za dniem. Noc za nocą. Monotonny warkot silników i nie mniej monotonne odgłosy cykad, czy licho tam wie, jakie robactwo zamieszkiwało las. Niekończąca się szachownica szumu i nie mniej natrętnej ciszy z biegiem czasu zlewała się w obraz jednolicie szary i nijaki.
Paradoksalnie im bardziej zbliżałem się do Samaris, ty bardziej obojętniałem.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 29-03-2011 o 19:51.
Bogdan jest offline  
Stary 31-03-2011, 09:37   #132
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
... SAMARIS nieznane, SAMARIS nieodkryte, SAMARIS pełne tajemnic, SAMARIS niezdobyte, SAMARIS niebezpieczne, SAMARIS nieosiągalne, SAMARIS dla którego można zabić, SAMARIS nie pozostawiające wyboru …

***

Trahmer został daleko z tyłu, jesteśmy coraz bliżej celu, a mimo to nie cieszę się. Dopadła mnie nostalgia, z którą przy małym wysiłku byłbym wstanie sobie poradzić. Ale ja tego nie chcę. Nie chcę rozmawiać, komentować, wyjaśniać, pytać. Wszystkim udało się wsiąść do maszyny. Powinienem być chyba z tego zadowolony, plan powiódł się w 100 procentach. Dlaczego mnie to nie cieszy, dlaczego jest mi to obojętne? Może to przez ten uciążliwy warkot, ciasnotę … a może to coś innego. Obawa przed tym co kilka dni temu napawało mnie radością ... SAMARIS nieznane, SAMARIS nieodkryte, SAMARIS pełne tajemnic, SAMARIS niezdobyte, SAMARIS niebezpieczne? Być może … ale akurat tego ostatniego się nie obawiam. Zresztą jakie to ma znaczenie, kiedy lecimy kilkaset metrów nad ziemią stłoczeni w metalowym kokonie, którego utrzymywanie się w powietrzu nie jest tajemnicą tylko dla Claudette. Kiedy czasem mocniej zatrzęsie, albo gdy nagle maszyna przechyla się na jedną stronę i mam wrażenie, że spadniemy zastanawiam się co pozostawię po sobie. Nie w Xhystos ale tutaj … coś bardziej osobistego. Szybko porzucam tę myśl, może z racji tego, że Panna Andersen błyskawicznie ustawia maszynę na właściwy kurs, nie to nie to … to świadomość tego, że i tak nikt nie odnalazłby nas, ani tego co po nas pozostało. Wsiąklibyśmy w dżunglę, stali się pożywką dla jej mieszkańców, Pan Lasu dopilnowałby żeby nic się nie zmarnowało.

***

Postoje co kilka godzin nadające rytm naszej podróży. Wlewanie śmierdzącego płynu, posiłki spożywane w milczeniu, odpoczynek Claudette, doglądanie przez nią żelaznej maszyny. Boi się … coś złego dzieje się z dwupłatem. Ma świadomość, że może dojść do katastrofy. Strach … ale nie o życie … jej … nasze. Obawa przed tym, że może nie dotrzeć do celu … SAMARIS nieosiągalne… Nie powinna się bać, wiem że tam dotrzemy. Ale czy wszyscy? W wizji nie było innych, nie … wizja ich nie dotyczyła. Mury … rzeka … łódź … postać na łodzi … nie widziałem jej twarzy, była odwrócona tyłem , ale wiem, że to ja … sam.
Czy powinienem jej powiedzieć, że dotrzemy do miasta. Czułaby się z tym lepiej. A co jeśli okazałoby się to mrzonką? Czy zniósłbym jej spojrzenie. Jest najbardziej zdeterminowana, pewnie byłaby zdolna ściąć głowę maczetą albo przekłuć szablą, jak wspomniała pamiątką po ojcu, tego kto stanąłby jej na drodze w dotarciu do Samaris … SAMARIS dla którego można zabić …

***

Nikt mnie o nic nie pyta, pewnie mają mi za złe wplątanie w plan porwania maszyny. Dałem im wybór, mogli z niego skorzystać. Mogli pozostać w Trahmerze, polecieć drugim dwupłatem, albo pozostać, czekać na powrót altiplanu, a może zostać na zawsze. Zasymilować się z białymi … mieszańcami … dzikimi. Wybrali podróż … SAMARIS nie pozostawiające wyboru … Więc czemu wszyscy są przygnębieni, przecież każdy z nas tego chciał.

***

Siedzę na miejscu obok pilota. Stąd najlepiej widać zielony bezkres dżungli. Nie wiem jak ta dziewczyna potrafi wypatrzeć tu jakiekolwiek miejsce do lądowania. Zauważyłem, że posiłkuje się prymitywną mapą kreśloną odręcznie. Co jakiś czas zerka także na wirujące wskazówki zegarów. Kiedy słońce świeciło nam centralnie w oczy, zerknęła na tablicę z zegarami i uradowana powiedziała tylko 3 słowa … jesteśmy na kursie …
 
Irmfryd jest offline  
Stary 31-03-2011, 11:16   #133
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cytat:
Nadzieja
Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy,
że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem,
I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.
A wszystkie rzeczy, które tutaj znałem,
Są niby ogród, kiedy stoisz w bramie.

Wejść tam nie można. Ale jest na pewno.
Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,
Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną
W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.
Do życia przywrócił mnie ból. To było paradoksalne. Ocknąć się z bólu. Zazwyczaj ludzie z bólu tracili świadomość. Jak ja wcześniej.

Pierwsze, co poczułem, to drżenie pod plecami. Leżałem na zimnej podłodze, we wnętrzu dwupłata. Tak przynajmniej sądziłem. Z trudem uniosłem ciało do pozycji siedzącej, czując jak obolałe mięśnie mszczą się za tą brawurę bolesnymi skurczami.
Metaliczny i suchy posmak w ustach przypomniał mi o przegryzionej wardze i ukruszonych zębach. Głowa bolała mnie równie mocno, co reszta ciała, a jedno oko zlepiała zakrzepła krew. Delikatnie, sycząc z bólu, dotknąłem napuchniętej skóry na czole. Musiałem się w coś uderzyć, lub coś uderzyło mnie. Ale żyłem.

A Robert?

Spojrzałem na swoją rękę. Na dłoń, którą ściskały jego palce. Czy zdążył? Zerknąłem w bok.
Był tam. Nadal nieprzytomny z wysiłku. Ale był. Udało się nam. Złowiłem wzrok profesora Watkinsa. Gdyby nie on, wszystko mogłoby skończyć się mniej fortunnie. Jego pomoc była niewątpliwie ważna w tym, co się stało. Skłoniłem się lekko, posyłając obolały uśmiech.

Uratował życie Roberta Voighta. Wspólnie ze mną. Jeśli był zabójcą panny Beauchene, – w co teraz zaczynałem wątpić – to Robert będzie miał poważny dylemat moralny, kiedy tylko się ocknie. Jednak w tej walce nie byłem w stanie mu pomóc. Są takie boje w naszym ludzkim życiu, które zmuszeni jesteśmy toczyć sami.

* * *

To dziwne uczucie oddać swoje życie w ręce nieznanej sobie osoby. Panna Andersen pilotowała to żelazne monstrum, które cięło przestrzeń nieba z hałasem niespotykanym na atliplanie.
Nie chciało mi się rozmawiać. Ograniczałem konwersację do zdawkowej wymiany zdań. Byłem zmęczony. Psychicznie i fizycznie.

Pod nami kłębiła się nieprzebyta dżungla. Mogłem ją obserwować przez okrągłe okienko, które panna Adresen nazywała iluminatorem. Starałem się jednak nie patrzyć. Wysokość, na jakiej lecieliśmy i bezkres zielonej krainy pod naszymi stopami wzbudzały we mnie irracjonalny strach.

Jeszcze bardziej przerażały mnie momenty, kiedy lądowaliśmy w dżungli, by nasz pilot mogła odpocząć. Za pierwszym razem o mało nie umarłem ze strachu. Byłem pewien, że właśnie spadamy i roztrzaskamy się o pnie drzew. Czułem strach związany z bólem, jaki wtedy zapewne odczuwamy, lecz dziwną obojętność, dotyczącą tego, co stanie się, kiedy już umrzemy. Od momentu wyruszenia do Samaris śmierć stała przy mnie tyle razy, ze zaczynałem się z nią oswajać. Była, niczym wyczekiwana kochanka. Była, niczym Samaris. Tajemnicą, którą zapewne kiedyś poznam.


Na postojach, podobnie jak inni, trzymałem się blisko dwupłata. Nie zapuszczałem się w dziką gęstwę dżungli. Miejsce to przerażało mnie bardziej, niż pozostawiony w tyle gubernator Thrameru.

Lot pozwalał mi znów myśleć o Samaris. O tym, czy w końcu ujrzę to tajemnicze Miasto? Czy dolecimy tam cali? Co też czeka nas na miejscu?

Pytania. Pytania. Dziesiątki pytań, na które odpowiedź uzyskam, miałem taką nadzieję, za jakiś czas.

Thramer zostawała za nami. A w mieście zdradzony przeze mnie Wright. Starałem się o nim nie myśleć, ale .... nie potrafiłem. Czułem, że wyrządziłem mu ogromna krzywdę, na którą nie zasługiwał. I gorycz owego niehonorowego czynu pozostawił skazę na mojej duszy. Nie czułem się z tym dobrze i przez to nie byłem dobrym towarzyszem podróży


* * *

Lecieliśmy. Lądowaliśmy. Odpoczywaliśmy. Startowaliśmy. I znów lecieliśmy.

Prosty, powtarzalny schemat, który stał się tempometrem naszej wyprawy.

Czasami dyskretnie obserwowałem pannę Andersen i resztę towarzyszy zastanawiając się nad tym, jak los mógł połączyć ze sobą czwórkę takich indywidualności. Każde z nich zapewne miało do opowiedzenia ciekawą, nietuzinkową i niebanalną historię własnego życia. I każde z nich milczało.

Samaris. Było coraz bliżej. I chociaż była to myśl na pograniczu szaleństwa czułem, że Miasto mnie wzywa. Że czeka na mnie. Czeka na nas wszystkich.

Pozostawało pytanie – jakie ma intencje?

--------------------------------------------------------------------------

Wiersz "Nadzieja" autorstwa Czesława Miłosza.
 
Armiel jest offline  
Stary 04-04-2011, 21:26   #134
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Pustynia. Dnia siódmego zaczęła się pustynia...

Po siedmiu dniach lotu wreszcie zmienił się krajobraz. W ostatni dzień przed tym zdarzeniem wyraźnie psuła się pogoda, na horyzontach wykwitały błyskawice i bardzo często, czasami dosłownie co chwilę, zmieniał się kierunek wiatru. Siódmego dnia lotu dżungla skończyła się, prawie jak odcięta nożem - długa postrzępiona linia - a zaraz za nią zaczynał się piach.
Pustynia. Piaszczyste wydmy, pustkowie pozbawione większych wzniesień, żadnych budowli, żadnego życia...

Powinienienem był poczuć ulgę. W końcu osiągneliśmy jakiś etap. Kraniec dżungli był jak rozstaje. Jak granica, która osiągnięta znaczyła koniec pewnej drogi. Wszystkie drogi były teraz moje, kiedy wiem jak dojść do celu. Wiedziałem, że żadna cisza, susza, burza nie zakuci mojej drogi. Nie horyzont coraz nowy, nowa wciąż fatamorgana, ale obraz świata oglądany sponad szczytu duszy. Wspiąłem się. Szukałem go. Samaris. Żaden tłum nie dotarł nigdy na ten szczyt, gdzie słyszałem spokojny rytm własnych myśli i krwi.
Samotność i wyizolowanie warkotem maszyny niosło za sobą potrzebę spojrzenia wgłąb. We mnie, i jak podejrzewałem również w innych. Dopiero wtedy, po kilku dniach Robert był w stanie w ogóle się odezwać. Przedtem siedział cicho w kącie, obserwując od czasu do czasu pozostałych.
- Vincencie - słowa przychodziły mu niełatwo, więc nie bardzo chciał rozwlekać - uratowałeś mi życie. Dwa razy. Jestem twoim wielkim dłużnikiem. - zatrzymał na chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. Przetoczył chwilę wzrokiem po pozostałych - Pan również, profesorze. Myślę, że moje oskarżenia były zbyt pochopne, wczesne. Obiecuję... być bardziej powściągliwym w ocenach. Przepraszam - dodał na końcu.
Vincent uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. Potem zawahał się, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale w końcu jedyną odpowiedzią był zmęczony uśmiech.
- Czy ktoś wie, jak długo będziemy lecieć nad tą wielka piaskownicą? - zażartował dość kiepsko wskazując przez iluminator połacie piachu pod nami.
Pytanie było z gatunku tych niemądrych, jak “śpisz już”, czy “boli cię” kiedy widzisz czyjąś opuchniętą twarz. Ale miało na celu przełamanie tej zaklętej ciszy, która zaczęła towarzyszyć naszej podróży. Ciszy, która pobrzmiewała nawet przez ciągły i nieznośny warkot silników.
- Mój ojciec...- usłyszeli głos z kabiny, Claudette próbowała z trudem przekrzyczeć łoskot - ...twierdził, że podróż może potrwać conajmniej kilkanaście dni! Ja...
Ostatnie słowa zniknęły w warkocie machiny, gdy pilot poderwała ją nieco w górę i ustabilizowała lot.
Robert jakby odetchnął z ulgą, że Vincent postanowił nie mówić nic więcej. Milczał chwilę, a potem odezwał się dość już swobodnie.
- Mi tam nie przeszkadza ten lot. Wszystko jest lepsze, niż Trahmer. Myślicie... że mogą nas gonić? - dodal zaniepkojony.
- Został im jeden dwupłat. - powiedział Vincent po kilku chwilach namysłu patrząc na przesuwający się pod maszyną monotonny krajobraz. - Ten należący do Reno. To możliwe, ale nie wiem czy zadaliby sobie tyle trudu. Będziemy musieli wracać tamtędy. Wtedy nas dopadną. Nie wiem też, jak prześlemy noty dyplomatyczne z Samaris do Xhysthos.
- Musimy...- głos Watkinsa był słaby, bełkoczący. Spał? Prawdopodobnie nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, jako że podczas podróży to profesor najbardziej z nas wszystkich wydawał się znajdować myślami zupełnie gdzie indziej, jak w transie przyczajony w swoim ulubionym kącie między skrzynkami - ...musimy...Powrócić...
- Ale o tym będziemy martwić się dopiero na miejscu. - ciągnął tymczasem Vincent, nie słysząc Maurice’a - Teraz martwi mnie bardziej ta burza przed nami.

- Burza - powtórzył Robert z niepokojem w głosie. Miejmy nadzieję, że panna Andersen wie, co robi. Może powinniśmy wylądować?
Przysłuchiwałem się tej rozmowie w milczeniu, jednak na wzmiankę o burzy niezdarnie dopchałem się do okienka i z lękiem wyjrzałem na zewnątrz.
Rzeczywiście, Vincent okazywał się być spostrzegawczy. Błyski, które w ciągu dnia były ledwo widoczne - teraz, gdy niebo powoli zaczynało już zmieniać swoją barwę, przeobraziły się nie znać kiedy w całkiem bliskie i wyraźne zakrzywione linie... Jakby na potwierdzenie obaw Rastchella w pobliżu rozległ się charakterystyczny niski pomruk burzy, niczym krążącej w okolicy bestii.
- Mamy ją na kursie! - krzyczała z przodu dziewczyna obracając ku nam głowę. W wielkich goglach wyglądała mi, jak monstrualny owad przyczajony w półwidocznej kabinie. - Mogę próbować ją omijać, ale nadłożymy drogi. Co do lądowania, nie bardzo na razie widzę gdzie! Boję się, że...
Hałas zagłuszył znowu kolejne zdania, ale z łatwością dopowiedziałem sobie brakującą część, kierując wzrok ku oceanowi piachu. Po wylądowaniu na tych nieskończonych wydmach, samolot mógłby już nie poderwać się do lotu uwięziony w sypkiej pułapce...

- Samolot...- pomyślałem przez chwilę, na moment odganiając złe myśli. W którejś z bardzo nielicznych chwil krótkich, zdawkowych wręcz strzępków rozmów jakie odbyliśmy w powietrznej podróży, powiedziałem im o swoim pomyśle na nazwę tego czegoś. Nazwa chyba przyjęła się wśród członków załogi. Ktoś nawet słabo się uśmiechnął. - Sam-leci! - tylko Claudette zaśmiała się wtedy porządnie i głośno - A to dobre! Chyba tylko pan, jeden na całym świecie, mógłby wpaść na taką śmieszną nazwę dwupłata, Blum! Ale podoba mi się.

Teraz ręce dziewczyny były kurczowo zaciśnięte na drążkach a na twarzy widocznej słabo pod okularami nie było nawet śladu tamtego uśmiechu. Odwróciłem wzrok, rozbłyski w okrągłym okienku hipnotyzowały. Przez moment poczułem się jakbym patrzył w szklaną kulę, zupełnie taką jak na wystawie sklepu przy ulicy Manuela Gascoine’a. Linie błyskawic wirowały mi przed oczyma, zakrzywiały się koncentrując się jakby na jednym miejscu, a potem rozbłyskiwały we wszystkich kierunkach jak w cudacznym elektrycznym urządzeniu które widziałem niegdyś na wystawie wynalazków wydziału technicznego Uniwersytetu Xhystos. Ten nieregularny kształt dziwnie przypominał mi kształt tego czegoś, w posiadaniu czego byłem. Ciebie...

Voight chyba poczuł się lepiej. Rozmowa, na którą nie mógł się wcześniej zdobyć, teraz w jakiś sposób oczyściła go. Najbardziej chyba...te przeprosiny dla Watkinsa. Mimo tego nawet, że teraz sprawy Trahmeru wydawały się Robertowi odległe i zupełnie nieznaczące w porównaniu z faktem, że zbliżaliśmy się do Samaris.
Spojrzenie Vincenta było pełne zrozumienia. Rastchell pewnie myślał o tym samym - wypowiedź Roberta była jakimś bodźcem, małym wstrząsem który wydobył nas z bardzo dziwnego wspólnego wszystkim stanu. Chyba najlepszym określeniem była...Obojętność...? Może i tak, ale to też niezupełnie oddawało ducha tego, co ogarniało podróżników z każdym kolejnym dniem...
Teraz oczy wszystkich na nowo rozbłysły, a już na pewno ożywiły się. No, może za wyjątkiem szczególnie mętnych oczu profesora Watkinsa - ale i on wydawał się obecnie przynajmniej przysłuchiwać się, w odróżnieniu od odosobnionego transu poprzednich dni, rozmowie innych. Profesor Watkins... W ciągu tych kilku dni w zachowaniu profesora niewiele się zmieniło, był nadal milczący … jakby nieobecny. Jedynie zmienił właśnie ciasny kąt pomiędzy skrzyniami na nowe miejsce, fotel obok Claudette. Słowa Roberta sprawiły mu ulgę ale nie zmieniły jego nastroju. Jeśli ktoś zadawał mu pytanie odpowiadał z opóźnieniem zupełnie nie rozumiejąc zdziwionej miny pytającego. Jedyną reakcją na widoczne na horyzoncie błyskawice było zapięcie zwisających po obu stronach fotela końcówek pasa, oraz lekkim przekrzywieniu głowy, które miało pomóc w wyłowieniu pojedynczych słów rozmów. Może zaczynało mu to nawet sprawiać małą przyjemność, gdy z pojedynczych strzępów głosów starał się ułożyć w myślach treść rozmowy?
Ja tymczasem jak zahipnotyzowany przyglądałem się wszystkiemu, co działo się przed nami Dopchałem się do kabiny i przekrzykując panujący w maszynie hałas zawołałem.
- A może przelecimy górą?
Zobaczyłem swoje odbicie w czarnych szkłach gogli.
- Nie wiem...- zawołała w odpowiedzi - ...nigdy nie latałam na takim pułapie! Nawet nie wiem, czy ta dziecinka to wytrzyma...?!
- A wytrzyma uderzenie pioruna? - zapytałem, a moja mina świadczyła, że nawet przy tak skromnej wiedzy technicznej, jaką posiadałem, nie uwierzę w potwierdzenie.
Tym razem odpowiedzią był tylko gromki, jakkolwiek nieodpowiednie było w takiej chwili użycie takiego przymiotnika, wybuch śmiechu Claudette. Obraz przed moimi oczyma trząsł się, przemieszczał stale, ale przez moment uderzyła mi w oczy krótka, dziwna wizja: na miejscu białych ząbków dziewczyny w otwartych szeroko ustach zamigotały zepsute, pokrzywione i przeżarte próchnicą resztki uzębienia. Potrząsnąłem głową, ale Claudette już pochylała się ku siedzącemu w drugim fotelu Watkinsowi.
- Jak pan myśli, profesorze?! Ryzykujemy?!
- Ryzykiem jest lot wprost w burzę - mruknąłem pod nasem nawet nie licząc, że ktokolwiek usłyszy mój komentarz i potarłem wolną dłonią skronie. Przywidzenia, omamy, jeszcze tego brakowało...

Góra, pułap, ryzyko, piorun … ktoś pytał … chyba nie. Watkins nadal siedział nieruchomo łowiąc słowa rozmów przyglądając się przy tym wyładowaniom atmosferycznym na niebie. Niektóre rozbłyski przypominały mu ostatni sen … rozchodzące się we wszystkie strony, pędzące wszędzie dookoła...nieregularne, rozgałęziające się linie.

- Profesorze...?! - szczeknęła krótko Claudette, a nie doczekawszy się odpowiedzi, jeszcze raz spojrzała na mnie, tym razem zaciskając usta w wąską kreskę.
Obaj zobaczyliśmy, jak szczupłe dłonie zmieniają nagle ułożenie drążków. Samolot zaczął wspinać się pod górę, poczuliśmy momentalnie jak uszy z każdą chwilą zaczyna coraz bardziej zatykać ciśnienie.
- Trzymajcie się. - czarne gogle utkwione były już tylko w horyzoncie. - To nie będzie przyjemne.

Nie było.
 
Bogdan jest offline  
Stary 07-04-2011, 23:11   #135
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
A zatem lecieli. Ostatni etap podróży mojego męża do Samaris był tyleż spektakularny co… nijaki.

Spektakularny na pewno wydawał się sam lot – wysoko, ponad ziemią, kamieniami, drzewami i wszystkimi stworzeniami, wysoko, wyżęj nawet niż budynki Xhystos, które swoim majestatem przerażały. Kierowani przez nieznajomą Claudette, która miała w tym jakiś – niejasny wtedy dla Roberta – interes, przemierzali kolejne mile drogi w tempie, które wcześniej wydawało im się niewyobrażalne.

Nijakość tego lotu polegała zaś na tym, że mój mąż na kilka dni zapadł w katatonię, siedząc kącie, skulony i milczący. Przez jego głowę wtedy, jak zawsze zresztą, przebiegało tysiące myśli. Jedną z najważniejszych była refleksja nad ich pierwotnym celem wyprawy. Misją dyplomatyczną.




Czymkolwiek tak wyprawa była, na pewno nie była już misją dyplomatyczną. Przypominała raczej szaleńczy wyścig, przemieniający się czasami w letarg, potem znowu w dziki rajd i tak w kółko. Rada, poważnie myśląc o jakiejkolwiek dyplomacji, nigdy nie wysłałaby garstki przypadkowych ludzi bez jakiejkolwiek instrukcji w dotarciu do celu, zdanych tylko na siebie, a na dodatek prześladowanych przez…

No właśnie, co? Odpowiedź ‘profesora Watkinsa’ wydawała mu się teraz banalna i głupia. Mając już co najmniej dwie okazje, by pozbawić go życia, albo chociaż możliwości wzięcia dalszego udziału w wyprawie, zrobiłby to na pewno.

Ale ktoś był winny. Ktoś ich na pewno prześladował. Krąg podejrzanych w drużynie dramatycznie się skurczył, jednak nie wierzyłem, że zostawiając Trahmer, zostawialiśmy zagrożenie za sobą. W takie proste rozwiązania nigdy nie wierzyłem. Ale nie potrafiłem nic więcej powiedzieć, więc… milczałem.




Dopiero wtedy, po kilku dniach Robert był w stanie w ogóle się odezwać. .
Przedtem siedział cicho w kącie, obserwując od czasu do czasu pozostałych.
- Vincencie - słowa przychodziły mu niełatwo, więc nie bardzo chciał rozwlekać - uratowałeś mi życie. Dwa razy. Jestem twoim wielkim dłużnikiem. - zatrzymał na chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć. Przetoczył chwilę wzrokiem po pozostałych - Pan również, profesorze. Myślę, że moje oskarżenia były zbyt pochopne, wczesne. Obiecuję... być bardziej powściągliwym w ocenach. Przepraszam - dodał na końcu.

Vincent uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. Potem zawahał się, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale w końcu jedyną odpowiedzią był zmęczony uśmiech.
- Czy ktoś wie, jak długo będziemy lecieć nad tą wielka piaskownicą? - zażartował dość kiepsko wskazując przez iluminator połacie piachu pod nimi.
Pytanie było z gatunku tych niemądrych, jak “śpisz już”, czy “boli cię” kiedy widzisz czyjąś opuchniętą twarz. Ale miało na celu przełamanie tej zaklętej ciszy, która zaczęła towarzyszyć ich podróży. Ciszy, która pobrzmiewała nawet przez ciągły i nieznośny warkot silników.

- Mój ojciec...- usłyszeli głos z kabiny, Claudette próbowała z trudem przekrzyczeć łoskot - ...twierdził, że podróż może potrwać conajmniej kilkanaście dni! Ja...
Ostatnie słowa zniknęły w warkocie machiny, gdy pilot poderwał ją nieco w górę i ustabilizował lot.

Robert jakby odetchnął z ulgą, że Vincent postanowił nie mówić nic więcej. Milczał chwilę, a potem odezwał się dość już swobodnie.
- Mi tam nie przeszkadza ten lot. Wszystko jest lepsze, niż Trahmer. Myślicie... że mogą nas gonić? - dodal zaniepkojony.

- Został im jeden dwupłat. - powiedział Vincent po kilku chwilach namysłu patrząc na przesuwający się pod maszyną monotonny krajobraz. - Ten należący do Reno. To możliwe, ale nie wiem czy zadaliby sobie tyle trudu. Będziemy musieli wracać tamtędy. Wtedy nas dopadną. Nie wiem też, jak prześlemy noty dyplomatyczne z Samaris do Xhysthos.

- Musimy...- głos Watkinsa był słaby, bełkoczący. Spał? Prawdopodobnie nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi, jako że podczas podróży to profesor najbardziej z nich wszystkich wydawał się znajdować myślami zupełnie gdzie indziej, jak w transie przyczajony w swoim ulubionym kącie między skrzynkami - ...musimy...Powrócić...
- Ale o tym będziemy martwić się dopiero na miejscu. - ciągnął tymczasem Vincent, nie słysząc Maurice’a - Teraz martwi mnie bardziej ta burza przed nami.

- Burza - powtórzył Robert z niepokojem w głosie. Miejmy nadzieję, że panna Andersen wie, co robi. Może powinniśmy wylądować?
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 11-04-2011, 10:23   #136
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Od momentu wyruszenia do Samaris śmierć stała przy mnie tyle razy, ze zaczynałem się z nią oswajać. Była, niczym wyczekiwana kochanka. Była, niczym Samaris. Tajemnicą, którą zapewne kiedyś poznam.


Słysząc krzyki w dwupłacie, którego nową nazwą był samolot, Vincent zbladł. Już teraz czuł się niedobrze. Kręciło mu się w głowie, a żołądek miał ochotę wyskoczyć gardłem. Z najwyższym trudem utrzymywał jego zawartość w środku, chociaż jeszcze jedna turbulencja, jeszcze jeden gwałtowny przechył i upokorzy się na oczach pozostałych mężczyzn. Dlatego też milczał, zaciskając zęby i nie odzywając się ani słowem. Pot perlił się na jego czole, blada twarz przypominała maskę upiora. Trzymał się kurczowo pasów mocujących skrzynie i raz za razem powtarzał słowa ulubionego wiersza. Bał się, ze zacznie krzyczeć. Że okaże słabość, w chwili, w której inni radzili sobie dużo lepiej. Czuł się bezsilny. Bezsilny i bezradny. Zacisnął powieki i czekał..... Czekał, aż ten koszmar się skończy.

Był to jednak dopiero jego początek. Nigdy przedtem nie przeżywali czegoś podobnego, zresztą przechodzenie prototypem maszyny latającej nad okiem burzy, nie było nigdy udziałem wielu ludzi. Były turbulencje, były przechyły i huk, który spychał w otchłań szaleństwa. Jednak obawy Vincenta co do upokorzeń na oczach innych były niepotrzebne - nikt nie miał czasu zwracać uwagi na innych. Każdy tkwił w swoim własnym piekle, piekle dławiącego gardło strachu gdy coś uderzało o ściany wehikułu lub gdy słychać było odrywającą się jakąś jego kolejną część. Piekle walki z organizmem, gdy ciśnienie rozsadzało uszy, gotowało krew w głowie, rwało zakończenia nerwów w ubytkach zębów i zacieśniało pole oraz kąt widzenia do małej szczeliny.

Dlatego nie zapamiętali wiele, jedynie postrzępione obrazy. Białe, oślepiająco białe błyski. Gromy, rozlegające się tuż za twoim uchem. Czyjś grymas bólu, czyjeś wycie. Oszukiwany raz za razem błędnik. Ciemność, która zapadła wokół tak nagle - nawet gdyby byli w stanie podejść do okien, nie byliby w stanie dostrzec rozgrywającego się pod brzuchem wehikułu spektaklu. Tą pewność o lodowatych palcach, że kolejne uderzenie i zawirowanie, kolejny błysk i huk tym razem na sto procent oznacza koniec. Ból narodzin każdej kolejnej małej nadziei, że jednak wciąż żyją i wyjdą z tego cało...Noże kolejnych zdarzeń, które zarzynały te nadzieje w zarodku...

Ale najbardziej niesamowity był prawdziwy koniec.

Tak po prostu, wszystko skończyło się. W jednej chwili. Samolot zakołysał się ostatni raz i szedł już równo. Huki i świsty rozszalałego wiatru nagle ucichły, nie pozostawiając po sobie nawet echa. W okrągłych otworach okien ciemność zamieniła się w przeciągu sekundy w światło dnia...

- Burza...- mówiła potem powoli Claudette, kiedy już wreszcie była w stanie się odezwać -...to...to niemożliwe. Ona...
Nie zdejmowała gogli, przez co nie było wiadomo, co dzieje się właśnie w jej oczach.
- Miałam ją pod sobą...Monstrualny wir...Ona...Ona po prostu...Nigdy nie widziałam czegoś...
Usta poruszały się bezgłośnie, dziewczyna bezskutecznie poszukiwała słów.
- Ona...Rozpierzchła się...- powiedziała wreszcie niepewnie - W jednej chwili... R-rozbiegła się...Po całym niebie...








Podróż trwała dalej. Ile to już dni? Po tym, co stało się tamtego siódmego dnia, zmienność pogody sprawiała zawsze, że cierpła nam skóra. A nad dziwną pustynią pogoda była naprawdę zmienna. Wiatr potrafił dąć jak szalony, a nagle ucichnąć w jednej chwili. Dwa razy, ósmego i dziewiątego dnia lotu, za otworami okiennymi i przed kokpitem zobaczyliśmy szary, wypełniający pole widzenia pył. Claudette milcząc przebijała się przezeń na ślepo. Żadne z nas nie komentowało dziwnego, ledwo słyszalnego pisku który trwał w momencie gdy pył wirował wokół samolotu. Dwupłat uwolnił się od dziwacznej chmury tak niespodziewanie, jak w nią wpadł. Nasza pilot komentowała, że musiało to być coś...odmiennego. Bo zwykły pył powinien dawno zatrzeć nasze...Jak to powiedziała? Silniki.

Po tamtej burzy dwupłat szedł jeszcze bardziej niestabilnie niż wcześniej. Niewygody zmieniły się w prawdziwą walkę o przetrwanie, a była to głównie nie tyle walka z ciągłą utratą przyczepności czy obiciami ciała, ale nieustające starcie z własnym strachem. Pole bitwy, nad którym unosił się ciągły huk maszyny, wycie wichru, przekleństwa Claudette. Claudette, która była wyczerpana najbardziej.

Lądowanie na piachu było pogrzebaniem żywcem, rozumieliśmy to wszyscy. Ale pilot musiał kiedyś spać. Wtedy to pierwszy z nas musiał nauczyć się jak trzymać stery. Latać, to za dużo powiedziane. Utrzymywać samolot na jednolitym kursie i obserwować z drżeniem wszystkie wskaźniki, które nakazała Claudette. Oznaczyła je kartkami, na których dłońmi profesora opisała poziomy dopuszczalne. Granice. Jeśli jakaś wskazówka się do nich choćby zbliżała, w ciągu jednej sekundy drugi pilot natychmiast budził dziewczynę. Nie było mowy o półśrodkach, obok fotela przytwierdzona była menażka z lodowatą wodą, po każdym chluśnięciu, częstokroć kilkanaście razy w ciągu nocy, kobieta zrywała się z przekleństwami łapiąc za stery. Jak to właściwie przeżyła, nie wiedział tego nikt z nas. Nikt nie wiedział, czy pilotuje wtedy przez otaczające nas przestworza, czy też jeszcze przez jakiś czas dwupłat przecina jej własne sny. Za którymś razem musiała w końcu popełnić błąd, ale innego wyjścia nie było. Sypiała tylko czasem w ciągu dnia, nocą leciała pilnowana zawsze przez jednego z nas.

Podobnie z... Anomaliami, jak je nazywała. Zjawiskami, na które nie miała odpowiedzi współczesna nam fizyka, a przynajmniej awiacja. Jak tamta burza. Jak ten pył. Jak zmieniająca się parę razy w ciągu dnia temperatura, od przenikającego kości chłodu, do okresowych powrotów do trahmerskiego upału wewnątrz stalowego kolosa. Gdy tylko cokolwiek, z podkreśleniem słowa, cokolwiek zaczynało wyglądać na choć trochę odbiegającego od hałaśliwej, męczącej nudy lotu - od razu menażka miała iść w ruch, a jeśli to nie pomagało, uderzenia z otwartej ręki, bez sentymentów. Claudette zrywała się zawsze, półprzytomnie ściskając drążki i wyprowadzając samolot z kolejnej niestabilności. Lub drżąc wraz z nami w obliczu kolejnego nie dającego się wyjaśnić zjawiska.

Któregoś dnia lotu, nie wiem - jedenastego, czy dwunastego...To było zaraz po przerażającym zdarzeniu, gdy wycieńczona Claudette nie dała się obudzić na czas i samolot runął w dół. Udało się jej wyrównać lot, ale pamiętam dobrze zbliżający się szybko piach. Kolejny bliski oddech śmierci, która zdawała się bawić z nami w kotka i myszkę. Była dobrym pilotem, wróciła na kurs, ale nasze nerwy już nie. Przez jakiś czas o coś się kłóciliśmy. W każdym razie parę godzin po tym strasznym wydarzeniu, pustynia nieco się zmieniła. Przez jeden dzień zmieniała swoje oblicze na pustynię skalistą i w końcu Claudette wypatrzyła płaskowyż na tyle płaski, by zaryzykować lądowanie.

Spała prawie czterdzieści godzin. My umieraliśmy na pustkowiu, pozbawionego roślin czy zwierząt. W dzień z gorąca, które przewyższało żar Trahmeru i wywoływało halucynacje. W nocy dygotaliśmy z zimna, mimo okręcenia się we wszystkie ciepłe rzeczy, które zabraliśmy ze sobą. Na pustyni czyhało szaleństwo i szczęściem nie przebywaliśmy na jej powierzchni dłużej, Claudette wystartowała zaraz po przebudzeniu. Nie minęła kolejna doba a już pod nami po staremu ciągnął się tylko piach.

Anomalie pojawiały się coraz częściej. Jak wtedy, gdy na ścianach dwupłata zauważyliśmy lód. Śmigła zaczęły dziwnie charczeć. Zanim za okienkami pojawiły się pierwsze płatki, Claudette już wyrównywała lot. Patrzyliśmy oniemiali przez jakiś czas trwa prawdziwa zima. Wielkie płatki śniegu zamarzały szybko. Ktoś powiedział, że bombardowanie twardych kulek o żelazo samolotu brzmi jak atak roju owadów.

Nie były to przyjemne chwile, ale potem myśleliśmy czasem że mimo wszystko te dziwaczne i niepokojące zjawiska były jednak w pewien sposób przydatne. Pomagały walczyć z tym niespodziewanym, cichym wrogiem jakim okazywała się wkradająca się w nas obojętność. Doświadczaliśmy już jej w pierwszych dniach lotu, a choć potem udało się znów zainicjować rozmowy - ten przeciwnik ciągle podchodził nas nocami, a także w ciągu dnia. Powtarzalność i trudy podniebnej podróży sprawiała, że raz po raz zamykaliśmy się w sobie, w swoich rozmyślaniach, w swoim oczekiwaniu na cel. Jedliśmy mało. Rozmawialiśmy mało, wmawiając sobie czasem że powodem przedłużających się okresów ciszy był ciągły, atakujący bębenki hałas maszyny. Może to dziwne, ale...Czasem miałem wrażenie, że to coś, co na nas gdzieś tam czeka, wypełnia nasze serca jakąś mieszanką odrętwienia oraz przyjemnego spokoju. Czuliśmy je. Czuliśmy, że się zbliżamy.


S a m a r i s...


Nie wiem, kto zauważył je pierwszy. Pamiętam tylko, że był wieczór. Miasto majaczyło na widnokręgu, podobne trapiącym nas wcześniej pustynnym mirażom. Barwy zachodu rozlewały się jak długimi pociągnięciami pędzla nad horyzontem. Łatwo było je przeoczyć, ale powietrze było czyste i jeśli miało się dobry wzrok, to dostrzegało się tam wyraźnie jednolity, ciemny kształt równoległy do poziomu ziemi.


Mury. Mury Samaris...


Wyglądały z daleka na pozbawione ozdób, długie i równe bloki wyróżniały się ciemną barwą na tle różnobarwnych wariacji zachodu. Ale były tam na pewno, zaczynały się i kończyły w określonych miejscach w przestrzeni, a pośrodku zapewne wielkiego kompleksu widać było nieco wyższe elementy zabudowy, sugerujące istnienie bramy. Samaris! Było rozległe i milczące jak pustynia i podobnie jak w przypadku pustyni wokół niego nie widać było żadnego ruchu, życia. Ale może po prostu było jeszcze za daleko...

Istniało więc, naprawdę! Było tam, na wyciągnięcie ręki. Nie mogło być mowy o pomyłce. Za niewyraźną jeszcze smugą murów pojedyncze, nieśmiałe jakby maźnięcia niebieskiego koloru znaczyły rozpoczynający się już ocean.

Co wtedy czuliśmy...?

Było tak blisko. A jednak teraz, mimo że od momentu jak ujrzeliśmy jego mury minęło już dwa dni lotu, miasto wcale nie zdawało się przybliżać. Claudette pierwsza, drżącym z emocji głosem, wyraziła niepewnie swoje wątpliwości, które z każdą godziną zaczynały dręczyć każdego z nas. Ogarniało nas teraz dziwne wrażenie, że Samaris zamiast rosnąć w oczach, zaczyna się oddalać...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 11-04-2011 o 10:26.
arm1tage jest offline  
Stary 14-04-2011, 08:21   #137
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Powiedzieli mi, że muszę pojechać do Samaris, że pogłoski krążą już zbyt długo. Jedynym sposobem, by je przerwać, jest wysłanie na miejsce obserwatorów. Powiedzieli, że obserwacja będzie długotrwała, ale w zasadzie nie powinna być niebezpieczna.

Z pewnością nie dzieje się tam nic szczególnego, to nic innego jak tylko bezpodstawne pogłoski… Tylko wtedy w Xhystos zapanuje spokój, powiedzieli.
Wszyscy inni mówili, że oszalałem i nigdy stamtąd nie wrócę…

Co ci jest? Nie odpowiadasz, nawet mnie nie słuchasz…








- To niemożliwe...- Claudette unosiła gogle, jakby bez udziału szkieł mogła lepiej stwierdzić ten fakt i wpatrywała się szklistymi oczyma w odległe miasto na horyzoncie - ...jesteśmy już tyle mil bliżej, od kiedy je ujrzeliśmy. A wciąż, wciąż...
Umilkła.

- A co pokazują przyrządy...? - padło pytanie zza jej pleców.
Dziewczyna chrząknęła, wyrównując nieco lot.
- Nie chciałam was martwić. Większość przyrządów zwariowała już parę dni temu. Wysokościomierz jest w porządku, ale co do ustalenia naszej pozycji...Kierunku...
Profesor skinął tylko głową. Nie zdziwił się, potwierdzało to jego obserwacje: igła w posiadanym przez niego kompasie już od dobrych trzech dni obracała się jak szalona.
Claudette poprawiła się w fotelu.
- Ale jestem pewna. Nie zboczyliśmy z kursu. Powinniśmy już tam być, do cholery.
- Coś nas trzyma w miejscu - po raz pierwszy od początku podróży Maurice wypowiedział słowa sam z siebie. - Mój kompas wariuje, przyrządy też ... może to przez to całe żelastwo którym lecimy, nie możemy wyrwać się z tego ... właśnie czego? Pola siłowego, gigantycznego magnesu? Może resztę podróży trzeba odbyć pieszo?
- Trzyma? - zdziwił się Blum - Jak to możliwe? Przecież lecimy...
- Ale wcale się nie przybliżamy - wszedł w słowo nadzwyczaj ożywiony Watkins. - Nie umiem tego wytłumaczyć, to nie moja dziedzina, ale z jakiegoś powodu przyrządy wariują.
- Może to przez ten świst...? - zastanawiał się głośno Blum. Dopiero po chwili zauważył zdziwienie profesora - Nie słyszał go Pan?
- Sam nie wiem ... - wyraz zastanowienia zagościł na twarzy Maurica.
- Taki świst i jakby zgrzyt jakiegoś mechanizmu.
- Zgrzyt ... taki jak w Trahmerze?
- W Trahmerze? - zdziwił się Blum - Nie słyszałem nic takiego w Trahmerze. Dopiero tu. Dopiero od czasu jak ukazało nam się miasto... wie Pan profesorze... - Blum sprawiał wrażenie jakby chciał coś wyznać ale się waha.

- Proszę się nie obawiać, ono tam jest. Wiem to. Czy w czasie lotu ktoś w dwupłacie grał w karty - zupełnie nieoczekiwanie zapytał Watkins. Blum zrobił zdziwioną minę, porzucił własne myśli i rozejrzał się po pozostałych. Nie doczekawszy się odpowiedzi profesor uśmiechnął się lekko. - Dobrze, wyśmienicie, a może ktoś z Panów załapie się na małą partyjkę w Samaris?
- Może najpierw tam dotrzyjmy...
- Dotrzemy, dotrzemy ... wszystko w swoim czasie - nadal uśmiechając się odpowiedział Maurice.
- Pańska pewność jest równie zagadkowa co dobry humor, profesorze. Jest Pan może w posiadaniu wiedzy, której my - Blum wskazał na siebie i pozostałych - nie mamy?
- Nie nazwałbym tego wiedzą ... może raczej - zdawało się, że profesor przez chwilę szuka właściwego słowa - spełniającymi się przypuszczeniami... Chyba lepiej nie mogę tego określić - dodał po kilku sekundach.
- Mówi Pan o prekognicji?? Czytałem kiedyś, coś o tym. - Blum zdawał się nie wierzyć własnym uszom
- Widzę, że Pan mnie doskonale zrozumiał.
- Jednak to nie zmienia faktu, że autor opracowania, które czytałem odnosił się sceptycznie do tego rodzaju pomysłów. Ba, uważał je nawet za, jeśli dobrze pamiętam, szarlatanerię.
- Co innego pisać czysto teoretyczne opracowanie czerpiąc wiedzę z innych publikacji a co innego przeżywać to na własnej skórze Panie Blum.
Wzruszenie ramionami i nieśmiały uśmiech były całym komentarzem Bluma. Widać było, że najwyraźniej nie ma zamiaru zajmować miejsca w sporze o istnienie i rolę prekognicji w nauce. Cała rozmowa jeśli czymkolwiek skutkowała, to odciągała myśli od mirażu miasta, które z dnia na dzień bardziej irytowało swoją nieosiągalnością.
- To drugie może zaboleć ... - patrząc w okienko, cicho powiedział Watkins.
Blum długo starał się nie być ciekawski, jednak nie wytrzymał i zapytał.
- Te... wizje... One bolą?
- Właśnie...- odezwała się dość ponuro Claudette, powoli reagująca ruchami sterów na podmuchy wiatru - ...dobre pytanie. Ja jeszcze dopytam, czy Pana odpowiedź, profesorze, będzie dotyczyła Pańskich wizji w ogóle? Czy też może to obrazy dotyczące Samaris są szczególnie bolesne?
- Wykolejenie się tramwaju ...16 ofiar, płonacy dom ... cała rodzina zginęła w pożarze w sumie 7 osób, porażenie prądem robotnika przy konserwacji instalacji ... 1 zwęglone ciało ... Nie wszystkie wizje są przyjemne. Wiele z nich na długo pozostaje w pamięci. Co do Samaris ... na razie żadna z wizji nie ukazywała niebezpieczeństwa.

- Na razie...hmmm... - zastanawiał się na głos Blum. - Miejmy nadzieję, że żadna taka się nie ukaże... - nikt nic nie powiedział. Pewnie żywili takie same nadzieje. Blum po zastanowieniu podjął - A muszę się państwu przyznać, że sam pełen jestem obaw.
- Obaw? Jakiego rodzaju?
Czarne jeziora gogli Claudette zalśniły, gdy i ona obróciła głowę w kierunku Bluma.
Blum przez chwilę sprawiał wrażenie jakby żałował tego co powiedział, bił się widocznie z myślami, jednak w końcu podjął temat.

- Może się to państwu wydać... cóż, dziwaczne, ale w noc poprzedzającą ukazanie się Samaris - spojrzał w okienko na majaczące w oddali mury - śniłem sen. Dziwny i niepokojący. W tym śnie obok śpiącej panny Claudette siedział człowiek... mój były wspólniek, Goldmann i sterował maszyną... Widzę że nic z tego co mówię, nie wydaje się wam niezwykłym. Jednak... jednak ten człowiek zawsze majstrował przy moim życiu... - Blum zamyślił się, po czym dodał - ...i nigdy, zaznaczam nigdy nie wynikło z tego nic dobrego.

Popatrzyli na niego. Wszyscy, z wyjątkiem Rastchella.

Vincent milczał już od kilku dni. Stopniowo tracił siły i chyba wolę walki i przetrwania. A może to było coś innego, coś, co wymykało się ich percepcji.
Wyglądało na to, że coś w nim pękło. Upał, zmęczenie, stres, straszliwe warunki podróżowania ograniczające ich nawet w tak trywilanych sprawach jak załatwianie potrzeb fizjologicznych. Wszystko to uderzyło w negocjatora z ogromną siłą. Dnie spędzał apatyczny, odpowiadając tylko półsłowkami, albo milcząc w sposób moze nie wystudiowany, lecz obojętny. jakby nie widział rozmówcy. Noce spędzał śpiąc, a kiedy się budził płakał. Z początku nieśmiało, ale potem już bez krępacji, nie wstydząc się współpasażerów. Ci co go znali, mogli przypomnieć sobie, że podobnie zachowywał się na ich pierwszym spotkaniu jeszcze w Xhysthos.
Jedyna zmiana nastroju Vincenta nastąpiła w momencie, gdy ujrzeli mury miasta. Ale szybko zgasła, kiedy okazało się, że miasto - niezależnie ile by w jego stronę lecieli - pozostaje poza ich zasięgiem. Widząc taki obrót rzeczy Vincent znów sposępniał, zamknął się w świecie iluzji i marzeń. Niekiedy współpasażerowie mogli zobaczyć dziwny uśmiech szczęścia błąkający się na jego obliczu. Niekiey, jak siedzi z otwartymi szeroko oczami nie reagując na bodźce zewnętrzne, chyba, że były wyjątkowo silne. I nic nie wskazywało na to, że depresyjna apatia Vincenta ulegnie poprawie. Prawie nie przyjmował pokarmu, pił tylko, ale też niewiele. Tak mijała mu podróż. W świecie, którego nikt inny nie mógł zobaczyć.

Watkins odwrócił głowę w kierunku milczącego od kilku dni Rastchella, a potem spojrzał na Bluma. Wpatrywał się w Persivala, uważnie.
- Goldmann … Nathaniel Goldmann?
- Ten sam. - odparł Blum ze zwieszoną glową.

To właśnie on siedział na fotelu drugiego pilota, gdy Claudette zaryzykowała nocne lądowanie...







Początkowo Samaris wydawało się być na wyciągnięcie ręki…Teraz dostrzegaliśmy, jak wiele nas od niego dzieliło.

Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, od kiedy ujrzeliśmy mury Samaris do momentu, gdy byliśmy na miejscu, minęło aż dwanaście dni. Claudette nie umiała tego wyjaśnić, żadno z nas zresztą nie potrafiło. Sam nie kojarzę dokładnie ostatnich dni podróży, która wyolbrzymiała trudy i zdawała się powoli gasić nadzieję, pogrążając nas w apatii. Samaris tym bardziej zdawało się od nas oddalać.

Dlatego byłem zdziwiony, gdy pewnego dnia obudziłem się z płytkiego, niespokojnego snu i zdałem sobie sprawę, że pilot podchodzi do lądowania. Dwupłat chybotał się i charczał, podobnie jak my doprowadzony już chyba na skraj swojej wytrzymałości.

Za oknem było ciemno.

Pozostaje oszczędzić szczegółów trudnego, karkołomnego lądowania. Wystarczy stwierdzić, że się udało. Już na ziemi Claudette opowiedziała nam, co się działo wcześniej. W ostatnich dniach, gdy nawet już z rzadka patrzyliśmy z wnętrza samolotu ku ziemi, pustynia powoli zmieniała swoje oblicze. Piach zaczynał ustępować miejsca kamieniom, a choć nadal nie było widać śladu życia, gdzieniegdzie pojawiały się drzewa. Anomalia skończyły się, choć igła kompasu nadal była nieprzydatna. Tej nocy, gdy spaliśmy, jak opowiadała dziewczyna, zaczęło jej się nagle wydawać, że Samaris jest blisko. Bardzo blisko. Noc kończyła się, i w pierwszych przebłyskach nadchodzącego, lecz odległego jeszcze świtu ujrzała miasto, a parę mil przed nim miejsce, gdzie była szansa posadzić maszynę. Nie wahała się, jak przyznała, bała się nie tyle że dobra pozycja do lądowania może się nie powtórzyć.

- Pomyślałam…- zagryzła wargę, a nam wszystkim wydało się nagle że wygląda jakoś staro - …że jeśli nie zrobię tego natychmiast, mimo nocy, to Samaris znowu się od nas oddali… Zaryzykowałam.

Zaryzykowała. Udało się, choć po stanie przechylonej, częściowo wbitej dziobem w ziemię maszyny trudno było stwierdzić, czy ta ptaszyna jeszcze kiedykolwiek poderwie się do lotu. Niektóre blachy i inne części leżały w pobliżu miejsca lądowania. Samolot prawie dymił, rozgrzany, niemalże możnaby rzec – zziajany, z machinerii okolic śmigieł czuć było nieco swąd spalenizny. Wciągaliśmy ten smród razem z zapachem świeżego powietrza.
Świeżego, bo powietrze było tu czyste. W porównaniu zaduchem kabiny dwupłata, z zapachem stalowego Xhystos, ale nawet z ciężką wonią upalnego, żywicznego Trahmeru i jego nie kończących się dżungli – nasze piersi oddychały teraz łapczywie, napawając się niesłychanie ożywczym, wspaniałym powietrzem w którym czuć było wilgoć oceanu i delikatną nutę drzew. Ocean był tam gdzieś przed nami, słyszeliśmy stąd jego spokojny lecz oszałamiający swą potęgą szum. Drzewa rysowały się tu i ówdzie na horyzoncie w niewyraźnych skupiskach.

Klimat był również wspaniały, mimo iż kończyła się noc było ciepło – nie była to jednak zapowiedź morderczego trahmerskiego świtu, ale obietnica, w połączeniu z widokiem czyściutkiego nieba, dnia otulającego podróżnika grzejącym przyjemnie kości gorącem które organizm przyjmował z otwartymi ramionami.

Wylądowaliśmy na terenie piaszczystym, jakiejś przechodniej formie pomiędzy suchą pustynią a rozpoczynającą się na wiele mil od oceanu niebiańską plażą. Oprócz nas były tu tylko kamienie o obłych, rzeźbionych zapewne falami kształtach oraz pojedyncze drzewa, które nie przypominały tych z parków Xhystos. Ktoś z nas, kto widział je w książce botanicznej, nazwał je palmami. Okolica wydawała się być nietknięta dłonią człowieka, nie było tu budowli, dróg, czy nawet kolein czy śladów świadczących o tym, by ktoś tędy podróżował.

Tylko S a m a r i s…

Tak, ono tam było. Pierwsze rozjaśniające mrok barwy nadchodzącego świtu zaczynały dopiero wydobywać jego zarysy z niebytu. Tam, skąd dobiegał szum wody, posadowione było tak jak opowiadali, na brzegu oceanu. Widzieliśmy z daleka jego wysokie mury, jednolite i mocne, jak się zdawało pozbawione prawie zupełnie ozdób. Ten z nas, kto miał najlepszy wzrok, powiedział że ściany nie mają otworów i są lekko pochylone. Żadno z nas nie dostrzegało zarysów budynków czy wieżyc, miasto zdawało się chować całkowicie za zasłoną tych swoich jasnych murów, gotowe odsłonić swoje oblicze tylko wchodzącym do środka . Samaris było wielkie, zwarte i milczące. Nic nie wskazywało na to, by w jego okolicy miały znajdować się jakieś posterunki czy wieże strażnicze, albo stacje jakichś pojazdów. Tylko pustkowie, oraz Ono, potężne i znieruchomiałe na brzegu, mające za plecami tylko przestwór pomrukującego nisko oceanu, spokojnego jak samo miasto.

Oczekujące…




...I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.

A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już...




Ze wstępnych szacunków wydawało się, że idąc w miarę równo i nie napotykając przeszkód, powinniśmy stanąć przed nim za jakieś dwie godziny. Do tego czasu powinno się już zrobić całkiem widno, bo świt właśnie zaczynał malować przed nami swój piękny obraz. Czy jednak byliśmy gotowi do marszu, niektórzy z nas po podróży nie byli, delikatnie mówiąc, w najlepszej formie – mimo iż bliskość celu wyraźnie dodawała sił i otuchy? Czy powinniśmy w ogóle iść otwarcie, czy zachować jakieś środki ostrożności. A może, pamiętając o misji, dobrze byłoby ustalić wspólne wersje wypowiedzi, jakiś plan dalszego działania wewnątrz miasta, zakładając że uda nam się do niego dostać.

- Możemy rozbić obóz…- myślała na głos Claudette – Może po prostu porozmawiać, dogadać sprawy. Albo po prostu iść przed siebie?

Popatrzyła na nas śmiertelnie zmęczona, po raz pierwszy od dawna ściągając z głowy gogle, których rzemienie zawisły na jej zaciśniętej, brudnej od sterów dłoni. Popatrzyła na nas, a my po sobie nawzajem.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 14-04-2011 o 09:05.
arm1tage jest offline  
Stary 18-04-2011, 14:10   #138
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Śmiech dziecka jest modlitwą do Boga, w którego Xhysthos nie wierzy. W którego nie wierzę ja. Nie ma siły sprawczej. Kreatora gwiazd, słońca i księżyca na niebie. Jest tylko Los i Przypadek. Ślepi na ludzka krzywdę bliźniaczy bracia. Jednych obdarują hojnie, innym zabiorą jeszcze chętniej.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm

- Cóż to za warkot, kochanie?
Słowa, które zmieniają życie. Zmieniają radość w smutek. Niby nie mają znaczenia. Zwykły zlepek dźwięków. Ale stają się zaczątkiem upadku.

- To paramobil. Zobacz, jak lśni w słońcu – kolejne słowa mające ogromne znaczenie dla historii świata. Może nie całego. Może tylko tego jednego, jedynego. Mojego świata.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm

Barwnie ubrani ludzie, niczym wirujące w godowym tańcu motyle. Wstążki na rombach kapeluszy, na ramionach mężczyzn i kobiet. Grają trąbki. Orkiestra fałszuje, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Wirują wstążki. Sypie się wielobarwne konfetti.

- Mogę iść go zobaczyć, tato – kolejne słowa. Zwykłe pytanie. Zwykła odpowiedź.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm

- Victorze, czy mogę – pan Drumknot coś ode mnie chce.
- Idź z Kristofem, kochanie – moja prośba zmienia świat. – Sprawy Rady.

Wrrrrrrrrruuuuuuuuuuuuu Wruuuuuuuuuuummmmmmmmmm


BUUUUUUUMMMMMMMMMM

Budzę się. Warkot silników dwupłatu. Zapach tej dziwnej substancji, która daje mu siłę by oderwać się od ziemi i ciąć powietrze na podobieństwo ptaków.

Jestem zmęczony. Łzy płyną mi po twarzy. Widzę moment, kiedy wspaniały prototyp paramobilu wybucha. Widzę moją rodzinę – całą we krwi – leżącą pośród poskręcanych kawałków metalu.

Dano nie czułem się tak zmęczony.
Znów wróciło pragnienie, by umrzeć tam wraz z nimi.
Gdyby nie te kilka prostych słów. Gdyby nie te błędne, jakże trywialne decyzje, oni by żyli. Ja również. Bo widząc żonę i synka na ziemi, konających, człowiek umiera wraz z nimi. Prawdziwy człowiek pada i nie podnosi się już z ziemi.

Lądujemy. Chyba.

* * *

Widzę siebie, jakbym stał z boku. Obserwuję. Słucham. Jestem i zarazem nie ma mnie tutaj.

- Możemy rozbić obóz…- myślała na głos Claudette – Może po prostu porozmawiać, dogadać sprawy. Albo po prostu iść przed siebie?

Popatrzyła na nas śmiertelnie zmęczona, po raz pierwszy od dawna ściągając z głowy gogle, których rzemienie zawisły na jej zaciśniętej, brudnej od sterów dłoni.
- Przede wszystkim powinna Pani odpocząć Claudette - odezwał się Blum wpatrzony w majaczące na horyzoncie mury miasta - Przypominam, że dwanaście dni temu byliśmy pewni, że osiągniemy cel w ciągu godziny. Państwo wybaczą, ale nauczony doświadczeniem radzę zachować ostrożność. TO nadal może być miraż - zakończył z naciskiem.

- Wylądowaliśmy? – powiedział Vincent. - Już?

- Ano... - odparł Blum - Dzięki kunsztowi naszego nieocenionego pilota.

- Wydaje się, jakby minęło kilka godzin – mruknął Vincent niewyraźnie. Nie wiadomo, z sarkazmem czy autentycznie tak myślał. Jego wzrok powędrował w stronę murów miasta. Twarz pozostała obojętna. Tak samo oczy.
- A więc zgineliśmy. Nie żyjemy. Bo tylko tak można dostać się do tego miasta duchów. Prawda? Dziwne uczucie ta śmierć. Myślałem, że troszkę bardziej rózni się od życia.

Powiedział jeszcze kilka niewyraźnych słów pod nosem. A może słów w jakimś obcym języku? Nikt raczej nie wiedział.

- Ciekawi mnie, czy jej oczy nadal mają ten sam wspaniały odcień niezapominajek? A pana, panie Blum? Nie ciekawi to?

Blum patrzył na Wincenta z nieukrywanym zdziwieniem. Najwyraźniej nie rozumiał o czym tamten mówi i po wyrazie jego twarzy widać było, że naprawdę stara się zrozumieć.

- Czy Pan... - odezwał się po dłuższej chwili zastanowienia - Czy uważa Pan, Wincencie, że znoszenie trudów i niewygód drogi, ciągłe narażanie, to wszystko tylko po to by zginąć? Że taka jest jedyna droga do miasta? Czy to Pan sugeruje?
Nie od razu doczekał się odpowiedzi i ten brak był chyba bardziej wymowny. Blum nie poddawał się.

- Toż prościej było by rzucić się z mostu Maxwella..! Albo pod koła tramwaju..!

- To nie tak. To nie tak, panie Blum - pokręcił głową Vincent. - Ja … sam już nie wiem... Uciekające miasto. Żywe miasto.

Zakrył twarz dłońmi i zgarbił się lekko.

- A jeśli ich tam nie ma. Jeśli nikogo tam nie ma? Co wtedy?

Czy to naprawdę ja?! Ten zmęczony, długowłosy, brudny mężczyzna rozmawiający z tymi ludźmi? To nie może być prawda! Ja umarłem! Umarłem tam w Xhysthos i tylko mój duch szuka drogi. Drogi do Samaris. Drogi do wybaczenia.


* * *

Pokój dziecięcy pachniał świeżo mytą podłogą.

Spoglądałem na śpiącą żonę i synka. Cienie rzucane przez małą, mechaniczną pozytywkę z kojącą muzyczką dla dziecka, skaczą po ścianie.

Uśmiech szczęścia pojawia się na mojej twarzy. Są tacy niewinni, kiedy śpią.

Przykrywam ich kocami przed nocnym chłodem.


Znów patrzę z boku. Nie ma pokoiku z dzieckiem i żoną. Oni nie żyją. Ja też umarłem. Tam z nimi. Ta podróż jest oczyszczeniem. Wędrówką duszy – tak myślę.


Vincent spojrzał na śpiących. Z jakimś takim ojcowskim uśmiechem. Cicho, najciszej jak potrafił poszukał kocy. Potem przykrył nimi zmęczonych ludzi.

- Śpij, kochana - wyszeptał pod nosem przykrywając pannę Andersen. - Nawet martwi potrzebują snu. Przede wszystkim oni.

- Śpij synku - przykrył Bluma. - Ja będę pilnował. Będę was pilnowal. Lepiej. Lepiej niż ostatnio. Obiecuję.

Oparł się plecami o kadłub pojazdu siadając.

- Śpijcie - powiedział cicho i jedna łza spłynęła mu po policzku. - Już was nie zostawię. Nigdy.

Z tym słowami głowa opadła mu na pierś i Vincent zasnął.


* * *

Błękit nieba. Wiem, że Raj nie istnieje, ale chyba właśnie się w nim znalazłem. Słońce otrzeźwiło moje myśli. Obudziło ze stanu szaleństwa, w jakim się znalazłem.

Spojrzałem na budzących się towarzyszy. Spojrzałem na ślady na piasku. Przypomniałem sobie, gdzie wcześniej odszedł mój przyjaciel – Robert.

Spojrzałem w tamtym kierunku i klęknąłem, jak pielgrzym po dotarciu do celu.

- Panowie – powiedziałem niepotrzebnie. – Udało się. To Samaris. Dotarliśmy.

Przynajmniej taką miałem nadzieję.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-04-2011, 16:16   #139
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Możemy rozbić obóz…- prawie jej nie dosłyszałem, wyglądała na śmiertelnie zmęczoną. I nie dziwota. Wszyscyśmy tak wyglądali – Może po prostu porozmawiać, dogadać sprawy. Albo po prostu iść przed siebie?
Popatrzyła na nas.
- Przede wszystkim powinna Pani odpocząć Claudette - odezwałem się wpatrzony w majaczące na horyzoncie mury miasta. Było piękne. Dokładnie takie, jakim powinno być. Idealne. Zbyt idealne - Przypominam, że dwanaście dni temu byliśmy pewni, że osiągniemy cel w ciągu godziny. Państwo wybaczą, ale nauczony doświadczeniem radzę zachować ostrożność. TO nadal może być miraż - zakończył z naciskiem.
- Wylądowaliśmy? Już? - usłyszałem słaby głos Wincenta.
- Ano... - odparłem - Dzięki kunsztowi naszego nieocenionego pilota.
- Wydaje się, jakby minęło kilka godzin - mruknął niewyraźnie. Jego wzrok powędrował w stronę murów miasta. Ale twarz pozostała obojętna, tak samo jak oczy.
- A więc zgineliśmy. - znów usłyszałem jego słaby głos - Nie żyjemy. Bo tylko tak można dostać się do tego miasta duchów. Prawda? Dziwne uczucie ta śmierć. Myślałem, że troszkę bardziej rózni się od życia...
Powiedział jeszcze kilka niewyraźnych słów pod nosem, a może słów w jakimś obcym języku? Nie zrozumiałem.
- Ciekawi mnie, czy jej oczy nadal mają ten sam wspaniały odcień niezapominajek? A pana, panie Blum? Nie ciekawi to?
Spojrzałem na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Kompletnie nie rozumiałem o czym tamten mówił, choć bardzo starałem się zrozumieć. Przecież byliśmy tu. Bliżej niz kiedykolwiek. Niemal o rzut kamieniem. Niemal na wyciągnięcie ręki od spełnienia i celu za który niektórzy z nich oddali życie. A on... on mówił tak... jakbyśmy...
- Czy Pan... - odezwałem się po dłuższej chwili zastanowienia - Czy uważa Pan, Wincencie, że znoszenie trudów i niewygód drogi, ciągłe narażanie, to wszystko tylko po to by zginąć? Że taka jest jedyna droga do miasta? Czy to Pan sugeruje?
Nie od razu doczekałem się odpowiedzi i ten brak był bardzo wymowny. Ale nie poddawałem się, bo to było przecież... niedorzeczne...!
- Toż prościej było by rzucić się z mostu Maxwella..! Albo pod koła tramwaju..!
- To nie tak. To nie tak, panie Blum - pokręcił głową Vincent. - Ja … sam już nie wiem... Uciekające miasto. Żywe miasto.
Zakrył twarz dłońmi i zgarbił się lekko i usłyszałem jego łamiący się głos.
- A jeśli ich tam nie ma. Jeśli nikogo tam nie ma? Co wtedy?
- Jeśli mówi pan o zmarłych, to... Żywi...i umarli...istnieją obok siebie. Czasem tylko...są w stanie się zobaczyć... - poczerwieniałe i spuchnięte powieki Claudetta zamykały się. Nie wiedziałem czy mówiła do nas, czy już przez sen - ...rozmawiaać...
Jednak spała. Głowa zwisła, zatłuszczone i dawno nie myte włosy rozsypaly się na ramionach. Spojrzałem na nią, potem na Wincenta, a potem posłałem mu wymowne spojrzenie. Sam doświadczyłem tego na pogrzebie Sophie. Tak, ja ich tam widziałem. I choć nie do końca podzielałem jej zdanie, miała rację. Przynajmniej w kwestii możliwości porozmawiania. Powstrzymałem się jednak od komentarza.
- CO PANI POWIEDZIAŁA? - nagły wrzask Voighta był tak głośny, że wszyscy odruchowo się wzdrygnęliśmy - Można tam zobaczyć... umarłych? Tam? - wykrzykiwał i wskazywał na miasto - Tam? - powtarzał - Proszę mi opowiedzieć! Co ma pani na myśli?!
Ta wzmianka o zmarłych jakby wyrwała Voighta z transu. Nie był sobą! A może był? Oczy mu lśniły, Wyprostował się. - Co ma pani na myśli do cholery?!
Wzdrygnęła się, wybudziła i zamrugała oczyma. Przez chwilę jeszcze toczyła wokół nieprzytomnym spojrzeniem.
- Co?! Czego pan ode mnie chce...?! - potrząsnęła głową, próbując dojść do siebie - Ja mówiłam...- mamrotała, przypominając chyba sobie o czym rozmawialiśmy - ...tak w ogóle...Tam...Nie tylko tam...Tam też, a może właśnie nie...
Bełkotliwe i nieskładne słowa człowieka który bardziej był po tamtej stronie snu niż po tej nie trafiały do niego. Voight już jej nie słuchał. Był w transie, w jakimś amoku. Zarzuciwszy swój bagaż na plecy, zaczął iść przed siebie, w stronę miasta. Ani razu nie obejrzał się na nas, nic nie powiedział. Po prostu odszedł, miarowym, szybkim krokiem, a jedynym świadectwem jego emocji były zaciśnięte aż do białości palców pięści...
Patrzyłem w ślad za nim oszołomiony niecodzienną sceną, której dopiero co byłem świadkiem. Tak, czytałem kiedyś gdzieś o tym, że ludziom czasem pustynia odbiera rozum. Ale żeby tak od razu?
Watkins tylko wzruszył ramionami. Od początku nie wdawał się w zadne dywagacje. Udał się z powrotem do wnętrza dwupłata i nie bez wysiłku wyciagał paczki, tobołki, worki, skrzynie. Kiedy ja z niedowierzaniem patrzyłem na malejącą sylwetkę Voighta na zewnątrz słychać było tylko sapanie profesora i co chwila rozlegający się rumor.
Długo patrzyłem na oddalającego się Voighta. O czym wtedy myślałem? Przypomniał mu się jeden wiersz.

Całą bezkształtną masę kruszców drogocennych,
Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą,
Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych
I ciskam ją na twarde, stalowe kowadło.
Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze,
Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne,
Bo z tych kruszców dla siebie serce wykuć muszę,
Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne.
Lecz gdy ulegniesz, serce, pod młota żelazem,
Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne:
W pył cię rozbiją pięści mej gromy potworne!
Bo lepiej giń, zmiażdżone cyklopowym razem,
Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte,
Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte.

Potem westchnąłem, odwróciłem się na pięcie i ległem przy śpiącej dziewczynie. Nie wiem czym, ale czułem się potwornie zmęczony. A po tylu dniach i nocach nieustannego jazgotu sen w tym nie skażonym hałasem miejscu był jak lekarstwo.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 18-04-2011 o 16:18. Powód: sł. L Staff
Bogdan jest offline  
Stary 20-04-2011, 15:01   #140
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Ziemia, a raczej piach pod stopami. W sumie nieważne co … istotne, że stałe i nieruchome. Patrzę na pozostałych członków wyprawy, na oddalającego się Voighta. Zmęczenie … nieważne. W końcu mamy przed sobą to miasto. Jest na wyciągnięcie ręki. Tylko jakoś wcale mnie to nie cieszy. Kiedyś widziałem jak chart gonił królika, cieszył się do momentu pochwycenia zwierzęcia. Potem gdy kłapouchy wydał ostatnie tchnienie, zainteresowanie myśliwego minęło. Nie wiem co wtedy odczuwał pies, ale teraz chyba czuję się podobnie. Goniłem to miasto, ten miraż, ale teraz gdy wiem, że stoi majestatycznie, moje zainteresowanie staje się coraz mniejsze. A może to umysł odsuwa myśli od miasta, aby czuć więcej zadowolenia, delektować się widokiem … taki mechanizm stymulujący moje doznania. Tymczasem czeka nas stos pakunków, które za sprawą moich wysiłków szybko formują się w górkę worków, paczek, walizek niedaleko tylnej klapy dwupłata. Wyciągam z maszyny wszystko co wpada mi w ręce. Sam nie wiem czemu to robię. Może to potrzeba rozbicia namiotu, przygotowania biwaku, upichcenia czegoś do jedzenia. Jestem wykończony, więcej nie dam rady. W końcu na dobre opuszczam maszynę. Rozbebeszam dwa worki i jakąś paczkę. Wyciągam z nich pokaźnego rozmiaru brezent, jakieś linki, stelaż. Przez chwilę próbuję coś z tym zrobić, połączyć, zespolić, uczynić całość. Bezskutecznie … zirytowany ciskam metalowymi rurkami ... nagle coś łapie mnie za nogi. Upadam w piach. Rozcieram obolałe kolano, rozplątuję linki krepujące nogi. Drugiej próby poskładania tego czegoś nie będzie. Mam dość. Wpełzam jak wąż do leżącej płachty brezentu. Zakrywam się tkaniną i … Reszty nie pamiętam.

***

Błękit bezchmurnego nieba. Sam nie wiem jak szczelnie zakryty brezentem mogłem go zauważyć. Na pewno nie była to ani wizja ani sen. Ale gdy odkryłem poły tkaniny wszystko wyglądało wręcz idealnie. Tarcza wschodzącego słońca, ciepło połączone z idealną wilgotnością powietrza, daleki szum wody. I ONO … miasto … S A M A R I S będące tam nadal. Co prawda skryte za murami, ale będące na wyciągnięcie ręki.

Rozglądam się po współtowarzyszach. Twarze Wincenta i Persivala nadal zmęczone ale ukazujące zadowolenie. Brak Panny Andersen, nie wytrzymała, gdy tylko otworzyła oczy pobiegła do miasta. Powinna poczekać na wszystkich … trudno. Widok dwupłata … pogniecionej metalowej puszki ze śmigłem … wbitego dziobem w piach. Będziemy musieli poszukać innej drogi powrotu.
- Panowie – dobiega mnie głos Wincenta. – Udało się. To Samaris. Dotarliśmy.
- Tak nareszcie. To co Panowie … idziemy czy się przyglądamy? – Odpowiadam wesołym głosem.
- Ja ruszam. Tam poszedł Robert i zdaje się panna Andersen. – Deklaracja Rastchella.
- Może pierw coś przekąsimy? Chyba zostało coś z zapasów. W mieście możemy napotkać nieprzewidziane problemy … waluta, znalezienie restauracji, bariery językowe. Zresztą kto wie co nas tam spotka. Musimy też zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Każdy z nas ma coś cennego z czym udał się w podróż.
- Ja mam tylko wspomnienia - Vincent znów markotnieje. Spogląda w kierunku widocznego Miasta i wyraz jego twarzy od razu łagodnieje, pojawia się w nim jednak też napięcie. - Weźmy wodę. Zjemy podczas marszu. Robert wyruszył jakiś czas temu, kiedy ja …. No w każdym razie chciałbym go odszukać jak najszybciej będzie to możliwe. Panna Andersen też nie powinna pozostawać zbyt długo sama. Panowie. Zbierzmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ruszajmy.
- Żona zawsze mi powtarzała, że śniadanie jest bardzo ważnym posiłkiem i że nie powinno się go spożywać w pośpiechu. Nigdy nie pozwoliła mi wyjść z domu o pustym żołądku... Przepraszam, nie powinno się mówić z pełnymi ustami - Wincent z Persivalem usłyszeli trzaski łamanych sucharów. - Samaris nam nie ucieknie, jest na wyciągnięcie ręki. Usiądźmy, posilmy się. Podczas nazwijmy to śniadania uzgodnimy plan działania … żeby nie wyszło jak ostatnio w Trahmerze.
- Jeśli to były słowa żony …. - mruknął Vincent. - To rozumiem. Ale postarajmy się nie jeść dłużej niż to konieczne. Nie wiemy co dzieje się z Robertem i panną Andersen. Może potrzebują pomocy?
- Być może … ale przecież wszyscy jesteśmy dorośli. Skoro nie poczekali, więc może mieli swoje powody. Swoją drogą to nieładnie z ich strony. No i jak wygląda oficjalna delegacja przybywająca oddzielnie. Już na samym początku źle zaczynamy.
-Nie ma co ich obwiniać, profesorze. Każdy z nas źle znosił podróż i zamknięcie w dwupłacie. Ja sam … - nie dokończył. Czyżby jakieś niedawne wspomnienie? - Przygotuję coś do jedzenia. A tymczasem niech panowie spróbują przejrzeć nasze rzeczy pod względem przydatności. Potem podzielimy je między sobą, by łatwiej było nam iść. Co panowie na to?
- Zgoda - przytakuję. - Większość bagaży jest już na zewnątrz. W środku niewiele zostało. Przejrzyjmy co jest a resztę proponuję umieścić z powrotem w maszynie. Być może kiedyś będziemy czegoś potrzebować. Nie sądzę aby ta maszyna miała odbyć jakikolwiek lot, ale przecież będziemy musieli jakoś powrócić. A tak w ogóle ile ma trwać nasz pobyt w Samaris… zupełnie umknęło to z mej pamięci.

Nie dosłyszeli, nie wiedzieli, nie chcieli odpowiedzieć. Nie znam powodu ale rozmowa zanikła. Każdy z nas zajął się krzątaniem w tym prowizorycznym obozie. Wziąłem się za kompletowanie bagażu. Nie zamierzałem zabierać niczego więcej niż wywiozłem z Trahmeru. Zresztą walizka miała ograniczona pojemność, a dwupłat nie zawierał niczego przydatnego dla mnie. No może poza żywnością i zapasem wody, w które w niewielkim stopniu postanowiłem się zaopatrzyć.
Posiłek spożywam cały czas przyglądając się miastu. Ba… delektuję się tym widokiem, z tego też powodu odsuwam najdalej moment wymarszu. Widzę niecierpliwe dreptanie Wincenta. Trudno, trochę poczeka. Wyciągam z walizki przybory do golenia, przyglądam się przez chwile swojemu odbiciu w ostrzu brzytwy, po czym przejeżdżam ostrzem po zwilżonym zaroście. Duża ilość wody pozwala na dokładniejszą toaletę. Zakładam czystą koszulę … w końcu to oficjalna delegacja Miasta Xhystos.
Zniecierpliwienie pozostałych, szczególnie Wincenta, staje się coraz bardziej widoczne. Może faktycznie zbyt długo kazałem na siebie czekać. Nie dbam o to. Wreszcie idziemy. Wędrówka nie sprawia trudności. Przyjemny wiatr wiejący od coraz bliżej i głośniej szumiącego oceanu. Nie ma ludzi, nie ma zwierząt, nie ma drogi, nie ma nic, jest tylko ONO … coraz większe. Samaris rośnie w oczach. Mury zdają się wspinać coraz wyżej i wyżej. Tak nie wiele nas od niego dzieli.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 20-04-2011 o 15:11. Powód: literówka
Irmfryd jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172