23-09-2021, 11:50 | #31 |
Reputacja: 1 | Większość plemiennych opowieści o rzekach niosła przesłanie jedności. Mówiła o nieprzepartej sile wspólnego dążenia do celu. Łączeniu się lekkich i rwących nurtów we wzajemnej podróży przez pełen przeciwności świat. Wszystkie duchy istnienia stanowiły dla ludu Wikvaya’i jednie. Zespalały się w szacunku i poświęceniu dla całkowitej równowagi egzystencji. Każdy z nich karmił siebie, by później móc nakarmić sobą innych. Gdy w świadomości rdzennego Amerykanina rodził się sen, miał być szeptem niesłyszalnych za dnia dusz. Na ogół niósł za sobą rady i nagrody. Jeśli spotykała cię w nim kara, przemoc, gwałt - znaczyło to, że zachwiałeś równowagę świata. Gdzieś popełniłeś błąd i wystąpiłeś przeciw prawdziwemu porządkowi rzeczy. Nocne widmo miało o tym przypominać. Ostrzegać i wskazywać na, potrzebujący odmiany, bo zawiedzionego człowiekiem, opłakany spirytualny stan.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." Ostatnio edytowane przez rudaad : 23-09-2021 o 17:29. |
23-09-2021, 16:32 | #32 |
Administrator Reputacja: 1 | Miłe złego początki... Mimo niepogody dzień zaczął się całkiem nieźle, a pomysł z podwiezieniem Jess był całkiem niezły. No i wszystko szło zgodnie z planem... aż się nagle "spsuło". Cóż... Prawdę mówiąc Mark nie wybiegał myślą poza parę całusów i przytuleń, może małe obmacywanki i nie spodziewał się, że Jess pokaże, że usta ma stworzone nie tylko do całowania. I wszystko by było dobrze, gdyby nie przyplątała się ta banda podglądaczy. Na dodatek Jess miała do niego pretensje. Jedyne, co można było uznać za plus to to, że nie spóźnili się do szkoły. Ale czy to był plus...? Lekcje, jak zawsze, nie należały do najbardziej interesujących rzeczy na świecie na świecie. Na historii Mark mial wymienić pięciu Ojców Założycieli. Gdyby chodziło o czołowych zawodników NFL, to wymieniłby ich ze dwudziestu, ale kto rozsądny interesował się jakimiś truposzami? Wymienił więc Washingtona, Jeffersona, Franklina, Adamsa... i utknął. W ostatniej chwili przypomniał sobie Madisona. Potem usiadł w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku. Na fizyce Newton, miłośnik jabłek, był równie mało ciekawy jak geneza wojny amerykańsko-brytyjskiej. Na matematyce bawili się samochodami. A raczej ścigali, bowiem z nieznanych Markowi powodów samochód który wyjechał dwie godziny później ścigał jakiegoś grata, jadącego dwadzieścia mil wolniej. Ale i tak było to bardziej interesujące niż dwa pociągi, co to miały się minąć po jakimś tam czasie. Jakby to kogoś obchodziło, skoro jechały po różnych torach i zderzenie im nie groziło. Na kolejnej przerwie dowiedział się, że historia jego i Jess jest już w szkole znana i szeroko komentowana. Prawdę mówiąc gadanie zawistników miał w dużym poważaniu. Pogadają, pogadają i zapomną. Bardziej go martwiło, czy ojciec się przyczepi. I czy Jess się "odbrazi". Wyglądało na to, że nie, a przynajmniej nieprędko. A trening... Wszystko szło dobrze do chwili, gdy ten kretyn Bryan go sfaulował. Mark z trudem powstrzymał chęć odpłacenia pięknym za nadobne. Bójka na boisku, na oczach trenera, oznaczała kłopoty, a może i zawieszenie, a to było mu potrzebne do szczęścia jak, odpukać, podziurawione opony. - Patałach - powiedział, sugerując, że działania Bryana to oznaka braku umiejętności, a nie przemyślane działanie. A potem dodał jeszcze parę trafnych uwag na temat pewnych anatomicznych szczegółów budowy anatomicznej kolegi z drużyny. |
24-09-2021, 07:44 | #33 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
25-09-2021, 05:18 | #34 | |
Northman Reputacja: 1 | Dialogi z Armielem i Nami Ktoś inny na miejscu Spineliego mógłby pęknąć w obliczu splecionych okoliczności które jak sztywne kościste palce zaciskające się na szyi delikatnie mówiąc utrudniały oddychanie. Ten sen miał wciąż pod powiekami. Sceny spływały jak ławice obrazów. Ten ból w środku i wszechogarniająca niemoc. Spętany bezczasem umierania. Czy to czuła Mary? Spoko spoko. Wmawiał sobie siedząc na brzegu drewnianej ławy w piwnicy miejskiego aresztu. Patrzył w okienko pod sufitem. Noga podskakiwała jak szalona nerwowym drganiem aktywowanego jakimś nerwem wkurwu, z czego on nawet do końca nie zdawał sobie sprawę. Spoko spoko. Wszystko będzie git. Zawsze było, zawsze będzie. Może faktycznie nikt go nie gonił. Może opony przebił wróg ojca, bo on dłużej żył na tym świecie, a Bart swoich jeszcze się nie dorobił. Może to wszystko da się wytłumaczyć. Może. Dla niego jednak póki co bardziej opłacało się iść uparcie pod prąd. To musiało działać na jego korzyść. Za zjebany szkolny system sportowy on bekał nie będzie. Oj nie. Wziął głęboki oddech i oklepał się dłońmi po policzkach. Już wiedział co robić. Spektakularne, brawurowe pomysły zawsze wpadały pod czaszkę niczym z procy boskiego natchnienia. Wszystko nie było tylko tym być się zdawało. On to wiedział, bo to mądrość oświecona głębią wyższego stanu umysłu, na który wstąpić może tylko mózg odblokowany. Spoko. Spoko. Wstał i podszedł sprężyście do krat. - Halo! Jeden telefon to mi chyba się należy, nie?! - krzyknął donośnie. Po dłuższej chwili ciszy usłyszał kroki. Policjant bez słowa przekręcił klucz w zamku i wskazał wiszący na ścianie korytarza aparat telefoniczny. Cytat:
- Skończyłem. - odezwał się do stojącego na korytarzu policjanta. - Bez postawienia mi zarzutów, to mnie tutaj trzymać za długo nie możesz chyba, nie? - Bart był zrezygnowany. - W szkole powinnienem być… - włóczył nogami prowadzony w kierunku celi. -Masz w torbie pełno substancji zakazanych. Mam wnieść zarzuty, chłopcze? - Nie wiem o czym mówisz. - Bart wzruszył ramionami. - Skąd ja mam wiedzieć, że mi tego ty nie podrzuciłeś? Przyszedłem tutaj złożyć zawiadomienie o przestępstwie z torba pełną jakichś substancji? - marudził. - A ty zamiast przyjąć zgłoszenie i wziąć się do roboty to mnie bezprawnie przeszukujesz niewiadomo po co i puszkujesz… zaraz wiadomo po co. Chcesz sobie zrobić statystki a ze mnie jakiegoś handlarza… Powodzenia! - odpyskował, ale grzecznym tonem. - Dobra, dobra - widać było że mundurowy jest podenerwowany. - Nie zawracaj głowy, tylko wracaj tam - wskazał areszt. - Chcesz coś do picia? Złagodniał. - Dr. Pepper? - Bart usiadł na pryczy. - Może być cola? -Niech będzie cola. Byle soda z cukrem dodał w myślach. Pójdzie w zaparte. Pójdzie w zaparte i prędzej się zesra niż puści farbę kto jest jego dilerem i komu jest ten Debilabol. Niech sobie wszyscy sami dopowiedzą wszystko i wyjaśnią po swojemu, tak aby wszystkim to pasowało. Bo czym była prawda, jeśli nie tym w co wszyscy chcą wierzyć? Zaprzeczyć. Zaprzeć się. Wyprzeć. Potem wszystko potoczyło się szybko. *** Po kilkunastu minutach ziewania i słuchania burczących z głodu kiszek, na posterunek wpadła macocha. Allison Oubre nic nie robiąc sobie z protestów sierżanta zeszła na dół a upewniwszy się, przenikliwym spojrzeniem, że Bart jest w jednym kawałku, wróciła na górę w akompaniamencie podniesionego i nieznoszącego sprzeciwu tonu nauczycielki. Spineli zaśmiał się i to samo zrobił porozumiewawczo młodszy przyrodni brat Barta, który przyjechał razem z matką. Chłopiec wyciągnął między kraty rękę, w której trzymał kanapkę. - No niech zgadnę. - Bart zmrużył jedno oko i uniósł brew nad drugim. - Gluty z łupieżem? - Nie? - zaśmiał się Joey. - Hm… strupy z dupy? - Blee… Nie-eee haha - pokręcił głową. - Czyrak spod pachy w ropie własnej? - A co to jest czyrak? - Pryszcz. Joey przybliżył dwie pajdy ciemnego pieczywa do ust i ugryzł sporego kęsa. - Masło orzechowe z dżemem! - Tak! - podał jedzenie starszemu bratu. Jakże mogłoby być inaczej. Ulubiona kanapka Barta. - Długo będziesz siedział w więzieniu? - zapytał trochę zasmucony siedmiolatek. - To zależy co to znaczy długo. - Bart usiadł na pryczy. - Mogę zamieszkać w twoim pokoju? - Nie! - oskarżycielsko-ostrzegawczy palec wystrzelił w kierunku chłopca. - Nawet o tym nie myśl. Zresztą… Twój pokój jest fajniejszy. - Obiecałeś, że namalujesz mi na ścianie Johny Cage i Sub-Zero. - mały z przyklejonym do kraty nosem wpatrywał się w Barta. - A czy kiedyś nie dotrzymałem danego tobie słowa? - Mówiłeś, że mnie nauczysz grać na gitarze? - Nauczę. - Przecież będziesz mieszkać w więzieniu. Mogę z tobą? - Joey. Naprawdę myślisz, że tamten gruby policjant wygra z mamą na gadane? Malec pokręcił przecząco głową. - A za co cię zamknęli? - Za niewinność. - Spineli oblizał się i dopił do końca puszkę coli. Zgniótł aluminium i rzucił niecelnie w brata. *** - Bart? Spineli przyjrzał się dziewczynie, która na niego wpadła pod posterunkiem. Pamiętał ją z korytarzy a i może kilku wspólnych klas? Nie wiedział nawet ile ma lat, a co dopiero jak na imię. - Ano Bart. - wysilił się na lekki uśmiech, choć widać było że jest przygnębiony i wcale nie przypominał z bliska szkolnego luzaka. - Zaczekajcie na mnie! - krzyknął do wsiadającej do auta kobiety, która była w szkole nauczycielką i chłopca w wieku siedmiu lub ośmiu lat. - Co tam? Ktoś też chciał cię zamordować? - kiwnął głową siląc się na wesołkowaty ton. - A ciebie chciał? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. Zdziwiła się nieco, co dało się zauważyć. Szybko też schowała ręce do kieszeni, co by nie było widać trzymanego w nich zdjęcia. Obejrzała się na ludzi, do których krzyknął. - Znasz ich aż tak? - ponowne pytanie z ust nastolatki sprawiało, że zaczęła coraz bardziej identyfikować się ze swoim ojcem. Pomyślała też, że w sumie powrót do szkoły byłby lepszy niż tłumaczenie się z miłosnego wierszyka i fotki przed jakimś gliniarzem, co ją pewnie wyśmieje. - Coś ci się stało? - ponowne pytanie, gdy już odwróciła głowę z powrotem w jego stronę. Nawet nie panowała nad tym, ile ich ciągle zadaje. Spineli również popatrzył na ludzi przy samochodzie i wzruszył ramionami. - Może mnie nie porwą. - rzucił ciszej. - A co ty taka wścibska jesteś? - wypalił raczej z ciekawości niż oceniania. Przyjrzał się okularnicy. - Twój stary mentem tutaj jest chyba, nie? - zmienił temat i skinął głową na posterunek. Szeryf miał podobno ładną córkę w ogólniaku. - Teraz tylko sierżant jest. Kawał kutasa… - mruknął pod nosem. - Myślałem, że na ciebie ktoś też poluje. Jak na Mary. I mnie też chcieli w nocy urządzić. Ale nie ze mną takie numery. Powiedz szeryfowi, że z dopalaczami nie mam nic wspólnego. Ktoś chce mnie wrobić w jakieś gówno. Anastasia zesztywniala jakby połknela kij. Dosłownie wyprostowała się i wybaluszyla oczy, jakby co najmniej chciała coś ukryć. Był to jednak odruch spowodowany jej lękami społecznymi, z jakimi się borykała. Było jej ciężko nawiązywać relacje. Zaczęła rozmawiać chyba ze strachu. - Co? Nie! To znaczy... On jest dziennikarzem tylko. To ojciec Jessici tu pracuje - Ana wypuściła gwałtownie powietrze, jakby próbując się opanować po tym, jak prawie została oskarżona o bycie kablem. Przynajmniej tak to odebrala. - Mnie pewnie łatwiej byłoby zabić... - mruknęła w końcu z przygnębieniem. Wyjęła z kieszeni zrobione jej z ukrycia zdjęcie, które znalazła w szafce i niepewnie pokazala chłopakowi - Znasz kogoś z kółka fotograficznego? - w jej głosie dało się wyczuc spięcie i przygnębienie. - Oh, prasa! Trzecia władza. Niewiele się pomyliłem. - zaśmiał się, ale nie szyderczo. Popatrzył na zdjęcie. - Ktoś cię obserwuje, tak? Mam kumpla, który w Walgreens wywołuje zdjęcia. Zapytam. A mi przebito wczoraj wszystkie opony… Uważaj na siebie. Ja muszę lecieć. - zaczął tyłem odchodzić na parking. - Gdybyś coś się dowiedziała, to dasz mi znać, nie? My prześladowani musimy trzymać się razem! Jak masz na imię? - odkrzyknął jeszcze. Odchodząc do czekającego samochodu obejrzał się jeszcze przez ramię, żeby zobaczyć czy dziewczyna weszła na posterunek. *** Samochód toczył się z przepisową prędkością po ulicy. - Czy mogę dzisiaj już do szkoły nie jechać? Chciałbym do babci. Jestem strasznie zmęczony psychicznie po tym wszystkim. - nie chciał, zwłaszcza przy młodszym bracie, rozmawiać o żadnym ataku na niego, prawdziwym czy urojonym. Przede wszystkim zaś, chciał uniknąć tematu sterydów z Bryanem. Spojrzała na niego podejrzliwie, ale szybko kiwnęła głową. - Dobrze. Zawiozę cię do babci. Odpocznij, bo faktycznie coś nie najlepiej wyglądasz. Pogadamy wieczorem, jak wróci ojciec. - Dzięki. - oparł głowę o szybę i beznamiętnym wzrokiem patrzył na połykaną przez auto drogę. - Chyba, że chcesz coś dodać? - ton głosu nauczycielki nie wróżył za dobrze. Bart westchnął. - Wehikuł Czasu jest unieruchomiony przy takim dużym grafitti… Przynajmniej próbował zacząć temat grafitti… żeby nie było, że nie próbował! - Zadzwonię do Chase'a. Zajmie się nim. - Po pogrzebie Mary zapłacę za te opony. Nie ma co liczyć, że nasza policja zamknie kogokolwiek, chyba że im na posterunek przyjdzie… - ziewnął niedospany. Nie odpowiedziała skupiona na drodze. W końcu dojechali na miejsce pod zakład pogrzebowy. Pewnie na niego wszystko i tak zwalą, przez samochód i farby w środku. Kwestia czasu, zanim zacznie się… Po co przyspieszać co nieuniknione? Z tego akurat się raczej i tak nie wykpi. Wysiadł z auta, lecz włożył głowę do środka i rzekł uroczyście. - Żyjcie długo i pomyślnie. W odpowiedzi Joey z tylnego siedzenia pozdrowił volkańskim salutem. Allison Oubre jak na profesjonalnego pedagoga przystało, doskonale kontrolowała emocje i mimo gotującego się w niej wulkanu zdenerwowania tylko przewróciła oczami nad kierownicą.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 25-09-2021 o 05:40. | |
25-09-2021, 23:10 | #35 |
Interlokutor-Degenerat Reputacja: 1 | Z udziałem Kerma
|
26-09-2021, 10:52 | #36 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Jessica + Paulina + reszta pszczółek w szkole... - Uch… ale Pauli kochanie... tatuś nic do domu nie przynosi… nic mi też nie mówi… - Zaskomlała Jess. - To podejdź do niego do pracy, poszperaj w biurku, mogę ci dać nawet taki fajny aparat, porobisz zdjęcia. Baaardzo tego potrzebuję. No zrobisz to dla mnie, co? To nic wielkiego. Możesz nawet urwać się teraz z budy. Szeryf, twój stary, jest na tych poszukiwaniach w górach. To świetna okazja. - Nie no… nie pójdę na wagary, bo będę miała jeszcze bardziej kredki u tatusia, po tym co było z Markiem… - Jessica zrobiła krzywą minę - No ale dobra, spróbuję po szkole… to dasz mi ten aparat? - Co z Markiem? - zaciekawiła się Paulina. Wyraźnie nie była w szkole na tyle szybko, by wieści do niej doszły. - I tak. Mam aparat i ci dam. Potrafisz go użyć? - Jak mi pokażesz jak działa, to chyba sobie poradzę… dorośli nakryli nas w aucie, jak się obściskiwaliśmy na drodze… ech, zachciało mu się, a teraz będzie chryja, i tatusiowi powiedzą, i będą cyrki… - Jessica miała autentyczne łezki w oczach. - Ojejciu - Paulina uśmiechnęła się serdecznie. - Jakby był jakiś większy problem, możesz schować się u mnie. Zresztą co twojemu staremu do tego z kim i gdzie się obściskujesz. Laska. Dajże spokój. Jesteśmy niemal dorosłe i same możemy decydować o takich sprawach. Chodź do mojej szafki. Dam ci aparat i pokaże co i jak. Nic trudnego. Nawet ten goryl, Chase, by to ogarnął. A ty jesteś dużo mądrzejsza od niego. - Ok - Uśmiechnęła się Jess i lekko uścisnęła Paulę w podziękowaniu za słowa otuchy. Przeszły do szafki Pauliny, z której Królowa Pszczół wyjęła zmyślny i nieduży aparat. Przez chwilę wyjaśniała Jess jak działa ustrojstwo. Tutaj naciągasz przed zdjęciem, tutaj naciskasz, kierując obiektyw, o to to, na dokument. Usłyszysz pstryk i przed kolejnym zdjęciem znów naciągasz. Proeste. Popatrz. Wymierzyła aparat na Jess i nacisnęła coś, co zrobiło klik-wrrr. - Gotowe. *** Po szkole był trening. Zarówno dla Footballistów, jak i Cheerlederek. W końcu skoro oba "zespoły" uczestniczą w meczach obok siebie, na treningach również tak robiono... Wszystko szło jak zwykle, normalnym rytmem... ...póki na boisku nie wydarzył się jakiś raban. I Jessica zobaczyła po chwili Marka z krwawiącym nosem(?), a po chwili zaczął on się nawet bić z tym brzydkim jak sraczka, pryszczatym typem... Brian, czy jak on tam się nazywał. Szlag by tego Briana trafił, że tak urządził JEJ MARKA! Ale tygrys, nie byłby tygrysem, gdyby to tak zostawił, i obaj się zaczęli okładać, obserwowani chyba i przez 50 osób. *** Po szkole blondyneczka miała zamiar wprowadzić z kolei w życie plan zdobycia... Czegokolwiek dla Pauli. I w sumie zastanawiała się, po cholerę jej w sumie to wszystko. Na posterunku był Earl Andrews, którego Jess nawet jako tako znała. Sprawa wydawała się łatwa, choć wewnętrznie nastolatka cała się trzęsła. - Hiiiii! Ja chciałam do tatusia, zanaczy się szeryfa... - Cheerlederka posłała słodki uśmiech czarnoskóremu - Chciałam mu coś baaaardzo ważnego powiedzieć. Jest? Albo mogę na niego zaczekać?
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD Ostatnio edytowane przez Buka : 02-10-2021 o 18:48. |
27-09-2021, 15:37 | #37 |
Reputacja: 1 | DARYLL SINGELTON Dla jednej osoby zejście z gór z noszami to był tytaniczny wysiłek. Szczególnie, jeżeli tą osobą był niewyspany, zmęczony nastolatek o przeciętnej sile. Co i rusz kije od noszy zahaczały się o coś, raz o mało nie zsunęły się po stromiźnie, a kilka razy Daryll potknął się o jakąś zdradziecką nierówność o mało nie skręcając sobie kostki. Oddech palił go żywym ogniem, w płucach ktoś zasadził ostre papryczki. Ludzi i psy usłyszał gdy był w połowie trasy. Nie miał sił krzyczeć, cały był zlany potem z wysiłku, ale wykrzesał z siebie resztki energii. Zawołał o pomoc. I w ten sposób trafił na grupę myśliwych z Twin Oaks i dowiedział się o poszukiwaniach zaginionych turystów. Mężczyźni o surowych, brodatych twarzach przejęli od niego nosze z rannym turystą. Skontaktowali się z resztą przeszukujących okolicę, dokładnie określając sytuację i wypytując Darylla o miejsce, w którym trafił na rannego. Tam, gdzie był on, mogła znajdować się też jego dziewczyna. Upewniwszy się, że reszta ochotników zrozumiała komunikaty, mężczyźni, na których trafił Daryll, razem z nieprzytomnym turystą i Singeltonem zeszli z gór. - Dobra robota, młody. Najprawdopodobniej uratowałeś temu kolesiowi życie. Pochwalił go jeden z mężczyzn, a Daryllowi zrobiło się tak dziwnie przyjemne, że mimo zmęczenia dał radę zejść w dolinę, do Twin Oaks o własnych siłach. Ścieżka z gór wychodziła niedaleko ich pensjonatu. a kiedy chłopak zobaczył znajomy dach, parking nad rzeką, nagle poczuł się dziwnie spokojny. Jakby dotarł gdzieś, gdzie chciał być. Marzył o ciepłej herbacie, ciepłym posiłku, ciepłym łóżku i śnie. Do szkoły raczej nie zamierzał już dzisiaj iść. WIKVAYA SINGELTON Matka zajęła się porozwożeniem jej przyjaciół, a Wi sprawami pensjonatu. Kończył się sezon, ale to nie oznaczało końca klientów. Dosłownie kwadrans po wyjeździe matki na parkingu zatrzymał się samochód z obcą rejestracją, czarna toyota, z której wyszedł dobrze ubrany mężczyzna. Wikvaya akurat załatwiała coś w biurze, skąd miała dobry widok na parking, więc mężczyzna od razu przykuł jej uwagę. Zatrzymał się, rozejrzał po okolicy, wyjął aparat i pstryknął kilka fotek górom i samemu pensjonatowi. Potem energicznym krokiem skierował się do recepcji. Pod nieobecność matki to Wi przyjmowała gości, więc czekała na mężczyznę w recepcji stylizowanej na indiańskie klimaty. Mężczyzna wszedł i Wi miała okazję przyjrzeć mu się uważniej. Był dość przystojny i zadbany, ale coś w jego czujnym spojrzeniu szarych oczu ją niepokoiło. Miała dziwne przeczucie, że mężczyzna skrywa w sobie jakąś mroczną, nieprzyjemną tajemnicę. - Dzień dobry - głos miał przyjemny, ale też dziwnie chłodny, zdystansowany do rozmówcy. - Widziałem, że są wolne pokoje. Chciałem wynająć jeden. Podał dokument tożsamości. Wynikało z niego, że ma do czynienia z Jackiem Gunnem z Chicago. Wi nie miała innej możliwości, niż dać mu jeden z pokoi. Mężczyzna wypełnił niezbędne papierki, podpisał konieczne oświadczenia i wyjął gotówkę. - Na razie na dwie noce poproszę. Ale z możliwością przedłużenia pobytu. Zapłacił wymaganą kwotę ze sporego pliku banknotów. Już chciała go zapytać o to, co go sprowadza do Twin Oaks (nie wyglądał na typowego turystę) ale wtedy, na drodze z gór zobaczyła wynurzającą się z lasu grupkę ludzi. Nieśli nosze, a pomiędzy nimi szedł Daryll. Już z daleka widać było, że jest wykończony. - Pokój numer siedem, na piętrze po lewej - podała klucz mężczyźnie. - Miłego pobytu. - Na pewno będzie miły - uśmiechnął się mężczyzna samymi ustami, bo jego oczy pozostawały niezmiennie chłodne i zdystansowane. Kiedy mężczyzna zabierał klucze z lady, Wi zobaczyła całkiem ciekawą naszywkę na rękawie jego kurtki. Wilk w owczej skórze. Nie wiadomo dlaczego od razu przypomniała sobie twarz za oknem dzisiejszej nocy. Mężczyzna zabrał klucze, odwrócił się i poszedł schodami na górę. DARYLL SINGELTON i WIKVAYA SINGELTON Wikvaya wyszła na spotkanie bratu i poszukiwaczom, gdy tylko znaleźli się na parkingu przed pensjonatem. Szum rzeki był wyraźny. Burza i deszcze padające od kilku dni spowodowały, że woda nabrała szybkości i przelewała się teraz szybciej, rozbijając o wystające z nurtu skały i kamienie kilka metrów niżej. - Twój brat to bohater - powiedział jeden z mężczyzn z grupy poszukiwawczej. - Znalazł tego faceta w górach. Sam, w nocy, w cholerną burzę. - Ma chłopak jaja - dodał inny. - Wezwij tutaj jakąś karetkę, co mała? Facet potrzebuje szybko fachowej pomocy. Daryll nawet nie słyszał pochwał. Kiedy dotarli do "Niedźwiedzia i sowy" Daryll czuł, że jest nie tylko zmęczony, ale że bierze go też jakieś choróbsko. Noc w zimnym deszczu nie przysłużyła mu się jednak najlepiej. Okazało się, że w pensjonacie jest tylko jego siostra i pracownicy w kuchni. Matka pojechała do miasta załatwiać jakieś sprawy. Daryll był zbyt zmęczony, aby wypytywać o szczegóły. Po prostu przyjął ciepłe picie i jedzenie. Mężczyźni, na których natknął się w górach też dostali poczęstunek. Wezwana karetka przyjechała szybko, zabrała zagubionego i nadal nieprzytomnego turystę i odjechała do Twin Oaks. Miasteczko miało jeden, dość nieduży szpital. Reszta mężczyzn, poza jednym, który zabrał się z ratownikami medycznymi, podziękowała za posiłek, uśmiechnęła się do Wi, poklepała Darylla po ramieniu i ruszyła z powrotem w góry, zgłaszając ten fakt przez trzeszczącą krótkofalówkę reszcie poszukiwaczy. Nim zniknęli wśród gęstwiny drzew rosnących u podnóża gór, Daryll już był w swoim łóżku i spał, jak zabity. BART SPINELI Babcia, jak to ona, najpierw nakarmiła Barta. Potem dopiero, gdy już była pewna, że wnuk nie umrze z głodu, wysłuchała jego argumentów za przeniesieniem się do reszty rodziny. - Wnuczku, wnuczku - powiedziała krzątając się jednocześnie po kuchni przy herbacie i cieście. Mimo bólu radziła sobie przy tym sprawnie, chociaż Bart chętnie jej pomagał. - Ja nie mam zamiaru nigdzie się stąd ruszać. Słyszałam o tej biednej małej. To musiał być dla ciebie wstrząs, biedaczku. pewnie to twoja koleżanka i bardzo ci współczuję. Ale ktokolwiek to zrobił, raczej nie będzie dybał na mnie, nie sądzisz, wnusiu. Miło mi, że się o mnie martwisz, ale nie ma powodów. A teraz zjedz jeszcze kawałek ciasta. Sama piekłam. To nie żadne sklepowe badziewie. Kilka kawałków pysznego, jak zawsze, ciasta później Bart postanowił zagrać inną kartą. - A to może ja zostanę u ciebie, babciu. Tylko musisz ją przekonać. Starsza pani Spineli nie przepadała za nową żoną syna. Uważała, że czasami zadziera nosa ze względu na swoje wykształcenie. Ale nie wtrącała się w sprawy ojca Barta aż tak, aby ingerować w małżeństwo, które syn sobie znów układał. - Mam wolny pokój w którym zawsze możesz nocować. Nie powinno być z tym problemu. A z twoją … matką - zawahała się nieznacznie -dogadam wszystko. Powiem, że czuję się gorzej i że będziesz mi pomagał. Rozumieli się czasami bez słów. Potem Bart rozpoczął swoje "śledztwo". Podpytał babcię o morderstwa z przeszłości Twin Oaks, a ona opowiedziała mu, trochę niechętnie, o trzech, które najbardziej utkwiły jej w pamięci. Jedno to była sprawa, jak dwóch robotników w tartaku pokłóciło się i jeden wepchnął drugiego pod piłę. - To była straszna tragedia. ten zamordowany osierocił aż czwórkę dzieci. Drugą sprawą było zasztyletowanie przez przyjezdnego chłopaka kogoś od nich, w bójce w barze. - Znałam tego, co zginął. Nie był może najgrzeczniejszym dzieciakiem w mieście, ale też nie zasłużył sobie na taki los. Ten miejscowy miał jakieś problemy z psychiką i wylądował w więzieniu dla czubków. Najbardziej wstrząsnęła ją trzecia sprawa. Podwójne zabójstwo. Chłopak i dziewczyna zabici przez zazdrość, przez młodszego brata chłopaka, który potem zniknął z miasteczka. Dosłownie. Policja go chyba nigdy nie dopadła. Teraz miałby z czterdzieści lat, gdzieś tak. - To Macrumowie. Ci dziwacy spod miasta. Mocno pokręcona rodzina, jeżeli by mnie ktoś pytał o zdanie. Gdyby nie to, że ten młody Macrum zabił swojego brata, to bym powiedziała, że rodzinka go gdzieś schowała. A tak, możliwe, że się go pozbyli czy coś. Policja już chyba od lat się tą sprawą nie zajmuje. Chociaż wtedy, w Twin Oaks, byli nawet ci z federalnych służb. Sporo się działo. Bart wypytał o jakieś szczegóły, ale babcia nie potrafiła dodać nic więcej. Przeszedł więc do spraw dziennikarza i wrogów rodziny. - Wrogów? My. Wnusiu - zaśmiała się wesoło staruszka. - A niby skąd?! No chyba, że jacyś uczniowie nie lubią twoje nowej matki. No to tak. Ale my, Spineli jesteśmy szanowani w mieście od czasu twojego dziadka. Bo twój ojciec to trochę nicpoń taki. Potem babcia musiała chwilę odpocząć, a Bart zajął się ogarnięciem jej mieszkania, nim poruszył temat gazety w Twin Oaks. - A taki nasz lokalny tygodnik. Owszem. Czytuję. To mały zespół ludzi, kilku dziennikarzy czy redaktorów. Ja tam nie do końca wiem, jak to wszystko działa. Ale lubię ich czytać. Chociaż nie znam osobiście żadnego. Ale chyba ten stary Herman Pruitt, ten wiesz, co mieszka przy North Street i ma ten fajny, drewniany dom. On chyba był kiedyś kimś ważnym w tej redakcji. Ale potem pomarła mu żona. Biedaczka. Miała glejaka. I on trochę się stoczył. Teraz, z tego co wiem, pije dużo i wysiaduje ciągle w tej spelunie "Dwa Szczyty", co to ją prowadzi, ten no, jak mu tam, Metz albo Meks. Will w każdym razie. To chyba skrót od Wilhelma, albo od Williama? Nie pamiętam. I tak babcia płynęła w swoich opowieściach, które jednak stawały się coraz bardziej zakręcone, pełne poplątanych i nieistotnych szczegółów, aż w końcu zmęczenie wzięło górę nad podekscytowaniem z odwiedzin wnuka i seniorka rodziny zasnęła w fotelu. Potem zrobił zakupy w sklepie czujnie obserwując otoczenie. Później gdy babcia się obudziła, ustalił z rodziną, że zostanie ze staruszką kilka dni. MARK FITZGERALD To była szybka i gwałtowna wymiana ciosów, nim zostali rozdzieleni, ale nie usatysfakcjonowała Marka dostatecznie. Trening skończył się, trener posłał Marka do pielęgniarki, która zrobiła co trzeba, ale nadal nie wyglądało to najlepiej. Drużyna podzieliła się - większość chłopaków stała przy Marku, tylko kilku - dosłownie trzech czy czterech, popierało Bryana. Ten byczek nie był ulubieńcem szkoły, jak Mark, nie miał wpływowego ojca, jak Mark, a co najważniejsze był zdecydowanie mniej przystojny, niż Mark. Wielu w liceum uważało go za, nie owijając w bawełnę, kutasa. Chociaż niewielu miało odwagę powiedzieć mu to w twarz. - Idź do domu - poradziła mu pielęgniarka. - Albo do szpitala. Warto będzie nastawić nos profesjonalnie. - Zawiozę cię - zaproponował jeden z jego kumpli, Patrick MacGillian - wysoki, postawny blondyn, z którym czasami Mark bujał się po mieście. - Przejdziemy się pieszo - Mark nie zamierzał dać się wozić kumplowi, jak jakaś laska. To on woził. A że szpital był dwie ulice od szkoły to najrozsądniej było się przespacerować. Ochłonąć trochę. - A tym złamanym chujem, Bryanem, się nie przejmuj. Podskoczy raz jeszcze to się zbierzemy w kilku i obijemy mu tę jego pryszczatą mordę. Niech sobie, kutas, nie myśli, że może podskakiwać chłopakom z drużyny. Pewnie opierdala parówę trenerowi i ten dlatego tak za nim staje. Wygląda na pedzia. Widziałeś, jak się zachowuje, gdy jakaś laska do niego podejdzie. Trzeba będzie uważać na niego pod prysznicem po meczu. - Ale grać potrafi, to trzeba przyznać - Bill Crumock, jeden z chłopaków z drużyny, chciał być sprawiedliwym, ale się przeliczył. - Kurwa. Stary. Tak to nawet zjebany goryl by zagrał, jak ten cały Chase. Powiedz mu Mark. * * * Potem, gdy czekali w szpitalu na zabieg nastawienia nosa, Mark przysłuchiwał się z nudów ludziom przechodzącym obok niego. - Ponoć znalazł go ten młody od Singeltonów. No wiesz. Nos został ustawiony, oczyszczony ze skrzepów i zaopatrzony, jak należy, plastrem i jakąś plastikową ochroną. Mark wyglądał w nim, jak bokser po pojedynku. Czekał na korytarzu, aż doktor wypisze jakieś papierki, które miał zanieść do szkoły. Patrick wyszedł zajarać. Na korytarzu szło dwóch ludzi. Jeden w mundurze policjanta, drugi w szpitalnym uniformie. - Daryll - rzucił policjant. - Chłopak sporo przeszedł ostatnio. Był z poszukiwaczami? - Nie - mężczyźni zatrzymali się niedaleko Marka, jakby na coś czekali. - Ponoć sam poszedł do lasu, jeszcze wczoraj, przed burzą. - Dzielny, albo głupi. Szef mówi, że ten co zaszlachtował dziewczynkę, ukrył się w górach. - No, ale gdyby nie on, to facet nie dotrwałby do rana. Umarłby od hipotermii, jak nic. Ten młody od Singeltonowej uratował mu dupę, jak nic. - Tak czy owak, dziwne że tak od razu na niego trafił. Z pokoju, przy którym czekali wyszedł lekarz. Mark znał go. Jay Whitten był też lekarzem jego ojca i rodziny. I jednocześnie pełnił funkcję dyrektora medycznego szpitala w Twin Oaks - placówki małej, ale wystarczającej na potrzeby miejscowych i turystów. - Coś już wiadomo? - zapytał policjant lekarza. - Powinien przeżyć. W zasadzie nic poza kilkoma drobnymi obrażeniami mu nie jest. Jest też mocno wyziębiony i wyczerpany. Wydaje mi się też, że musiał doświadczyć niedawno czegoś paskudnego, bo jego reakcje są dość pobudzone, jak na to stadium hipotermii. - A po naszemu, Jay? - Po naszemu, to facet odzyska przytomność, albo nie. Na ten moment musimy czekać. - Pan Fitzgerald - pracownik szpitala zawołał go po odbiór papierków, a kiedy Mark wyszedł, mężczyźni już zniknęli. * * * Ojciec nie był zadowolony. Rozbity nos to jedno, ale plotki o tym, że syna przyłapano na zachowaniu nieobyczajnym w lesie, to drugie. Do tego stopnia, że gdy tylko Mark pojawił się w domu, jego ojciec przyjechał najszybciej, jak to możliwe. - Mark. To się nie może powtórzyć - Brandon Fitzgerald spojrzał na syna spokojnym wzrokiem zawodowego polityka i człowieka sukcesu. - Ja wiem, że jesteś młody. Wiem, że niektóre z dziewczyn są łatwe. Rozumiem to. Ale tak nie może być. Ta cała Jess to nie partia dla ciebie. Lepiej by było dla nas, gdybyś z nią zerwał. Mark chciał coś powiedzieć, ale ojciec, używając swojego autorytetu powstrzymał go gniewnym ruchem ręki. - Nie przerywaj mi, proszę. To "proszę" nie było jednak prośbą i Mark wiedział, kiedy powinien przestać, dla swojego dobra. - Wiesz dobrze, że mamy w tym roku wybory. Że będę miał kontrkandydata, który nie szanuje naszych tradycji w Twin Oaks i tego, że to nasi przodkowie budowali to miasto od podstaw. Niepotrzebne mi są skandale rodzinne. Rozumiesz? Dziennikarze i to tacy spoza naszej społeczności, a nie ci na których mam wpływ, węszą w sprawie tego morderstwa, ale rzucą się jak sępy na padlinę, gdy dojdzie do nich, że mój małoletni syn gzi się z jakimś pustakiem w samochodzie. Mam nadzieję, że przynajmniej uważaliście i że nie zrobisz tej dziewczynie dzieciaka. To by dopiero było gadania. Pamiętaj, że większość moich wyborców to prości ludzie. Nie pamiętają już, jak to jest być młodymi. Słuchają pastora, starają się udawać moralnych, więc i moja rodzina musi być taka, jak od niej oczekują. Czy to jasne, Mark? Jeszcze raz wyskoczysz z czymś takim, a dostaniesz szlaban. I zerwij z tą całą córką Hale'a. To nie jest dziewczyna dla ciebie. Stać cię na kogoś lepszego. I co, do cholery, stało się z twoim nosem?
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
27-09-2021, 15:40 | #38 |
Reputacja: 1 | JESSICA HALE Jessica była atrakcyjna. Poza tym była córką szeryfa, co pozwoliło jej wejść do jego gabinetu. Nie było to specjalnie trudne, bo na posterunku został tylko jeden funkcjonariusz. Czarnoskóry Earl Adrews. Earl lubił ją. Znał ją od małej dziewczynki i uważał za słodką. - Nie wiem kiedy twój tata, znaczy szery wróci, ale jeżeli tutaj czujesz się bezpieczniej, to poczekaj. Myślę że twój ojczulek nie będzie miał nic przeciwko. Chyba że chcesz po kogoś zadzwonić, żeby cię zabrał do domu. Albo ja zadzwonię po kogoś. Bo nie wiem, kiedy szef wróci z gór. - Poczekam jakiś czas a jak będzie się dłużyło to wtedy pomyślę. Wpuścił ją do pokoju ojca, gdzie nie tak łatwo było wejść z komisariatu. Szklana szyba oddzielająca gabinet szeryfa od reszty pomieszczeń miała na sobie znaki policyjne i orła, więc zapewniała chociaż trochę dyskrecji, ale i tak Jess trzęsła się cała ze strachu szukając czegoś do zrobienia zdjęć. Czego się w końcu nie robi dla swojej BFF. Ten gabinet Jess znała dość dobrze, bo bywała u ojca już nawet jako dziecko, Ale tym razem, przez to, co miała zrobić, wydawał się on jej jakiś inny. Większy. Biurko szeryfa było czyste. Ojciec lubił porządek. Często ganiał za to matkę, gdy zapomniała posprzątać mieszkania. Nigdzie nie widziała czegoś, co spodobałoby się Pauli. Usiadła na wielkim fotelu pachnącym jej ojcem i zerknęła w stronę Earla. Ten zajęty był rozmową przez telefon i obserwował wejście na komisariat. Zerknęła do szuflady. PINKO! PINDOL! Czy jak to krzyczą te staruszki co wygrywają w tę ich śmieszną grę? Teczka z napisem MARY MC'BRIDGE Jess wyjęła teczkę i ułożyła na biurku. Tutaj będzie łatwiej pstryknąć aparatem. Otworzyła i zaczęła fotografować kolejne dokumenty. Aż w końcu dotarła do wielkich, kolorowych zdjęć. I zrobiło się jej okropnie niedobrze. Na tych zdjęciach była Mary, chociaż początkowo Jess nie wiedziała, na co patrzy. Mary miała pierś całą we krwi. Miała twarz całą we krwi. Miała skórę zwisającą z ręki, jakby ktoś próbował zdjąć ją nożem. Było widać nawet kość w wielkiej, rozległej, krwawej ranie. I miała dziurę w brzuchu. Wielką… dziurę … i …. flaki.... rury wyglądające … jak… oślizgłe … grube … krwiste … robaleeee….eeee…. Jess poczuła, że nie może oddychać. Że się dusi. Że brakuje jej tlenu. Zapomniała o zdjęciach, które miała zrobić. Świat zawirował wokół niej, zakręcił młynka, pociemniał i dziewczyna poleciała uderzając czołem w biurko ojca. A potem ciemność pożarła jej wzrok, słuch i wszystko inne. * * * - Po co to oglądałaś, dziewucho? - głos Earla był liną, która wyciągnęła Jess ze stanu nieświadomości do przytomności. - Lepiej ci? Czarnoskóry policjant zajął się nią troskliwie. Ułożył na podłodze, coś dał pod głowę i ocierał jej krew z czoła. - Paskudnie rozwaliłaś sobie głowę. Trzeba będzie chyba szyć. Pogotowie zaraz będzie. Szyć! Blizna! Tylko to przerażało odzyskującą przytomność Jess. Potem pojawili się mili i dość przystojni ratownicy. Potem pojechała do szpitala na szycie. Starszy, miły i przystojny lekarz zaręczał jej, że nic nie będzie. Że rana jest dość nieduża, ale, jak większość ran głowy, paskudnie krwawi. Potem dostała taką przypałową siatkę, która miała podtrzymać opatrunek na czole. Potem przyjechała do niej mama i zawiozła do domu, gdzie położyła do łóżka dając leki przeciwbólowe, których miała sporo. Pamiętała, że w szpitalu, miły doktor, mówił mamie, że Jess m leżeć, i że mama ma patrzeć czy Jess nie chce się wymiotować i czy dobrze na wszystko reaguje. I dopiero, gdy leżała już spokojnie w swoim łóżku, przypomniała sobie, że w pokoju taty zostawiła aparat Pauliny. I że nie zrobiła zbyt wielu zdjęć Mary. A gdy sobie przypomniała o tym, co było na tych zdjęciach, znów zrobiło się jej słabo i jakoś tak, same i niechciane, popłynęły z jej oczu łzy. I znów, na chwilę, zapomniała o aparacie BFF. ANASTASIA BIANCO Anastasia postała jeszcze chwilę przed posterunkiem i podjęła decyzję. Odwróciła się i kuląc się na ochronę przed wiatrem, skierowała do najbliższego sklepu. Tam kupiła gaz pieprzowy, jeden z ostatnich, bo po morderstwie, większość ludzi pomyślało o chociażby takim zabezpieczeniu przed potencjalnym atakiem. - Mówię panu. Jakiś maniak psiknął w oczy mojego kumpla sprayem. Lekarze mówią, że miał szczęście, bo mógł stracić wzrok. Jacyś dwaj faceci plotkowali nie gorzej niż kobiety przy półkach z okularami ochronnymi do prac przy drewnie. - Co to się wyprawia. To pewnie albo dzieciak albo jakiś zamiejscowy. W dużych miastach to teraz wszyscy jacyś pokręceni są. Minęła mężczyzn ubranych w flanelowe koszule i spodnie z jeansu i postawiła zakupy na ladzie. - To będzie siedemnaście trzydzieści - sprzedawca wymienił cenę. Anastasia zapłaciła i uzbrojona poszła do szkoły. Nie wróciła na zajęcia, tylko udała się do ich pracowni fotograficznej, w której trafiła na jakiegoś chłopaka. Nie znała go za bardzo - tylko z widzenia, bo chodził na inne zajęcia niż ona, ale on mocno się zmieszał na jej widok. - Jesteś z kółka? - zapytał. Głos śmiesznie mu się załamywał i widać było, że wykrztuszenie tych paru słów było dla niego trudnym wyzwaniem. - Jestem Elmer. Elmer Westlake. Czyżby chciał zgrywać się w stylu -"James. James Bond". Możliwe? Tak czy inaczej kompletnie nie znała tego nazwiska. Co było dla niej dość dziwne, bo miała bardzo dobrą pamięć do wszystkiego. W tym do twarzy ludzi. - Mam tu zdjęcie? - pokazała mu fotografię. - Wiesz, kto mógł ją zrobić? Chłopak wyraźnie się rozluźnił, bo chyba trafiła w jego "konika". - Słabe ujęcie. - Ocenił - Z dość daleka. No i z polaroidu. Raczej nikt z kółka. Polaroid to aparat dla leniwych lub amatorów. Albo dla leniwych amatorów. No i wiesz. Polaroid od razu wypluwa ci zdjęcie. Nie trzeba wywoływać. Chłopak miał irytującą manierę wchodzenia w "mentorski" ton, który brzmiał bardziej przemądrzale, niż mądrze. Ale i tak Anastasia poczuła się niezręcznie, że nie zwróciła uwagi na fakt, że zdjęcie było z polaroida. Wszystko można było zrzucić na silne wzburzenie, które towarzyszyło jej od wczoraj. A wiersz?! To przecież był wiersz znanej poetki! Największej poetki USA. Emily Dickinson - wiersz 810! Anastasia czytała go na początku liceum. Ale, wzburzona całą sytuacją, nie potrafiła myśleć trzeźwo. Na szczęście znów czuła się pewnie i jej umysł pracował tak, jak powinien. - Dziękuję - uprzejmość wzięła górę i dziewczyna opuściła pokój z ciemnią zostawiając aroganckiego Elmera samego z jego sprawami. Nie mając nic więcej do załatwienia w szkole i nadal obawiając się tajemniczego prześladowcy skierowała się do domu. Musiała zastanowić się, kto z jej znajomych używa polaroidu. I pozbierać się "do kupy". BRYAN CHASE To było oczywiste, że bogatsze i czujące się lepsze dupki, staną po stronie Marka. Tylko na Todda mógł liczyć. I na Johna Dillona oraz Jeremiego Dodge'a. To byli prości synowie drwali i górników, jak on. A nie bubki pokroju Marka i jego kumpli. Tak czy owak miał ochotę dokończyć, to co zaczął, szczególnie, że gdy się spięli, Fitzgerald zdołał zdzielić go pod oko, i Bryan czuł, że rośnie mu śliwka, no i jebany ćpunek nie pokazał się z jego towarem, a to z kolei powodowało, że rosła mu frustracja. Mark miał fart. Zawinął się, lamus, do szpitala. I może i dobrze. Trening był ich ostatnimi zajęciami tego dnia, więc mogli zawijać się na chatę. Po drodze wciągnęli coś do szamy, bo w domu raczej nie miał co na to liczyć. - Nie mogę dzisiaj za bardzo odpierdalać, byku - wytłumaczył się Todd. - Muszę być w chacie, bo przyłazi do nas jakaś babeczka z urzędu. Będzie chciała, abym ją przeleciał. Todd wykonał kilka ruchów symulując kopulację. - A tak na serio, ma sprawdzić, czy stary daje radę się mną opiekować. No i sprawdza, jak się, kurwa, uczę i takie tam inne pojebane sprawy. To spadam. Przybili sobie piątki i Bryan poszedł do domu. Miał też dzisiaj pomóc staremu w warsztacie, jak w każdy wtorek. * * * Na warsztacie było dzisiaj sporo pracy. Ojciec kończył samochód Allison Oubre i było widać, że jest już dobrze zrobiony. Ojciec - piwem, nie samochód nauczycielki. Poza tym w kolejce czekał samochód Wikvayi Singelton - z rozbitą przednią maską i piachem pod nią, karawan którym ten jebany ćpunek, Spineli, czasami jeździł do szkoły i jeszcze jakiś stary, klasyczny ford. - Dobrze, że jesteś - stary wyszedł spod samochodu belferki, napił się piwa i odpalił papierosa. - Weź się za koła tego trupowozu. Ktoś wczoraj przebił wszystkie opony temu młodemu. Bryana olśniło. To dlatego Spineli nie pojawił się w szkole. Może myślał, że to Bryan mu tak załatwił furę. A może, wręcz przeciwnie, ktoś nastraszył Barta, żeby nie sprzedawał towaru Bryanowi? Kto? Mark, ten chuj połamany? Trener, bo nie chciał konkurencji? Ktoś inny? - Weź się za lewarek i zapierdalaj, darmozjadzie - ojciec nie krył poirytowania. Był już podpity i agresywny. Jak zawsze, gdy zajmował się czymś dla Allison Oubre. - Potrafisz chyba, kurwa, zmienić cztery jebane koła, co? Ja dzisiaj nie mogłem pracować, bo ty opierdalałeś się w szkole, a ja musiałem dymać jak głupi po ten trupowóz i po tą indiańską furmankę. Bryan potrafił zmienić koła. Nie śpieszył się jednak. Ale też nie obijał, żeby nie wkurzyć starego, który w tym czasie męczył się, klnąc na czym świat stoi, z wozem nauczycielki. - Co za jebane gówno! - w końcu wyszedł spod samochodu i spojrzał na syna. - Skończyłeś się pierdolić z tymi kołami. to chodź mi, kurwa, pomóż. Bryan dokręcił ostatnią śrubę i podszedł do ojca. - Potrzymaj mi tutaj, chłopcze i zaraz skończę to gówno. Gdyby Kyle nie wpadł na durny pomysł, łażenia po jebanych górach, mielibyśmy już fajrant. Kyle Foy był pracownikiem ojca, chociaż wolał mówić o sobie, wspólnik. Relacje Kyle'a i ojca nie do końca były dla Bryana jasne, ale w sumie, miał to w dupie. Słowo "chłopcze" jednak wskazywało, że Frank Chase jest zadowolony z roboty syna przy karawanie. - Możesz się trochę ubrudzić - ojciec pociągnął łyk browarka i poinstruował syna, co trzeba trzymać i jak. Razem robota zajęła im kilkanaście minut. I faktycznie Bryan uświnił się nie tylko na rękach, ale i na twarzy. - Wytrzyj się - Frank upewnił się, że wszystko zostało zakończone jak należy i wyjął kolejnego papierosa. Bryan ogarnął się i zobaczył, że Frank przygląda mu się czujnie, badawczo, mimo alkoholu, który wypił. - Skąd ta pizda pod okiem, synu? Nie trzymałeś gardy jak należy, hę? Bryan już chciał odpowiedzieć, kiedy na podjeździe do ich warsztatu zaszumiały koła jakiegoś samochodu i ktoś zatrąbił. - Jest szybciej, niż ustaliliśmy. Ogarnij się. Ojciec poprawił przerzedzone włosy, wcisnął je pod czapkę i ruszył w stronę samochodu. To była czarna toyota. Dobry rocznik i model. Na blachach z Chicago. Wysiadł z niej wysoki, ubrany w ciemną kurtkę i czarne spodnie mężczyzna z brodą. - Frank Chase? - zapytał, gdy zobaczył ojca. - Czy my się znamy? - ojciec zatrzymał się przed nieznajomym, podparł pod boki i spoglądał na nieznajomego tak, jak patrzył na frajerów, którzy próbowali go oszukać przy rachunku lub stawiali mu się w barze. - Nie. Skądże. Mówiono mi, że prowadzi pan dobry warsztat. Przejechałem moją bryką ponad tysiąc dwieście mil i niedaleko od Twin Oaks coś mi w niej zaczęło zgrzytać. Rzuci pan na to okiem? - Jasne. Ale nie dzisiaj. Mam sporo pracy, a mój pracownik nawalił. - Spokojnie. Zostanę tutaj przynajmniej dwa dni. - Na ryby czy polowanie? - Na pewno nie na ryby. Co do polowania, to jeszcze się nie zdecydowałem. Jestem Jack. - Frank. Zostaw pan kluczyki do wozu. Zajmiemy się tym jutro. - Spoko. A można tutaj gdzieś wynająć coś na ten czas? - Nie bardzo. Może pan pogadać z Donovanem. To miejscowy taksówkarz. Mogę po niego zadzwonić. Może zgodzi się pana wozić na wyłączność przez ten czas, chociaż to wyjdzie drożej niż wynajem. - Nie ma problemu. Niech pan zadzwoni po tego Donovana. Będę wdzięczny. - Hej. Bryan. Idź do domu i zadzwoń po Donovana. Bryan skinłą głową i ruszył wykonać polecenie. Mógł potem zadzwonić do Spineliego i powiedzieć, że ma jego brykę. Jak stary się zgodzi, może mu ją odwieźć i wziąć kasę za naprawę. A przy okazji załatwić sprawę ze sterydami. - Na pewno się nie znamy? - słyszał jak jego stary truje dupę kierowcy toyoty. - Wydaje mi się pan skądsiś znajomy. - Pierwszy raz tutaj jestem. - Pan wsiada i wprowadzi auto tam, na tył. Właśnie jedzie klientka. No tak. Nie będzie musiał dzwonić po Donovana, bo jego taksówka zatrzymała się przed wejściem do warsztatu i wysiadła z niej Allison Oubre. - Cześć Allison, Donovan zaczekaj! Stary przestał się interesować Bryanem, a ten miał w końcu czas dla siebie. |
30-09-2021, 14:44 | #39 |
Reputacja: 1 | Wikvaya i Daryll Singelton
|
01-10-2021, 01:56 | #40 |
Northman Reputacja: 1 | - Gdybym ze starym dogadywał się jak z tobą babciu… - westchnął Bart okrywając kocem śpiącą w bujanym fotelu staruszkę - Czy przypadkiem nie był ojciec z adpocji? - cichutkie chrapnięcie babci Betty można było interpretować dwojako. - Dziadek też był klawy. - mruknął klapnąwszy na kanapie przed talerzem piramidy czekoladowych ciasteczek na stoliku. Wcześniejsza rozmowa z rodzicami potoczyła się nad wyraz gładko. Obyło się bez dramy, której się spodziewał. I chyba to go denerwowało najbardziej. Albo łykali jak młode pelikany słodkie bułeczki wszystkie kity, które im pociskał o Debilobolach, albo z pokerową miną przytakiwali szykując mu na koniec odkrycie kart wiedząc, że blefuje. Nie wiedział co było gorsze. To, że mogli mu ufać tak bardzo na co nie zasługiwał. Czy to, że już całkiem stracili do niego zaufanie, a przecież za wcześnie było, aby go całkiem przekreślać! Więc Bart sobie pokrzyczał ze złością odreagowując stres i dostało się wszystkim, którzy mu tego dnia zawinili. Prawdziwi przebijecie opon, realni lub urojeni mordercy, no sierżantowi też, bo przez niego mogły jeszcze naprawdę duże problemy… I jeszcze ten sen! To wszystko było to za dużo wrażeń i stresu dla spokojnego i wyluzowanego na co dzień młodego Spineliego. Czuł, w kościach, że w powietrzu wisiało nad jego głową ciężkie kowadło, które mogło runąć w najmniej oczekiwanym momencie. Zamieszanie u babci było kompromisem, który wziął za dobrą monetę. Przynajmniej nie będzie musiał chodzić jak na palcach wokół starych zastanawiając się kiedy przy drzwiach szeryf naciśnie guzik dzwonka trzymając w ręku nakaz rewizji i aresztowania. Kilka dni oczyszczenia atmosfery, wyciszenia problemu i może samo się wszystko wyprostuje. Na zakupy wybrał się uzbrojony w nóż do oprawiania tuszy oraz gaz na niedźwiedzie. Obie bronie znalazł w garażu, gdzie dziadek trzymał swoje myśliwskie graty. Gdyby tylko żył dłużej, to by na pewno zabierał go na polowania, myślał godząc ręką stary lakier na drewnianym łuku, po czym wsunął go w wysłużony futerał. Ojciec nigdy mu tego nie proponował, a przecież dziadek syna nauczył wszystkiego… Do Barta rodzinna wiedza nie doszła. W sklepie, który jak na na jedną z największych sieciówek w kraju miała oprócz wszystkiego także stoisko z farmacją i kiosk ze zdjęciami, Bart na próżno, acz dyskretnie, wypatrywał swojego kumpla. A miał z dilerem wiele do obgadania. Od sprawy konfiskaty towaru, wytłumaczenia się z kasy za towar, co będzie musiał teraz Spineli własnej kielni zabulić, przez dziwne podejrzane zachowanie sierżanta, który żadnych kwitów nie wystawił jakby sobie przywłaszczył sterydy… Wandalizm auta, a kończąc na wypytaniu szczegółów o rynek zbytu tych dopalaczy w Twin Oaks. A, no i sprawa zdjęcia, które Cicha Woda trzymała. Ciekawe czy Mary też ktoś fotografował. Musiałby być debilem, aby wywoływać je w lokalnym sklepie, ale nie zawsze wszystko musiało być zakręcone jak włosy na jajach. A zapytać warto, czy są jakieś kopie negatywów i czy komuś w pamięci utkwiły zdjęcia nastolatków robione z ukrycia. Niestety, albo był gdzieś na zapleczu, lub tego dnia robił na innej zmianie. Dzwonić do niego, ani z wizytą nie chciał uderzać, bo zwyczajnie mógł być obserwowany… Potem obejrzał z babcią trochę telewizji, a kiedy zaczął ziewać aż oczy zachodziły łzami poczłapał do pokoju gościnnego, w którym urządził swoją kwaterę. Nasunął słuchawki walkmana na uszy i wpatrując się w wolne obroty śmigieł wiatraka u sufitu, myślami wciąż wracał do przebitych opon. A cóż, jeśli Silver miał konkurencje? A Spineli był omyłkowo brany za dilera? Ktoś wchodził na teren Twin Oaks z nowym towarem i zaczynał od czułości ostrzegawczych? Leżąc na plecach, z na brzuchu ustawionym talerzykiem terapeutycznych ciasteczek babci Betty, co raz niespiesznie wrzucał sobie do buzi ziołowy przysmak. Zastanawiał się, czy wybrać się do Dwóch Szczytów i postanowił, że zrobi to jutro po szkole. Za dnia może wpuszczą go. W końcu nie miał 21 lat..
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 01-10-2021 o 02:30. |