Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-08-2009, 18:43   #1
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Cena Życia

EVERETT


Wtorek, 25 październik 2016. 7:10 czasu lokalnego.

**Witajcie w ten piękny, pochmurny, październikowy dzień! Czas przetrzeć oczy i wstawać, wstawać, kochani! Dziś wielki dzień i pokazanie szerszej publiczności nowego Boeinga 777, niestety zaproszenia tylko dla gości. Tak tak, dobrze myślicie! EV-Radio ma dla was takie wejściówki! O tym jednak później, jest 7:10, dwanaście stopni na zewnątrz i zapowiada się na deszcz, ale nie tracimy humorów! Teraz irlandzka klasyka na pobudzenie. **


[MEDIA]http://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/07WakeUpAndSmellTheCoffee.mp3[/MEDIA]




Feliks Altman siedział na fotelu, jego krótkie, raczej tłustawe nogi były rozchylone w niedbałej pozycji. Już więcej się nie poruszy, wielki rozprysk krwi na koszuli, fotelu i dywanie za nim, świadczył o tym tak samo dobitnie, jak dziura z tyłu czaszki. Z pistoletu, który wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni, ulatniał się zapach prochu. Dym już zniknął, rozpraszając się w pomieszczeniu i wylatując przez lekko uchylone okno. Poza tym panował tu porządek, można by powiedzieć, że praktycznie sterylny. Wysprzątany stół na którym stał tylko wazonik z plastykowymi kwiatkami, dokładnie odkurzony, całkiem drogi dywan, obite skórą fotele i duża kanapa. White obszedł już cały salon, spacerując w te i wewte. Zgłoszenie przyjęto już jakiś czas temu, kobieta z policji nie wydawała się jednak tym zbyt przyjęta. Spisała wszystko i nawet powiedziała, że zawiadomi szpital. W końcu facet nie żył, nie było się co spieszyć, prawda? Ale reporterski nos Aleksandra czuł inny smród, taki, który mógł jego wiadomość zrzucić na plan dalszy. A przecież to nie byle jaki news! Ilu znanych pisarzy popełnia samobójstwa?

O dziwo, pierwsza przyjechała karetka. Wycie syreny słychać było już od kilku przecznic, potem pisk opon na zimnym asfalcie bocznej uliczki i trucht sanitariuszy po brukowanym chodniku. Ułuda pośpiechu, czy pośpiech sam w sobie? Na to się teraz nie dało odpowiedzieć, zresztą o czym tu mówić? Wystarczyło, że spojrzeli na powoli stygnącego trupa, by zaprzestać nawet pozorów. Było ich dwóch, dość młodzi, może wysportowani, z krótko przystrzyżonymi włosami. Najwyraźniej nawet nie przysłano tu ratownika z prawdziwego zdarzenia. Jeden z nich wyjął papierosa i zapalił, częstując reportera.
-Nic tu po nas. Ciekawe, dlaczego glin nie ma.
-Mart mówił, że drogi blokują, cholera wie po co.
-Tak czy inaczej, musimy to na nich czekać, niech to szlag.
-E, zaraz się zjawią, najwyżej jakiegoś nowego podeślą.
-I cały dzień pójdzie w pizdu.

Obaj siedli na kanapie, gestem dając znać Aleksandrowi, by sam też przestał się kręcić. Nie wyglądali na przejętych widokiem trupa, a polecenia musieli mieć jasne. Nie dotykać niczego przed przyjazdem policji. Siedzenia na kanapie i kopcenia papierosów to już nie obejmowało.


Thomson już od dawna nie dostał telefonu o 6 rano. Tak samo dawno, jak nie był gliną na pełnym etacie, a został biurowym popychadłem. Toteż najpierw jego ręka uderzyła w prosty, elektroniczny budzik stojący na szafce tuż przy łóżku. Uderzenie nie pozbyło się upierdliwego sygnału, więc spróbował ponownie, zahaczając o kabel i zrzucając na ziemię i budzi i szklankę z niedopitym whiskey, znajdującą się tuż obok. Łoskot wzmógł się i David usiadł wreszcie, klnąc głośno. Odruchowo spojrzał na drugą stronę łóżka, ale miejsce było puste. Klątwy zamilkły a policyjny detektyw podniósł wariującą komórkę.
-Halo!
-Thomson? Wybacz, że o tej porze, ale potrzebujemy cię.
-Kurwa, teraz? Jako przez ostatnie trzy lata nie przeszkadzało wam, że śpię do ósmej!
-Nie mogę ci teraz więcej powiedzieć, ale ściągamy wszystkich.
-Dobra, będę za pół godziny.

Głos Hagertego, tutejszego szeryfa i jego szefa, umilkł nagle, zastąpiony ciągłym sygnałem. Stara komórka, bez tych wszystkich bajerów i dotykowych wyświetlaczy za którymi Thomson z lekka nie przepadał, znów wylądowała na szafce. Co mogło się stać, że go ściągali?

Od porannego telefonu minęło dwadzieścia minut. Ubrany w wyświechtaną marynarkę i niedoprasowane spodnie siedział już w swoim Range Roverze, przedzierając się przez poranne korki. Everett może nie było duże, ostatnie statystyki podawały sto tysięcy mieszkańców, ale nieszczęśliwie prowadziły ku Seattle, gdzie codziennie waliły tłumy dorobkowiczów. Czyli w tym samym kierunku co on. Po szóstej rano był to istny koszmar, zresztą to był jeden z powodów dla których rzadko pojawiał się w robocie przed dziewiątą - po prostu nienawidził stać w sznurze samochodów. Ale dziś było trochę inaczej, co nie znaczy lepiej. Minął kilka patroli policyjnych, zmierzających na sygnale w przeciwną stronę, na rogatki miasta. Wyglądało to trochę jak po zamachach 11 września, wciąż będących w pamięci Amerykanów. Albo jakby napadnięto na duży transport dolców z banku. Odrzucając kolejne skojarzenia przestawił radio na klasyczny jazz, jedyne co mogło go uspokoić i zmusić do zaprzestania walenia w klakson.


Juice McMaddigan może i niezbyt wyróżniała się z tłumu, gdy ktoś widział ją po raz pierwszy, ale w takim mieście jak Everett, gdzie było się bądź co bądź, osobą publiczną, o brak rozpoznania było bardzo ciężko. Dlatego lubiła te ranne godziny, nawet jak mgła i chmury całkowicie przesłaniały niebo, którego błękitu bardzo brakowało w całym stanie Washington. Na ulicach nie było zbyt wielu ludzi, może pomijając tych, którzy w potwornych korkach zmierzali ku Seattle, lub gdzieś bliżej, by podjąć się codziennego zarobku. Wielu z nich jechało do znajdującej się przecież tuż obok fabryki samolotów. Dziś wielka uroczystość, którą w większości miała spędzić i tak w siedzibie stacji. Samo przepowiadanie pogody było proste i szybkie, ale przygotowania do tego, zwłaszcza tych, którzy koniecznie chcieli dodać jej twarzy kolorów a włosom blasku, trwały wieki. No i musiała swój etat odpracować.

Teraz jednak kupiła bułeczki, myśląc bardziej o tym, by dowieźć je do sierocińca, który odwiedzała dość regularnie. Dlatego zdziwiła się, gdy jej komórka nagle zaczęła wygrywać melodyjkę, prosząc się o odebranie. Przytknęła sobie ją do ucha, drugą ręką próbując przytrzymać torbę z zakupami.
-Juice? Sprawa jest. Zachorowała Meggy, a nie mamy nikogo innego na reportaż o tym nowym Boeingu. Pojedziesz tam co? Reszta ekipy już też się powoli zbiera, całe to show dopiero za kilka godzin, ale powiedzą ci co i jak. To jak, zgodziłaś się? Dzięki! Do zobaczenia.
Szef zdążył odłożyć słuchawkę zanim tak na dobre załapała co się działo. Pogodynka przygotowująca reportaż o Boeingu 777? Tego jeszcze nie było! Zapakowała bułeczki do samochodu i zapaliła silnik, wciąż w swoich myślach. Ruszyła, dojeżdżając do najbardziej ruchliwego skrzyżowania w Everett. Światła się zmieniły a ona ruszyła. Ledwo dotknęła pedału gazu, gdy poczuła uderzenie i kobiecy krzyk. Przerażona wypadła z samochodu. Maska była lekko wygięta a na asfalcie leżała ów krzycząca. Długi, niemodny płaszcz, burza tlenionych włosów i oblicze, które mogło pasować do pięćdziesięciolatki ale i do zniszczonej życiem trzydziestoletniej kobiety. Zagrał pojedynczy ton policyjnego koguta i jakiś radiowóz skręcił, zatrzymując się obok. Gdzieś za nimi grały klaksony spieszący się do pracy ludzi.


Większość kultur, które poznawała na studiach i trochę po nich, przyzwyczaiła ją do wstawania równo ze słońcem, przy czym tam zazwyczaj słońce wstawało jeszcze wcześniej. Toteż dzisiejsza pobudka nie była niczym szczególnym dla Liberty, która szybko wskoczyła pod prysznic i w ubranie, starając się nie patrzeć za dużo za okno, gdzie przygnębiająca mgła wisiała nisko nad ziemią. Tu, trochę poza miastem, była jeszcze gęściejsza, a Montrose sama nie wiedziała, czy wolała taką pogodę tutaj, czy słońce w zatłoczonym mieście. Niestety do Everett musiała się wybrać, to też było powodem tej wczesnej pobudki. Telefon od Dorothy wciąż brzęczał jej w uszach.
"-Nie zgadniesz! Wygrałam wejściówki na ten pokaz Boeinga! Niestety nie mogę pójść, mały ma wizytę u lekarza. Za to Nathan strasznie się napalił, a przecież nie puszczę go samego, a wiesz, że nikt z nim nie pójdzie. Zrobisz to dla mnie? Proszę! Jesteś cudowna, dzięki! "
Huk, smog i nowoczesne samoloty. Jak bardzo daleko Liberty od tego była, to wiedziała tylko ona sama. Ale czego się nie robi dla siostry i ulubionego siostrzeńca? To tylko kilka godzin, można było przeżyć.

Zapakowała się do Hummera, przekręcając kluczyk w stacyjce. Potężny silnik warknął i zapalił, a ona powoli ruszyła szutrowym podjazdem w dół, wyjeżdżając na prawie leśną drogę. Asfalt zaczynał się dopiero kilkaset metrów dalej. Ze zdziwieniem zobaczyła patrol policji, stający właśnie na poboczu drogi, a zanim dojechała do centrum Everett spotkała więcej radiowozów niż wcześniej przez tydzień albo i kilka. Włączyła radio, ale nie podawano żadnych wiadomości, leciała tylko spokojna, poranna muzyczka. Bez zainteresowania pokonała kolejne skrzyżowanie. Miała to szczęście, że nie musiała przebijać się przez największe korki, ale i tak kontakt z tym miastem, do którego docierał smog jeszcze ze Seattle, nie był niczym przyjemnym. Ruszała spod kolejnych świateł, gdy nagle dojrzała, jak jakaś kobieta wyskakuje z pobocza na pasy, dosłownie odbijając się od maski samochodu obok i wpadając na Hummera. Padła na ziemię. Wariatka? Liberty wysiadła z samochodu, podobnie jak kobieta, która prowadziła osobówkę, na którą wpadła ta idiotka. Dźwięk policyjnej syreny zaś zwiastował, że ten poranek nie upłynie ani szybko, ani przyjemnie.


Clint MacGregor Senior był już za stary na tę pogodę. Mgła i ciągła wilgotność sprawiały, że kości mu trzeszczały w stawach, a on sam budził się ciągle obolały. Dziś nie było inaczej, bowiem pogoda nie rozpieszczała, za to zaczynał się sezon polowań, co zdecydowanie poprawiało humor. Tam w lesie, na bagnach, czuł się zawsze lepiej niż w bliskości głośnego miasta. Tim przyleciał już wczoraj, ale teraz wciąż jeszcze spał, zmęczony podróżą. Nie budził go więc, miał do zrobienia jeszcze trochę zakupów w mieście. Ubrał się i zszedł do starego pickupa, z dobrą minutę mocując się z silnikiem w celu zmuszenia go do pracy. W końcu ruszył, szybko wjeżdżając na międzystanówkę, a potem zjeżdżając już do samego Everett. Zauważył wzmożoną aktywność policji, ale nie przejął się tym. Odkąd miał licencję na polowania oraz pozwolenie na broń (czyli od dawna, jakby nie patrzeć) to nie zwracał na to uwagi. Podjechał pod sklep, ledwo otwarty, biorąc pod uwagę zaspanego sprzedawcę.
-Znów na polowanie, co MacGregor?
Podał mu paczkę nabojów do strzelby myśliwskiej i ziewnął. Były major zaś zobaczył Texa, wchodzącego właśnie do sklepu.

Przywitali się mocnym uściśnięciem dłoni.
-Jak tam, staruszku? Widzę, emerytura służy, ledwo się sezon zaczął, a ty już na polowanie. Po naboje? Dla mnie to samo, Bill.
Rzucił zamówienie sprzedawcy, mrugając dla podkreślenia żartu. Michael trzymał się nieźle, chociaż jego nieogolona twarz mogłaby przestraszyć jakiegoś mieszczucha. Nie siwiał jednak, a i o kondycje dbał codziennie, zresztą podobnie jak i Clint.
-Ja muszę na swoje do weekendu czekać, państwo mi jeszcze za nieróbstwo nie płaci
Roześmiał się, płacąc za swój zakup i klepiąc byłego żołnierza na pożegnanie.
-Muszę lecieć, swoje otwierać. Glin dziś w mieście tyle, że dwoją się w oczach. Na moje to ktoś jakąś wtopę zaliczył i teraz próbują naprawić. Cholera wie, może cię nawet na polowanie nie puszczą i aresztują za posiadanie amunicji? Trzymaj się staruszku.
Jeszcze raz się roześmiał i wyszedł. Po chwili dało się słyszeć warkot jego równie starego samochodu.

MacGregor również opuścił sklep Billa, miał jeszcze kilka innych sprawunków. Szczęściem miasto jeszcze nie było całkowicie zakorkowane i prowiant zakupił sprawnie i szybko. Zadowolony już o siódmej zwijał się do domu, mijając stojący w kierunku Seattle korek długości już kilku ładnych kilometrów. Już prawie dotarł do swojego zjazdu, gdy natknął się na blokadę. Dwa policyjne samochody i kolczatka blokowały drogę. Jakiś stojący przed tą prowizoryczną barykadą gliniarz machnął lizakiem, zatrzymując samochód. Korek był tylko kwestią czasu, ale o tej porze niewielu kierowców jechało na północ. Clint poczekał aż mundurowy podejdzie do jego wozu i zasalutuje.
-Dzień dobry. Proszę o dokumenty.
-Co to za blokada?
-Rozkaz z góry. Mamy prowadzić kontrolę i czekać na dalsze wytyczne. Gdzie pan jedzie? Obawiam się, że muszę również prosić o otwarcie bagażnika.

Chłopak był młody, nie miał więcej niż dwadzieścia-dwadzieścia trzy lata. Jego koledzy robili to samo z innymi samochodami. O ile w tę stronę nie było to może problemem, to co pokusiło gliniarzy, by robić to w godzinach szczytu? Faktycznie ktoś coś musiał mocno zjebać.


Doczekali się wreszcie przyjazdu radiowozu, jakieś dziesięć minut po karetce. Jak na takie małe miasto reakcja była bardzo powolna, a jeśli dodać do tego fakt, że z samochodu wysiadł dwudziestolatek w policyjnym mundurze oraz jakiś cywil, zapewne sprzątacz, to robiło się jeszcze dziwniej. Weszli do środka, rozglądając się. Młody prawie zemdlał, a potem zwymiotował, szybko opuszczając salon. Jego pierwszy trup, można to było poznać po minie. Każdy pewnie w końcu przez to przechodził, ale przecież przysłano go tu samego!
-Lens Murphy. Obawiam się, że będę musiał zawieźć pana na komisariat w celu przesłuchania.
Najwyraźniej powiadomiono go chociaż kto zgłosił całą tą tragedię, bo mówił bezpośrednio do Whita.
-Ale najpierw zdjęcia. Uh, może pan je zrobi, ja mam mdłości na ten widok.
Podał dziennikarzowi aparat cyfrowy.
-Całe pomieszczenie, a potem jego z każdej strony. Obawiam się, że będzie to musiało wystarczyć. Potem możecie zabrać ciało.
Kiwnął na sanitariuszy, którzy raczej nieporuszeni czekali na rozwój wypadków. Wyjął z przewieszonej przez ramię torby żółtą taśmę i wyszedł na zewnątrz, próbując ją jakoś rozwiesić. Sprzątacz zaś, wysoki i postawny człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat, towarzyszył Aleksandrowi, oglądając trupa ze wszystkich stron.
-Ot, nieboszczik. - zajechało mocno obcym akcentem, rosyjskim? - Nu nu, tako sobie strzelać prosto w morda. Od młodego słyszałem, że jakieś książki pisał, prawda to? Żeby takiego szczyla samiutkiego do trupa puszczać, co się dzieje z tą waszą Ameryką?
Wyszczerzył się, pokazując kilka posrebrzanych zębów.


Wreszcie dojechał do komisariatu, dobre pięć minut szukając wolnego miejsca. Dla tych dla radiowozów nie mógł przecież zaparkować, a szef najwyraźniej ściągnął do pracy nawet wszystkie sprzątaczki, nie mówiąc już o gliniarzach. W końcu udało mu się znaleźć miejsce, z którego musiał przejść jeszcze dwie czy trzy minuty, by wreszcie znaleźć się w wysłużonym budynku. Kiwnął głową portierowi, kierując się od razu do swojego biura. Oczywiście słowo było na wyrost, ale lubił mówić tak na to pomieszczenie. Pięć biurek, za każdym taki sam wysłużeniec lub odszczepieniec jak on sam. Cztery już były zajęte, a ich właściciele rozmawiali właśnie z jakimiś obcymi osobami, co tu nie zdarzało się prawie w ogóle. Jakiś łysy staruszek awanturował się właśnie o odholowane auto. Przecież to zupełnie inny departament!

Zdziwiony usiadł na swoim krześle, które już nawet kręciło się ze zgrzytem, po czym złowił wzrok Costello, którego biurko było najbliżej. I w sumie swojego jedynego kumpla tutaj, z czego zbyt często zdawał sobie sprawę. Tamten kiwnął głową i odezwał się, gdy kolejny "petent" odszedł zza jego biurka, burcząc niezadowolony.
-Ej, Rudi, co się dzieje? Czemu tych ludzi tu kierują?
-Cholera wie, Dave. Mówią, że jakaś obława i potrzebują wszystkich ludzi na mieście, ale ja tam im nie wierzę. Te pseudo pozory normalności. Ledwo mi jakieś formularze rzucili, które widzę pierwszy raz w życiu. Dwadzieścia lat roboty w policji, a te cholery zrzucają na mnie paniusie, której zgubił się pies. Uwierzysz? O, ktoś do ciebie.

Kiwnął głową w stronę wejścia, gdzie pojawiły się trzy kobiety, które prowadził sierżant Connely, o ile dobrze pamiętał jego nazwisko. Spojrzał na detektywa z czymś na kształt ulgi, zapewne związanej z tym, że sam nie będzie musiał ciągnąć tej sprawy.
-Załatw te panie, Thomson. Ta stara mówi, że ją potrąciły samochodami, te dwie, że to ona wlazła im pod koła. Niech spiszą protokół i będzie z głowy.
Nie udzielając więcej wyjaśnień, odwrócił się i wyszedł.


Gdy tylko podjechał radiowóz, kobieta "odżyła", wstając szybko na równe nogi i niemal podbiegając do funkcjonariusza, wysokiego blondyna po trzydziestce, który zmierzył ją niezbyt zachwyconym wzrokiem. Ale na widok dwóch pozostałych kobiet mimowolnie się uśmiechnął, taksując je wzrokiem i bezradnie rozkładając ręce.
-Żądam odszkodowania! Wjechała na mnie na pasach! To wszystko jej wina, ślepa idiotka!
Ani Juice ani Liberty nie bardzo mogły zareagować na wrzaski wariatki, za to udało im się odblokować jezdnię, zjeżdżając na chodnik i podchodząc ponownie do wciąż gadającej kobiety. Przez chwilę udawała, że ma coś z nogą i trzymała się za bok, ale potem zapomniała o tym, całe swoje jestestwo poświęcając groźbom i żądaniom. Sierżant wyglądał na coraz bardziej zniecierpliwionego.
-Obawiam się, że wszystkie panie będą musiały pojechać z nami do komisariatu. Tam złożą panie wyjaśnienia. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo.

Niestety nie było wyjścia. Wariatkę zapakowali do radiowozu i ruszyli, wskazując drogę. Najbliższy komisariat nie był daleko i przynajmniej Montrose poznała go szybko - miała tam swojego przyjaciela, chociaż na dobrą sprawę, to wątpiła, by to przyspieszyło cały proces. Już z samym parkowaniem był problem, a potem było coraz gorzej. Juice co chwilę patrzyła na zegarek. Nie dość, że nie zdąży zawieźć zakupów, to jeszcze może spóźnić się na lotnisko! Wszystkie trzy weszły z podłymi humorami w chaos, jakim okazał się posterunek. Najwyraźniej policjantów nie było tu prawie wcale, za to była cała chmara złoczyńców i cywilów ze swoimi sprawami. Sierżant jednak nie zatrzymał się i nie kazał czekać, bowiem zaprowadził szybko do jakiegoś bocznego pomieszczenia, gdzie również byli cywile, ale samo pomieszczenie wyraźnie nie było przygotowane do ich przyjmowania. Dostawiono jakieś krzesła i zaprowadzono do biurka, przy którym siedział, najwyraźniej zaskoczony tą sytuacją, trzydziestokilkuletni przynajmniej mężczyzna, na którego twarzy można było zobaczyć niedospaną noc i szybką pobudkę. Tabliczka na biurku głosiła "Detektyw David Thomson". Sierżant podszedł do niego, wymienili kilka słów i mundurowego już nie było. Detektyw zaś poprawił swoją starą marynarkę i wskazał miejsca.
-Proszę mi opowiedzieć co się stało.
Pierwsza oczywiście wyrwała się wariatka.
-Domagam się odszkodowania! Zostałam potrącona przez samochody tych pań na pasach dla pieszych! Bezczelnie nawet nie spojrzały przed siebie, a teraz się wypierają!
Thomson także już wiedział, że to będzie ciężki dzień.
 
Sekal jest offline  
Stary 30-08-2009, 16:40   #2
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Witam.
Zejdźcie mi z oczów, zasrańcy.
Jestem Aleksander White.
Imię to nadali mi moi rodzice. Przykładnie na spółkę z telewizją wychowujący mnie na spełniony, pieprzony ideał. Miałem doskonale zarabiać, zdrowo się odżywiać, mieć kochającą żonę, trójkę dzieci, wielki dom i psa Dingo.
Wmawiali mi tą bajeczkę codziennie.
Czas upływał. Z dnia na dzień, stawałem się coraz starszy, a moja szansa na przeżycie życia nieubłaganie dążyła do zera.
I wiesz co?
Nie dorobiłem się gromadki dzieciaków. Nie mam, ani jednego.
Nie zostałem gwiazdą rocka. Jestem reporterem.
Nie spełniłem się. Można powiedzieć, że jestem całą sytuacją lekko sfrustrowany.
Mam trzydzieści dwa lata.
Trzydzieści kilka lat.
Żadnej wojny, żadnego Holocaustu, żadnego pistoletu przyłożonego do skroni.
Życiowa nuda oparta na pracy, pornografii i telewizji. To ona miała pokazać drogę na następne trzydzieści kilka lat.
Nie będzie tak żyć. Nie będzie nikim, w masie nicości.
Chce sławy. Chce być kimś. Chce by ludzie, którymi tak pogardza mówili o nim.
Być na ich ustach. Niech go chciwie całują. Niech pożądają. Niech śni im się w nocy jak mu obciągają.
Uda mu się. W teczce miał napisany wywiad, który da mu Pulitzera. Pisarz, który nie wytrzymał presji życia. Nie zniósł moralnego ciężaru udawania dobrego ojca, gdy podniecał go widok kąpiącej się córki, udawania dobrego pisarza, gdy tłamsił go brak weny i w końcu dobrego męża, gdy pieprzył inną nastolatkę na stole kuchennym, na którym pięćdziesięcioletnia żona przygotowywała mu śniadania.
I co postanowił zrobić?
Wyspowiadać się. Inaczej, bo reporterowi. Czyli notabene całemu światu.
Nie zarzucaj mi, że kłamię. Ja tworzę nową rzeczywistość.
Prawda jest więc taka, że poczytny pisarz Feliks Altman nie żyje. Zabił się. Jego mózg został rozpaćkany na ścianie. Leniwie spływa z niej w towarzystwie kawałeczków kości i rozbryzgów krwi.
Doskonałe katharsis na zakończenie tej niewątpliwej tragedii.
Na przeciwko pisarza siedział White, powoli dopalając papierosa. Kąciki ust delikatnie uśmiechały się, gdy wzrok padał na dymiącą lufę pistoletu.
Samobójstwo doskonałe.
Oczyma wyobraźni widział okładki magazynów, przedruki jego dramatycznego wywiadu, te wszystkie zaszczyty spływające na niego.
I mam zamiar to wszystko osiągnąć.

***

Syreny karetki pogotowia.
White wstał, dopij resztkę wody i podszedł do drzwi wejściowych. Otworzyły się. Do środka wkroczyło dwóch młodych sanitariuszach.
- Jest tam. - Przestraszonym głosem rzucił White, pokazując na pokój, w którym na głównym miejscu siedział dumnie trup.
Musiał być przestraszony. W końcu, o mój boże, ktoś popełnił przy nim samobójstwo.
A jego mózg rozprysnął w sam raz na Pulitzera.
Sanitariusze minęli go. Redaktor szedł zaraz za nimi.
Gdy przeszli przez próg, jeden z sanitariuszy rzucił. - Nic tu po nas. Ciekawe, dlaczego glin nie ma.
- Mart mówił, że drogi blokują, cholera wie po co. - odpowiedział drugi.
- Tak czy inaczej, musimy to na nich czekać, niech to szlag.
- E, zaraz się zjawią, najwyżej jakiegoś nowego podeślą.
- I cały dzień pójdzie w pizdu. - westchnął i odpalił papierosa.
- Pali Pan? - Rzucił jeden podstawiając reporterowi pod nos otwartą paczkę.
Aleksander zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się krzywo, pogrążając w myślach. Sanitariusze zdawali się zapomnieć o jego istnieniu, nie nagabując nieznajomego. Rzucali tylko między sobą ciche uwagi.
W końcu po jakiś dziesięciu niezręcznych minutach dało się słyszeć policyjne syreny.
- O, jadą w końcu. - mruknął jeden z paramedyków.
Drugi wstał i wyszedł, zapewne otworzyć drzwi.
White jeszcze raz spojrzał na trupa. Pięknie wygląda. W sam raz na dobre ujęcie krążące gdzieś ukradkiem w internecie.
Ilustracja jego wywiadu.
Do środka niepewnym krokiem wszedł młody policjant. - Lens Murphy. Obawiam się, że będę musiał zawieźć pana na komisariat w celu przesłuchania. - Rzucił od progu do Aleksandra.
Dopiero po wygłoszeniu formułki wszedł do środka domu. Omiótł wzrokiem pokój, zatrzymał wzrok na rozbitej czaszce pisarza i skoczył do drzwi. Z zewnątrz doszedł ich odgłos wymiotowania.
- Fachowiec. - Żachnął się młody sanitariusz.
Po kilku pełnych mdłości minutach, White został zawołany przed dom. Stał tam stróż prawa wycierając usta chusteczką.
- Ale najpierw zdjęcia. - Wrócił do przerwanej rozmowy. - Uh, może pan je zrobi, ja mam mdłości na ten widok. - Mówiąc to, podał dziennikarzowi aparat cyfrowy.
- Całe pomieszczenie, a potem jego z każdej strony. Obawiam się, że będzie to musiało wystarczyć. Potem możecie zabrać ciało. - Tym razem zwrócił się do pozostałych.
Aleksander wszedł do gabinetu pisarza i posłusznie wykonał zdjęcia.
Muszę mieć tego odbitki. Koniecznie.
Za nim stał już niecierpliwy sprzątacz, rzucając uwagi w rosyjskim akcencie.
Pieprzyć cię, plebsie.
White zupełnie go zignorował, dalej robiąc swoje.
Ostatni raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Każdy szczegół i detal wbijał się głęboko w jego świadomość. Doskonała historia.
Złapał za swoją teczkę i szybkim krokiem wyszedł z domu, mijając pozostałych. Na zewnątrz podał aparat blademu policjantowi. Ten ledwo uśmiechnął się do niego, rozwijając żółtą taśmę.


Redaktor poczekał chwilę i zapytał. - Mogę jechać swoim autem, panie władzo? Jestem spoza miasta. Nie chciałbym bym go zostawiać na tym pustkowiu.
Nie, nie miał zamiaru spieprzyć. To by było głupie. I co ważniejsze nie pasowałoby do jego przebiegu wydarzeń.
Pojedzie na komisariat i smutnym głosem opowie tą przerażającą historię. I tak zacznie się pierwszy akt przedstawienia.
Przedstawienia, w którym od tej pory on gra pierwszoplanową rolę.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 30-08-2009 o 22:47.
Lost jest offline  
Stary 30-08-2009, 22:19   #3
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Liberty zawsze jeździła ostrożnie i nie odczuwała potrzeby pośpiechu. Na szczęście większość czasu spędzała w miejscach, gdzie liczyło się go wschodami i zachodami słońca oraz zmieniającymi się porami roku. Zdawała sobie jednak doskonalę sprawę z porannych korków, tu w Everett niedaleko Seattle, wolała więc wyjechać na tyle wcześnie by nie przyprawiły jej o frustrację. Jakoś nie wyobrażała sobie siebie na pokazie nowego samolotu, to nie było coś co mogłoby ja zainteresować, ale Dorothy miała rację co do jednego: Dla Nathana była w stanie wytrzymać te kilka godzin w rozentuzjazmowanym tłumie gapiącym się na kolejny wytwór współczesnej cywilizacji. Nie żeby coś miała przeciw tym wytworom. O tym, że tak nie było świadczył choćby samochód, którym właśnie jechała. Doskonały przykład potęgi ludzkiego umysłu i rozwoju cywilizacji: Hummer H3T z automatyczną skrzynią biegów, wielkimi oponami terenowymi i potężnym ośmiocylindrowym silnikiem.


Doceniała wszelkie przejawy ludzkiej cywilizacji i starała się z nich korzystać jak najbardziej racjonalnie, po prostu te najprostsze, a wręcz nawet całkiem prymitywne zdecydowanie bardziej ją fascynowały.
Z uśmiechem pomyślała o Nathanie. W zasadzie nie był jej siostrzeńcem, lecz młodszym bratem męża jej siostry, ale kiedy pięć lat temu ojciec Deana przeszedł na emeryturę, postanowił wraz z żoną wyruszyć w podróż po stanach. Oboje postanowili, że dla chłopca lepiej będzie jeśli pozostanie w Evermett wraz z bratem. Liby miała na ten temat swoje zdanie, ale nie wypadało się w trącać do decyzji obcych jej w sumie osób, a Dorothy jak zwykle z wielkim sercem przyjęła swego młodego szwagra do rodziny.

Pusta droga skończyła się szybko i panna Montrose wjechała w zatłoczona arterie miejską. Nie pozostawało jej nic innego, jak wolno posuwać się w szeregu samochodów od jednych świateł do kolejnych. By dotrzeć na wybrzeże gdzie mieszkała rodzina jej siostry musiała przejechać całe miasto, a potem wraz z Nathanem znowu spory kawał drogi w kierunku lotniska. Na szczęście czasu było jeszcze wystarczająco dużo. Jakby dla zaprzeczenia tej prawdzie na kolejnym skrzyżowaniu pod koła samochodu obok rzuciła się ta wariatka. Przynajmniej tak myślała o kobiecie, do momentu gdy ta nie poderwała się rześko do góry, gdy tylko pojawił się obok przedstawiciel prawa. Słyszała już o takich „ofiarach”, naciągaczach polujących na naiwnych i żyjących z odszkodowań. Niestety kobieta miała pecha, trafiła na Liberty Montrose, której narzeczony był doskonałym prawnikiem w Seattle i potrafił bardzo sprawnie radzić sobie z takimi przypadkami.

Nie dyskutowała wiele, do momentu, aż wszystkie trzy znalazły się przed obliczem jakiegoś ubranego po cywilu urzędnika. Potem popatrzyła na mężczyznę z lekkim uśmiechem i powiedziała szybko, nie chcąc jako pierwszej dopuścić do głosu sprytnej naciągaczki:
- Tak miejmy to jak najszybciej za sobą: Nazywam się Liberty Montrose i chciałam wnieść oskarżenie na tę panią za zakłócanie porządku publicznego przez wtargnięcie na jezdnię na czerwonym świetle, oraz za próbę oszustwa zmierzającą do wyłudzenie odszkodowania – Liberty była świadoma, że samym wyglądem robi wrażenie na większości mężczyzn, jej idealna figura modelki, długie szczupłe nogi, jasne włosy i niewinne niebieskie oczy, nigdy nie pozostawały niezauważone i zazwyczaj pozwalały jej osiągnąć zamierzone efekty, tym razem postanowiła jednak wyciągnąć jeszcze mocniejsze działo:
- Jeśli potrzebuje pan kogoś, kto mógłby za mnie poświadczyć proponuję szeryfa Hagerty'ego, jest moim starym znajomym. Poza tym – wyciągnęła z torebki niewielką, elegancka wizytówkę – Pan John Breeton z firmy Pearson & Leibnits & Breenton ze Seattle, jest moim prawnikiem. Z pewnością niedługo się z panem skontaktuje panie Thompson.
 
Eleanor jest offline  
Stary 02-09-2009, 18:50   #4
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Świdrujący dźwięk pierdolonego budzika wwiercał się w czaszkę jak pneumatyczny młot, którego operator postanowił podkurwić przynajmniej jedno osiedle na raz. Ciężka, zaspana ręka Thomsona trafiła go bezbłędnie, ale cholerny dźwięk nawet nie przycichł. Spróbował jeszcze raz, zrzucając kilka innych rzeczy. Usiadł nagle.
-Kurwa.
Dni, które się tak zaczynały, nigdy nie były dobre. Dobijał już do czterdziestki, a jedyne czego się dorobił, to ten pełen brudu dom, który łaskawie zostawiła jego żona, gdy spierdalała z kochankiem. Odebrał telefon, a po rozmowie był jeszcze bardziej wkurwiony, niż przed nią. Nienawidził swojej roboty, nie od chwili, gdy go odsunęli i kazali siedzieć przy biurku. Nienawidził też, gdy udawali, że jest do czegoś potrzebny, tak jak teraz.

Wstał, nie zamierzając się zbytnio spieszyć. Kilka ładnych lat nie działo się tu nic krytycznego, co miało zdarzyć się teraz? Pewnie jakiś idiota nie dotarł do roboty. Wyprostował się i przyciągnął. Nie wyglądał jeszcze źle, chociaż nie mierzył więcej niż 180 centymetrów, a kiedyś codziennie trenowane mięśnie teraz się zapuszczały a zamiast nich pojawił się lekki brzuszek. Zarośnięta lekko morda nie poprawiała wizerunku, a stare, pomięte ubranie niszczyły go już zupełnie. Thomson miał to w dupie, tak jak zresztą wszystko inne. Męczył go kac, a na dodatek podejrzewał, że miał we krwi za dużą dawkę alkoholu. To też miał w dupie.

Wpakował się do wozu, odpalając silnik i jednocześnie wkładając sobie peta do ust. Kolejna z jego licznych zalet. Na szczęście gliny miały dziś wyraźnie jakiś większy problem, więc nikt ani nic mu dupy nie zawracało podczas jazdy. Pomijając kierowców, korki i całą resztę bzdur. I znalezienie miejsca przy komisariacie. Cudowny, kurwa, dzień.

Usiadł przy biurku i ledwo zdążył wysłuchać wieści, gdy pojawił się idiota i zrzucił na niego swoją robotę. W normalny dzień opieprzył by po prostu sierżanta i wywalił kobiety z tego pokoju na zbity pysk. Ale teraz był grzecznym pieskiem, którymi musi merdać ogonem. Wątpił, by gdzieś indziej dano mu robotę. Zdjął marynarkę, wieszając ją na krześle. Tamte szybko przeszły do rzeczy, zarzucając się oskarżeniami. Na dodatek tak miał wyglądać cały dzień, co jeszcze bardziej podnosiło mu ciśnienie. Plus był taki, że dwie z nich były niezłe. Spojrzał na tę pierwszą, zmuszając się do zachowania spokojnej i znudzonej miny. Przyjrzał się formularzom. Ostatni raz widział te karteluszki jakieś dziesięć lat temu. Wyciągnął jedną, nawet nie wiedział czy je prawidłowa i podsunął ją pierwszej awanturniczce.

-Proszę to wypełnić. Obawiam się, że wzajemne oskarżenia nic nie pomogą. Była już u nas pani kilka razy, prawda?
Niespodziewanie uśmiechnął się krzywo do tej krzykliwej. Takie jak ona łatwo było rozgryźć, był pewien, że sama wlazła pod samochód, by zgarnąć kasę albo chociaż się poawanturować. Takich świrów była tu cała chmara codziennie. Musiał jakoś ułatwiać sobie życie, inaczej cały dzień spędzi na rozdawaniu idiotycznych wniosków. Szybko rzucił okiem na dłonie drugiej z kobiet i pokiwał głową. Ta od razu jechała z grubej rury. Niech sobie jedzie, ale nie tu.
-Panno Liberty. Oczywiście może pani złożyć zażalenie i występować na drogę sądową, ale oczywiście w sądzie. Na pewno pani powiedzą jakie dokumenty są do tego potrzebne. Ja muszę tylko stwierdzić czy zostało popełnione przestępstwo. Wtargnięcie na jezdnię na czerwonym świetle jeszcze się zdarza, jeśli ktoś jest wystarczająco ślepy, ale...
-Wypraszam sobie! To ja tu jestem poszkodowaną osobą, na mnie wpadł samochód tej kobiety i...
-Starczy!

Kobieta zaczynała burzyć jego ciężko wypracowaną cierpliwość.
-O ile sobie przypominam, była tu pani w zeszłym miesiącu, tak? Nie ma pani oznak jakichkolwiek uszkodzeń na ciele a wrzeszczy pani tak samo.
Wyjął dwa inne wnioski, ze znacznie mniejszą ilością rubryk do wypełnienia i podał je dwóm pozostałym kobietom.
-Niestety bym mógł panie wypuścić, muszą panie złożyć pisemne oświadczenie. Każdy wniosek oskarżeniowy zabierze oczywiście więcej czasu, po czym zapewne zostanie przez sąd odrzucony za zbyt małą szkodliwość czynu. A panią - tu skierował spojrzenie na wariatkę - możemy co najwyżej aresztować za zakłócanie porządku.
Odetchnął głęboko, opierając się i odchylając głowę do tyłu. Na pewno pochrzanił połowę tego, co powiedział, ale chciał się tylko pozbyć stąd tych ludzi. Było dopiero po 7 a jego już zaczynała napieprzać głowa. I to ze zdwojoną przez kaca siłą. Jeśli to miało się przedłużać, faktycznie miał zamiar kazać zamknąć wariatkę a pozostałe wysłać do sądu, gdzie mogłyby składać kolejne papierki w wojnie o nic.
 
Widz jest offline  
Stary 04-09-2009, 19:03   #5
 
QuartZ's Avatar
 
Reputacja: 1 QuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemu
To był dobry dzień, na prawdę zapowiadał się nieźle. W dodatku ostatnio zwierzyna podchodziła nader często do jego ulubionych łowisk.
Cholera Tim wybrał sobie świetny moment na przyjazd na polowanie, ten dzieciak albo miał szósty zmysł, albo sama jego obecność sprawiała, że zwierzyny robiło się więcej niż zwykle. - Pomyślał sobie.
Miał już ponad sześć dyszek na karku i spod kowbojskiego kapelusza sterczało już tylko siwe sianko, jakie zostało z jego niegdyś bujnych włosów. Mimo to nadal jeździł na polowania i chyba tylko te ciągłe wędrówki po lasach i w trudnym terenie sprawiły, że nie zdziadział i nie opadł na siłach jak jego rówieśnicy.
Pogwizdując pod nosem piosenkę z jakiegoś starego westernu jechał do miasta swoim ukochanym gruchotem. Dla niego był jak Old Faithful i jak ten gejzer działał prawie bez zarzutu, wszystko w stałym tempie i nawet odpalał regularnie w co czwartej próbie.


Jechał stałym tempem. W prawej kości udowej nadal znajdowały się resztki odłamka, który przywiózł chyba jako jedyną, za to wybitnie nieprzyjemną pamiątkę z Iraku. Każdy gwałtowniejszy ruch pedału gazu sprawiał mu lekki ból, chociaż dzięki dobrej kondycji byłoby tego tyle.
W jego CB radiu zabrzmiał głos jednego z kierowców osiemnastokołowej ciężarówki. Przerywany lekkimi szumami przekaz dawał jasno do zrozumienia, że coś jest nie tak.
- Hej kowboje ...*szz*... słuchajcie, zdaje się że gliniarze z Everet mają dzisiaj ogromne hemorojdy w dupskach ... *szzzzssz* ... kręcą się po całej okolicy jak stado hien. Szerokiej drogi i uważajcie na nich.
Staruszek od dawna miał szczerze gdzieś, co dzieje się poza jego terenami łowieckimi, chyba że były to najnowsze wieści od starych kumpli, których nie zostało mu już wcale tak wielu. Tym razem jednak nawet on był zaskoczony. Policja w tym mieście siedziałaby przecież na dupie nawet, gdyby zaczęły się zamieszki.
- Dzięki stary, międzystanówka jeszcze czysta, szerokiej!
Rzuciwszy odpowiedź w eter odwiesił mikrofon na zaczep przy kierownicy i zjechał zjazdem do miasta. Tutaj faktycznie białe samochody z czarnym znakiem policji stanu Washington na boku jeździły w zasadzie wszędzie. Co prawda dawno minęły już lata, kiedy w ogóle zwracał na nich uwagę, ale ciekawostka pozostawała ciekawostką.
Kiedy do jechał na miejsce sprawdził, czy pas z jego pamiątkowym, grawerowanym rewolwerem dobrze leży, a broń jest zabezpieczona skórzanym paskiem, po czym wszedł do sklepu po amunicję na polowanie.


Na miejscu powitały go znajome twarze. Szczególnie obecność Texa go ucieszyła. Nie widział tego drania już prawie dwa tygodnie, a na wspólnym polowaniu byli pewnie z półtora miesiąca temu, ale to i sezon na innego zwierza jeszcze był.
Przywitali się mocnym uściśnięciem dłoni.
-Jak tam, staruszku? Widzę, emerytura służy, ledwo się sezon zaczął, a ty już na polowanie. Po naboje? Dla mnie to samo, Bill.
Rzucił zamówienie sprzedawcy, mrugając dla podkreślenia żartu. Michael trzymał się nieźle, chociaż jego nieogolona twarz mogłaby przestraszyć jakiegoś mieszczucha. Nie siwiał jednak, a i o kondycje dbał codziennie, zresztą podobnie jak i Clint.
-Ja muszę na swoje do weekendu czekać, państwo mi jeszcze za nieróbstwo nie płaci.
Roześmiał się i zapłacił za swój zakup.
- Pogadamy jak sam sobie zapracujesz na swój medal honoru. - Odpowiedział mu równie wesoły staruszek.
W odpowiedzi Tex poklepał byłego żołnierza na pożegnanie.
-Muszę lecieć, swoje otwierać. Glin dziś w mieście tyle, że dwoją się w oczach. Na moje to ktoś jakąś wtopę zaliczył i teraz próbują naprawić. Cholera wie, może cię nawet na polowanie nie puszczą i aresztują za posiadanie amunicji? Trzymaj się staruszku.
- Ty też Michael, Ty też. Podjedź do mnie w weekend, to we trójkę sobie postrzelamy, tymczasem bywaj.
Tex jeszcze raz się roześmiał i wyszedł. Po chwili dało się słyszeć warkot jego równie starego samochodu.

W drodze powrotnej zaczynał już widzieć efekty policyjnej gorączki i o dziwo nawet blokady poustawiali na drogach. Zbieg jaki czy co? Powinni ich wieszać, zamiast do więzień pakować. Myślał sobie zatrzymując się na wskazanym przez funkcjonariuszu miejscu przy punkcie kontrolnym.


- Dzień dobry. Proszę o dokumenty. - Odezwał się policjant.
-Co to za blokada?
-Rozkaz z góry. Mamy prowadzić kontrolę i czekać na dalsze wytyczne. Gdzie pan jedzie? Obawiam się, że muszę również prosić o otwarcie bagażnika.

- To jest pickup baranie, możesz sobie zajrzeć! Gdybyś służył w mojej jednostce za czasów Iraku właśnie kopałbyś latrynę za głupotę! - Odparł z uśmiechem staruszek dając do zrozumienia, że mówi półżartem.
- Uh, przepraszam, to przez nerwy i powtarzanie tego samego. Wie pan, sami nie wiemy co się dzieje. - Odpowiedział zmieszany funkcjonariusz.
- Co dokładnie wiecie? Terrorystów pokonaliśmy już dobre kilka lat temu, więc pewnie to sprawa federalnych, co?
- Rozkaz przyszedł z centrali, wie pan jak to jest, zwykłym ludziom nic nigdy nie powiedzą. Mamy tylko wyłapywać tych, którzy jadą do lub z innych stanów.
- Spokojnie, jadę tylko na polowanie, z resztą sam widzisz że mieszkam tuż za miastem. - Pokazał policjantowi swoje papiery. - To chyba by było wszystko, co? Po pozwoleniach domyślasz się, że mam broń, ale z tym świstkiem możemy już ją sobie darować? W domu czekają na mnie goście, więc chcę się spóźnić.
-Oczywiście, szerokiej drogi. Mam nadzieję, że to zamieszanie szybko się skończy.
Młody policjant zasalutował, po czym odszedł odsunąć jedną z barierek blokujących drogę tam, gdzie nie było akurat kolczatki, po czym znów zatarasował przejazd i zatrzymał kolejny pojazd.

Kiedy dojechał do domu jego wnuk już szykował się na polowanie. Nie mogli wyjechać przecież za późno, żeby nie zastała ich przypadkiem noc w środku lasu. Całe szczęście Clint właśnie z myślą o tym wyjechał z domu dość wcześnie.
- Widzę, że już się nie możesz doczekać.
- Się wie, papciu!
- Rzucił młody chłopak.
Młodzieniec miał ledwie 21 lat, a strzelał już jak zawodowy myśliwy. Nic z resztą dziwnego, skoro już od czterech lat polowali razem. Był wysoki. Prawie metr i dziewięćdziesiąt centymetrów sprawiało, że na większość ludzi spoglądał z góry, co przy ponad dziewięćdziesięciu kilogramach czystych mięśni przypominało Clintowi jego samego w pierwszych latach służby. Tylko te długie włosy. Głupia moda, te fryzury teraz. - Myślał MacGregor - Jakby ściął to krótko, to by już pewnie żonaty był.
- Hej, nie jestem jeszcze taki stary.
- Mów co chcesz, ale i tak świecisz siwizną bardziej, niż ja dziadku. -
Rzucił z uśmiechem Tim.
- Ale i tak strzelam lepiej, niż Ty. Nawet w tym wieku.
- Rozumiem, że to miało znaczyć "Niech no już będzie papciu, tylko mi nie przypominaj, że jestem siwy jak gołąbek"?
- Niech Ci już będzie ten papcio.

Staruszek westchnął i zaczął się śmiać, jak już dawno nie śmiał się z żadnym ze swoich starych znajomych. Kochał tego dzieciaka, w końcu to jego rodzony wnuk. W dodatku tylko on z rodziny tak często go odwiedzał, więc była między nimi jeszcze silniejsza więź. Czasem miał nawet wrażenie, że traktuje go tak samo, jak wcześniej traktował syna. To chyba ten wiek. - Myślał.
- Wziąłeś mój sztucer?
- Jasne, wszystko już spakowałem. Masz tu też tą swoją ukochaną kurtkę. Mógłbyś sobie wreszcie kupić nową, bo już trzeci rok łazisz w tej samej kamizelce i kurtce, a krzaki ich przecież nie oszczędzają.
- Ja je oszczędzam, mi to wystarczy.
- Jak tam sobie chcesz, papciu.

Clint spojrzał na młodego spode łba. Chłopak się upadł i mówi tak na niego od pierwszego polowania, kiedy to stracili jelenia, bo Clintowi zatrzęsły się ręce. Mówi tak nawet mimo tego, że już nigdy się to nie powtórzyło.
- Tak, jasne. A Ty co tam masz?
- Starą dobrą dubeltówkę. Wiesz, że lubię tradycyjny sprzęt.
- Ehe, a Ty wiesz, że skóry podziurawione jak sito kupują za pół ceny ledwo.
- Czepiasz się. Jedziemy?
- Jasne, wsiadaj zanim zgaśnie, bo znowu go będę odpalać piętnaście minut.

Młody wsiadł i ruszyli bocznymi drogami w stronę terenów łowieckich. Staruszek jednak z ciekawości zostawił włączone CB radio, żeby nasłuchiwać co też się ciekawego dzieje na drogach. To całe zamieszanie z policją wprawiło go w jakiś dziwny nastrój. Był cholernie ciekawy o co chodziło. W tej dziurze nie działo się nic ciekawszego od długiego czasu, nie licząc całego zamieszania wokół tego nowego samolotu, który szczerze powiedziawszy i tak miał w głębokim poważaniu.
 

Ostatnio edytowane przez QuartZ : 04-09-2009 o 19:06.
QuartZ jest offline  
Stary 07-09-2009, 21:53   #6
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Młody policjant tylko skinął głową, lekko trzęsącymi się dłońmi wpisując coś do jakiegoś swojego protokołu. White nie przejmował się nim, wsiadając już do wypożyczonego auta i cierpliwie czekając, aż tamten wreszcie się w sobie zbierze. Ostatecznie radiowóz ruszył, w chwili, gdy sanitariusze wynosili przykrytego brezentem trupa przez drzwi. Nie wyglądało to jak zwyczajowa policyjna procedura w takich wypadkach, z czego Alexander nawet nie mógł być zadowolony. Gliniarz zebrał tylko dowód rzeczowy w postaci pistoletu i łuski, nie zastanawiając się nad czymś tak skomplikowanym jak próba zabezpieczenia na ten przykład komputera należącego do nieszczęsnego pisarza. A można by przecież pomyśleć, że to samobójstwo będzie wiadomością dnia, a na jego miejsce zjadą się nie tylko gliniarze z całego nudnego miasta, ale też może nawet jakieś ekipy telewizyjne! Niestety, najwyraźniej nic z tego.

Droga do komisariatu nie była długa, i całe szczęście, bowiem miasto powoli zamieniało się w komunikacyjne piekło. Można było podejrzewać, że ma to coś wspólnego z wysłaniem do samobójstwa tylko jednego, niedoświadczonego gliny. W każdym razie, przebijanie się przez ulice w korkach, które się utworzyły na głównych arteriach, było zajęciem mało przyjemnym. Niemal z ulgą zaparkował samochód i prowadzony przez Lensa wszedł do środka budynku.

W środku nie było lepiej. Brak mundurowych objawił się tym, że ci, którzy zostali, byli oblegani przez chmarę niezadowolonych ludzi, którzy albo mieli poumawiane wizyty, albo byli przestępcami, albo po prostu przyszli załatwić jakąś sprawę. Wściekłość i dezorientacja objawiały się zaś zdecydowanie zawyżonym poziomem hałasu, przez który rzadko coś konkretnego się przebijało. Chłopak wydawał się tak samo zagubiony jak petenci, bowiem stanął na środku, trzymając w ręku torbę z tymi nieszczęsnymi dowodami i rozglądając się wokół. Na szczęście dla niego, dojrzał go jakiś starszy stopniem i zdecydowanie starszy wiekiem.
-Murphy! Ty od tego samobójcy? Zanieś to synku do magazynu, kryminologia dziś ma co innego do roboty. Pan jest świadkiem?
Tu zwrócił się bezpośrednio do White'a, podając mu szorstką, nawykłą do pracy dłoń.
-Sierżant Edward Collon. Paskudna sprawa, co? I obawiam się, że w tym zamieszaniu może okazać się jedną z mniej ważnych. Proszę za mną.
Poprowadził korytarzykami, wymijając tłoczących się tu wszędzie ludzi.

Wariatka widząc, że i policjant coś nie bardzo jest po jej stronie, spuściła nieco z tonu. Niestety wszystko nieco komplikowała trzecia kobieta, która na początku milczała zupełnie, a gdy się odezwała, jej głos był cichy i przestraszony.
-Jestem Juice McMaddigan. Ja... ja nie widziałam tej pani! Przecież nie zrobiłam tego specjalnie! Wyszła tak nagle... przepraszam... na pewno nic pani nie jest?
I Thomson i Montrose spojrzeli na nią szczerze zdumieni. Istniało najwyraźniej na świecie bardzo wiele rodzajów wariatów. Ta tutaj była prezenterką pogody, pojawiającą się regularnie w tutejszej telewizji, ale rozpoznawalność nie szła w parze z kilkoma innymi cechami, które najwyraźniej by się jej przydały. Detektyw musiał sam ratować sytuację, nie dając wariatce dojść do głosu.
-Proszę wypełnić oświadczenia. Potem panie powymieniają się uprzejmościami!
Dopiero, gdy formularze były wypełnione, Thomson odetchnął. Zresztą sprawa i tak na pewno byłaby umorzona, zwłaszcza, że na koniec, szurnięta baba fuknęła i wyszła, zostawiając na wpół wypełniony formularz. David dałby sobie palec obciąć, że wszystkie dane osobowe, były wymyślane na poczekaniu. Niestety dla tamtej, mieli od dawna jej prawdziwe namiary.
-Dziękuję paniom i przepraszam za kłopot...
Cóż, jedni z głowy. Już miał dość, a Collon właśnie prowadził kolejnego.

White grał swoją rolę, starając się wyglądać na w miarę przestraszonego, albo przynajmniej poruszonego tym co się stało. Sierżant przyprowadził go do wypełnionego ludźmi i biurkami pokoju, sadzając przed kimś, kto miał na plakietce "Detektyw David Thomson" i wyglądał na nieźle zmęczonego, chociaż może lepszym słowem byłoby "wczorajszego" faceta.
-Thomson, ten pan właśnie obejrzał jak pan Altman strzelił sobie w głowę. Poświęć mu kilka chwil. A potem jedź na lotnisko, ta cała impreza potrzebuje obstawy, a nie mamy ludzi. Najwyżej rozniosą nam komisariat, kit z tym. I tak ten dzień jest chujowy!
Odszedł, zostawiając ich samych. David przetarł zmęczone i zaropiałe oczy.
-Proszę opowiedzieć co się stało. A może chce pan się ze mną przejechać na lotnisko? W tym miejscu można dziś dostać cholery!
Wyjął dyktafon.

Liberty wyszła z komisariatu z prawdziwą ulgą. Tłum ludzi jeszcze się zwiększył przez czas, który straciła na wypełnianie głupiego formularza. Niestety dotyczyło to też ulic - sznury samochodów zakorkowały Everett doszczętnie, pogłębiając jeszcze frustrację kobiety. Bo jak tu się wcisnąć czymś tak ogromnym jak Hummer? Dobrze, że chociaż wszyscy zjeżdżali jej z drogi, a samo miasto nie było szczególnie wielkie - dzięki temu mogła dotrzeć do domu Nathana w policzalnym czasie. Chłopak czekał już najwyraźniej od jakiegoś czasu, bowiem wyskoczył od razu, rzucając się jej na szyję, dając buziaka w policzek i przytulając mocno. Czy on czasem trochę nie przesadzał? Szybko zwiększył dystans, uśmiechając się i machając biletami.
-Cześć ciociu! Już się nie mogę doczekać!
Co go fascynowało w tych wielkich i głośnych maszynach, tego Montrose nie wiedziała, ale widać było po jego oczach i minie, że cieszy się na samą myśl o zobaczeniu molocha, który miał przewozić jednocześnie do pięciuset osób. Szybko usiadł na siedzeniu pasażera, a Liberty włączyła się do ruchu. Dobrze, że wyjechała tak wcześnie, dostanie się pod lotnisko zapowiadało na wyjątkowo długie i nudne przedsięwzięcie.
-Chciałbym się takim przelecieć! Wiesz, ponoć mają taką specjalną klasę, gdzie jeden lot kosztuje dziesięć kawałków! Ale za to same luksusy. Ponoć ma przylecieć kilka vipów. Mamy dobre miejsca, może dostanę autograf?
Jego zaangażowanie mogło się nawet udzielić, gdyby tylko lubiła tego typu rzeczy.

CB radio nawijało jak szalone, posyłając praktycznie nieustające komunikaty od coraz bardziej wściekłych kierowców.
*szzzzz* Międzystanówka stoi już cała! Powariowali chyba całkiem, cholera jasna! Za godzinę miałem być w Seattle! *szzzz*
Clint prowadził spokojnie, coraz bardziej oddalając się od zakorkowanego miasta, jego jazgotu i szaleństwa.
*szzzz* Jeśli to przez ten pokaz samolotu, to chyba kogoś zamorduję...*szzzz*
Niestety z każdą chwilą asfalt był coraz gorszy, aż wreszcie wjechali na leśną drogę. Tu już powoli zaczynały się bagna, MacGregor czuł zaś swoją nogę coraz mocniej, na każdym korzeniu, na który najechał stary pickup ze zużytymi amortyzatorami. Tereny łowieckie nie były jednak daleko, mieszkanie na północy stanu Waszyngton miało w końcu swoje zalety, przynajmniej dla byłego żołnierza.
*szzzz* Boczną trzynastką można jeszcze przejechać, ale gliniarze pewnie i tu się zaraz pojawią. Zdaje się, że nie pozwalają przejechać ludziom spoza stanu, a to jeszcze bardziej kotłuje wszystko. *szzzzz*

Zatrzymał wreszcie wysłużony samochód. Zresztą droga i tak kończyła się chwilę później, a tutaj mieli dobre wejście do rzadkiego lasu, często uczęszczanego przez zwierzynę. Było zimno i niestety mglisto, co raczej nie pomagało w strzelaniu, ale było to ostatnie polowanie tego roku. Potem sezon się kończył, a większość zwierząt i tak zapadała w sen zimowy i złowić można było co najwyżej dzika. O ile przebiło się przez śniegi, jakie zasypywały co roku to miejsce.
Wzięli swoją broń, sprawdzając czy naładowana. Clint wyłączył radio, nie dowiedział się niczego nowego, ale jak się postarają, to zdążą jeszcze na wieczorne wiadomości. Łażenie po ciemku w tych lasach i tak było wątpliwą przyjemnością. Sprawdzili ekwipunek i bez słów weszli pomiędzy drzewa. Wtedy też pierwszy raz usłyszeli niedźwiedzi ryk, odległy, ale dobrze słyszalny, nawet mimo chłonącej dźwięki mgle.



Come on now
Wake up, wake up, wake up, wake up
Shut up, shut up, shut up, shut up
It's time, smell the coffee, the coffee
 
Sekal jest offline  
Stary 11-11-2009, 20:04   #7
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Najpierw zapalił.
Pomijając ten cały zjebany dzień, mógł powiedzieć, że reszta jego zjebanego życia nie była tak zjebana, jak właśnie ten dzień. Ten dzień, który postanowił zjebać resztę jego życia. I to na dobre. Dla niego to właściwie żadna różnica, czy ludzie po prostu kołysali się koło niego, gaworząc jak dzieci świeżo nauczone mówić, czy padały jak marionetki, gryzione przez psy, którym z powodu zgnilizny odpadały uszy przy gwałtowniejszych ruchach. Jego ludzka część – obojętnie, jak bardzo jej się nie brzydził – nauczenie reagowała na bodźce zewnętrzne. Takie jak szum w radiu, mgła na dworze, krew na chodniku, nagie dzieci w szatni(frywolna myśl, skarcił się Daniel), wirus w powietrzu, zmasakrowani naukowcy w kompleksie, pewna dziewczynka czekająca w jego domu na niego(bardzo frywolna myśl, skarcił się Daniel). To wszystko było niepokojące, pomyślały jego bardziej ludzkie części. A inne... Na razie nie chciał myśleć o tych innych.
Z dymu papierosów Pall Mall wyłaniała się jego para niespokojnie wyglądających oczu. Nieogolona twarz, w tym wąs i broda. Coraz bardziej bezlitośnie wstępująca siatka zmarszczek. Powyżej: Czarne, lekko siwiejące i wypadające włosy. Reszta jego ciała zakuta w lekką kamizelkę kuloodporną, skrzętnie ukrytą pod kurtką z biało-czerwonym parasolem.
Fakt, że dzień był zjebany, wcale nie nastrajał go tak pozytywnie, jak by miał na początku sądzić. Po pierwsze, jak strażnik, dostał wyraźne dyrektywy, że okolica może przechodzić przez „pewne manewry wojskowe” przeprowadzane przez Umbrella. Świetnie, pomyślał, chociaż mieli tyle gestu, żeby uprzedzić go o dziwnych komunikatach w radio i kordonie wojskowym okalającym miasto. Nic, co mogłoby wzruszyć Daniela W. Radcliffe'a, nowo wynajętego strażnika Korporacji Umbrella. Do czasu. Do tego czasu, kiedy wszystkie stacje radiowe i telewizyjne w mieście nagle zamilkły, ruch w bazie Umbrella nagle zamarł, a ostatnie informacje, które ujrzał w swoim telewizorze – teraz śnieżącym – były o dziwnym wirusie, który spadł na miasto.
No dobra, zbeształ siebie Daniel. Te fakty jeszcze mało znaczą, nawet, jeżeli w okolicy jest kompleks zajmujący się właśnie badaniami wirologicznymi. Sądził, że jak jest jakaś choroba, to za chwilę pojawią się ludzie w białych kitlach, którzy go zaszczepią. Pech chciał, że pojawił się ktoś, kto zaciągnął wszystkich naukowców do środka. A potem jednego z nich zabił. Chyba kula i krew były o wiele bardziej przekonujące dla Daniela, niż jakiekolwiek informacje z telewizji. I dalsza kula w człowieku, który przyszedł, żeby go zabić.
No to świetnie, kurwa. Pierwsza krew na rękach. Moment, w którym przestał ufać swoim pracodawcom.
I wcale nie czuł się lepiej, gdy na jego usta zaczął wpełzać mimowolny uśmieszek. Czuł się dziwnie. Wszystko nagle zaczęło się rozpadać. Kawałek po kawałku, cała rzeczywistość. Albo jego dotychczasowe życie nauczyło go takiej znieczulicy, albo -
Ktoś przeszedł przez pierwszy szlaban. Mało tego, ktoś z kompleksu laboratoryjnego. Świetnie, może zapyta się, co tutaj się wyrabia. Sfora psów, z których parę gryzło zwłoki człowieka z Umbrella Corporation, pobiegła w ich stronę.
Chwilowo jednak, jego nogi odmawiały posłuszeństwa, a w każdym razie na tyle, żeby popędzić prędzej, niż psy. Tyle dobrze, że zamierzali się dostać do kompleksu. W każdym razie, to zmniejszało jego szanse na śmierć.
Wziął mikrofon i odchrząknął:
- Halo! - wrzasnął. - Zamierzacie się dostać do kompleksu?
To było głupie pytanie, więc kontynuował:
- Jeśli weźmiecie mnie ze sobą, pomogę wam pozbyć się psów! Mogę pomóc!
Wrzeszczał, mając nadzieję, że chociaż słowo „pomóc” przebije się przez mgłę i wiatr. Wyciągnął pałkę. Czekał. Kalkulował. Jeśli będą chcieli dostać się do bunkra, będą musieli przejechać tą drogą. Mają broń, a to najważniejsze. Mógł im zaofiarować broń i umiejętność strzelania z niej. Cokolwiek się stało z miastem, miał wrażenie, że mogą tego potrzebować.
Powtórzył jeszcze parę razy swój komunikat przez głośniki. W końcu, przeładował broń. Spojrzał na swoje odbicie na szybie, za którą była tylko ciemność.
Skoro mięśnie jego twarzy przestawały słuchać form, które umierały z każdą minutą, on także przestawał. Nie chciał umrzeć, nie, za wszelką cenę. Potrzebne było coś trzeciego – dowód, że on też nie lubi tego, co oni. Nie czekał. W końcu tamte przedostawały się już na drugą stronę.
- A ti ti ti – wyrwało się z jego ściśniętej krtani. Wolno uchylił drzwi, na tyle, by móc je zamknąć natychmiast. Celował we łby.
A potem zaczął naciskać cyngiel. Tylko zabić je wszystkie, pomyślał. Tylko przetrzymać, aż dostaną się aż tutaj. Oni, nie psy.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 15-11-2009, 18:55   #8
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Jebać system. Tak jest, jebać pierdolony system. I na kiego chuja kupował te komórki? Żeby pograć w zjebane gierki na małym ekraniku, każda po $3.99? Cisnął aparatem na podłogę wozu, wściekle klnąc na dokładkę. Do dupy. Jeden sygnał połączenia, ale i tak nic z tego. Nie żyli, nie słyszeli, właśnie pakowali kolejne kulki w paskudne łby zmutowanych człowieczków. Cudownie, kurwa cudownie! Chciało mu się wyć ze złości, ale nawet pedału gazu nie mógł do końca wcisnąć. Bo co? Bo mgła! Uwielbiał stan Waszyngton, proste jak drut, że uwielbiał. Jak nie deszcz to mgła, jak nie mgła to śnieg, jak nie śnieg to na pewno i tak coś by się znalazło. Chociażby mutanci, bo czemu nie? Rodem z filmów z superbohaterami, gdzie jeden gościu wystrzeliwał setki tego, ratując piękną, młodą i chętną kobietę. Chociaż tu się Thomson mało nie roześmiał, na tylnym siedzeniu miał piękną kobietę. Może nie super młodą i wątpił, że chętną, ale chociaż spełniała ten jeden warunek. Zajebiście. Pytanie kto z nich był głównym bohaterem, bo w tych superprodukcjach poboczni byli zjadani.

Nie odzywał się znowu, bo i po co. Nie miał najmniejszej ochoty otwierać japy i gadać o tym co się działo. Każdy widział, każdy wiedział. A o niczym innym rozmawiać się nie dało, przynajmniej on by nie mógł, bo we łbie miał konkretne myśli. Wszystko śmierdziało. Ta sprawa ze szczepionką tak samo mocno jak cały wirus. Pierwsza budka z opłacanym przez korporację strażnikiem. Tylko bez strażnika. Pobiegł idiota patrzeć co się dzieje? Pyknął mu ktoś kulkę? Czy może gościu miał rozum i spieprzył? Ciekawe pytania, niemal egzystencjonalne. Chyba zaczynało mu odpierdalać. David zaklął jeszcze raz i wysiadł, podnosząc szlaban samemu. Przynajmniej nie musieli nikomu walić prosto w łeb. Jeszcze.

Potem były bramy, siatka i budynki. Parking i to pełny, oraz oczywiście "drobne" niedogodności. Nie dało się nic konkretnego przez tę mgłę dojrzeć, a psy zagłuszały swoim jazgotem wszystko inne. Albo prawie, odezwał się jakiś bobek z drugiej budki. Pewnie nie zdążył spieprzyć zanim wypuścili swoje wściekłe pieski. Zarażone? Jeśli tak to wolał, by go nie ugryzły. Zanim coś powiedział, odezwała się laska z drugiego wozu.
- Skoro ten facet w budce strażnika, wydziera się przez megafon na całe gardło, oznajmiając wszem i wobec o naszej obecności, kilka strzałów nic już i tak nie zmieni. Zabijcie te ścierwa!
Thomson wzruszył ramionami. Trochę szkoda było amunicji, ale za to chociaż będzie pewne, że już nie wstaną. Jakby je rozjechać, to któreś bydle mogłoby przeżyć i weź potem ganiaj je w tej mgle. Detektyw spojrzał na swój pistolet maszynowy i zawiesił go na ramieniu. Szybkim ruchem rozbroił reportera prostą dźwignią, kiwając by się odsunął.
-Nie drgaj tak. To ma większy kaliber, a zdaje się, że lepiej strzelam. Odsuń się, po to gówno zachlapie wszystko.

Odbezpieczył, wycelował i z metra posłał pierwszemu psu chmurkę ołowiu i ognia. Bryznęło, ochlapując wszystko szczątkami mózgu. Tamten gościu z budki też chyba walił, chociaż ledwo było słychać jego małą pukawkę. Gdyby nic nie powiedział, to Thomson by mu po prostu łeb odstrzelił, przecież ten idiota walił prawie w nich i to z ręcznego pistoletu! Czując podwójne zagrożenie, szybko przeładowywał i rozwalał kolejne psy. Aż ostatni z nich padł martwy na ziemię. Wreszcie ucichło, zdążyły rozboleć go bębenki. Zerwał łańcuch i wrócił do samochodu, po drodze wycierając twarz z resztek krwi. Kurtką zatroszczy się później.
Wjechali do środka, a detektyw nie zatrzymał Land Rovera tuż przy domniemanym strażniku. Nieopodal leżał trup kolesia w garniturze.
-Najwyraźniej nie tylko pani chcieli się pozbyć, panno Boven. Co wyście tu kurwa narobili?
Podjechał jeszcze kilkanaście metrów i dopiero się zatrzymał, przy jednym z budynków. Wysiadł, dla bezpieczeństwa trzymając dłonie blisko H&K. Nie miał zadowolonej miny, gdy się odezwał do tego palanta, co walił do psów z trzydziestu metrów.
-Pojebało cię? Z trzydziestu metrów z takiej zabawki?! Gdzie cię strzelać uczyli, niech mnie szlag! Cud, żeś nas nie pozabijał. To nie jest dobry dzień.
Wyciągnął papierosa i zapalił. Deszcz wciąż zmywał z niego szczątki psów.
-Jestem detektyw David Thomson. Żyje tam ktoś w środku?
Wskazał kciukiem za siebie, na budynek. A gdy kobieta wyszła z samochodu, kiwnął na strażnika.
-Znasz go, Mario? Można mu zaufać? Bo tu najwyraźniej niezła czystka była.
 
Widz jest offline  
Stary 15-11-2009, 22:28   #9
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Myśli krążyły dookoła głowy Alexandra. Jakoś nie mógł się zainteresować tragedią, która rozkwitała dookoła niego. Chyba nic nie można zrobić.
Chyba zabijała ona świat, dla którego on żył.
Bo co mu przyjdzie z istnienia, gdy będzie sam. Gdy nikt nie będzie patrzył na niego z podziwem i skrzętnie skrywaną zazdrością?
Gdy nie będzie bogiem dla nieśmiertelników? Gdy jego istnienie nie znaczyć będzie nic?
Dalej będzie sobie potrzebny?
Nie. A ktoś inny go potrzebuje?
Nie.
Budzisz się pewnego poranka i wiesz, że nikt nie zauważyłby, gdybyś umarł we śnie.

Reflektory cięły mgłę, wydobywając kształty lasu. Minęli jezioro. Byli coraz bliżej celu.
White obrócił się i otaksował wzrokiem Marie. Co jeśli, tak kobieta kłamie? Jeśli pędzą właśnie w pułapkę? Jeśli celem nie jest jakaś ułudna szczepionka, tylko jej własny, nie do końca sprecyzowany interes?
Czy to ma jakiś sens?

***

Pierdolone kundle. Pokrwawione, z pyskami pełnymi bordowej śliny. Bydlęta.
Po kilkunastu sekundach bydlęta nafaszerowane ołowiem.
Nawet nie miał zamiaru wychodzić. Siedział w ciepłym wozie, słuchając kanału alarmowego i obserwował Thomsona puszczającego serie za serią.

Gdy w końcu wjechali na teren ośrodka i stanęli przed budką strażniczą, White wysiadł z wozu trzymając w rękach karabin.
-Jestem detektyw David Thomson. Żyje tam ktoś w środku?
Alexander nie miał tyle zaufania. Ustawiony za komorą silnikową, celował w otwarte drzwi. Nie żył nadzieją, że na tym świecie jest jeszcze ktoś kogo warto zostawić przy życiu.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 15-11-2009, 23:24   #10
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Przeciwmgielne światła zanikały w białym mleku natury. Liberty starała się trzymać w miarę blisko Land Rovera, bo po kilku zakrętach zupełnie straciła orientację, co do miejsca w jakim się znajdują. Popatrzyła w lusterko i napotkała wzrok Natalii.
Doroty udało się uśpić Ethana, albo wyczerpany płaczem zasnął sam, był mały i nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co dzieje się wokół niego. Jednakże jego dwunastoletnia siostra była już wystarczająco dojrzała, by rozumieć grozę sytuacji. Dzieci epoki komputerów i internetu, z nieskończonym dostępem do informacji zyskiwały za dużą wiedzę, zdecydowanie zbyt szybko. Dzieci powinny bawić się z innymi dziećmi i czytać książki, a nie uciekać przed nieznanym, śmiertelnie niebezpiecznym wirusem i w poszukiwaniu na niego szczepionki, być pakowanymi przez dorosłych w tarapaty. Bo że jej zdobycie nie będzie sprawa prostą, Liberty była całkowicie pewna.


Nie potrafiła znaleźć słów by ją pocieszyć. Nati patrzyła pozornie obojętnie jak matka raz po raz bezskutecznie próbuje połączyć się telefonicznie z ojcem. W tym momencie zdała sobie sprawę, że dziewczynka nie powiedziała nawet słowa, od czasu kiedy ją zobaczyła na brzegu rzeki. Nie uśmiechała się, a była przecież takim radosnym dzieckiem. Dzieciom nie powinno odbierać się uśmiechu. Czy kiedyś jeszcze zobaczy uśmiech na jej twarzy? Czy będzie oglądać uśmiechy na twarzach jakichkolwiek dzieci?
Przejechała dłonią po twarzy, jakby odgarniając złe myśli.
Złe myśli nie pomagają.
Trzeba mieć nadzieję, bo inaczej zostaje człowiekowi tylko śmierć.
Skupiła się na drodze. Skręcili w las.

Przed jej oczami pojawiła się tabliczka z napisem: „Teren wojskowy: Przekraczanie surowo wzbronione”. Minęła ją obojętnie. Tyle przepisów już dziś złamała, że zignorowanie takiego zakazu wydawało się tak mało znaczące.
Tak samo szybko jak poszanowania prawa, człowiek pozbywał się skrupułów i wyrzutów sumienia. Niestety nie było łatwo pozbyć się własnych myśli, które jak szalone skakały od wspomnień o świecie, którego mogą już nie oglądać, poprzez myśli o bliskich i przyjaciołach, których może już nigdy więcej nie zobaczyć do wyobrażania sobie wszystkiego co jeszcze może się zdarzyć. Większość to nie były dobre myśli i nie były przyjemne. Kurwa, tak naprawdę wszystkie były cholernie nieprzyjemna! Miała ochotę kląć, w ten sposób uzewnętrznić swoja frustrację, ale obecność dzieci powstrzymała ją od robienia tego na głos. Mogła sobie za to folgować w duchu, a znała całkiem sporo przekleństw i to w językach, którymi posługiwało się niewiele osób na świecie. We wszystkich językach świata przekleństwa były tymi wyrazami, które człowiek poznawał zdecydowanie najszybciej i najlepiej zapamiętywał. Teraz mogła to wykorzystać.

Dojechali w końcu do tajnej bazy, teraz chyba zdecydowanie mało pilnie strzeżonej. Pierwsza pusta budka strażnicza została za nimi, potem była brama z kolejnym, tym razem obecnym i dość gadatliwym strażnikiem i wściekłe rottweilery. Wycofała się do samochodu, podobnie jak Nathan.
Psy napawały ją wstrętem. Bynajmniej nie dlatego, że były urodzonymi zabójcami z genów rasy i pewnie zostały jeszcze dodatkowo doskonale doszkolone w tym kierunku. To ich świecące na czerwono ślepia wywoływały uczucie mdłości i chęci natychmiastowej ucieczki. Nawet już martwe dalej mogły być śmiertelnie groźne.

Minęli bramę, Liberty świadomie starała się przejechać tak, by jej samochód nawet nie otarł się o martwe ścierwo. Potem zatrzymała go obok Land Rovera i wysiadła, jednocześnie nakazując chłopakowi, który już chwytał za klamkę z drugiej strony, by pozostał w samochodzie. W pierwszej chwili zobaczyła w jego oczach bunt, ale potem popatrzył do tyłu i skinął głową.

Liby podeszła do poznanej niedawno kobiety, która właśnie odpowiadała na pytanie Thompsona, że strażnik, który zbliżał się do nich od strony stróżówki, pracuje tu od miesiąca. Popatrzyła na łysiejącego czterdziestolatka z brzuszkiem, idącego chwiejnym krokiem w ich kierunku i zadała pierwsze ze swej listy pytań. W czasie jazdy, z zwłaszcza na widok zwierząt trochę jej się ich nasunęło:
- Te psy... czy były zarażone?
- Najprawdopodobniej. Nie widziałam nigdy wcześniej zarażonego psa, ale mysz wyglądała podobnie - wściekle rzucała się na wszystkich zdrowych i toczyła pianę z pyska. Tylko, że myszy zdychały szybko
– Kobieta szybko potwierdziła jej najgorsze obawy. Pytała więc dalej:
- Czy to możliwe, że wirus rozprzestrzenił się na terenie laboratorium? - Wskazała głową w kierunku budynków – Może wszyscy tam są zarażeni? Czy wejście jest bezpieczne?
- Bardziej bym stawiała na to, że psy nażarły się zarażonego mięsa. Ten wirus nie rozprzestrzenia się w powietrzu zbyt szybko, zarażenie następuje dopiero po kilku dniach i to przy dużym stężeniu. A jak wyjeżdżałam stąd półtorej godziny temu, to wszystko było w porządku. Oczywiście prócz facetów w garniturach.
- Nie można jednak wykluczyć takiej ewentualności?
- Popatrzyła uważnie na naukowca – Może macie jakieś maski ochronne? Tak... na wszelki wypadek?
- Mamy i kombinezony, ale nie musimy wszyscy wchodzić do środka. No i ta szczepionka działa, sprawdzaliśmy
- Odpowiedziała kobieta, a Liberty pokiwała głową:
- Tak tak, pewnie działa, ale należy ją raczej dostarczyć osobie zdrowej, anie już zarażonej, bo to tylko przyspieszyłoby rozwój choroby. Czyż nie tak to działa?
- Nie do końca. Musiałabym się rozwodzić nad tym, jak działa ten wirus, ale nie wiem czy mamy teraz czas. Poczułabym się pewniej, gdybym miała to już za sobą.
- popatrzyła Liberty głęboko w oczy - Szczepionka nie pomoże osobie ugryzionej, ale ma dużą szansę pomóc tym, którzy byli przez jakiś czas wystawieni na wirusa w powietrzu. Nie wiem czy mi zaufasz, ale to co się dzieje i chociażby te psy - od nich też podchodzą cząsteczki, mutują w powietrzu i szukają nosicieli. Można je zabić tylko jak są w małej ilości, jeszcze nie połączone.
- Czy spalenie ciał tych psów pomoże?
- Tylko, gdyby spalenie przebiegało w niezwykle wysokiej temperaturze. Zwykły ogień z zapalniczki na niewiele się zda, pali tylko część cząsteczek.
Kolejna wiadomość, która nie była pocieszająca. To wszystko to był jakiś koszmar. Cholerny upiorny koszmar z którego nie była w stanie się obudzić. Zadała jeszcze jedno pytanie, na które odpowiedź jakakolwiek by nie była napawała ją przerażeniem:
- Jakie są pierwsze objawy zarażenia?
- Ból, chwilowa utrata władzy nad ciałem, halucynacje. To tylko kilka z nich. Nie mamy na to teraz czasu! Chodźcie, laboratoria są tam.
- wskazała budynek, mówiąc te słowa nieco głośniej i ruszyła w tamtym kierunku. Montrose popatrzyła za nią a potem zwróciła się do reszty:
- Nie ma sensu byśmy wchodzili tam wszyscy. My wskazała na siebie i pasażerów w środku Hummera zostaniemy tutaj i popilnujemy tyłów. Weźmiemy jedną z krótkofalówek po mężczyznach z Land Rovera, wy weźcie drugą. Może jest tez jakaś przy tym, który tam leży - Popatrzyła na "czarnego" zabitego przez strażnika - Proponuję ustalić częstotliwość nadawania. Pani doktor jest strasznie narwana, nie wiem czy to wróży nam dobrze. – Zakończyła ciszej jakby do siebie.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 16-11-2009 o 08:48.
Eleanor jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172