|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
14-10-2015, 20:22 | #1 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | [Neuroshima] Księga Objawień - SESJA PRZERWANA "Potem ujrzałem innego anioła - zstępującego z nieba i mającego wielką władzę, a ziemia od chwały jego rozbłysła. I głosem potężnym tak zawołał: «Upadł, upadł Babilon - stolica. I stała się siedliskiem demonów i kryjówką wszelkiego ducha nieczystego, i kryjówką wszelkiego ptaka nieczystego i budzącego wstręt, bo winem zapalczywości swojego nierządu napoiła wszystkie narody, i królowie ziemi dopuścili się z nią nierządu, a kupcy ziemi wzbogacili się ogromem jej przepychu»." -Ap 18. 1-3 Nie sposób opisać trwogi i rozpaczy tych, którym na własne oczy dane było zobaczyć upadek świata. W kilka krótkich chwil wszystko co znali, do czego się przyzwyczaili, zostało obrócone wniwecz, zdeptane i przetworzone w toksyczny popiół przez wroga do tej pory uważanego za czczy wymysł szaleńców, lecz nie były to wizje czy omamy, a rzeczywistość. Chaos… Pierwsze dni i godziny zapadły ludziom w pamięć jako wir czystego chaosu. Upadek obyczajów, norm, praw i zasad, gdy brat stanął przeciwko bratu, spękaną glebę zrosił zaś obficie deszcz gorącej, cuchnącej metalicznie krwi. Jedni zachowali prawość, inni wypełnili swe serca pożogą, pozwalając dojść do głosu najpotworniejszym z pierwotnych instynktów. Z okrzykami tryumfu i bluźnierstwa rzucali się oni na swe ofiary, lecz naraz olbrzymi mrok, gęstszy od najczarniejszej nocy, otulił ziemię. Błyskawice przecinające firmament otoczyły walczących warstwą ognia. Przepełniona szaleństwem tłuszcza zatrzymała się wpół kroku, umilkły szydercze wrzaski. W jednej sekundzie potępieni zapomnieli o dotychczasowym przedmiocie swej morderczej złości, skupiając uwagę na nowym zagrożeniu, tak innym od tego, do czego w swej pysze przywykli. Zwarty dywan chmur przesłonił niebo, lecz tu i ówdzie przebijały się promienie słońca, niczym oko mściwego Boga. Ponad przejmującym rykiem grzmotów tajemnicze i straszne głosy oznajmiły wyrok na bezbożnych. Nie wszyscy pojęli znaczenie tych słów, a potworny widok zmroził najsłabszych duchem. Jeszcze niedawno z tryumfującym okrucieństwem, lekceważąco i zuchwale występowali przeciwko sobie, a teraz drżeli sparaliżowani strachem. Ich żałosny lament był głośniejszy od ryku przyrody… Oto władcy Ziemi, najdoskonalsi z drapieżników, zdegradowani zostali do roli ofiar. Mięso, robaki pełzające w pyle. Marność nad marnościami. Miotani obawami spoglądali na siebie nawzajem, pragnąc znaleźć osłonę przed nieuchronnym końcem. Wina oraz niewinność przestały mieć znaczenie. Wszyscy zostali skazani na śmierć. Niewiadomą stał się tylko czas wykonania wyroku… skoro i tak każdego z osobna czekał ten sam paskudny koniec, dlaczego wciąż mieli hołdować jakimkolwiek zasadom? Zmienili się więc, ewoluowali w twory fizycznie podobne do pierwotnej formy ale wypełnione szałem, napędzane wzajemną nienawiścią i mające jeden, jedyny cel - przetrwać. Stary ład dogorywał właśnie na ich oczach, w potwornych bólach wydając na świat nowe, pokręcone i skarlałe, lecz jednak życie, a czający się na nieboskłonie stalowy Wąż przyglądał się temu w cierpliwością godną kamiennego posągu - niewzruszony, nieczuły, spokojny. Wił się leniwie, sięgając metalowymi mackami coraz dalej i dalej, pewny że nowonarodzone dziecię i tak mu nie ucieknie. 25 lat później. Dokładna data: nieznana. Lokalizacja: nieznana. Kojący, lepki mrok wypełnił wizg. Z początku cichy, lecz z każdą mijającą sekundą potężniał, aż do poziomu wywołującego jeszcze nie ból, ale z pewnością irytację. Mięśnie twarzy zadrgały, zdrętwiałe palce podkuliły się, opuszkami dotykając lodowato zimnego wnętrza dłoni. Nozdrza wypełnił zapach ozonu i gorzkiego mrozu, pozostawiającego na języku drażniący nieprzyjemnie osad. Płuca zapiekły, klatka piersiowa uniosła się, by zaraz wrócić do poprzedniej pozycji i tam zastygnąć na dłuższą chwilę. Do wizgu dołączyło głuche dudnienie dochodzące z wnętrza czaszki. Krew w żyłach zawrzała, rozpoczynając szaleńczą gonitwę po całym ciele, usta otworzyły się aby zaczerpnąć pierwszy rozpaczliwy haust powietrza i następny. I kolejny. Rozchylone szeroko wargi łapały zbawczy tlen, na podobieństwo wyciągniętej na brzeg jeziora ryby: pospiesznie, w panice. Z każdym oddechem powracała świadomość, leniwe wciąż myśli rozpędzały się, aby w końcu zmusić wariujące ciało do otworzenia oczu. Mrok zmienił się w kłujący blask, pod powiekami wezbrały łzy. Parę mrugnięć i dwie gorące strużki potoczyły się po twarzy, łaskocząc skórę od kącika oka aż po linię włosów przy uchu. Obraz z początku rozmyty nabrał ostrości, nadając otoczeniu wyraźniejszych kształtów. Trumna. Dookoła znajdowała się szklana trumna, której wieko uchylono. Kto to zrobił, a może otworzyła się automatycznie? “Nic mi nie jest.” Wdech. “Nic mi nie będzie.” Wydech. W najbliższej okolicy panowała głucha cisza, mącona raptem przez dźwięki powracających do świata żywych organów wewnętrznych. Podstawowe funkcje życiowe działały bez zarzutu. Moment stresu przy poruszeniu stopami i ciężkie westchnienie ulgi… tak, władza w kończynach również odzyskana... ale gdzie... gdzie jestem? Dlaczego tu jestem? Ostatnim, co odnotowała pamięć było wspomnienie mgły, gorzkiej niczym łyżka wymieszanego z piołunem popiołu, a potem łaskawa ciemność i nic poza tym. Pustka w głownie, równie zimna i ciemna jak otchłań snu w jakiej pogrążono mózg jeszcze… od… Tył czaszki zaatakowały pazury niepokoju. “ K...kim jestem?” Głowa uniosła się odrobinę. Obleczone bawełnianą podkoszulką i podobnej faktury spodniami ciało wydawało się nieuszkodzone, jedynie z lewego przedramienia wystawała garść plastikowych przewodów, podpiętych do przyczepionych plastrami igieł. Wenflony... to chyba nazywało się wenflon, a może welfron? Zresztą... po cholerę komu nazewnictwo? Liczył się fakt, że rękę podłączono do skomplikowanej aparatury, widocznej przez przezroczystą szybę umieszczoną zaraz obok głowy. Ciężkie, metalowe maszyny przypominające pancerne szafki z mnóstwem diod, pokręteł i wskaźników. Część z nich świeciła się na zielono, w tym ten na wysokości leżącej twarzy. Obok niego znajdował się wyświetlacz ze skaczącą energicznie, szmaragdową linią jakiegoś wykresu. Pamięć zostaje pobudzona, ciemność spowodowana snem i chemikaliami znika z umysłu. Rodzi się kolejna spójna myśl. Powoli wracają wspomnienia, co prawda przemieszane w chaotycznym kalejdoskopie, lecz jest wśród niech to najważniejsze, warunkujące człowieka jako konkretną jednostkę. “Imię. Mam na imię…”
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 19-10-2015 o 10:54. |
19-10-2015, 10:53 | #2 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | ABIGAIL "I widziałem, gdy otworzył Baranek jedną z owych pieczęci, i słyszałem jedno ze czterech zwierząt mówiące, jako głos gromu: Chodź, a patrzaj! I ujrzałem, a oto koń biały, a ten, który na nim siedział, miał łuk, i dano mu koronę, i wyszedł jako zwycięzca, ażeby zwyciężał." -Ap 6. 1-2 Abigail, tak miała na imię. Zupełnie jak biblijna żona Nabala, późniejsza wybranka Dawida... to kojarzyła. Wyrwane z kontekstu, pojedyncze fakty nijak nie chcące się ułożyć w spójną całość. Daty, imiona i drobne strzępki informacji wirowały w jej głowie, przyprawiając żołądek o niekontrolowane skurcze. Podniosła się do pozycji siedzącej i przewiesiwszy tułów przez rant szklanego kokonu, zwymiotowała na podłogę. Paląca żółć wylewała się z jej ust, wyciskając z oczu łzy. Szarpnęła ramieniem, syknęła między jednym spazmem a drugim, kiedy wenflony wraz z plastrami odczepiły się od skóry, zostawiając po sobie nabrzmiałe, zaczerwienione ślady ukąszeń stalowych igieł. Czuła się paskudnie, jakby poprzedniego dnia przyjęła w siebie zbyt dużą ilość różnej maści alkoholi i na dodatek wymieszała je ze środkami psychoaktywnymi. Wciąż widziała jak przez mglę, obraz dwoił się jej przed oczami, zaś przelewająca się na granicy widoczności bordowa poświata nie pomagała przywrócić się do stanu używalności. Z trudem uniosła głowę, rozglądając się po najbliższej okolicy. Mrucząca cichutko aparatura, dojmujące zimno i sarkofag w którym leżała nie pozostawiały wątpliwości. Zahibernowali ją...ale jak i dlaczego? Przecież jeszcze wczoraj siedziała przy ognisku razem z resztą karawany wędrującej do... kurwa. Przed oczami stanął jej obraz uśmiechniętego cynicznie, podstarzałego cwaniaka i jego trzech dzieciaków, po kilku sekundach twarze zyskały przydomki oraz krótkie notki zawierające podstawowe dane typu: choleryk, ćpun, kanciarz, zwiadowca. To oni ja tak załatwili? A wybrała ich z polecenia, mieli być sprawdzeni i godni zaufania...o ile coś takiego jak zaufanie funkcjonowało jeszcze w tym popierdolonych czasach. Sprzedali ją, wywieźli gdzieś? Kolejna fala czerni przetoczyła się po zmaltretowanym mózgu. Kobieta miała wrażenie że umyka jej coś bardzo ważnego - jedno pytanie rodziło kolejne i jeszcze następne, a wszelkie tak potrzebne w tej chwili odpowiedzi czają się gdzieś na samej granicy poznania, tuż na wyciągniecie ręki, gotowe aż je pochwyci, lecz gdy wyciągała w ich kierunku drżące ręce uciekały w mrok, śmiejąc się szyderczo z owych rozpaczliwych prób. Dopiero uspokoiwszy żołądek wzięła się za sprawdzanie reszty. Żyła, ból z każdą minutą ustępował, tak samo jak sztywność mięśni. Liche ciuchy w jakie ją ubrano średnio chroniły przed zimnem i wszechobecną wilgocią. Doświadczenie medyczne mówiło jej, że powinna wyjść z tej pieprzonej trumny, znaleźć ciepłe żarcie, okryć się kocem. Dodatkowo pobrać coś przeciwbólowego. Prócz pracy aparatury i własnego oddechu nie słyszała innych dźwięków, co było dość niepokojące. Ktoś powinien nadzorować proces wybudzania. Czekać w pogotowiu, zaopatrzony w arsenał płynnego, zamkniętego w ampułkach szczęścia... jednak została sama. Do otumanionego mózgu dotarł kolejny fakt - coś tu śmierdziało, dosłownie. Słodki, zwietrzały, ale wyraźnie wyczuwalny odór rozkładu, dochodzący gdzieś zza pleców nie wróżył niczego dobrego. Znała go bardzo dobrze, nie raz i nie dziesięć zetknęła się z ludzkim ciałem w stanie rozkładu. Gnijący człowiek wydzielał charakterystyczny swąd, nie do pomylenia z niczym innym. Powoli obróciła głowę, stając twarzą w twarz z wyszczerzoną, obleczoną resztkami skóry i mięśni czaszką. Znajdowała się tak blisko, że Abigail szarpnęła się z krzykiem do tyłu, obijając plecy o boczną ścianę swojego dotychczasowego więzienia. Na krześle tuz obok, pochylając się do przodu, siedział trup w resztkach lekarskiego kitla. Niegdyś biały materiał pożółkł, zdobiła go też cała masa plam pochodzenia organicznego, kurzu i czegoś czarnego niczym smar. Pozostałe na czubku głowy, pojedyncze pukle długich blond włosów oraz drobna budowa wskazywały na kobietę, do której piersi przyczepiono plakietkę identyfikacyjną. CZART "A gdy otworzył wtórą pieczęć, słyszałem wtóre zwierzę mówiące: Chodź, a patrz! I wyszedł drugi koń barwy rdzy; a temu, który na nim siedział, dano, aby odjął pokój z ziemi, a iżby jedni drugich zabijali." -Ap 6. 3-4 Popełnili błąd, bardzo duży błąd. Nie wiedzieli z kim zadarli, komu weszli w drogę. Na ich miejscu Bennett upewniłby się że przeciwnik wyzionął ducha, a dla pewności wpakował mu jeszcze pół magazynka w tył głowy, ot profilaktycznie. Nie na darmo nazywano go Czart - takie miano do czegoś zobowiązywało. Miał na swoim koncie więcej złych uczynków, niż byłby w stanie zliczyć, lecz czymże była moralność jak nie wymówką słabych? Dorwali go w tym paskudnym, zaplutym barze w mieścinie nawet nie zasługującej aby wymówić czy zapamiętać jej miano. Podeszli go, zaskoczyli. W przeciągu kilku sekund pozbawili świadomości, ale spierdolili akcję po całości - zostawili przeciwnika przy życiu. Zapamiętał ich twarze, wszystkie po kolei zakazane mordy obwiesi i niedzielnych oprychów. Pierdolonych cwaniaczków nie mających tyle godności by stanąć naprzeciw wroga, zamiast tego atakując od tyłu. Dobra, może przegryzania gardła nie oglądało się codziennie, ale do ciężkiej kurwy - każdy radził sobie tak jak lubił i innych nic do tego. Tamten frajer sam się prosił o nauczkę. Dostał ją, pośmiertnie winien też podziękować za lekcję. Ale to było wtedy, teraz miał inne problemy. Spokojnie, nigdzie się nie spiesząc rozejrzał się po swoim więzieniu. Trumna, mechaniczne ustrojstwa i walący wilgocią po nosie loszek przypominał miejsce pracy jakiegoś szalonego naukowca ze starych, przedwojennych filmów. Czyżby sprzedano go jako obiekt doświadczalny? Ta myśl nie należała do przyjemnych. Przesunął dłońmi po ciele, lecz prócz kabli wbitych w lewe przedramię nie zauważył żadnych niepokojących znaków, świadczących chociażby o tym, że ktoś podczas okresu nieświadomości wyciął mu nerkę i zhandlował za worek Tornado. Dobre nerki miały wysoką wartość, czasy przecież nie należały do najzdrowszych. Wielu ludzi chorowało, inni z wiekiem popadali na przeróżne dolegliwości, z nadmiarem ołowiu w bebechach na czele. Mógłby powiedzieć, że puszczono go w skarpetkach, gdyby nie fakt braku ich posiadania. Spodnie i podkoszulka...i tyle, po całym jego bajazolu nie został nawet ślad. Zapewne fanty upłynniono, w myśl zasady “w przyrodzie nic nie ginie, zmienia tylko właściciela”. Gorzej, że jego głowę zmieniono w worek tłuczonego szkła - pamiętał kim był, co robił w przeszłości, ale informacje przemieszano, brakowało też kilku istotnych czynników jak wspomnienia dzieciństwa. Mimo to czuł, że niewiele stracił. Naraz jego uwagę przykuł grawer, znajdujący się na wewnętrznym spawie kryształowego łóżka. Krótki, wytrawiony zapewne mechanicznie napis głosił, że aparatura nr D32500-C02/2 w której leżał jest własnością ośrodka badawczego Har-Magedon. Nazwa i cyferki kompletnie nic mu nie mówiły, poza tym że ciężko było je wymówić i zapamiętać. Ktoś najwidoczniej lubił komplikować sobie życie. Rozmyślania przerwał mu krzyk - cienki, piskliwy, wybitnie kobiecy. Powędrował wzrokiem ku uchylonym drzwiom, majaczącym po prawej stronie wśród liszajów odłażącej ze ściany farby. Wisząca na kablu pod sufitem żarówka mrugnęła, by rozjarzyć się ponownie mocnym, złocistym blaskiem, kontrastującym z czernią tuż za progiem. SANDERU "A gdy otworzył trzecią pieczęć, słyszałem trzecie zwierzę mówiące: Chodź, a patrzaj! I widziałem, a oto koń wrony, a ten, co na nim siedział, miał szalę w ręce swojej. I słyszałem głos z pośrodku onych czworga zwierząt mówiący: Miarka pszenicy za grosz, a trzy miarki jęczmienia za grosz; a nie szkodź oliwie i winu." -Ap 6. 5-6 Imiona nie są ważne, stanowią raptem zbędny balast emocjonalny. Niegdyś nadawanie nazwy danemu obiektowi równało się przejęciu nad nim władzy. Tym samym rodzina dając dziecku imię, aby wyposażyć je w pewne cechy, chciała ustalić jego przyszłość lub odwrócić nieprzychylny bieg wydarzeń – imię było wróżbą, błogosławieństwem, życzeniem. Coś, czym nie warto sobie zawracać głowy. Człowiek nie wybiera tego kim jest i gdzie się rodzi, lecz to co z niego wyrośnie - ten aspekt w całej swej okazałości spoczywał już w jego spracowanych dłoniach. Jeśli miało się dość odwagi oraz samozaparcia można było wziąć swój los za fraki, natrzaskać mu po paskudnej mordzie i działać według własnych upodobać, śmiejąc się w nos normom czy konwenansom. Z czasem imię zastępowały przydomki, pseudonimy. Sztuczne twory wykreowane na potrzebę chwili lub sytuacji opisujące konkretną osobę, pozwalając na jej identyfikację wśród niezliczonego korowodu ludzkich twarzy. Podobnie bzdurne przemyślenia należały do ostatnich rzeczy, jakimi Sanderu zawracałby sobie głowę w podobnej chwili. Coś było nie tak. Kurewsko nie tak. Jak inaczej wytłumaczyć to, że znalazł się w szklanym, zimnym grobie, na dodatek w miejscu którego nie znał? Próbował się skupić, przypomnieć sobie ostatnie godziny względnej normalności i to jakim cudem był gdzie był, lecz prócz potężnego impulsu bólu, przeszywającego całe ciało wzdłuż kręgosłupa nie zdziałał nic. Im mocniej się skupiał, tym ataki migreny stawały się dotkliwsze, mimo wszystko co do jednego miał pewność: ostatnio szwendał sie po Arkansas...czegoś tam szukał, a może kogoś? Coś miał załatwić, z kimś się spotkać… albo nie, kogoś znaleźć! Tak, chyba tak to właśnie leciało. Tylko kogo i dlaczego? Ktoś zlecił mu zadanie, sam wpadł na ten trop, a może najzwyczajniej w świecie dał sie w wplątać w jakąś paskudną kabałę? Pomieszczenie w którym go zamknięto nie należało do obszernych. Niski, łukowo sklepiony kamienny sufit przywodził na myśl starą piwnicę. Wrażenie potęgował też wyraźnie wyczuwalny zapach stęchlizny i chemiczna woń czegoś, czego nie potrafił nazwać. W mdłym, mrugającym świetle umieszczonej w ścianie żarówki mógł spokojnie dostrzec ukryte pod grubą warstwą kurzu detale otoczenia. Maszynerii nawet nie umiał rozpoznać, co dopiero nazwać. Pierwszy raz widział podobne ustrojstwa, przypominające stalowe skrzynie z żaróweczkami, przewodami. Jeden z nich ciągnął się poprzez bok szklanej skrzyni aż do jego lewego przedramienia. Okolice wkłuć spuchły i poczerwieniały, prócz nich dostrzegł też całą masę starych, zabliźnionych już cięć i szram, przypominających cięcia od noża. Bardzo cienkiego, niezwykle ostrego noża. Ktoś podczas snu nieźle go pochlastał, ale dość dawno skoro wszystko zdążyło się wygoić, a szwy zdjęto. Szybki rzut okiem na najbliższą okolicę potwierdził przypuszczenia tropiciela - zabrano mu wszytko co miał, nie zostawiając nic, prócz wyciągniętych dresów w burym kolorze starego, psiego gówna. Gdzieś po lewo, prawie w rogu pomieszczenia zauważył uchylone drzwi: ciężkie, masywne, bez widocznych zamków i klamki. Gładka, zimna płyta odgradzała jego aktualną enklawę od mroku czającego się tuż za progiem. Już miał się podnieść gdy jego uszu dobiegł należący do kobiety, stłumiony krzyk, dobywający się gdzieś z dalszej części piwnicy. Mimo odległości i wciąż szwankujących zmysłów wyczuł w nim wyraźnie pobrzmiewający strach. WILLIAM "A gdy otworzył czwartą pieczęć, słyszałem głos czwartego zwierzęcia mówiący: Przyjdź! I widziałem, a oto koń płowy, a tego, który siedział na nim, imię było Śmierć, a Otchłań mu towarzyszyła; i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, aby zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez zwierzęta ziemskie" -Ap 6. 7-8 Samo otwarcie oczu nie było dla Lennox’a czynnością przyjemną. Wisząca tuż nad głową żarówka raniła go swoim blaskiem, zmuszając do mrużenia powiek i odwrócenia głowy na bok, byle tylko pozwolić odetchnąć zmysłowi wzroku choć na krótką chwilę. W swoim prawie trzydziestoletnim życiu budził się w najróżniejszych miejscach i stanach, ale pierwszy raz przyszło mu się zmierzyć z czymś takim. Dotąd tylko słyszał o lodówkach dla ludzi, nie do końca wierzył w ich skuteczność… a tu proszę. Zdaje się, że przekonał sie o niej na własnej skórze. Pamiętał jedną czy dwie rozmowy na ten temat, choć twarze rozmówców jawiły mu się jako zamazane plamy. Wyraźnie zaś przypominał sobie pożółkłe plany leżące na składanym stoliku jednego z transporterów Wędrownego Miasta...ale to były cholerne kartki i puste gadki na zasadzie “co by było gdyby”. Nie miał pojęcia jak się tu znalazł i dlaczego. Dałby uciąć sobie rękę, że dopiero co zbierał się do snu w niewielkim gospodarstwie podstarzałego pastora i jego pomocy domowej w Dayton - niewielkiej mieścinie na terenie dawnego stanie Arkansas. Miejscowi widzieli ponoć maszyny kręcące się wokół rozszabrowanej, opuszczonej bazy wojskowej. Postanowił to sprawdzić, pomóc im. Tym przecież zajmował się przez całe życie - tropił i likwidował twory Molocha, próbując uwolnić świat od ich mechanicznego piętna. Nie powinien ufać nikomu obcemu, szczególnie osobom z pozoru dobrotliwym i altruistycznym jak ten przeklęty księżulo. Zazwyczaj pod otoczką prawości kryło się zgniłe, pokręcone wnętrze chodzącego skurwysyna - nie zawsze co prawda, ale łowca zdążył poznać się na ludziach i nieludziach. Z jednymi i drugimi los splątał jego ścieżkę. Musieli go podejść gdy spał, innego wytłumaczenia nie znajdował, zresztą czy to teraz ważne? Znalazł się na obcym, potencjalnie niebezpiecznym terenie bez broni ani żadnych logicznych zasobów. Zostawiono mu pamiątki powbijane w lewą rękę i nic poza tym… frustrujące. Zbadał pobieżnie swój stan fizyczny i nie znalazłszy żadnych odstępstw od normy, prócz nowych blizn na przedramieniu, zabrał się za obolała głowę. Wciąż odczuwał senność i rozkojarzenie, ruchy miał mało skoordynowane, lecz z każdą upływającą minutą wracał do sprawności sprzed… Słysząc kobiecy lament, zamarł w bezruchu, gotowy do odparcia ewentualnego ataku. ten jednak nei nastąpił. Znów zapanowała cisza i spokój, mącone raptem przez dźwięki wydobywające się z porozstawianej na kamiennej podłodze aparatury. Wytężył słuch i skrzywił się mimowolnie. Znał ten rodzaj krzyku - tak krzyczał ktoś przerażony, kto zetknął sie z czymś dla siebie niewygodnym i zaskakującym, możliwe że niebezpiecznym. Niewielkie pomieszczenie nie zawierało broni. W razie kłopotów może na upartego mógłby osłonić się stojącym w kacie składanym, metalowym krzesłem, lub rozbić wieko szklanego wiezienia i jeden z ostrych okruchów przerobić na nóż...jednak podobnego zabiegu nie dało się zrobić po cichu. To co czaiło się w mroku za uchylonymi drzwiami pozostawało w tej chwili tajemnicą. Do czasu...
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena Ostatnio edytowane przez Zombianna : 19-10-2015 o 11:21. |
20-10-2015, 11:10 | #3 |
Reputacja: 1 | WILLIAM "I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię, został strącony na ziemię, a z nim strąceni zostali jego aniołowie." Ap 12, 9 William rozglądał się po pomieszczeniu rozświetlonym migotającym światłem żarówki. Z oczu popłynęły łzy, jednak po krótkiej chwili nieprzyjemne kłucie ustało i mógł przyjrzeć się dokładniej pomieszczeniu. Gdzieś, kiedyś widział albo słyszał o czymś podobnym, wydawało mu się, że może nawet rozpoznawał część urządzeń, ale każde wspomnienie było czymś bolesnym. Spróbował zająć mózg czymś bieżącym, obejrzał ciało i najbliższe otoczenie. Wyrwał sycząc z bólu wbite w przedramię igły, przyjrzał się nowym bliznom na swoim ciele. Przejechał po nich dłonią, cięcie wyglądało na chirurgiczne, szwy były równe i już całkowicie zagojone. Pomasował palcami to miejsce, jakby chcąc wyczuć czy nie ma tam jakichś podejrzanych zgrubień czy czegoś odbiegającego od normy. Był zabójcą maszyn, a Bestia miała wiele sposobów na zwalczania ludzkości. Słyszał i widział na własne oczy ludzi przerobionych przez Stalowego Potwora na cyborgi, morderczo szybkie i wytrzymałe narzędzia do eksterminacji. Paskudna blizna na policzku, była pamiątką po takim właśnie wynaturzeniu. Po oględzinach zerwał się z łoża i omiótł pokój w poszukiwaniu czegokolwiek. “Zasoby” - to słowo powtarzano mu jak mantrę na różnego rodzaju treningach. Nie znalazł jednak nic przydatnego, ale od czego miał rozum. Stojące w rogu krzesło mogło posłużyć jako broń, podobnie kawałek rozbitego szkła. Prócz tego nie znalazł nic… dalsze poszukiwania przerwał krzyk. Gdzieś z innego pomieszczenia, kobiecy. Wlewający się przez uchylone drzwi do pomieszczenia mrok, wyglądał dziwnie znajomo, nie kojarzył mu się z czymś złym. Tam gdzie się urodził, ciemność towarzyszyła mu wszędzie. Podziemia Seattle nie były najłatwiejszym miejscem do życia… ale potrafiły zahartować, może nawet bardziej niż spieczona Słońcem Hegemonia, czy wykuty w ogniu walki z Bestią Posterunek. Ostrożnie zbliżył się do drzwi, wyglądając na zewnątrz. Jego oczy zaskakująco łatwo adaptowały się do mroku, po kilku sekundach widział już na tyle, że ostrożnie uchylił drzwi i zanurzył się w półmroku. Z gołymi rękami, bez broni… ale nadal niebezpieczny. Świat poza celą powitał go duszną ciemnością, osiadającą lepką warstwą na wszystkim dookoła. Pod stopami wyczuwał zimne, mokre i gładkie podłoże, coś na podobieństwo polerowanego marmuru lub zawilgoconych płytek PCV. Brak butów zaczynał być irytujący, lecz na poziomie jaki jeszcze dało się znieść z godnością, w końcu przywykł do gorszych warunków. Tu przynajmniej miał ciepło, oddech nie zmieniał się w obłoczki pary i nie wbijał w płuca drobnych igiełek czystego szronu. Następstwa hibernacyjnego snu powoli, acz sukcesywnie ustępowały miejsca długo wyczekiwanej, standardowej formie. Już nie trząsł się, kończyny przestał obciążać niewidzialny ołów, a pobudzona ruchem krew krążyła w żyłach, przeganiając resztki sztucznego chłodu. Znalazł się w korytarzu, tak przynajmniej mógł wnioskować po majaczących po lewej stronie smugach światła, identycznych jak ta wydobywająca się zza jego pleców. Po prawej miał tylko ciemność. Wyciągnął w jej kierunku rękę, a palce napotkały ścianę, równie śliską i nieprzyjemnie zimną w dotyku jak podłoże po którym stąpał. Ruszył cicho i ostrożnie, co raczej nie było trudne, zważywszy na brak obuwia i przeszkód pod nogami. Starał się zlokalizować jakieś drzwi, albo wejścia do innych pomieszczeń, cały czas nasłuchując czy krzyki się powtórzą. Czuł strach, autentyczny strach, miał przed sobą nieznane, nie potrafił sobie tego wytłumaczyć czy z tą sytuacją walczyć, puste ręce i rozum, tylko tyle mu zostało. “ Powinno wystarczyć, weź się w garść” - opieprzył sam siebie. Oczy przyzwyczajały się do nowych warunków, z każdą milisekundą wyłapując coraz więcej detali. Rozmyte, trójkątne smugi blasku, przecinające korytarz na podobieństwo parodii kamuflażu, pochodziły od wejść podobnych do tego, jakie Lennox minął dosłownie chwilę temu. Zaczynały się wąskim szpicem tuż przy drzwiach i kończyły szerszą linią, wchodząc prostopadle na ściany. Dzięki nim mógł na oko określić szerokość przejścia: wychodziło trzy-cztery metry, tak przynajmniej sądził. Zamrugał aby pozbyć się resztek denerwującej mgiełki z pola widzenia i raz jeszcze powiódł wzrokiem po terenie przed sobą. Dwa wąskie kliny z lewej, dwa z prawej strony korytarza, jasno wskazywały dwie dodatkowe pary przejść Z tym co zostawił za plecami wychodziło pięć furtek, lecz cały ten fragment stanowił niewielki wycinek ciemności. To, co zalęgło się w dalszych fragmentach wciąż pozostawało niezbadane. Ostrożnie zbliżył się do najbliższej szczeliny w ścianie. Przystanął przed nią i zastanowił się chwilę, wyglądały identycznie jak wejścia do jego prywatnego więzienia, czy też komory kriogenicznej. Jeśli tak, to coś lub ktoś mogło tam być. Reszta korytarza tonęła w mroku, a on nie chciał zostawiać za plecami niesprawdzonych pomieszczeń. Stanął z boku wejścia, plecami do ściany i lewą ręką odepchnął odemknięte odrzwia. Komora wyglądała identycznie jak tak, w jakiej miał nieszczęście się przebudzić. Ta sama maszyneria, łóżko o szklanych ściankach i suficie. Nawet żarówka pod sufitem dyndała mniej więcej w podobnym miejscu co “u niego”, lecz na tym kończyły się podobieństwa. Tutaj na obdrapanym krześle, oparty o kryształowo przezroczystą burtę siedział nadgniły truposz, odziany w gustowny choć poznaczony plamami brudu i czasu kitel. Szczerząca się szyderczo czaszka przechylała się zawadiacko w bok, jakby jej właściciel spoglądał z uprzejma uwagą na metalowe, świecące dziesiątką diod, komputerowe szafki. Nie zwłoki jednak przykuły uwagę William’a, lecz trzęsąca się kobieca figurka, klęcząca przy jednym z bloków skomplikowanej aparatury. Ze swojej perspektywy widział długie, spływające po jej plecach blond włosy, fragment podkoszulki oraz spodni, identycznych jak w jego przypadku. Obca zdawała się nie rejestrować jego obecności, pogrążona w swoich nieco chaotycznych i wyraźnie pospiesznych poszukiwaniach. Przewalała stertę drobnych przedmiotów, wśród nich łowca dostrzegł skalpel, strzykawkę z mętno-białą cieczą, kawałek przewodu i ułożone w karnym rządku igły - takie same jak te które wyciągnął ze swojego ramienia jeszcze we własnej trumnie. W nozdrza uderzył go zapach wymiocin, wymieszany z nikłą wonią rozkładającego się ludzkiego mięsa. Wszedł ostrożnie do środka niezauważony, choć odór rozkładu uderzył go w nozdrza. Rozejrzał się raz jeszcze, czy to jedyna osoba w pomieszczeniu i zrobił kilka kroków do kręgu światła dawanego przez żarówkę. Kobieta w ogóle go nie zauważyła, starał się zbliżać tak, żeby nie zauważyła jego cienia. Kiedy był już wystarczająco blisko, szybko przykucnął i jedną ręką złapał ją w pasie, a drugą zacisnął jej usta, jednocześnie tak ustawiając tułów, żeby przypadkiem niczym go nie dźgnęła. Wyszeptał jej wprost do ucha: - Nie krzycz, rozumiesz? Nie chcę Cię skrzywdzić, ale jak zaczniesz krzyczeć mogę to zrobić. Kiwnij głową jeśli rozumiesz.
__________________ Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451 |
20-10-2015, 15:44 | #4 |
Reputacja: 1 |
__________________ Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't. Na emeryturze od grania. |
20-10-2015, 20:06 | #5 |
Reputacja: 1 | CZART “Jeśli się udasz na wojnę przeciw twemu wrogowi, a zauważysz, że koni, rydwanów i ludzi tam jest więcej niż u ciebie, nie lękaj się ich, gdyż z tobą jest Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej.” |
23-10-2015, 13:01 | #6 |
Reputacja: 1 | ABIGAIL Powiedzenie że karma to wredna suka i zawsze wraca do człowieka nigdy nie miało dla Abigail tyle sensu co w tej chwili. Po pierwszych minutach poświęconych na bezsensowne miotanie, strach i niezrozumienie, powoli zaczęła brać się w garść. Szarpaniną i krzykiem niewiele zdziała, tym bardziej nie dowie się gdzie jest, kto zafundował jej tą pieprzoną amnezję i w jakim celu. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Ilekroć próbowała się skupić na połączeniu ze sobą strzępków wspomnień dostawała ostrego ataku migreny, przyprawiającego o kolejne zawroty głowy i nudności. Bolało ją wszystko, zaczynając od oczu na mięśniach i skórze kończąc. Wszystko. Nigdy nie przypuszczała że nawet pozbawione połączeń nerwowych cebulki włosów mogą dawać o sobie znać w tak nieprzyjemny sposób. Dokładając do tego smród padliny, torsje i szczerzącego szyderczo klawiaturę zębów, siedzącego tuż obok trupa, dostawało się pełen obraz totalnej beznadziei.
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
25-10-2015, 09:32 | #7 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | “I usłyszałem donośny głos mówiący w niebie: «Teraz nastało zbawienie, potęga i królowanie Boga naszego i władza Jego Pomazańca, bo oskarżyciel braci naszych został strącony, ten, co dniem i nocą oskarża ich przed Bogiem naszym. A oni zwyciężyli dzięki krwi Baranka i dzięki słowu swojego świadectwa i nie umiłowali dusz swych - aż do śmierci. Dlatego radujcie się, niebiosa i ich mieszkańcy! Biada ziemi i biada morzu - bo zstąpił do was diabeł, pałając wielkim gniewem, świadom, że mało ma czasu».” -Ap 12. 10-12 CZART Ból. Ból był jego przyjacielem. Pomagał opanować czerwone szaleństwo, przejmujące od czasu do czasu kontrolę zarówno nad ciałem, jak i umysłem. Amok, szał, obłęd, biała gorączka, Boston - stan ten dało się określić na wiele sposób, lecz żaden z nich nie oddawał w pełni prawdziwej istoty problemu. Ktoś, kto kiedyś próbował opisać ową przypadłość mógł wsadzić sobie głęboko w dupę własne przemyślenia i dopchać je trzonkiem łopaty. Nikt, kim nigdy nie zawładnęła obłąkańcza złość, nie miał prawa się wypowiadać w tej kwestii. Z zaciętą miną, gotowy roznieść na strzępy wszystko co tylko wejdzie mu w drogę, Czart zbliżył się do wyjścia z komory, zostawiając za sobą szumiącą cicho aparaturę, oraz sączącą jadowity chłód kryształową trumną. - Żywcem go, do ciężkiej kurwy, żywcem! - naraz jazgoczący wrzask przeorał mózg pazurami. Do upiornej skargi dołączyły kolejne, zmieniając się w szalony chór dźwięków i pojedynczych obrazów. Pomieszczenie zawirowało feerią jasnopurpurowych plam i cieni. Ostre szarpnięcie w okolicach pępka zmusiło do pochylenia się do przodu. Pociemniało mu przed oczami, czaszkę rozsadziła eksplozja białego bólu. -Hybrydyzacja kwasów nukleinowych obiektu DC02 i 16Alfa przebiega bez najmniejszych komplikacji... - inny głos, tym razem spokojny i starczy. Słysząc go Bennet poczuł nudności. -Ojcze nasz, któryś jest w Niebie święć się imię twoje… - zawtórował o wiele cichszy, subtelniejszy kobiecy szept. - Zajebcie ich i po problemie, całą czwórkę. Powiemy że to wypadek. Wypadki się zdarzają... -Trzymać go! - pierwszy ochrypły baryton zdawał się rozbrzmiewać tuż nad jego uchem. Pod powiekami dostrzegł zamazany obraz szybko przesuwających się na suficie lamp, choć sam pozostawał statyczny. -Nie patrzcie mu w oczy! Cokolwiek by się kurwa nie działo, nie patrzcie mu w oczy! -...materiał został przyjęty, nie dostrzegamy żadnych widocznych objawów odrzutu, czy martwicy... - B...b-błag-ga..am... - szept zaatakował z drugiej strony, lecz tym razem rzęził niewyraźnie, drżąc z przerażenia. Usta Benneta wypełniło wspomnienie ciepłego szkarłatu, zaswędziały zdzierane na żywca paznokcie. - Zamknijcie go na poziomie trzecim razem z resztą. Niech nikt tam nie wchodzi. Prześlę informacje do centrali. Doktor Fritzl musi się dowiedzieć… - skrzek starucha przerwał atak suchego kaszlu. - Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. - Żyj. - suchy, rzeczowy rozkaz zakończył szaleńczą kakofonię, Czart otworzył oczy, tym razem naprawdę. Znów był sam w przeklętej sali ukrytej najprawdopodobniej gdzieś pod ziemią: zimnej, wilgotnej i grobowo cichej. Obite podczas upadku na ziemię kolana piekły i pulsowały tępym bólem. Zafascynowany spojrzał prosto na niewielką rubinową plamę, zdobiącą buro-zielone podłogowe kafelki. Z jego twarzy oderwała się ciepła kropla identycznej barwy, by po krótkim locie dołączyć rozbić się na dziesiątki mniejszych plamek. Mężczyzna uniósł rękę i otarł nią górną wargę, rozmazując czerwień opuszkami palców. Podniósł je na wysokość oczu i znów zamrugał. Klęczał w progu otwartych na oścież drzwi i... krwawił z nosa? SANDERU Sanderu słyszał niegdyś, że najtrudniejszym do wykonania etapem własnej drogi ku zagładzie jest pierwszy krok. Niby niepozorny, lecz w rzeczywistości stanowił on poniekąd wyznacznik początku końca życia. Symboliczną granicę i czerwoną kreskę, podobną tym jakie szpeciły zmaltretowane igłami, wciąż piekące przedramię. Blizny, znaki, piętna - na wybory miss Teksasu się nie wybierał, wiec jakoś to przeżyje. Jak zawsze. Z nożyczkami w spracowanej dłoni ruszył ku najbliższej plamie światła, sączącej się spod uchylonych gdzieś po prawo drzwi - te znajdowały się zdecydowanie najbliżej. Ostrożnie stawiał stopy, sunąc wzdłuż ściany, a palce wolnej ręki muskały delikatnie jej zimną, wilgotną powierzchnię. Dzięki temu przynajmniej jedna strona jego szanownej osoby zostawała chroniona przed atakiem z ciemności. Oparcie pozwalało też choć odrobinę zminimalizować ryzyko upadku, jako że zawroty głowy wciąż towarzyszyły mężczyźnie, rozsiadając się wygodnie w obolałej czaszce i robiąc w niej burdel party na miarę hegemońskiego wesela z latającymi sztachetami w roli głównej. Cel zbliżał się systematycznie, odległość malała, wraz z każdym ruchem gotowego do uskoczenia przed nagłym niebezpieczeństwem ciała. W sercu tropiciela pojawiła się nadzieja - nikła i ulotna niczym wypuszczona z ust smużka papierosowego dymu. Rozgrzała jednak zziębnięte tkanki, wlewając w członki nowe pokłady życiodajnej energii. Wydostał się z trumny, a także znalazł broń... lichą co prawda, lecz lepszy kawałek piekielnie ostrego żelastwa, niż goła łapa, nieporównywalnie bardziej podatna na wszelkie kontuzje i uszkodzenia mechaniczne. Kolejne trzy kroki i prawie mógł sięgnąć do metalowej klamki, umieszczonej jak widać po zewnętrznej stronie drzwi. Lecz nim zdążył to zrobić jego uwagę przykuł szelest równie cichy co stłumione westchnienie. Sanderu zamarł w bezruchu, palcami uniesionej stopy ledwie muskając podłogę, zaś po jego plecach przeszedł zimny dreszcz. Uczucie bycia obserwowanym chłostało jego potylicę gorącymi razami podobnymi ciosom grubego kija. Dźwięki dochodził z ciemnej części korytarza za jego plecami. Nieznacznie przekręcił głowę i samymi oczami zwrócił się w tamtą stronę, lecz dostrzegł jedynie czerń. Ukryte w nim nieznane niebezpieczeństwo również zamilkło, zdając się przyglądać się człowiekowi w złowrogim milczeniu, niepewne czy już kończyć zabawę… a może popastwić się jeszcze odrobinę? Rozwiązanie nadeszło wraz z nagłym poruszeniem. Mrok zakotłował, zasyczał ostrzegawczo i uciekł gdzieś w głąb nieoświetlonej strefy. Sanders miał wrażenie, że czuje w ustach kwaśny, lekko cytrynowy posmak oraz zapach starego mrowiska. Dalsze rozważania przerwał wstrząs, przyciskający go do ściany. Drzwi będące celem jego podróży otworzyły się z impetem, uderzając zaskoczonego tropiciela w bark. Z lśniącego elektrycznym blaskiem przejścia wyłonił się obcy mężczyzna, choć bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie “wypadł”. Zachwiał się i runął na kolana, wystawiona odruchowo przed siebie ręka uchroniła go od wybicia sobie zębów o śliskie płytki. Stojąc nad nim zwiadowca dostrzegł identyczne ze swoim wdzianko, okrywającego jego unoszące się w rytm przyspieszonego oddechu plecy. ABIGAIL WILLIAM Korowód kolejnych pytań i cicha radość, podobna tej z jaką wita się pierwszy znajomy element w równaniu składającym się z samych niewiadomych. Klęcząca kobieta i stojący nad nią mężczyzna przyglądali się sobie z niedowierzaniem wyraźnie widocznym na bladych twarzach. Oboje wyglądali na równie zaskoczonych, zaintrygowanych. Zamarli metr od siebie, jakby nie do końca przekonani w jaki sposób winni zareagować. Rzucić się sobie do gardeł żądając wyjaśnień, poklepać po ramieniu albo podać dłonie? Możliwości mieli wiele, lecz na tą chwilę wybrali bierność, skupiając się raptem na obserwacji oraz przekopywaniu nadwątlonej pamięci celem wydobycia na wierzch, wydawałoby się skamieniałych, zatartych wspomnień. William oddychał spokojnie, wciąż przygotowany na najgorsze. Może to tylko majak? Ułuda, halucynacja? Pewność nie istniała, nie w tym momencie. To wszystko mogło mu sie tylko śnić - oberwał w głowę, zachlał pałę... cokolwiek, byle racjonalne i prozaiczne. Ze znanymi problemami poradzi sobie bez najmniejszego problemu, w swoim życiu przerabiał już dziesiątki… jeśli nie setki najbardziej koszmarnych scenariuszy, jakie tylko człowiek był w stanie sobie wyobrazić. Ze wszystkiego zawsze ratowała go zimna logika i działania zaplanowane w najmniejszych detalach. Opuścił wzrok, skupiając uwagę na rozłożonych przed blondynką drobiazgach. Pamiętał ją... wiedział kim jest, jak ma na imię. Nie raz i nie dwa pomagała mu stanąć na nogi po kolejnych, z założenia samobójczych patrolach. Zawsze słuchała i nigdy przenigdy nie dała odczuć niechęci bądź lęku, tak powszechnych przy jego kontaktach z innymi ludźmi. Skalpel, strzykawka, wąski nóż chirurgiczny, cztery niewielkie buteleczki z płynną zawartością. Do tego garść tabletek, cztery długie igły i zwój plastikowej linki - wystawa medyczna nie wyglądała imponująco. Abigail pojawienie się drugiego człowieka skwitowała zmrużeniem niebieskich, przekrwionych oczu. Została tam gdzie ją zastał, nieruchoma niczym wykuty z soli posąg, zdezorientowana. Rozsądek kazał jej łapać za broń i nie dać ponownie się do siebie zbliżyć, lecz zaniechała tego pomysłu. Raz, że w starciu z wyszkolonym żołnierzem na niewiele by się to zdało, a dwa...przecież to Will. Tylko czy ten sam Will? Ponury, markotny, porządny na dobrą sprawę gość? Zmienił się, postarzał. Dorobił kolejnych blizn i też miał na grzbiecie ten paskudny szpitalny uniform. Próbowała sobie przypomnieć kiedy ostatni raz się widzieli, po czaszce tłukł się jej obraz Nowego Jorku, z jego wypalonymi, szczerzącymi pordzewiałe zęby zniszczonych budynków sektorami. Ale...nie, chwila. Nigdy się tam nie spotkali, co do tego miała absolutna pewność. Z bolesnym jękiem podniosła dłonie, ściskając rozpadającą się na kawałki głowę. Opuściła Zgniłe Jabłko z felerną karawaną przez niego! Przez pieprzony list w którym w którym prosił o pomoc i jak najszybsze przybycie do Saint Louis...bo miał kłopoty. To jego wina. Jego… wina? Wrobił ją, wciągnął w pułapkę? Tylko czemu stał teraz przed nią, równie zagubiony co ona? Nim zdołali zdobyć się na jakikolwiek przyjazny gest, ciszę przerwał hałas dobiegający z ciemnego korytarza. Trzasnęły drzwi, coś ciężkiego upadło na podłogę. Spojrzeli na siebie niezdecydowani i wciąż nieufni.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
29-10-2015, 16:54 | #8 | |
Reputacja: 1 | ABIGAIL WILLIAM
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... Ostatnio edytowane przez Zuzu : 29-10-2015 o 16:59. | |
29-10-2015, 20:49 | #9 |
Reputacja: 1 |
|
31-10-2015, 19:19 | #10 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | “Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza. Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczasz mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity. Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni mego życia i zamieszkam w domu Pańskim po najdłuższe czasy.” -Psalm 23 W świecie w którym przyszło im żyć zaufanie nigdy nie przychodziło łatwo. Ludzie przyzwyczaili się do tego, że nikt nigdy nie robił nic bez ukrytego celu, czy dobroci serca. Wszyscy oszukiwali. Wszyscy kradli i zabijali, dbając przede wszystkim o siebie oraz o dobro własnych interesów. Wyścig szczurów urządzany po trupach trwał w najlepsze i gdziekolwiek obróciłoby się głowę, dało się dostrzec wciąż ten sam ponury obraz, malowany barwami zawiści, bestialstwa, zdziczenia i czystego okrucieństwa. Aby przeżyć człowiek musiał się dostosować, przejmując po części cechy środowiska w którym egzystował. Z dnia na dzień wypalało się w nim to co dobre, pozostawiając popękaną skorupę. Pustą w środku. Czasem gdzieniegdzie tliły się w niej resztki człowieczeństwa, lecz podobne abominacje stanowiły przypadek równie częsty, co istnienie kurwy-dziewicy. A teraz obca sobie trójka pokiereszowanych, zagubionych w mroku podziemnych korytarzy istot ludzkich musiała obdarzyć się choć szczątkowym zaufaniem, o ile chcieli przeżyć. Nie mieli wyjścia, nie mieli czasu, ani pojęcia co prócz zamknięcia i amnezji im zafundowano. Kolejne minuty nie przynosiły ze sobą nic poza coraz dokuczliwszą migreną i rosnącą irytacją. Obserwowali uważnie każdy swój ruch, węsząc zagrożenie w pozornie błahych gestach lub słowach. Jak mieli zaufać komuś, o kim nie wiedzieli nic prócz tego, co widziały piekące oczy? Mogli snuć wszelkie możliwe fantasmagorie i bujdy, albowiem weryfikacja jakichkolwiek faktów pozostawała na tą chwilę poza zasięgiem udręczonych amnezją umysłów. Doszli jednak do porozumienia i mimo piętrzących się przeciwności ułożyli plan - prosty, jasny. Dający nadzieję. Planowanie i ustalanie harmonogramu najbliższych działań pozwalało się skupić na teraźniejszości, wprowadzając tak wytęsknioną namiastkę normalności i ładu w otaczającym ich chaosie. William z trzymanym na muszce Czartem zajęli się sprawdzaniem reszty pomieszczeń, Abigail wróciła do swojej komory. Każde z nich skrupulatnie wzięło się za wykonywanie swoich zadań. Spieszyli się, ich ruszy pozostawały nerwowe, głowy co chwila zerkały w kierunku ciemności gnieżdżącej się w dalszej części korytarza. Rola Prometeusza przypadła w udziale wciąż drżącej blondynce. Nie przejmując się konwenansami i czymś tak prozaicznym jak szacunek dla zmarłych, kobieta zrzuciła zwłoka z krzesła i pochwyciwszy je mocno za oparcie, uderzyła kilkakrotnie o ścianę, odłamując aluminiowe nóżki. Z lekkim obrzydzeniem ściągnęła też z denata pobrudzony fartuch i owinąwszy metalowe rurki pasami materiału, zmajstrowała na szybko prowizoryczne pochodnie. Szału nie było, projekt dupy nie urywał, ale był funkcjonalny i w przybliżeniu winien spełnić swoją rolę. Gorzej sprawa miała się z ogniem. Blondynka potrzebowała dobrych pięciu minut, nim wybebeszony komputer sterujący procesem hibernacji, z podłączonymi byle jak kablami zaskwierczał w proteście, posyłając w powietrze snop drobnych iskier i strużki gryzącego, czarnego dymu. Do mieszaniny znajomych woni dołączył swąd palonego plastiku, lecz Abigail nie przejmowała się tym, szybko podtykając pod syczącą wrogo maszynę owinięty szmatami pręt. Wstrzymała oddech i wypuściła powietrze z płuc dopiero, gdy drobny płomyczek objął większość tkaniny. Z zadowoloną miną i uniesioną wysoko nad głową pochodnią podążyła do pozostałych. W tym czasie eksploracja trwała w najlepsze. Dwójka mężczyzn w milczeniu przetrząsała pozostałe sale licząc po cichu na znalezienie czegokolwiek, co pozwoli im rzucić metaforyczne światło na zaistniałą sytuację. Ostatnia z komór hibernacyjnych powitała ich znajomym już widokiem mruczącej cicho aparatury i lodowego sarkofagu, oświetlonych dyndającą na kablu pod powałą żarówką. Prócz nieożywionej maszynerii pomieszczenie było puste. Wieko trumny uchylono, lecz gdzie znajdował się człowiek uprzednio w niej śpiący pozostawało zagadką. Pomieszczenie wyglądało na pospiesznie przeszukane, bok jednej z szafek odczepiono, zabierając ukryte tam dobra. Jak i przede wszystkim kiedy - mogli tylko snuć domysły. Wrócili na korytarz i przekroczywszy ostatnie drzwi, odnaleźli resztę zamrożonych. Ta sala była zdecydowanie większa niż widziane poprzednio i lepiej wyposażona. Pośrodku umieszczono rząd pięciu szklanych łóżek z tą różnicą, że te nie zostały otwarte… przynajmniej nie w konwencjonalny sposób. W mdłym świetle sączącym się spod sufitu dostrzegli że pierwsza, druga i trzecia są zniszczone - ich boki rozbito w drobne drzazgi zaścielające podłogę kryształowym dywanem, podbarwionym na paskudny brunatny kolor starej zaschniętej krwi. Identyczna barwa królowała również w środku trumien, a wraz z sączącym się przez uszkodzone ściany mrozem na zewnątrz wypełzały poszarpane resztki mięsa. Pośród nich ujrzeli bielsze fragmenty strzaskanych kości, równie drobne co szklane okruchy na posadzce. Czy mieli do czynienia z ludzkimi szczątkami? Rodzaj i stopień zniszczenia nie pozwalał na jednoznaczną identyfikację, choć może lekarz dałby radę postawić diagnozę, gdyby zagłębił się i swoje dłonie w czerwono-białej, zamrożonej masie mięśni, chrząstek i kości. Czart wydawał się równie radosny co podczas wycieczki po plaży w słoneczny dzień. Jeżeli krył w sobie negatywne odczucia świetnie je maskował. Lekkim, prawie tanecznym krokiem zbliżył się do dwóch pozostałych Sarkofagów i przetarłszy ręką ich wieka, cicho zagwizdał. Potrzebowali oka medyka. “Tylko czy Abigail wytrzyma podobny widok” - Lennox w to powątpiewał. Widział jak dziewczyna trzęsie się i rozbieganym, średnio przytomnym wzrokiem wodzi po okolicy, próbując doprowadzić do ładu strzępki w swojej głowie. Czuł wymiociny na podłodze i nieufną niechęć jaką obdarzała całą okolicę. Cieszył się po cichu, że znalazła sobie inne zajęcie, nie narażające jej na podobne niespodzianki. Światło nie dla wszystkich okazało się zbawienne. Rozpraszający mrok blask z każdą sekundą i ruchem zbliżającym trzymającą pochodnię blondynkę do dwójki towarzyszy niedoli wciąż przeszukujących porzucone przez życie komory, wystawiał Sanderu na niebezpieczeństwo wykrycia. Już nie mógł dalej kryć się w cieniu i obserwować oraz przysłuchiwać się reszcie towarzystwa. Przed sobą miał starą szafkę, za sobą ścianę, zaś światło zdawało się prawie dotykać jego skóry. Wycofanie bez zauważenia przez kobietę było równie realne co wycieczka boso i bez spluwy od jednego wybrzeża Zasranych Stanów do drugiego. Czas uciekał, czerń w jego okolicy się kurczyła, lecz wciąż posiadał wybór. Przy akompaniamencie zduszonego i szczerze zaskoczonego kobiecego westchnienia powstał na równe nogi, obracając się twarzą w stronę światła.
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |