Na wstępie powiem, że lubię pisać jednowątkowe, krótkie teksty - są nieobciążające dla autora i nie wymagają dużo czasu. Nie zwykłam jednak do pisania o takiej tematyce. Poniższa treść jest wytworem mojej wyobraźni, nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość, wplecione są motywy z filmów oraz piosenek. Przedstawiony poniżej styl jest dosyć chaotyczny, a wypowiedzi pełne niedomówień, nie ma wyraźnie zarysowanego początku ani końca - wszystko zamierzone. Zdaję sobie sprawę, że niektórym osobom to, co napisałam, może wydać się w pewnych momentach obrzydliwe, wręcz makabryczne, dlatego nie polecam czytania tego ludziom podatnym na aluzje. Jeśli jednak ktoś zdecyduje się przebrnąć przez to opowiadanie, jestem otwarta na wszelkie opinie i sugestie.
Szkarada
Pociągła rana na lewym paluchu. Nic takiego, wystarczy trochę Octaseptu i piekącej kreski nie będzie za dwa dni. Nie pamiętam tylko, żebym się o coś zahaczył.
Nie. Nie zniknie. Podobnie jak inne, powstałe znikąd szramy, które szpecą stopy i ręce. Raz otwarte, nie chcą się goić, skóra groteskowo odchodzi od brzegów paznokci i jedyne co chce się zrobić, to tylko ją zerwać, żeby więcej nie przeszkadzała. Skaleczeń, choć wyraźnych, jest dużo i przypominają raczej wybroczyny. Nie mogę na to patrzeć.
Nie pisz w świetle księżyca - słowa mogą okazać się prawdziwe.
Moje gardło zdaje się być zmasakrowane od samego krzyku.
Bezwłosa istota, której chemia miała pomóc. Czysto teoretycznie najwyraźniej, bowiem nic nie pomaga. Zdrapując farbę z kaloryfera, skrzypi długimi paznokciami niczym demony kryjące się w kącie. Przyjdźcie. Zabierzcie mnie do krainy cieni choćby przez czerwone drzwi, byleby moje cierpienie się skończyło.
Nie tańcz w ciemnościach – potkniesz się i na pewno upadniesz.
Czekają. Czekają na pewno. Tylko wypatrują momentu, aż osłabnę i nie będę zdolny dłużej się bronić. Słyszę ich cichy, szyderczy śmiech, kiedy wychylam się z żelaznego łóżka, żeby zwymiotować. Żołądek kurczy się boleśnie, próbując zwrócić swoją zawartość, która od kilku dni składa się wyłącznie z tabletek.
Od dawna mnie śledzą, zupełnie się z tym nie kryjąc. Mogę więc stwierdzić, że przywykłem do ich obecności. Ale teraz podchodzą bliżej – chyba wiedzą, że nadchodzi kres mojego życia. Napawają się tym. Obserwują mnie. Czuję ich wzrok na sobie, spojrzenie czarnych, bezdennych ślepi.
Nie chowaj się za drzwiami – znajdziesz klucz, który otworzy twoją duszę.
Czuję ohydny zapach zjełczałego masła. Ostatnio tylko takie bodźce przypominały mi o istnieniu świata zewnętrznego, kiedy ten przestał mnie w końcu interesować. Ograniczyłem się do leżenia w łóżku, jego metalowe ramy były dla mnie bezpieczną ostoją przed całą resztą. Wiedziałem, że gdy tylko opuszczę swoje gniazdko to szponiaste łapy pochwycą mnie i zatargają do stołu, usadowią na krześle przed talerzem z delicjami. Prawie że czułem smak stężałej śmietany w ustach połączony z rozpuszczającymi się kapsułkami. A przecież już za żadne skarby nie miałem ich brać. Przynajmniej teraz to nie moja wina.
Nigdy nie była moja wina.
Przecież to nie ja szprycowałem ziemniaki amfetaminą. Po prostu czułem się źle bez tych kilkunastu tabletek dziennie. Każdy chce żyć znośnie. To nie była moja wina, ani lekomania, ani paranormalnie przyspieszone mitotyczne podziały wadliwych komórek. Wolę sobie jednak tak tego nie wyobrażać. Łatwiej jest zwizualizować w umyśle obraz przedstawiający złośliwego kraba szarpiącego za delikatne naczynia organizmu.
Wisząc w pajęczynach twojej podświadomości. Wygląda mi to na długą drogę do upadku.
Droga do upadku w istocie była długa.