|
|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
20-06-2017, 22:51 | #61 |
Reputacja: 1 |
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
29-06-2017, 08:54 | #62 |
Reputacja: 1 | Nie za bardzo pojmował, dlaczego Luddie zawiózł Biancę do jednego z domów, zamiast prosto do eleganckiego loftu siostry… Nie dociekał. Uznał, że to było zasadne i właściwie. Absolutne zaufanie do członków rodziny stanowiło największy kapitał rozrodzonej bujnie familii, tak w mafijnych, jak i bardziej legalnych jej kręgach. McMahonowie tworzyli zawsze zwarty front, a póki stali twardo obok siebie, nie było siły, która by ich ruszyła. To i niebywała zdolność do zbierania się do kupy po ciosie, czego Bianca była teraz żywym, dobitnym i pięknym - dosłownie i w przenośni - przykładem. |
29-06-2017, 09:14 | #63 |
Reputacja: 1 | - No raczej - wytarła usta w rękaw kurtki. - Mamy w końcu wspólną matkę. A ty tak nie uważasz? - zabrała się dla odmiany za jedzenie. - Właściwie to chyba nawet lepiej, co? Żebym ja była siostrą zamiast niej - gestem wskazała na zamknięte drzwi. - Jest najlepszą siostrą świata. - Nie oderwał oczu od komórki, ale coś w głosie kazało sądzić, że mówi całkowicie szczerze, unikając jednocześnie odpowiedzi. - I drugą najważniejszą kobietą w moim życiu. - Podrapał się po policzku porośniętym kiełkującą ryżą szczeciną. - A kto jest pierwszą? Szczupły palec wskazał nad ramieniem Psui. Na ścianie na kolejnym czarno-białym akcie, tyle że w innej scenerii i pozie, siedziała oczywiście siostra. Drugie zdjęcie było mniejsze, a znieruchomiała w kadrze kobieta miała w oczach coś niepokojącego i groźnego. - Gwendolyn McMahon. Tańcząca w Foliach. Głowa naszej rodziny. Matka Bianki i moja - przedstawił siwowłosą damę. Odruchowo przykurczył ramiona, ale już po chwili dłubał paznokciem w wyświetlaczu, udając, że nic się bynajmniej nie stało. - Wygląda na… - Psuja szukała właściwego słowa. Oblizała palce i dolała sobie wina. - Surową? - Słowo, które ci nie przeszło przez gardło to suka - podpowiedział Merlin stoicko. - Nie musisz gryźć się w język. Kocham moją rodzinę. Ją… też. Ale nie mam co do nich złudzeń. - Łapię - Psuja pokiwała głową bez przekonania. - Masz dużą rodzinkę. W razie kłopotów jest na kogo liczyć. - Taaak - uśmiechnął się wisielczo. - Przy tylu kuzynach problemy generu… tworzą się same. Gdzie są twoi? - spytał tym samym tonem niezobowiązującej konwersacji. - Moi co? - nie załapała. - Twoi bracia garou. Czy tam… siostry - mruknął. Wzruszyła ramionami jak dziecko, które ma coś na sumieniu. - Milczący wędrowcy… no wiesz, wędrują. Wataha zawyczaj obstawia jakiś teren. Nie ganiają gdzie oczy poniosą, bo świerzbią ich łapy. - Oczywiście - nawet nie mrugnął powieką. - A Galiardzi brzdąkają na lirze i smędzą rzewne piosnki o bohaterskich czynach - dodał rozbawionym nagle tonem. - Ja znam takiego z elektryczną gitara i motocyklem - zaśmiała się, ale zaraz posmutniała. - Ale już go nie ma. Nie ma watahy. Muszę radzić sobie sama. Bezwiednie sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki by wyłowić stamtąd wielki jak maczeta nóż, z lekko wygiętym ostrzem i pięknymi inskrypcjami. - Ale dał mi to. Obczaj, prawdziwy Klaive - podsunęła go pod nos McMahonna spodziewając się z jego strony co najmniej wyrazów uznania. Odsunął się odruchowo, po chwili nachylił nad ostrzem z miną znawcy. Nie dotknął broni ani nie wziął jej do ręki, przyciągnął razem z Psujową dłonią, obejmując dziewczynę za nadgarstek. - Nie byle co - pokiwał głową po chwili. - I to jeszcze od kogoś z innego plemienia. Nie każdemu się robi takie podarunki. Musiał cię bardzo cenić. Puścił nadgarstek Psui i znowu zaczął dłubać w kontaktach w telefonie Bashira. - Ja się urodziłem pod rosnącym księżycem - oznajmił nagle w podłogę wyłożoną egzotyczną bambusową klepką. - Nie gram na niczym. Śpiewam tylko zwierzętom. I pomimo wielu kont, z liczbami o wielu zerach… - wskazał na znikającą za pazuchą Psui kosę - nie mam niczego tak cennego. Nie wydaj mnie… siostro - przymrużył kpiarsko oko. Psuja nie kryła uśmiechu zadowolenia. - Tak. Dał mi go żebym mogła się bronić - pogładziła klaive’a pod warstwą materiału i przez moment bawiła się oliwką na talerzu. Trącała ją palcem jak kot torturujący na wpół martwą myszą. - I masz coś znacznie cennego niż ja. Masz rodzinę na której możesz polegać. Nieważne czy garou czy krewniaków. Jeśli ty im ufasz to przecież bez znaczenia. Wepchnęła w końcu oliwkę do ust ale żuła z oporem czując jak bardzo jest przeżarta. Nie pamiętała posiłku na takim wypasie od… Nie mogła przywołać w pamięci konkretnego zdarzenia. - Dzięki za gościnę. Serio, doceniam - zapewniła gładząc się po przeładowanym brzuchu. - A teraz, zanim poleci mi powieka, ustalmy co dalej. - Ty idziesz spać. Ja popracuję. Rano ja… jedziemy do banku. Przyczaisz się gdzieś i przyjdziesz mi z odsieczą, jakbym pokpił sprawę ze skrzynką Bashira… Telefon… - rzucił wyłączoną komórkę na stół - niestety bezużyteczny. Zwykły telefon zwykłego prawnika. Potem ja muszę być na pogrzebie Krewniaka i Grant również. Wieczorem możemy podbić świat. Albo go uratować. Jak chcesz - wyszczerzył drobne, ostre zęby w uśmiechu i sięgnął po swój neseser, z którego wydobył laptopa. - Nie ma sensu bym szła z tobą do banku, skoro mówisz, że poradzisz sobie na legalu - Psuja odruchowo przejęła rzuconą w jej kierunku komórkę i ta zaraz zniknęła w przepastnych zakamarkach luźnej kurtki. - Nie ryzykuj niepotrzebnie. Jakby ci robili schody to się wycofaj. Wtedy zrobimy włam, łaski bez. Dziewczyna polała jeszcze po kieliszku wina. Podsunęła jeden w stronę rudzielca. - No to ja w tym czasie uderzę do squaw-laleczek. Jednej od próby samobójczej. I drugiej, co sobie przywołuje ścierwołaki, które później mordują ludzi. To dość zastanawiające dlaczego mała Indianka się nimi wysługuje, nie sądzisz? -Bezinteresowna ludzka podlosc i okrucieństwo to coś, czego nie wolno nie doceniać. Interesowna również. Niemniej… nie zakladalbym z góry że ona wzywa je świadomie. Przyjął kieliszek i rozłożył się pomiędzy brudnymi talerzami tymczasowym stanowiskiem pracy. - Jak to nie świadomie? - Psuja umoczyła usta w kieliszku tak jak w jej mniemaniu zrobiłaby to dama, co dało dość karykaturalny efekt. - Po prostu. Można wierzyć, że spluniecie za kimś sprowadza na tę osobę nieszczęście. I zostać zaskoczonym faktem, że nagle w obloku płonącej siarki objawi się diabeł i przebije oplutego delikwenta widlami… - Chcesz powiedzieć, żebym była delikatna? - Ziewnęła, przeciągnęła się i pozwoliła głowie opaść na kanapę. - Będę. |
20-07-2017, 09:36 | #64 |
Reputacja: 1 | - Co tam?- Spytała Bryza jakby od niechcenia. - Dobrze, że nie sypiasz wiele - Grant błysnął zębami na powitanie. - Kilka godzin temu zamordowano kolejną osobę. W dość oryginalny sposób. Potrzebuję porozmawiać z tą, która tworzy sakiewki. - Możesz jaśniej? - Indianka nagle spoważniała. - Bo chyba nie chcesz powiedzieć, że Daanis miała coś z tym wspólnego? - Miałem właśnie ciekawą rozmowę z kilkoma osobnikami, jeden z nich był od ciebie. Odbyła się po tym, jak patrzyliśmy jak jakieś bydle z mieszkiem na szyi zabija człowieka. Rozmowa wskazała również, że podobna sakiewka może być zamieszana w śmierć mojego krewniaka. Bardziej krewniaka Merlina, ale sama rozumiesz - Grant wzruszył ramionami po tej długiej jak na niego przemowie. - Dlatego chciałem porozmawiać z tą waszą Daanis. Grzecznie. Na razie. - Grzecznie? - Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. - Ty? To jest nastolatka. Indianka. -Wyraźnie zaakcentowała dwa ostatnie słowa.- Nie puszczę cię samego. Muszę wiedzieć o czym chcesz z nią porozmawiać. - To chodź ze mną - wzruszył ramionami. - Muszę wiedzieć kto wybiera cele. Bo to ścierwo, które robi, ma wyraźny cel i innych nie próbuje ruszać. Z jakiegoś powodu utłukła tego gościa wczoraj. Możesz się przydać jak mój urok nie wystarczy - wyszczerzył się do Bryzy. -Dobrze. - Oparła. Jeżeli nie rozumiała co miał na myśli, to nie dawała po sobie tego poznać. Poprowadziła ich skrajem osady, częściowo zaroślami. Kilkukrotnie przystawała i nasłuchiwała uważnie. Po kilkunastu minutach dotarli do jednego z domów. Niewiele różniły się o tych z Duluth. Może farba na nich była bardziej odrapana i nie było wokół nich równiutko przystrzyżonych trawników. - Zaczekaj tu. - Poleciła Bryza. - Pójdę po nią. - Zniknęła za rogiem. Wyostrzone zmysły młodego Tubylca wychwyciły ciche stukanie i równie cichą wymianę zdań, w języku którego nie rozumiał. Obie Indianki wyłoniły się zza tego samego rogu domu. - To mój przyjaciel Grant. - Bryza wskazała na niego. - Odpowiesz na jego pytania. Dziewczyna pokiwała tylko lekko głową. Matthias czół wyraźnie strach. Z Granta był żaden detektyw, ani taktowny koleś. Oparty o drzewo zaplótł ramiona na piersi, niewiele robiąc do złagodzenia strachu kobiety. W końcu tworzenie tych paskudztw i mordowanie nie przychodziło jej zbyt trudno. - Chcę wiedzieć tylko jedno. Dla kogo tworzysz to ścierwo. Kto wyznacza cele. - Jakie ścierwo? - Dziewczyna nie kryła zaskoczenia. - Zwierzęce - Grant obnażył kły. - Złączone razem. Biegające po lesie z sakiewką na szyi. Już kojarzysz? - Nie. - Odparła cicho i ze strachem. Cofnęła się nawet o krok. Zapach strachu i zdenerwowania był intensywny. - Nie wiem o czym pan mówi. Szepcząca Bryza stała obok niewzruszona. Matthias wyczuł jednak zmianę w jej postawie. Była gotowa stanąć w obronie dziewczyny gdyby on stracił nad sobą kontrolę. Takie rzeczy jednakże nie wytrącały Matthiasa z równowagi. Nie bez dodatkowych powodów w każdym razie. - Zaprzeczenie jest bez sensu w momencie, kiedy mieszek został zidentyfikowany jako twoje dzieło, przez jednego z twoich ludzi - zauważył i machnął ręką w nieokreśloną stronę, mając na myśli ogół Indian. Wyjął papierosa i wsadził sobie między wargi, nie zapalając jeszcze. - Gadaj. Jak ci to pomoże, to nikt się nie dowie, że otworzyłaś do mnie usta. Wcale mnie tu nie było, prawda? - wyszczerzył się do Bryzy. W pewnym sensie wyglądał, jakby się dobrze bawił. Dziewczyna spojrzała pytająco w stronę starszej Indianki. Ta jednak nie dała żadnego znaku. - To prawda, że wykonuję tradycyjną biżuterię i ozdoby naszego ludu. Ale nic po za tym. Przeszła płynnie na język Indian, którego Grant nie rozumiał. Daanis swoją wypowiedź kierował do Bryzy. - Po angielsku proszę - warknął Grant tonem nie znoszącym sprzeciwu. Odkleił się od drzewa i zapalił papierosa, zbliżając się dwa kroki w stronę Indianek. Zmełł pod nosem przekleństwo, że nie zabrał od razu tego woreczka od Merlina. - Nie zmuszaj mnie do powrotu po tę cholerną śmierdzącą ziołami sakiewkę. Grasz głupa, ale skoro ja się dowiedziałem, to inni też. Mieszek został wykorzystany do stworzenia zabójcy, naszej karykatury. Na pewno wiesz jak to działa. Im bardziej się wykręcasz, tym bardziej podejrzliwy się staję. - I właśnie dlatego chciałam, żebyś mi to wszystko wytłumaczył. - Odezwała się Bryza. - Ona nic nie wie. Nic ci nie powie. A bardziej jej już nie zastraszysz. - Nic nie chce wiedzieć, co najwyżej - parsknął Matthias, zaciągając się. - Słuchaj. Ten wasz był pewien, że to jej dzieło. Kradzież, kupno lub zrobiła to ona sama. Tak czy inaczej, wie. Dlaczego jej bronisz? Nie chcesz pomóc zamknąć ten interes, który tu kręcą? Nasyłanie na nich tego paskudztwa to marny sposób. - Daanis zajmuje się wytwarzaniem tradycyjnych ozdób, prawda? - Bryza spojrzała na dziewczynę, która kiwnęła głowa potwierdzając jej słowa. - Połowa mieszkańców rezerwatu je nosi, a także wielu turystów. Może gdyby zobaczyła te sakiewki wiedziałaby do kogo należą. - Tak. - Odparła szybko Daanis. - I ja mam w to uwierzyć? - zapytał, zaciągając się głęboko, aby opanować rosnący wkurw. Na siebie, że nie wziął od Merlina tej sakiewki, i na nie. Daanis pierdoliła, bo każdy kto wie o co chodzi i jest niewinny próbuje pomóc. A nie udaje niewiniątko. Jakoś miał pewność, że dziewczyny nie zastanie w tym miejscu jak wróci z sakiewką. Wziął więc kilka oddechów i zaczął opisywać przedmiot, łącznie z zapachem i ciężarem. Dziewczyna zapytała się jeszcze o kilka szczegółów, niestety Matthias nie znał na nie odpowiedzi. - To mogą być jakieś cztery osoby. - Powiedziała, nadal z trwoga w głosie. - Moja babcia, Damien, stary Shikoba i twój dziadek. - No dobra, to już coś mamy - przytaknął dziewczynie już spokojniej. - Nie mam pojęcia co oznacza "mój dziadek", nie miałem okazji poznać - parsknął. - Kiedy je dla nich wykonywałaś? Oni chcieli, czy zrobiłaś to sama z własnej woli? - Może kiedyś. - Bryza wykrzywiła lewy kącik ust w lekkim uśmiechu. - Dla babci i Shikoby robiłam kilka dni temu. Damien i Czerwony Kruk swoje dostali wcześniej. Wszyscy prosili o zrobienie sakiewek specjalnie dla nich. - Wcześniej to znaczy kiedy? - dopytał jeszcze Grant, wypalając papierosa do końca. - Damien swoją odstał pół roku temu. Kruk też mniej więcej wtedy. - Odparła dziewczyna. - Kim jest ten Shikoba? Zresztą, to nie tylko moja sprawa, te morderstwa. Ściągają na was uwagę. Znasz całą tę czwórkę? - tu spytał bezpośrednio Bryzy. - I jakbym przyniósł tę sakiewkę, mogłabyś określić komu dokładnie ją zrobiłaś? - Nie znam tylko Damiena. - Bryza przeniosła pytający wzrok na Daanis, ale ta wzruszyła tylko ramionami. - Shikoba to porządny człowiek. Kilka dni temu pochował żonę. - I dlatego prosił o sakiewkę. - Wtrąciła się dziewczyna. - To część tradycyjnego wyposażenia zmarłych. - Jeżeli ją pan przyniesie, to będę mogła powiedzieć dokładnie do kogo należny. - Powiedziała Daanis nadal wystraszona. Aparycja młodego tubylca robiła swoje. Skinął głową. Shikoba. I kto to jeszcze był? - A twoja babcia, z jakiego powodu chciała to odstać? Nie żebym coś przeciwko niej miał - wzruszył ramionami. - Ale w filmach zawsze dokładnie wypytują - wyszczerzył się uśmiechem mało groźnym, lecz w tych okolicznościach Daanis mogła go różnie zinterpretować. Jak zresztą wszystko co się działo. - Sakiewkę przyniosę albo podrzucę Bryzie. - Na pogrzeb jakiegoś znajomego? - Odparła niepewnie i cofnęła się o krok. - Babcia prosiła mnie kilkukrotnie o zrobienie ich. - Ciekawe, nieprawdaż? - to pytanie Matthias zadał jednak Bryzie. Nie znała tylko Damiena zgodnie ze swoimi słowami, a więc do babci Daanis mogła ich doprowadzić. To wystarczało, potrzebował tylko od niej potwierdzenia do chęci współpracy. Bez tego nawet Grant wiedział, że jako Tubylec będzie miał z tym lekki problem. W odpowiedzi Indianka kiwnęła tylko potakująco głową. - To wszystko? - Zapytała, do końca nie wiadomo kogo. - Tak. - Odpowiedziała szybko Daanis. - Przysięgam. Grant tylko skinął głową. Poczekał aż Daanis się oddali, zanim odezwał się do Bryzy. - Kim jest jej babcia? - Szamanką. Bardzo poważaną w naszej społeczności osobą. - Odpowiedziała odprowadzając dziewczynę wzrokiem. - A tym powiesz w końcu o co chodzi? - To kurewsko dobrze pasuje, co? - warknął Grant, ruszając z miejsca i kierując się w wydawałoby się losową stronę. - Gdybym wiedział o co chodzi, to byłoby zajebiście. Ale nie wiem. Wiemy dwie rzeczy: ktoś kombinuje tu ostry interes i to związany nie tylko z młodymi Indiankami i ktoś ubija ludzi związanych z tym interesem. Ale nie pytaj mnie, nie mam pojęcia co robił tu Koch. Najchętniej miałbym to w dupie, ale tobie zależy na dziewczynach, a Merlinowi... to w sumie nie wiem. Bawimy się tu w wojnę, ale jeszcze nie wiadomo kto z kim walczy. - Co pasuje? - Ruszyła za nim. - Widziałam co spotkało waszego krewniaka. Powiedziałeś, że widziałeś kolejną ofiarę, dzisiaj. Było ich więcej? Tu w rezerwacie? - Stara indiańska szamanka, sakiewki i trupy - wzruszył ramionami. - Aż za dobrze pasuje. Ja wiem o dwóch, ale nikt nie gwarantuje, że nie było innych. Te dwa napotkaliśmy przypadkiem, tak sądzę. Zabójca był akurat tam gdzie my. To dobra sztuczka, był zainteresowany wyłącznie ofiarą. Nie bronił się, jedynie uciekając. To nie dzieło początkującego. Nie żeby mi na tych zabitych szczególnie zależało, ale sama wiesz, niektórzy biorą to do siebie. Krewniak to krewniak. - To poważne oskarżenie. - To poważne przypuszczenie - poprawił ją niezrażony Grant. - Teraz pójdę do Merlina po sakiewkę i może jeszcze dziś wpadnę znowu, ciekaw ile Daanis zdąży rozpowiedzieć. I czy ją jeszcze tu spotkamy. - Znam ją dobrze. Aktorka z niej żadna. Budząc Merlina zaczął się zastanawiać, po co się stara. Indianie nie potrafili zatroszczyć się o swoich, co go to obchodziło? Przynajmniej jedna stara szamanka ma jaja, by coś z tym zdziałać. Problem w tym, że zbyt łatwo przyszło namierzenie jej. Rudy oczywiście nie był zadowolony, ale co mógł powiedzieć? Oddał sakiewkę, a Daanis jak się okazało nie zmyła się nigdzie, potwierdzając, że zrobiła przedmiot dla swojej babci. Poczuł, że odechciewa mu się grzebać dalej. - Pójdziemy do niej razem - oznajmił Bryzie. To nie było pytanie. - Nie wiem czy chcę ją powstrzymać. Na razie porozmawiać. Zamilkł na dłuższą chwilę, wpatrując się w ciemność. - Idę odpocząć. Za dnia mam pogrzeb, muszę tam się zjawić na chwilę. Potem wrócę. A ty spróbuj dowiedzieć się kto u was najbardziej udaje, że nic nie widzi. |
21-07-2017, 22:36 | #65 |
Reputacja: 1 | Otworzył w t-shircie i bokserkach. - Proszę nie krzyczeć. Żona śpi. - chwila milczenia na obrzucenie Indianina spojrzeniem - Czyja to krew? Mimo wielu pytań, spośród których nie wszystkie były uprzejme, doktor Ellsworth zadał właśnie to. Nie dlatego, że najbardziej go interesowało, a raczej dlatego, że nie wymagało od niego natychmiastowej i jednoznacznej deklaracji. Pomóc dziadkowi Bryzy, czy nie. Jedna Gaja raczyła wiedzieć skąd się tu wziął o tej porze i czyja krzywda go tu przywiodła. - Nie moja. - Doprał szybko. - W samochodzie - odwrócił się na pięcie. - leży ktoś kto potrzebuje pomocy. Ruszył pośpiesznie w ślad za starym. Ktoś leżał w samochodzie... Kto? Krwi było dużo. Zbyt dużo na potrącenie na szosie... Daanis? Z ciemności powoli wynurzał się pozostawiony przed ogrodzeniem samochód. W starym, ale dobrze utrzymany chevrolecie, Jerry zauważył dwóch młodych ludzi. Nagamo i Peezhickee.- Znał ich. Składał złamania, zszywał , opatrywał. Wiedział, że wszystko robili w trzech. A tego trzeciego, Ozaawindiba, nie widział Widział za to w ich oczach przerażenie. Szybki rzut oka pozwolił mu ocenić, że mieli kilka zadrapań i skaleczeń. Czerwony Kruk nie zatrzymał się przy szoferce. Obszedł auto i poniósł plandekę na pace. Tam, w przesiąkniętym krwią ubraniu leżał Ozaawindib. Prawa noga była ułożona w nienaturalny sposób. Była też przewiązana zakrwawioną chustą. Otwarte złamanie. Kilka pomniejszych ran i urazów. Doktor Ellsworth musiał przyznać, że ta chusta uratowała chłopaka przed wykrwawieniem. - Zabierz ich do szopy - powiedział do Kruka nie odwracając jednak od rannego chłopaka spojrzenia - Jest otwarta. Szybko. Ziemia tchnęła zimnem po bosych stopach Indianina. Ledwo wyczuwalny powiew zakołysał jego sylwetką nieznacznie. Noc wypełniła jego myśli... Uniósł dłonie nad raną i już w samotności z Gaią, rozpoczął cichą inkantację życia. Matka mu sprzyjała. Obrażenia, które normalnie wymagałby poważniej i fachowej ingerencji lekarza, zasklepiły się.- Chłopak jęknął, nie ocknął się jednak, a doktor zamyśli się nad nim na chwilę. Za dużo mu się to młodzieży zaczynało kręcić po obejściu. Nie miał na to ani siły ani ochoty. W końcu zostawił rannego i podszedł do warsztatu zza drzwi którego można już było zobaczyć włączone światło. Zajrzał do środka. - Panie Boker? Możemy? - gestem wskazał, że czeka na Kruka na zewnątrz. - Co się stało? - zapytał wprost gdy już byli na dworzu. - Znalazłem ich w rozbitym samochodzie przy drodze 61. - Odpowiedział Jarred. Indianin uniósł zdziwione spojrzenie. Znał tutejsze drogi. A ta była prosta jak linijka. Przez chwilę zastanawiał się co mogło spowodować wypadek. - Dobrze, że był pan w okolicy - powiedział cicho po czym wskazał samochód - Nic mu nie będzie. Wjechali w drzewo? Jak wyglądał samochód? - Gdy się ucieka przed policją, to i prosta droga robi się śmiertelnie niebezpieczna. - Czerwony Kruk musiał wyczytać pytanie z twarzy swojego rozmówcy. Doktor przez chwilę nie odpowiadał. - Skoro uciekali... a pan ich znalazł rozbitych... to co się stało z policją? - Dobre pytanie. - Opowiedział beztrosko. Lepsza byłaby odpowiedź, pomyślał niechętnie Jerry. Skinął głową i wrócił do warsztatu raz jeszcze przyjrzeć się obu chłopakom i ich obrażeniom. Nie omieszkał też przyjrzeć się źrenicom i zdać się na węch by wyczuć alkohol... lub jakiś inny, mniej dla nastolatków swoisty zapach. - Waszemu koledze nic nie będzie - powiedział w końcu - Co się stało na tej drodze? Młodzieńcy nie zdawali się być ani pod wpływem alkoholu ani innych środków odurzających. Byli za to mocno przestraszeni. Przez chwilę przerzucali nerwowo wzrok między sobą a mężczyznami. Po tym krótkim czasie ich wzrok spoczął na Jarredzie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Tylko oczy wwiercały się w nich. To wystarczyło by przemówili. - Daanis powiedział nam kto skrzywdził Andie. - Nagamo odezwał się pierwszy. Cichy i skruszony. - Chcieliśmy mu tylko odpłacić. - Postawa i ton głosu Peezhickee niewiele odbiegała od tego co prezentował jego kompan.- - Dowiedzieliśmy się gdzie on mieszka. - Ciągnął Nagamo. - Pojechaliśmy tam. Nawet nie zbliżyliśmy się do wozu, gdy pojawiły się gliny. nie wiadomo skąd. Zaczęliśmy uciekać. Ten na motorze nie dawał się zgubić... -I wtedy jakieś zwierze wyskoczyło z lasu. - Przerwał mu Peezhickee. - Straciłem panowanie nad wozem i uderzyłem w to drzewo. Nastała krótka chwila ciszy. - Myślałem, że ten policjant wezwie pomoc. - Kontynuował Peezhickee. -Zatrzymał się koło nas. Zobaczył nieprzytomnego i krwawiącego Ozaawindiba i odjechał. Po prostu odjechał. - Zostawił nas tam na pewną śmierć.- - Gdyby nie Czerwony Kruk byłoby po nas. - Tak - przyznał powoli Ho'Kee - Na to wygląda. Albo był zmęczony, albo nocne rewelacje nijak nie rozjaśniły mu całej sytuacji. Bo że niewzruszony policjant miał coś wspólnego z morderstwami to akurat nie pozostawiało złudzeń dla doktora. Tylko co z tego? - Powinniście się nie wychylać przez pewien czas. Ukryć. Pan Boker odwiezie was do domów jak skończę z Ozaawindibem. Skierował się do wyjścia z szopy. Miał zamiar opatrzyć dokładnie ranę. Odwiedzić też jutro chłopaka, by upewnić się w tym co już i tak uczyniła Gaia. Poza tym, jego myśli skierowały się ku policji. Prawdziwej bądź fałszywej. Być może dałoby się to sprawdzić? Być może więcej osób niż tylko domniemani Apacze stoi za naciskami? Być może... Zatrzymał się nagle i ponownie odwrócił w stronę chłopców. - Do kogo skierowała was Daanis? Gdzie pojechaliście? - Ona tylko wskazała nam osobą. - Odpowiedział Peezhickee. - I potwierdziła, że to on gdy pokazałem jej zdjęcie. Bardzo niechętnie. - Resztę sam znalazłem. - Dodał dumnie Nagamo. - Kogo wam wskazała? - powtórzył chłodno Ho'Kee nie baczny na zdolności śledcze chłopaka. - Mężczyznę, o którym mówiono w wiadomościach. - wyjaśnił Nagamo. - To był przypadek, że dowiedzieliśmy się o tym. - Wtrącił się Peezhickee. - Zamknij się. - Syknął Nagamo. - No co? - Jego kompan zdawał się nie rozumieć dlaczego kazano mu zamilczeć. - Przez przypadek usłyszałeś rozmowę Daanis. Nie ma co tego ukrywać. Nagamo był chyba innego zdania, o czym świadczyła chociażby zaciśnięta to granic możliwości szczęka.- Jarred Boker przysłuchiwał się temu wszystkiemu w milczeniu i ze stoickim spokojem. Doktor zaś nabrał powietrza i westchnął. Coś mu w tym wszystkim coraz bardziej umykało. - Wrócę za chwilę - powiedział - A jak wrócę pokażecie mi to zdjęcie. Po czym wyszedł po narzędzia i apteczkę. Wolał być pewnym, że wypuszcza ich w dobrym stanie. Ale w przekonaniu utwierdzał się coraz bardziej. W wiadomościach pokazywali tego a Kocha. Denata. Miał nadzieję że nie on będzie na zdjęciu. Miał też zamiar odebrać od Kineks obiecane zioła do wprowadzenia Andy w trans. Musiał się dowiedzieć co tam zaszło.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
15-09-2017, 17:00 | #66 |
Reputacja: 1 |
__________________ - I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała. - W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. "Rycerz cieni" Roger Zelazny |
27-09-2017, 09:04 | #67 |
Reputacja: 1 |
|
02-10-2017, 22:57 | #68 |
Reputacja: 1 | Nikt nie może zostać szamanem. Szamanem można się tylko urodzić.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
|
Narzędzia wątku | |
Wygląd | |
| |