Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-08-2010, 22:34   #1
 
Reputacja: 1 Wellin ma wyłączoną reputację
[D&D FR] Obce Ziemie

<Sesja "Obce Ziemie" jest kontynuacją/alternatywą historii kilku postaci występujących w "[D&D FR] Siedem Życzeń", rozpoczynającą się w miejscu, w którym postacie zrezygnowały z dalszych poszukiwań spełniającego życzenia ifryta.>

VILHON REACH, TURMISH, ALAGHÔRN. JESIEŃ.



- Cristóbalu Estebanie! – Ostry, oskarżający kobiecy głos wdarł się do pracowni, wypełniając ją szczelnie. – Ty draniu! – Za głosem podążyła jego właścicielka, lekko pulchna młoda kobieta w jaskrawej sukni, cała nastroszona w słusznej, kobiecej furii. - Masz dokładnie dziesięć sekund, by się wytłumaczyć! Świnio jedna! Wiedziałam, że jesteś podłym padalcem, ale nie, że aż do takiego stopnia!

- Tessa! – Ubrany w szaty czarodzieja jasnowłosy mężczyzna jęknął, starając się wtrącić choć słowo w przyspieszający potok kobiecej irytacji. - ... Kwiecie mój kochany, ja...

- Kwiecie! Ha!!! – Tessa podążała krok za krokiem, dźgając maga w pierś wyprostowanym palcem i zmuszając do wycofywania się. – Kwiecie! Nie było żadnego kwiecia! A obiecałeś! A miał być teatr! A kolacja! A spacer nocny! A delikatesy zza morza! I co? I naczekałam się, jak ta idiotka jedna! A nastałam! A nadziei sobie narobiłam! I się zawiodłam na jednej świni takiej, co jej teraz już znać nie chcę! Co z ciebie za mężczyzna?!? Wieśniak pierwszy by lepszy był albo tragarz jaki! A ty pewnie żeś się z inną zabawiał pierwsze pół...

- Tessa, przyjacielowi musiałem pomóc! – Mężczyzna złapał kobietę za ręce, zatrzymując dźgające go narzędzie zbrodni. - O pomoc prosił, sprawa honoru i rodzinna. Jak odmówić mogłem? Całą noc przesiedziałem w pracowni i ślęczałem nad księgami!

- Ha, każdy tak mówi! A wszyscy tacy sami! – Tessa nie chciała dać się udobruchać. – Tylko mówią i mówią, i obiecują, a jak...

Cristóbal zamknął jej usta pocałunkiem. Jak mawiał jego przyjaciel, Ezymander, był to najlepszy sposób, aby uciszyć kobietę.

Ezymandrowa mądrość w uwodzeniu tym razem nie zawiodła. Po chwili Tessa przerwała próby uwolnienia rąk.

- No dobrze. – Głos dziewczyny był już spokojny. – Postanowiłam ci wybaczyć, choć jesteś szubrawiec. Ale tylko tym razem! – dodała szybko, patrząc oceniająco na mężczyznę. – I oczekuję teatru, słodyczy i spaceru. - Zaplotła ręce na piersiach. - I bukietu przynajmniej trzydziestu róż! Czerwonych! – zakończyła.

- Dla ciebie, wszystko, najdroższa moja! – Mag był wdzięczny losowi, że skończyło się na tym. Tessa potrafiła być trudna.

- A teraz opowiedz mi historię – oświadczyła nagle, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie ma co pozwalać niedoszłemu kochankowi na zbytnią pewność siebie. – Czekanie ci wybaczam, ale nudy nie! – Tupnęła nogą dla podkreślenia. - Wczoraj miałeś uprzyjemnić mi czas, a nie zrobiłeś tego. To zrobisz to teraz. Magowie mają zawsze najlepsze historie.

- Hem... – Cristóbal był nieco skonsternowany. Tessa tymczasem odsunęła się poza zasięg ramion, wyraźnie dając do zrozumienia, że bez opowieści nie ma mowy o niczym więcej.

- No dobrze... – zaczął, patrząc niepewnie na buszującą po pracowni kobietę.

- Wszystko zaczyna się od dżina. Wiesz, że dżiny istnieją naprawdę? Zapewne nie. Skoro nikt w Turmish ich nie widział, nikt nie zdołał ich przywołać, więc żyją tylko w legendach, prawda?

Cóż, legendy także mają swoje miejsce.

Kraj dżinów leży na dalekim południu i wschodzie. Słyszałaś może o Lapaliiya? Czasami docierają tam kupieckie statki. Długa wyprawa, ale opłacalna. Lapaliiya to wybrzeże daleko na południu, dzikie i prawie niezamieszkałe. Sam ląd bez większej wartości, za to morza rodzą najpiękniejsze perły. Niewiele się ich tutaj widzi, prawda? Laplaliiyańskie perły są bardzo cenne.

Wyobraź sobie teraz, że posiadasz skrzydła orła i lecisz na wschód od Lapaliiya, w nieznane. Legendarna Halruaa. Dziwne Damrath. Luiren. Tak daleko nie dociera praktycznie nikt. To granica znanego geografom świata. Lecisz dalej. Wielkie morze, Złote Wody, z których nikt nie wraca. Dzikie ziemie.

Lecisz dalej...

Tam właśnie, w tej niedosiężnej dali, rozciąga się kraina dżinów. Wiemy to, gdyż Splot działa tam inaczej. Wiemy, gdyż żadne z zaklęć dalekowidzenia nie jest w stanie tam sięgnąć. Ni żaden wróżbiarz czy prorok. Nie wiem nawet, czy Mystra rozciąga tam swoją władzę. Być może sprawują ją właśnie one.

Dżiny.

Każdy dżin, nawet pośledni ifryt, ma moc znaną tutaj tylko najpotężniejszym magom. Moc spełniania życzeń. Nie tak, jak demony, wykonujące usługi, przekręcające każde słowo, sprowadzające cierpienie i służące mrocznym panom z Niższych Planów. Nie tak, ale po prostu. Wolą. Rozkazem.

Dżiny po prostu zmieniają rzeczywistość. To trochę tak, jak dekret boga. „Niech się stanie.” I staje się. Arcymagowie potrafią robić coś podobnego. Ci legendarni, najpotężniejsi. Na małą skalę. Jednak nawet takiemu arcymagowi nie przychodzi to łatwo. Taka magia wkracza na tereny, na które nie powinno się wkraczać. A cena, płacona za to, nie jest mała.

Dżin z natury potrafi to, do czego legendarny czarodziej dochodzi przez dekady a nawet stulecia studiów.

Dżiny. Nikt nie wie, czym są i czemu nie rządzą światem. Co im przeszkadza. Może nakaz boski? Może opór Splotu lub wola Mystry? Nikt nie wie. Może też dlatego, iż utraciły władcę.

Ale, legendy legendami – obiecałem historię. A historie są prawdziwe.

Jakiś czas temu, powiedzmy pół roku, zaczęły krążyć plotki o dżinie. I to nie jakimś tam, ale Władcy Ifrytów, duchów ognistych. Władca uwięzionym miał być gdzieś tu, nad morzem wewnętrznym. Prawdopodobnie dlatego, że w jego własnym kraju nie dałoby się go uwięzić. Władca Ifrytów jest dżinem przepotężnym, jego wola i siła równa jest sile wszystkich ifrytów wziętych razem. A każdy ifryt ma moc najpotężniejszego arcymaga. Życzenie spełnione przez taką istotę może zmienić obraz świata.

Władca, spętany jest ponoć siedmioma pieczęciami, do których złamania trzeba siedmiu kluczy. Co stanie się, jeśli wszystkie zostaną znalezione... tego nie wie nikt. Co zrobić może Władca po odzyskaniu wolności, gdy spadną kajdany? Spełni życzenia tych, którzy dali mu wolność, taki jest obyczaj dżinów - lecz co dalej? I jak będzie wyglądał świat zmieniony życzeniem szczęśliwca?

Takie chodziły opowieści. Na ile prawdziwe, trudno było ocenić.

Tym, co wiadomo na pewno, jest fakt, iż przynajmniej jeden klucz został odnaleziony. To znaczy coś, co wyglądało na klucz. I to klucz zamykający potężne, mistyczne więzienie.

Ruszyła wyprawa. Siedem osób, siedem kluczy, siedem życzeń.

Można by drżeć ze strachu przez konsekwencjami powodzenia inicjatywy! A precyzyjniej, mógłbym drżeć, gdyby nie jeden, zwykle przeoczany fakt: przeznaczenia nie da się oszukać.

To ważniejsze niż mogłoby się wydawać.

Świat trwa wolą Ao. To Jego wola tka gobelin przeznaczenia. Nie może być inaczej. Toril wiele razy stawał na krawędzi zagłady. Nasz świat pełen jest straszliwych tajemnic. Artefaktów stworzonych przez demony, mogących wywołać plagę, która zabije wszystkie rozumne istoty. To wiem na pewno. Pełen jest wrót do Otchłani, przez które piekło może wedrzeć się w nasze życie. Pełen jest uwięzionych, przepotężnych istot, arcywrogów, których uwolnienie zwiastowałoby Koniec.

Ale przeznaczenia nie da się oszukać.

Światu przeznaczono trwać. Przeznaczono mu pozostać takim, jaki jest. Coś zawsze przeszkadza w tej ostatniej chwili. Coś zawsze pęta adwersarzy. Coś zamyka bramy piekieł. Ślepy los pomaga walczącym ze złem, a pech prześladuje usiłujących podbić świat.

Więc śpię spokojnie, nie bojąc się przyszłości.

Niemniej jednak wyprawa ruszyła. Siedem istot na siedem życzeń. Elfy, krasnolud, ludzie. Dwoje magów, kapłan, najemnik i wojownicy. Zaczęli w Talagbar. Co ciekawe – choć może nie zaskakujące - nie byli to wielcy herosi, tylko całkiem w sumie zwyczajni ludzie.

W każdym razie, wyruszyli z...

Skąd to wiem? Siostra mojego przyjaciela uczestniczy w tym przedsięwzięciu. Obecnie są w Vaasie, dzikiej prowincji na najdalszej północy.

Tyle tylko, że właśnie coś mocno nie powiodło im się w ich wyprawie.



VAASA. MOCZARY. JESIEŃ, WCZESNY WIECZÓR.



Bagna stały tak jak stały zawsze, pełne sadzawek zatęchłej wody, powalonych, oślizłych pni drzew. Zwodniczo spokojne. Rozciągające się na dziesiątki mil, pełne życia moczary leżały w północnej części Vaasy. Były czymś niezwykłym w tej srogiej, stepowe, smaganej arktycznymi wiatrami prowincji. Nie zamarzały nigdy.

- Na zęby chimery! - Klaus zaklął w ustach wściekłe przekleństwo, patrząc w niebo. Północny wiatr poruszał delikatnie gałązkami drzew. Spokojna lodowata bryza była bardziej złowieszcza niż dowolna letnia burza. Wiatr wiał z północy, znad Ściany Lodu. I był zimny. Zawsze zimny. Nawet tutaj, na Bagnie Duchów. I zawsze oznaczał to samo - po raz kolejny nadchodziła Pora Głodu. Czas bezruchu, czas grzania się w domach, czas wilków, skrzącej jasności i długich opowieści.

A także, jak zdarzało się zbyt często w ostatnich latach - czas śmierci.

Traper spojrzał ponuro na północ, w stronę ściany lodu, przyczajonej tam jak złowieszcza bestia. Raz, kiedy był młody i głupi, podpuszczony przez przyjaciela poszedł na północ, by sprawdzić opowieści. Ruszył w stronę Wielkiego Chłodu. I gnany oślim uporem doszedł. Co więcej, zdołał wrócić. Na własne oczy widział Ścianę. Stał u jej stóp, mały jak mrówka stojąca pod kopytami konia. Dotknął jej ręką. Do dziś dzień w przechowywał wodę z zabranego ze Ściany lodu w niewielkiej, metalowej flaszce, cennej tak daleko od miast i wprawnych w Sztuce kowali. Teraz podwójnie cennej. A nawet po trzykroć. Zawsze przynosiła mu szczęście.

Klaus wstał z miejsca i rozejrzał się dookoła. Cisza.

...chlupot...

Zwiadowca stał wyprężony jak struna, patrząc na fale rozchodzące się po powierzchni zielonkawej, smrodliwej wody. Czuł pot, który zaczął gromadzić mu się na plecach. Dopiero po dłuższej chwili rozluźnił się powoli. Wąż. Ryba. Nic wielkiego.

- Demony to porwą... - wymamrotał. Nie powinien był pozwolić sobie na relaks. Nie tu, nie na Bagnach. Tutaj rozluźnienie czujności oznaczało szybką śmierć. Istniały w końcu powody dla których na ciepłych i pełnych zwierzyny bagnach nie mieszkali ludzie.

Powodami byli inni mieszkańcy. Niebezpieczni mieszkańcy. Jadowici mieszkańcy. Pełzający. Kąsający. Wciągający pod wodę... Na trzykroć przeklęty Bator! Mieszkańcy, którzy mogli połknąć człowieka w całości!

Taaak. Bagna były przeklęte. Tylko ktoś taki jak Klaus, zwiadowca, którego niewiele na tej ziemi mogło już zaskoczyć, oraz naiwni głupcy obdarzeni przez bogów większą im przysługuje dozą szczęścia mieli szanse przetrwać więcej niż kilka godzin.

Ach... głupcy. Zwiadowca spochmurniał. Głupcy przyjechali do wioski, z idiotycznym pomysłem wyprawy na bagna. Pierwsi podróżni od czterech lat. I tacy naiwni! Tak naiwni i tak pozbawieni rozsądku mogli być tylko obcy z południa. Chcieli wynająć przewodników. Ha! Zgłosiła się dwójka młodziaków, łgających bezczelnie, że znają drogę. Nie mieli szansy przeżyć bagien. Zgłosił się także sam Klaus. Zarośniętą twarz doświadczonego tropiciela przeciął wybitnie nieprzyjemny uśmieszek, zwykle skrzętnie ukrywany w obecności "pracodawców". Młodzi nie mieli szans. Ani na znalezienie centrum, ani na przeżycie. Szans nie mieli także sami idioci. Klaus natomiast wiedział czego się spodziewać. I wiedział kiedy odwrócić się na pięcie i wziąć nogi za pas. Potrafił także zapamiętać drogę dość dobrze aby wrócić. Wrócić kiedy mieszkańcy bagien rozprawią się już z drużyną. Gdy wszystkie krwawe ochłapy zostaną już obrane do czysta z mięsa. Wrócić po złoto i ekwipunek.

Tyle tylko, że idioci nie chcieli umierać.


* * *


Serce moczar za każdym razem gdy w nie wchodził napawało Klausa obawą. Niby takie nic, kamienisty pagórek jakich wiele, wystający nad płaską, mokrą powierzchnię bagien tylko kilka metrów. Spokojne miejsce. Nawet las był tu zdrowszy, bujniejszy. Gałęzie mniej poskręcane, liście zieleńsze, a powietrze cieplejsze niż gdziekolwiek indziej. Dorodna trawa. Jednym słowem pod każdym względem najsuchsze, najwygodniejsze miejsce na całych bagnach, w promieniu dwu dni drogi.

A jednak serce bagien.

Klaus przystanął na chwilę opierając się o fragment muru na wpół widoczny spod pokrywy roślinności. Tutaj na wzgórzu, jeśli dobrze się przypatrzeć dało się takich fragmentów znaleźć więcej, jednak wszędzie na bagnach dawało się znaleźć kamienie noszące ślady dłuta. Zatopione oczywiście, rozsypane , ale jednak.

Przeklęte miejsce. Splunął przez lewe ramie.

Na wzgórzu panowała cisza przerywana tylko szelestem liści i szeptem traw. Chłodna bryza przebijająca się przez gałęzie spowodowała, iż Klaus spojrzał na północ w stronę niewidocznej ściany bieli daleko na horyzoncie i szczelniej zaciągnął ocieplany futrem kaftan. Miał decyzję do podjęcia. Poważną decyzję.

Wioska umierała. W Porze Głodu widział to najlepiej. Z roku na rok coraz mniej rodzin pojawiało niosąc pochodnie w święto Środka Zimy. Coraz mniej mogło cieszyć się z nastania wiosennego słońca. Coraz częściej widziało się zdesperowane, oszalałe głodem, zapadnięte oczy. Klaus pamiętał z czasów swego dzieciństwa długi korowód ludzi z pochodniami. Podniosły, radosny nastrój przy świetle łuczyw i gwiazd na niebie, wydawałoby się, iż na wyciągnięcie ręki. Tłum może stu rodzin. Ceremonia przy Kamiennym Stole, pomimo trzaskającego mrozu. Pieczony byk i opowieści.

Za czasów dziadka Klausa wioska miała trzysta rodzin. Była jedną z wielu w okolicy. Ponoć dochodzili tu kupcy nie tylko z Veldenu, ale nawet Palischuk i dalszych nawet ziem. Za jego samego czasów, pozostało tylko sto, może sto pięćdziesiąt pełnych ciepła domostw, a kupcy przestali się pojawiać. Dziś, za młodości nowego pokolenia, byli sami.

Zwiadowca westchnął ciężko wpatrzony niewidzącym wzrokiem w poruszane wiatrem gałązki.

Przeraźliwie sami. Tak sami, iż nie trafiali tu już nawet poborcy podatków, czy ktokolwiek kto przyniósłby wieści ze świata. Sami wśród Północy. Sami, na łasce wiatrów wiejących od Ściany Lodu. Na łasce Białych Wilków. Głodu.

Zimy były coraz gorsze. Lodowe, ryczące zamiecie ciągnące korowodem z Północy i na długie dni przesłaniające niebo. Oraz ci, którzy przychodzili z zamiecią. Białe Wilki.

Klaus raz jeszcze westchnął, wspominając. Prośby o wsparcie słane przez lata na południe spotkały się z milczeniem. Modlitwy nie pomagały. Pielgrzymki nie pomagały. Ofiary z plonów nie wskórały u bogów niczego. Podobnie jak ofiary z mięsa. Nie pomogła nawet złożona raz bogom ofiara z ludzi. Krew wsiąkała w ziemię bez jakiegokolwiek odzewu.

Zimy były coraz gorsze.

Zwiadowca kopnął kamień, obserwując jak toczy się wśród trawy i po chwili z chlupotem w pada do błotnistej sadzawki. Sądząc z nagłego, gwałtownego ruchu pod powierzchnią wody, ta konkretna kałuża była domem błotnych węży. Albo gigantycznych pijawek. Ano tak. To były Bagna Duchów.

To były Bagna, a miejsce gdzie stał zwiadowca było ich sercem. Przeklęte ziemie. Ale ciepłe.

Klaus raz jeszcze splunął przez lewe ramię, dla pewności. Co ciekawe, nie tylko on zdawał się zauważać jak bardzo serce bagien było niebezpieczne. Zauważały to także zwierzęta. Gdziekolwiek indziej na bagnach śpiący podróżnik miał małe szanse na obudzenie się rankiem. Tutaj mógł spać spokojnie. Drapieżniki w większości unikały tego wzniesienia. Unikały go także ich ofiary. Po prawdzie unikało go wszystko co żyje, łącznie z muchami. Na najgłębsze otchłanie Hadesu... - krzywy uśmiech pojawił się na moment na pokrytej zarostem twarzy trapera - ...kto by pomyślał, że kiedykolwiek będzie mu brakować komarów?

Traper wyciągnął się wygodniej na zrujnowanym fragmencie muru, wydobył sztylet i zaczął machinalnie skrobać w odłamanym kawałku drewna. Zajęcie jakie zawsze pozwalało mu opanować nerwowość i spędzać przyjemnie czas. Mógł sobie na to pozwolić. Miał dość jedzenia na dziś, a tutaj nie musiał obawiać się ataku.

No więc... Klaus zaczął okorowywać kawałek gałęzi szybkimi pociąnięciami noża... No więc miał dwie drogi przed sobą. Albo zostać, albo wrócić. Jeśli miałby wrócić, to powinien wpakować strzałę pod żebra Arai, zebrać się na odwagę i wejść do tego czegoś co było na szczycie pagórka. Klaus przymknął oczy ze zgrozą.

Na szczycie pagórka było wejście. Prowadzące w głąb. Do miasta. Niesamowitego miasta pod bagnem, które nie mogło istnieć. Niemożliwe miejsce! Niemożliwe jak sen szalonego boga. Sen który w każdej chwili może rozpaść się w strzępy, w piasek i pył. I rozwiać pozostawiając tego kto w niego w szedł w pustce wypełnionej wyłącznie szaleństwem.

Araia mówiła, że ten drugi postradał zmysły.

Klaus zadrżał odkładając nóż i masując rękami ramiona ogarnięte nagłym chłodem. Jeśli zostanie, będzie musiał wejść w ten sen. W to miasto. Pomiędzy kamienne ściany, które widział przelotnie patrząc z progu. W głąb, w teren, w który wkraczać winni li tylko magowie, kapłani i szaleńcy. Nie zwykli ludzie. Nigdy oni. Będzie musiał wejść i sprawdzić, czy da się tam żyć. Inaczej nie było sensu zostawać.

Jeśli nie zdecyduje się zostać... będzie musiał możliwie szybko wpakować strzałę pod żebro Arai, obrać trupa z ekwipunku i złota. I wrócić. Nadchodziła już zima. Czas ostatni by rąbać drewno, polować i chować mięso w dole wypełnionym pierwszym śniegiem. Aby zdążyć musiałby ustrzelić też niejedną owcę sąsiadów. Co zresztą byłby gotów zrobić, nie bacząc na konsekwencje dla poszkodowanych. W końcu głód jest głodem. Każdy żyje jak może, a jeśli kto nie potrafi upilnować swego stada, to sam jest sobie winny.

Z drugiej strony myśl o powrocie do wioski nie była pociągająca. Jego chata stała pusta, pozbawiona życia prawie jak truchła dawno opuszczonych domostw. Alina nie żyła. Synów się nie doczekał. Miesiące spędzone w cudzym domu, bądź w cichej, samotnej chacie byłyby nie do zniesienia. No i Białe Wilki...

Klaus westchnął ciężko, spazmatycznie, raz jeszcze biorąc w dłonie nóż i drewno. Zostanie. Starzał się. Ani tak wytrzymały, ani tak sprawny jak dekadę temu. Potomstwa nie miał, a za późno już było szukać sobie nowej żony. Co mu zostało? Poddać się? Zaakceptować uciekające siły i zmniejszające się możliwości? I pogodzić, że wartość jego życia zamknie się w tym co już dokonał?

Do Tartaru z tym. Zostanie.

A jak zginie, to trudno. Jak oszaleje, to też nikt po nim nie będzie płakał, a mieszkańcy bagien rozprawią się z nim wystarczająco szybko.

Poza tym, strach czy nie strach, Klaus był ciekawy snu boga.


* * *


Miasto było wielkie. Ostrożne kroki zwiadowcy odbijały się od kamiennych ścian w absolutnej, potwornej, przytłaczającej ciszy. Ciszy, która kładła się trudnym do zniesienia brzemieniem na barkach trapera.

Przeklęte miejsce!

Klaus szedł ostrożnie, krok za krokiem, nie patrząc zbyt daleko przed siebie, koncentrując się na najbliższym otoczeniu, przytłoczony i przerażony tym miejscem jak nigdy od wyprawy do Ściany. Miasto budziło nabożny podziw. I nabożny, irracjonalny, przeraźliwy strach. Swą wielkością, dziwnością i ciszą.

...bu-bum ...bu-bumm... bu-bummm...

Klaus słyszał w ciszy bicie własnego serca odbijającego się od ścian. Ten odgłos nie pasował. Był obcy wśród tych murów. Jak brzmienie barbarzyńskich bębnów. I dochodził z niego samego. Z jego wnętrza. Zwiadowca zamknął oczy próbując opanować nerwy.

Wziął głęboki oddech i zatchnął się w połowie. Świst wciąganego do płuc powietrza zabrzmiało ostro, jak rzężenie umierającego. Obco, obco... Obco!

...bu-bumm ...bu-bumm... bu-bummm...

Pot zaczął gromadzić się na twarzy i plecach. Potrzeba przerwania ciszy zaczęła rosnąć, jak trująca roślina, oplatająca ściany chat. Cisza była okropna, nieznośna i z każdą chwilą coraz bardziej nie do wytrzymania.

...bu-bumm ...bu-bummm... bu-bbumm...

Cisza. Zacisnąć zęby. Chęć wrzaśnięcia na całe gardło, rzucenia się z pięściami na kamienne mury w dzikiej, nieopanowanej furii. Wszystko by coś się zmieniło, by powróciła normalność! Wszystko by wyrwać się z ciszy murów i roślin!

Następny wydech zwiadowcy przypominał szloch.

...bu-bum ...bbu-bumm... bu-bumm...

[i]- O Pani stepów... -[i] wyjęczał. Był tu trzy kwadranse. Tylko trzy kwadranse w tym mieście koszmaru. Trzy kwadranse ciszy, pozbawionej śpiewu wiatru, szumu traw, brzęczenia owadów. Pozbawionej wszystkiego! Wszystkiego poza murami i roślinami w pełnym rozkwicie, rozchylającymi czerwone, żółte i niebieskie kielichy w jego kierunku. Były wszędzie. Kielichy jak oczy... kwiaty jako niemi świadkowie, obserwujący... stale obserwujący...

...bu-bumm ...bub-bummm...

Klaus ze zgrozą uświadomił sobie, że zaczyna odczuwać pokusę by uciszyć ten dźwięk. Ten dudniący łomot, nie dający mu spokoju hałas zakłócający ciszę tego miejsca. Wyrwać z piersi, zgnieść, uciszyć. Niech zginie! Niech sczeźnie! Niech umilknie! Aby stał się cichy, nieruchomy i spokojny.

Martwy. Jak ściany. Jak kwiaty. Jak Miasto.

- O Panie wiatru... - jęknął ponownie, odruchowo spoglądając w górę. To był błąd. Zawrót głowy sprawił, że doprowadzony do kresu wytrzymałości traper stracił równowagę i usiadł z jękiem na ziemię.

W górze nie było nieba.

W górze była pustka.

Bez chmur. Bez gwiazd. Bez słońca. Tylko szarość, nieforemna, pozbawiona kształtu. Amorficzna. Układająca się pod spojrzeniem trapera w kształty których nie chciał sobaczyć.

Zanosząc się histerycznym śmiechem Klaus opuścił oczy w dół, na idealnie gładkie kostki bruku. Pomiędzy kostkami nie było widać ziemi. Tylko ciemność.

Nie było ziemi. Nie było słońca. Nie było wiatru. Nie było niczego.

- O Panie i Pani... - targał dłońmi swoją brodę - ...nie ma Was tu... - rwał włosy, czując strumyczki wilgoci na policzkach - ...czy może mi pomóc ktoś kogo nie ma?... - przed oczami stał rząd roślin, wpijających w niego swe kielichy-oczy. - ...nie ma... nie ma... nie ma... - echo odbijające się od ścian powtarzało słowa ostatniego rozpaczliwego krzyku.

Klas szeptał razem z echem. Jedynym ludzkim głosie w tym miejscu.

Szaleństwo.

Był tu tylko trzy kwadranse. Trzy. Mógł zrobić tylko jedno.

- O Panie, którego oddech jest szeptem traw... - Chrapliwy głos starego trapera uniósł się w melodyjnej modlitwie, starej pieśni której nauczył się od swego ojca, wiele lat temu. Zamykając oczy Klaus śpiewał.


* * *


Światło gwiazd.

Stojąc boso na mokrej trawie Klaus oddychał głęboko rozkoszując się zapachem bagien, chłodem powietrza i jasnymi gwiazdami świecącymi nad głową. Wodził wzrokiem rozpoznając konstelacje. Orzeł. Jeździec. Goblin. Poległy.

Głęboko nabrał powietrza wciągając je przez nos. Zapach nocy był czymś cudownym, po wypranym, nijakim powietrzu Miasta. Poruszając zmarzniętymi stopami po mokrej ziemi traper wystawił twarz do północnego wiatru. Pan i Pani ocalili go jednak. Pieśń zabrzmiała, a brzmiąc przełamała Ciszę. Przerażenie stępiło swe ostrze, a gdy strach przygasł, wrócił rozsądek. Na całe szczęście!

Klaus uśmiechnął się z dumą gładząc mieszek do którego zapakował jedną z zerwanych w mieście roślin, by na zawsze przypominała mu o miejscu, które odwiedził Był z siebie dumny. Miał dość odwagi, by nie uciec natychmiast i tak jak zaplanował na początku, przejść się po Mieście. Nigdy jeszcze nie zawrócił w połowie - i teraz także tego nie zrobił. Co powiedział, dokonał.

A teraz, kiedy odwiedził już Miasto, musiał na poważnie zastanowić się czy i jak spędzi tu zimę.

Traper spojrzał w stronę ogniska i skulonej przy nim sylwetki półelfki. Spojrzenie to przepełniony było nieskrywanym szacunkiem. Araia żyła w mieście. Wychodziła na zewnątrz, ale żyła tam. W Ciszy. Pozbawiona wszystkiego co niezbędne do życia. I była dość silna by to znieść!

Klaus potrząsnął głową, wspominając niedawne przerażenie. Szaleństwo! Jak ktokolwiek może tam żyć? Jak ktokolwiek może znieść to milczenie? Te mury i kwiaty? I to nie-niebo? Czy to dlatego, że jest inna? Że jest pół-człowiekiem? Idioci, którzy pierwszego dnia odeszli na północ do Ściany mówili, że to miasto było zbudowane przez elfy, więc może elfom to nie szkodzi? Może im to odpowiada?

Ale Araia była pół-człowiekiem.

To musiał być jakiś trik, zdecydował po chwili! Jakiś znak, jakiś śpiew. Jakaś sztuczka. A jeśli była to jakaś sztuczka, to on sam, Klaus zdoła się jej nauczyć. Był tego pewny. I co ważniejsze, zdoła nauczyć jej innych.

Wpatrując się w niską, skuloną przy ogniu sylwetkę traper porzucił plany zapakowania Arai strzały pod żebro. Po prawdzie uczynił to ze sporą ulgą. Głęboko, pod pokładami starannie kultywowanej pewności siebie, odwagi i dumy, bał się jej. Obcej. Dziwnej. Niebezpiecznej. Widział jak ćwiczy, jak walczy swoim mieczem. I doskonale zdawał sobie sprawę, że w otwartej walce nie miałby szans. Nie chciał starcia. I nie chciał na rękach tej krwi.

Ubierając buty Klaus wybiegł myślami do przyszłości, takiej jaka mogła się zdarzyć. Miał cel. Ściągnie tutaj wioskę. Nie będzie łatwo, ale zrobi to. Mięsa było tu dość. Drapieżniki dało się wytrzebić wspólnym wysiłkiem, tak długo jak istnieć będzie bezpieczna przystań do której można był wrócić. Dość bezpieczna, by mogły w niej przebywać dzieci. Klaus uśmiechnął się nietypowo łagodnym uśmiechem. Dzieci. Śmiejące się, ganiające, robiące harmider, beztroskie i często bezmyślnie pozbawione strachu. Mało ich było w ostatnich latach.

Może właśnie dzieci potrzebne były by przerwać ciszę Miasta?


* * *


Ciemna sylwetka zwiadowcy wynurzająca się z mroku sprawiła, że Araia drgnęła i sięgnęła dłonią do leżącego obok miecza. Światło ogniska oświetlało jego brudny skórzany kaftan, zniszczoną twarz i głęboko osadzone, niewielkie, piwne oczy odbijające obecnie światło ognia w sposób, który kojarzył się z oczami dzikiego zwierzęcia.

- Zima idzie – rzucił swoim chrapliwym, nienawykłym do mówienia głosem, siadając naprzeciwko. Siadłwszy, przez chwilę kręcił się w miejscu niespokojny, niepewny oraz - półelfka byłaby skłonna zaryzykować stwierdzenie - przestraszony. Oczy skrywały napięcie, a porośnięte długą szczeciną usta wydawały mamrotać do siebie mieląc bezgłośnie słowa. Kobieta w przeciwieństwie do niego była spokojna i nieruchoma – równie spokojne i nieruchome było jej spojrzenie. W pierwszym odruchu chciała jedynie nieznacznie wzruszyć ramionami, zignorować coś, co wyglądało na zwykłe zagajenie rozmowy. Jedne z nielicznych w jego wykonaniu. Ale jego strach, jego niepokój wydawał się prawdziwy.

- A co wraz z nią? - odezwała się w końcu.

- Eee...? – odpowiedź trapera była zaiste inteligentna. Przez chwilę patrzył niepewnie na Araię, jakby nie wiedząc o co ta się pyta. Nawet poruszające się wargi znieruchomiały. Potem otrząsnął się. - Nic – powiedział, patrząc na niższą kobietę uważnie. - Tu nic... poza chłodem – ciągnął. – Ale to ostatnie dni. Jeśli nie teraz, to nie wyjdziemy aż do roztopów. Całą zimę na bagnach.

- Mówiłam ci już, że zostaję tu do wiosny - zmarszczyła brwi, zmrużyła oczy, nachyliła się nieznacznie ku niemu. - Powinnam zmienić zdanie?

- Zmienić? - zdziwione pytanie trapera zawisło w powietrzu - Nie! - rzucił, uderzając dłonią udo dla podkreślenia słów - Co mówiłaś, dotrzymaj. Jak zostajesz - zostań. Tylko słabi zawracają. - Klaus wyprostował się lekko, siadając prosto, z dumą, jakby chełpiąc się swoim więcej niż przeciętnym wzrostem. - Ja tak robię. Zawsze. Stawiam cel, czy bagna, czy Ściana, czy cokolwiek, choćby księżyc. I dojdę. Do Ściany czy na Bagna. Gdziekolwiek. Tam gdzie powiedziałem.

Pokiwała głową, skrzywiła się lekko, szyderczo trochę.
- Więc gdzie teraz? Tutaj? Do Ściany? Ku nowej, lepszej przyszłości? - Wciągnęła głęboko powietrze, wciąż nachylona do niego, wciąż wbijając w niego wzrok. Skrzydełka nosa zadrgały jakby węszyła za czymś, jakby oglądała go węchem. Nie musiał wiedzieć, że na pokaz. Próbowała przypomnieć sobie kiedy widziała go wcześniej wystraszonego. Nie mogła. - Teraz? Kiedy pachniesz strachem? Nie lepiej ci do wioski wracać?

Przez chwilę rysy trapera zadrgały ukazując zęby, a on sam pochylił się do przodu łypiąc na półelfkę z groźbą. Moment później zastygł w bezruchu, napięty i wycofał się, ponownie siadając prosto, rozluźniając mięśnie.

- Drażnisz mnie - rzucił, poirytowany. - Szydzisz - dodał po sekundzie przerwy, z nutą oskarżenia. - Celowo. - Ta myśl wyrwała mu się z ust w formie pełnej zdziwienia obserwacji - Czemu? - zakończył pytaniem.

Milczała przez chwilę, nie odrywając spojrzenia od jego twarzy. W końcu machnęła ręką w krótkim, oszczędny geście.
- Czujesz ten zapach w powietrzu? Coś się zmienia. A dziś... - przechyliła głowę jakby zaciekawiona, jakby pełna namysłu. - Dziś coś się stało. Coś się przydarzyło. Tutaj – krótkie, proste słowa drgały obcym akcentem, który zniekształcał je melodyjnym zaśpiewem. - Coś zmieniło twój zapach. Coś zmieniło twoje oczy. To nie miejsce dla ciebie.

- A czemu nie dla mnie! - traper nie wytrzymał i wybuchnął gniewem. - W czym niby żeś lepsza niż ja? No? W czym? - wściekłość i strach w oczach pomieszane w równych ilościach, wyszczerzone zęby i nastroszone włosy upodabniały go do warczącego wilka. Nieprzewidywalnego i gotowego do ataku. - Żelazo na cyckach i żelazo w ręce, cała lepszość! A poszła w bagno, a w las, w step i zobaczymy! Księżyc nie minie, wilcy kości obgryzą! - podniesiony głos zwiadowcy niósł się daleko, uciszając nocne odgłosy mieszkańców bagna, ale Klus miał to gdzieś. Jak coś przyjdzie, to przyjdzie, trudno, może zeżre pólelfkę - Żyć się uczy, a nauczyciela wyzywa! Ha!

- Zamknij twarz, człowieku – wycedziła głosem równie ciepłym jak skute lodem jezioro. - Byle zwierzę potrafi przeżyć na bagnach, stepach, w lasach. Byle brudne zwierzę, które szczeka jak oszalałe, któremu brak opanowania. Błoto, gnój i świnie w zagrodzie. To cały wasz świat. Całe wasze dziedzictwo. Jesteście niczym. Tym jesteście w oczach złotej rasy i tego miasta – ściągnęła ramiona, płomienie ogniska zagrały na złocistych zdobieniach zbroi, rozbłysły na koszu leżącego w poprzek kolan miecza, rzuciły ostre cienie na bladą, trójkątną twarz. Jej cichy głos ciął jak bicz. Nieodrodna córka swego ojca. - Służyłam im całe życie, dwadzieścia lat przelewałam za nich cudzą krew, dwadzieścia lat dla nich krwawiłam. Jestem Mieczem Pana Słonecznych Miast. Takich jak to. Jestem jego dzieckiem. Strażnikiem. Więc bacz na swój język, człowieku, znaj swoje miejsce. Szczególnie tutaj, na elfiej ziemi. Wziąłeś moje złoto, zobowiązałeś się. Pamiętaj. Pamiętaj o tym, bo kolejnym razem nie będę traciła czasu na słowa. Pamiętaj o tym, bo jeśli popełnisz błąd to miejsce zgniecie cię jak robaka.

Traper cofnął się, odchylił do tyłu. Poderwał się gwałtownie i uciekł kilka kroków na krawędź rzucanego przez ognisko światła. Stał tam chwilę, odwrócony plecami. Ciemna sylwetka na tle ciemnego lasu. Gdy odezwał się głos miał zduszony, wydobywający się zaciśniętego gardła.

- Złoto. Tak, złoto - zaczął. - Piękne jedwabie, domy duże. Żarcia w bród. I wszystko wasze - chropawy głos trapera był cichy. - Dumni panowie z pięknych domów. I złoto. Znam ja was - ciągnął. - Złoto dla was, złoto dla siebie. Inni pracują, wy podatki. Inni umierają, wy najedzeni. Pieniędzy w bród a nic dla innych. Tylko dla siebie. Bo wasze. Własne. Nawet jak się marnuje. A kto dotknie, temu żelazo pod serce. Znam ja was.

- Tak – przytaknęła głucho, uciszając rodzącą się w niej cichą melodię współczucia – żelazo pod serce każdemu, kto dotknie. Każdemu, kto przekroczy granicę. Znam ja was – powtórzyła jego słowa, barwiąc je ciemną goryczą. - Myślicie, że do wszystkiego macie prawo. Nie ma dla was świętości. Wszystko powinno być wasze. Nieważne, że to święta ziemia. Nieważne, że pod waszym dotykiem więdnie i niszczeje piękno. Wasze brzuchy, wasze świnie są ważniejsze. Mówicie językiem wściekłości i złota. W bezrozumnym pędzie niszczycie wszystko. Nie rozumiecie trwania. Znam ja was. I ta ziemia też was zna. I dlatego was przeklnie.

- Już przeklęła! - wrzasnął, odwracając się gwałtownie i mierząc Araię wściekłym spojrzeniem. - Za dziadka były tu miasta! - walnął stopą w ziemię i gwałtownym ruchem ręki wskazał gdzieś w noc - Za ojca tylko wioski! A teraz nie ma tu nic! Nic! Na wpół martwa osada, mróz, głód, Białe Wilki i śnieg! Nic! Słyszysz? NIC! - wrzeszczał dalej, chrapliwym, łamiącym się pod obciążeniem głosem, niosącym się daleko. - Jak zobaczysz jak dzieciak sąsiada zdycha z głodu, jak zobaczysz juchę żony na ścianach, to wtedy gadaj o świniach i błocie nieludziu cholerny! Językiem złota, cholero - ja złota od ciebie nie wziąłem za naukę! Nie ja tu złoto podnoszę, nie ja tu złoto kocham! Złota pani, złotej rasy ze złotego miasta! - oddychał ciężko. - Już na śmierć człowieka skarzesz, ale byle kwiatka tknąć nie pozwolisz. - Teraz wyduszał z siebie słowa pochylony do przodu, oskarżycielski, płonący gniewem, pewny racji. - Złota - określenie zabrzmiało jak splunięcie, jak przekleństwo. - Bo ładny kwiatek. Bo jej. A więc niczyj inny. Nawet jak sam stoi i nikt go nie widzi, nie tyka. I zabije. Bo jej! Bo chciwość zamiast serca. Bo złoto zamiast serca! Złota pani! - pogarda grała zdartym od krzyku głosie. - Bo nie zniesie, jak kto inny choć zobaczy! Jak choć stopę postawi na opuszczonej ziemi. Złota pani! Jak wesz co ssie krew i tyje! Ona i cała reszta. Złoto i chciwość! Tak!

Milczała, kiedy krzyczał na nią. Patrzyła na kropelki śliny pryskające z jego ust, na ciemne dziury po wybitych zębach, które błyskały pomiędzy poruszającymi się wargami, pod cieniem zarostu. Napięte mięśnie, żyły napęczniałe na szyi i skroniach, czerwona z gniewu twarz. Zwierzę. Krzywe zwierciadło. Karykatura plująca wściekłością i pogardą, gdy gniew deformował jego twarz. Brzydki. Śmierdzący. I potrzebny.

Usłyszał jak westchnęła. Głośno, jakoś niechętnie, w ciszy, która zaległa po jego słowach. Wyjęła solidny kij z płomieni i poprawiła kilka drew. Czerwone skry strzeliły w niebo, jednocześnie z przeciągłym, wysokim wyciem dobiegającym zza granicy lasu. Blisko. Odwrócił głowę w kierunku dźwięku.

Skoczyła na niego bez słowa, bez wcześniejszego znaku, przeskakując ognisko. Wpadła na niego całym ciężarem, zbijając z nóg i wpychając pomiędzy drzewa. W ciemność.

Upadł na plecy, a pokryte śliskim mchem korzenie wydusiły powietrze z jego płuc. Kopnęła go. Raz. Drugi. Wzmacniane stalą buty wbiły się boleśnie w jego nerkę, żebra jęknęły boleśnie. Obróciła płonące polano w rękach i z rozmachem opuściła je na jego twarz. Trzasnęły zęby, wargi pękły jak dojrzałe czereśnie, coś chrupnęło głośno. Odruchowo osłonił rękami głowę, spodziewając się kolejnych ciosów. Nie nadeszły. Słyszał jej oddech, gdy obchodziła go dookoła, nigdy nie dość ciche kroki. Odchrząknął, charknął, splunął krwią i zębami, pozostałe zacisnął i zaczął zbierać się z ziemi. Stała przed nim z lekko przechyloną głową. Przyczajona, wyczekująca, mrużąc zielone, kocie oczy. Poczekała aż wstanie, i gdy wstał zaatakowała ponownie. W milczeniu, mocno, boleśnie. Zdawała się atakować z każdej strony. Głowa. Skroń wybuchnęła bólem. Kolano. Noga ugięła się pod nim. Obydwa łokcie. Żołądek. Jądra. Chciał sięgnąć po broń. Kij zatoczył krótki łuk, zgasł ogień na jego końcu. Zawył. Niesprawne palce nie mogące chwycić łuku oznaczały pewną śmierć. Jeszcze raz żołądek. Zwymiotował. Drugie kolano. Brzuch. Skulił się odruchowo. Kark. Głowa. Upadł. Kopnęła go, obracając na plecy. Wepchnęła rozżarzony koniec kija pod jego brodę, nacisnęła dusząc i dławiąc. Nachyliła się nad nim, by wyraźniej widział blady trójkąt jej twarzy, skośne, nieludzkie oczy i ostrą, okrutną w swojej obojętności linię zaciśniętych ust.

- Uprzedzałam cię – syknęła, uspokajając oddech. - Ostrzegałam. Okaleczę kolejnym razem i zostawię, byś zdechł, słyszysz. Wyjmę miecz i wydrę światło. Wyrwę twój rozlatany jęzor, odetnę dłonie i rzucę je drapieżnikom. Uprzedzałam. Nie mogłeś posłuchać? - Nacisnęła mocniej. - Nie mogłeś – odpowiedziała sobie sama. - Więc posłuchaj mnie teraz. To >ty< wybrałeś zimne złoto za zapłatę, człowieku. To była twoja cena. Za ciebie, twój czas, twoje umiejętności. Nie chciałeś jedzenia, nie chciałeś koni, nie chciałeś pomocy. Choć mogliśmy pomóc wam przenieść się na południe. Mogliśmy wam pomóc. Ale nie. Nie chciałeś dłoni i miecza, nie chciałeś serca. Wy zawsze chcecie złota. I ty też chciałeś widzieć pękatą sakiewkę. I dostałeś ją - potrząsnęła głową, skrzywiła wargi, nachyliła się tak, że prawie czuł jej oddech przy swoim uchu. Ściszyła głos, jakby owinęła aksamitem zimne ostrze noża. - Z waszego wyboru zostaliście tutaj. Trzeba było na południe iść. Do innych. Do swoich. Trzeba było odejść na południe, gdzie dzieci nie umierają z głodu, a jucha żony nie skrwawia ścian. To wasz wybór i wasz los. Nie mój. Rozumiesz? Wasz. I dlatego giniecie. Mogłeś odejść. Z wojskiem. Z karawaną. Dobrych tropicieli zawsze przyjmą. A jednak zostałeś. I dlatego zginiesz. Wiesz o czym mówię - odszukała oczami jego oczy, upewniła się, że patrzy przytomnie. - Przekrocz granicę i zamiast złotem zapłacę ci krwią. Nie zbliżaj się do Miasta, słyszysz? Nie wolno ci. Nie zbliżaj się, jeśli chcesz żyć. Jeśli nie chcesz, by zmieniło cię do końca, by zabrało ci duszę, przemieniło w swoją część. To święta ziemia, która nie należy do twojej rasy. Nie dla ciebie. Nie dla was. Nie dla waszych bogów. Nigdy! Rozumiesz? Skalaj je swoją obecnością, dotykiem swoich dłoni a będziesz płacił. Powoli. Niepostrzeżenie. Do samego końca. A gdy pojawi się prawowity dziedzic – a pojawi się – zapłacisz jeszcze raz. Razem z innymi.


VILHON REACH, TURMISH, ALAGHÔRN. JESIEŃ.




- Świeże śledzie, świeżusieńkie, prosto z morza, prosto z morza! – Zachrypnięty głos sprzedawcy ryb wybijał się ponad szum ruchliwej ulicy. Alaghôn, stolica Turmish, wyglądało barwnie o tej porze roku. Zieleń drzew za murami ustępowała powoli ciepłym barwom jesieni, a miasto huczało, przygotowując się do święta plonów. Żniwa były niemal zakończone.

Markiz Octavio Shaffer obserwował ruchliwą ulicę z grzbietu karego ogiera czystej krwi. Uperfumowana, biała jedwabna chusteczka została wyciągnięta wypraktykowanym gestem z kieszeni przedniego surdutu i przytknięta do nosa. Odór nieświeżych ryb był zapachem, którego Octavio nie życzył sobie czuć.

Kłując ostrogami konia, Octavio zmusił go do wejścia w grupę znajdujących się na jego drodze praczek, wracających z koszami prania. Wysokie okrzyki dziewczyn, przewracanych szeroką piersią ogiera, spowodowały, że uśmieszek znalazł swoją drogę na przystojną, choć nieco zniszczoną „szybkim” życiem, twarz szlachcica. Punkt dla niego. Upadając, jedna z dziewczyn odsłoniła nogi aż do uda. Całkiem ładne zresztą, jak zauważył wgapiający się bezczelnie markiz.

- Ty.. ty.. ty... ZBEREŹNIKU! – Praczka była cała czerwona, nie wiadomo, czy ze wstydu, czy złości. Jadący dalej młodzieniec, słysząc okrzyk, odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim śmiechem. Może jednak było coś w ględzeniu o wczesnym wstawaniu. Dzień zapowiadał się ciekawie, a było przecież dopiero południe. Praktycznie świt.


* * *


Muzyka skrzypiec wypełniała pomieszczenie rzewnymi tonami, przyprawiając Ezymandra o ból głowy.

Ubrany w strojny frak szlachcic siedział rozparty na miękkiej sofie z wełnianym pokrowcem, usiłując zachować spokój. Albo chociaż pozory spokoju. Wewnętrznie gotował się z niecierpliwości.

Była środa, dzień, w którym Odon, jeden z najzamożniejszych patronów lokalu, tradycyjnie urządzał najbardziej huczne imprezy. Huczne, a więc najtłoczniejsze. Pełne ludzi, z którymi Ezymander rozpaczliwie musiał spotkać się i porozmawiać.

Na wszystkie piekła! Potrzebował teraz kontaktów jak nigdy przedtem. Jego siostra, Erytrea, zaginęła! Talizman, którego używali, nie działał już od tygodnia. Wzdychając ciężko, młody szlachcic dotknął trzymanego w kieszeni amuletu, przesuwając palcami po ogrzanym ciepłem ciała rzeźbionym metalu.

Skrzypcowa muzyka zawodziła płaczliwie, opadając się i unosząc. Zaciskając zęby, mężczyzna wyciągnął rękę z kieszeni, wymacał chłodną, drewnianą krawędź stołu i pociągnął z pozostawionego tam kielicha z wytrawnym winem o delikatnym korzennym posmaku. Wbrew powszechnie powtarzanemu przysłowiu wino nie łagodziło obyczajów. Ezymander miał ochotę cisnąć zdobny, kryształowy kielich o podłogę i słuchać brzęku tłuczonego szkła.

Klub Krifa o tej porze dnia, niewiele po południu, był niemal pusty, jeśli nie liczyć barda z zespołem, strażników i kucharza, przygotowującego w kuchni posiłki na wieczór. Nie warto było właściwie przychodzić przed porą obiadu, ale Ezymander nie mógł wytrzymać w domu, chodząc z kąta w kąt, co chwila pytając się o czas i uprzykrzając życie służącym. Przyjechał więc.

A w klubie był jedynie bard z zespołem, strażnicy i barman. Ezymander siedział tu już drugą godzinę. Najpierw spokojnie czekając w fotelu, potem chodząc po pomieszczeniu, potem pijąc. Teraz o mało nie wyrywając włosów z głowy. Nie mogąc wytrzymać na skądinąd wygodnej, pokrytej skórą kanapie, poderwał się na nogi.

Dziesięć kroków w przód. Ściana. Wejście do klubu. Chłód klamki. Kopnąć cholerną framugę. Skręt w lewo.

Osiem kroków w przód. Rama okienna z łuszczącą się lekko farbą, ciepło na twarzy. Zwrot.

Dziewięć kroków. Blisko diabelnych skrzypków z ich cholerną muzyką. Zapach starego, rozlanego wina, chłodna gładź lakierowanego blatu stołu. Zwrot.

Dziesięć...

- Do diabła, przestańcie w końcu rzępolić! – wrzasnął na całe gardło. – Głowa pęka! – warknął.

- Hmpf. – Stojący na czele kwartetu smyczkowego bard był zbyt dobrze wychowany i w zbyt dużym stopniu profesjonalistą, by znieważać słuchaczy. Ezymander jednak nie wątpił, że właśnie zrobił sobie kolejnego wroga. Mistrz Valis z racji swego kunsztu, sławy i szlachetnego urodzenia zasługiwał na szacunek. I zwykle go otrzymywał, dokądkolwiek poszedł.

Cisza. Osiem kroków do przodu, wejście do piwnic. Zwrot.

Osiem kroków. Zwrot.

Dziewięć kroków...

Dźwięk kroków odbijał się od ścian, sprawiając, że Ezymander czuł się pewniej. To właśnie to echo było powodem, dla którego nosił buty podkute płaskimi, metalowymi blaszkami. Głośne kroki, specyficzny, ostry dźwięk i cisza pozwalały mu się łatwiej poruszać po znanych już pomieszczeniach. Po nieznanych, po prawdzie, także.

Młody szlachcic westchnął ciężko, wypuszczając powietrze powoli, przez zaciśnięte zęby.

- Proszę przyjąć moje przeprosiny Mistrzu Valis. Ciążące mi na sercu troski sprawiają, że nie jestem dziś w stanie docenić muzyki. Żadnej. Nawet tak pięknej, jak twoja. – Obrażać barda nigdy nie było mądrym posunięciem.

- Hmfp. – Odchrząknięcie tym razem było spokojniejsze. – Widać, że coś leży ci na sercu. Przeprosiny przyjęte. – Ezymander zaklął pod nosem, żałując po raz kolejny, że utracony wzrok odbiera mu możliwość obserwowania mimiki i gestykulacji otaczających go osób. Bard odpowiedział absolutnie neutralnym tonem, sprawiając, że nie dało się zorientować, co faktycznie oznacza wypowiedziana kwestia. Zrobił to prawdopodobnie celowo. Mała zemsta na ślepcu za jego niewczesne słowa. Widzący nie doceniali, w jakim stopniu znaczenie słów zależy od mimiki. Jeśli bard uśmiechał się lub skłonił lekko – faktycznie nie czuł się urażony. Jeśli nie zrobił tego, prawdopodobnie chował urazę. Jeśli wpijał w Ezymandra wzrok, zaciskając usta lub marszcząc czoło, będą z tego kłopoty. Bardowie doskonale potrafią wpływać na opinię innych – zemsta barda może zniszczyć reputację szlachcica, w rezultacie niszcząc jego życie.

Tyle tylko, że Ezymander nie widział. A Mistrz Valis, człowiek bezsprzecznie inteligentny, domyślał się zapewne, jak bardzo przeszkadzał niewidomemu brak rozeznania w sytuacji. Jeśli już nie z innego powodu, to jako przypomnienie o kalectwie.

Tak, jakby trzeba było mu o tym przypominać.


* * *


Klub nie wyróżniał się z zewnątrz niczym specjalnym. Nie było szyldu, nie było miejsca do przywiązania konia. Po prostu jeszcze jedna zdobiona gargulcami kamienica w dobrej, choć podupadającej powoli dzielnicy. Tym niemniej Klub Lorda Krifa położony był właśnie tutaj. Miejsce spotkań młodych szlachciców, starych zbereźników, chichoczących dziwek i wszelkich niezwykłości, jakie chcący zaimponować znajomym, znudzeni szlachcice potrafili sprokurować.

Dobre obyczaje pozostawić w progu, ubranie opcjonalne. Markiz uśmiechnął się, gładząc rzadką jeszcze kozią bródkę. Miejsce w sam raz dla niego. Gestem kazał swoim strażnikom zostać.

- Panie, czy na pewno...? – zaczął jeden z ubranych w liberię jeźdźców. Szlachcic spoważniał. Cham śmiał kwestionować jego decyzję.

- Na pewno – przerwał mu brutalnie Octavio. – Na pewno chcę tu być. Na pewno to jest to miejsce. Na pewno jest bezpieczne. I na pewno to, o czym Stary nie wie, nie będzie mu ciążyć na jego przemęczonym sercu. I na pewno jeśli zakapujecie staremu... – Octavio parsknął pogardliwie - ...pożałujecie. Zrozumiano? – warknął.

- Tak, Panie. – Odpowiedź przybocznego była pokorna. Jaka i powinna być. Byli w końcu tylko strażnikami.

Octavio zsiadł z konia i skierował się w stronę wejścia.
– Wróćcie tu za... no, powiedzmy, cztery godziny – rzucił wstecz, wyrzucając gwardzistów z pamięci.

Otwierając drzwi, młody szlachcic zszedł kilka stopni w dół, na ciemny, czysty, ale raczej obskurny korytarz. Łuszcząca się miejscami farba, stare deski ciemne od pyłu i upływu lat. Zapach starości i butwiejącego drewna. Jednym słowem, wnętrze kamienicy, jakich setki w każdym mieście... gdyby nie jeden drobiazg – stłumiony dźwięk gry kwartetu smyczkowego. Na wirtuozerskim poziomie. Szlachcic uśmiechnął się złośliwie i pokiwał głową. Wyglądało na to, że Demetrio dotrzymał słowa, spełnił, co obiecał ostatnim razem... i zapewne spłukał się przy tym do czysta. Zatrudnienie najlepszego barda w mieście na cały dzień nie było sprawą tanią. Zwłaszcza >takiego< barda, do miejsca takiego, jak to. Markiz zastanawiał się, ile czasu zajmie młodemu kogucikowi, nim zacznie nagabywać o kolejną pożyczkę. I kto będzie na tyle głupi, by mu ją dać.

Cichy chrzęst metalu poprzedził wyłaniającą się z wnęki potężną sylwetkę zbrojnego. Octavio przeszedł obok, ostentacyjnie ignorując rękę strażnika, położoną na broni. Dureń na pewno rozpozna herb na kaftanie, a jeśli nie... to cóż, nie posłuży długo. Głupoty chamów nie można tolerować.

Octavio poprawił surdut, strzepnął odruchowo rękawy z kurzu, który mógł się na nich pojawić, stanął prosto, przybrał butny wyraz twarzy i wszedł do środka, popychając podwójne drzwi.

Pomieszczenie - sala do tańca - urządzone było w tonacji czerwieni, złota i bursztynu. Plamy słońca, wpadającego przez okna, rzucały ciepłe światłocienie na wypolerowaną powierzchnię parkietu, ułożonego z czerwonawego drewna. Widoczna na środku, ułożona z jaśniejszych, sosnowych desek gwiazda wyznaczała centrum pomieszczenia – oraz miejsce, w którym zawieszono pod sufitem wypreparowaną karłowatą wyvernę, wciąż szczerzącą zakrzywione kły w wiecznej gotowości do ataku. Szklane oczy tego stworzenia napotykał każdy wchodzący do klubu.

Rozglądając się dookoła, markiz skinął na stojącego służącego. Po chwili w wyciągniętej dłoni Octavio pojawił się kieliszek wina. Pociągając solidny łyk, wciąż stojący w drzwiach młody szlachcic westchnął z błogością. Czerwone, wytrawne, bez... Octavio przyjrzał się pod światło... tak, bez osadu. Niezłe.

Nie ma jak dobrze wyszkolona służba.

Sala była prawie pusta, kilku mniej znaczących szlachciców siedziało przy stoliku gestykulując żywo i jeden samotnik w kącie. Obok jednego z dyskutantów, w centrum zainteresowania klęczała na podłodze ciemnoskóra piękność – naga, jeśli pominąć kilka strategicznie umieszczonych kawałków materiału, wystarczających w sumie mniej więcej na chusteczkę do nosa. I... tak, dookoła ścięgna Achillesa zaciśnięta była niewielka metalowa obręcz. Niewolnica. Octavio mimowolnie pokręcił głową z podziwem. W mieście i kraju, gdzie niewolnictwo było zakazane. Jak Karlos tego dokonał, Octavio nie miał pojęcia. A bardzo chciałby mieć!

No, ale nie można było pozwolić, aby Karlos zbytnio wbił się w dumę. Tak, jak wbił się w wagę, na przykład. Nawet jeśli jego prezent wejściowy robił wrażenie.

- No, Karlos, muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego po tobie. – Kołysząc winem w kielichu, markiz spokojnie podszedł do stolika - pełen wyższości, dość lekceważący uśmiech na twarzy, podobnie łatwo przychodząca dezaprobata w kulturalnym głoście. - Niezwykłości niezwykłościami, ale niewolnictwo jest, jak by nie patrzeć - godne potępienia.

- Lord Shaffer! – Pulchniutki, może piętnastoletni młodzieniec najwyraźniej nie zauważył nowo przybyłego aż do tego momentu. Octavio ignorował pomniejszego szlachcica i powitania pozostałych, korzystając z okazji, by podziwiać klęczącą dziewczynę. Jakby nie patrzeć, było co podziwiać. – Chwila, moment... – wymamrotał.

Nie elf. Elfiego wzrostu wprawdzie i z zaostrzonymi uszami. Ale nie elf. Niewielkie czarne pazury na końcu palców, lekko zaostrzone zęby. Ładnie zarysowane mięśnie. Krótkie włosy na nieco zbyt wyciągniętej do przodu głowie, tworzące futro bardziej niż fryzurę. Coś nie tak z proporcjami nóg.

- Co za... – Po raz pierwszy od dawna Octavio urwał zdanie. Nieczłowiek. Ale cholernie atrakcyjny.

Karlos wprost rozkoszował się reakcją wyżej postawionego znajomego.
– Tak, markizie. Nie człowiek i nie elf. Coś lepszego. Świat jest pełen niezwykłości, jeśli tylko chce się wyjść poza stolicę i sięgnąć dalej. – Teraz to Karlos pokazywał wszem i wobec swoją wyższość. – Takich, jak Verbena, nie znajdziesz w Turmish. Musisz sięgnąć znacznie dalej. W dżunglę Choondal. I zapewniam – warto. Ta rasa posiada bardzo... – uśmiechnął się lubieżnie – ...żywą i zmysłową naturę.

Octavio patrzył na grubaska z irytacją pomieszaną z lekkim obrzydzeniem. Ze trzydzieści kilko nadwagi i bierze się za szczupłe egzotyczne piękności. To było po prostu nieestetyczne.

- Karlos, Karlos... – Pokręcił głową. – Czy twoja zabawka to przypadkiem nie polimorfia? – Znacząco zawiesił głos, pozwalając, by konotacje dotarły do świadomości słuchaczy. – Słyszałem o podobnych przypadkach. Rzecz, jakby nie patrzeć, wielce popularna w ekskluzywnych burdelach. Bierzesz pierwszą lepszą pomywaczkę, rzucasz zaklęcie, wspomagając je odpowiednim rytuałem bądź napojem, i w ciągu pięciu minut prokurujesz nieziemską, egzotyczną piękność. A klienta nie obchodzi prawda. Co więcej! – Przerwał, uderzając dłonią o blat stołu i zamykając przy okazji otwierające się już usta Karlosa. – Jest przecież nawet tańszy na dłuższą metę sposób. Zaklinasz polimorfię w przedmiocie, takim jak perła czy metalowa kulka, i zmuszasz ofiarę do połknięcia. Niewykrywalne. Tanie. Proste. Wystarczy tylko sprawdzać kał i czekać, aż przedmiot przejdzie przez jelita. I powtórzyć. A pod polimorfią może być każdy, czy nie mam racji, Karlos? Nie ma znaczenia, kto. Dziecko. Mężczyzna. Pierwszy lepszy zapchlony, śmierdzący włóczęga, zgarnięty z ulicy. Starzec z trądem i syfilisem. – Octavio zamyślił się na moment, szukając w pamięci. - Słyszałem o oliwinie, wartym ponoć dwa tysiące sztuk złota, zawierającym dodatkowo zaklęcie zapomnienia i przymusu. Ciekawe, czy trudno byłoby go wypożyczyć? – Zdanie zawisło w powietrzu. Octavio uśmiechnął się wprost w na pół pobladłą, na pół czerwoną twarz Kewina. – Jeśli coś jest zbyt dobre, by było prawdziwe, najczęściej takie właśnie jest. Karlos, Demetrio, Marco, zostawiam Was z tą myślą. Muszę porozmawiać z kilkoma osobami.

Odwracając się, Octavio pozwolił sobie na złośliwy uśmiech, którego siedzący z tyłu nie mogli już zobaczyć. Jasne, może i zrobił sobie w Karlosie wroga, ale nawet jeśli, to wroga niezbyt bogatego i mało znaczącego. Normalka. Jeśli możesz w kulturalny sposób pokazać nadętemu rywalowi, gdzie jego miejsce, robisz to. A jeśli jesteś od niego wyżej położony, nie musisz nawet być bardzo kulturalny. Takie już były reguły gry. Markiza ciekawiło tylko, czy Karlos wyzwie go na pojedynek. Wątpił w to szczerze. Ojciec Octavio załatwił mu bardzo dobrego szampierza. Zresztą, nawet bez czempiona dałby radę takiemu otłuszczonemu paniczykowi, jak Karlos.

Ruszając w stronę siedzącej w kącie osobliwości lokalu, lorda Murciélago, Octavio stanął obok magicznego zegara, jego własnego prezentu wejściowego. Za przezroczystą szybą widać było mechanizm, lśniące na niebiesko kryształy, obracające się w powietrzu koła zębate, mielące niebieską poświatę, splatające ją w skręcone sznury widmowego światła.

Przesuwając palcami po obudowie, Octavio obserwował przez chwilę, jak zegar reaguje na jego obecność. Efekt był hipnotyzujący. Ponoć gdy czas człowieka kończył się, zegar dawał mu o tym znać. Octavio nie był pewien, czy wierzyć w to, ale pomysł nie wydawał się niemożliwy. Mechanizm był tajemnicą. Nikt go nie nakręcał. Nikt go nie nastawiał. A pomimo to zawsze pokazywał czas. Precyzyjnie, bez jednej choćby pomyłki.

Wzdychając, Octavio pozwolił ręce opaść. Każdy nowy członek klubu musiał wnieść ze sobą prezent wejściowy. Coś, co uczyni klub ciekawszym bądź wygodniejszym miejscem. Pozbawieni wyobraźni po prostu sypali złotem. Inni sprowadzali niedostępne wino lub potrawy z dalekich krain. Sir Bernad przyniósł zaklęte w klejnocie zaklęcie i na jedną niezapomnianą noc zmienił klub w przybytek rozkoszy, w którym usługiwały prawdziwe Sukkuby, przyzwane wprost z Otchłani. Ha... To była noc! Jego własny, Octavio prezent, był jednym z najlepszych. Powinien być. W końcu kosztował go więcej niż na to zasługiwał, tak w pieniądzach, jak i przysługach. Ale było warto. Odmierzający godziny nieziemski zegar na stałe wpisał się w wizerunek klubu i przysporzył mu sporo szacunku.

A szacunek... szacunek był tu wszystkim.

Dlatego też klub był tak interesującym miejscem. Spotkać tu można było każdego, od pomniejszego szlachcica do synów możnowładców. I nie było ograniczeń, doradców ględzących o rozsądku, guwernantek trujących o manierach, skrybów jęczących o wydatkach i mdlejących dam, o których złamane serduszka należało dbać. Każdy mógł pokazać, kim jest, co potrafi i na ile jest mężczyzną.

Szacunek i reputacja w klubie miały nietrywialny wpływ na życie poza nim. Reputacja i plotka był potężnymi siłami, a pomiędzy znudzonymi, młodymi szlachcicami plotka biegła szybko.

A to sprowadzało go do Murciélago. Wśród wszystkich bywalców klubu, Ezymander był postacią bodajże najbarwniejszą.

Ślepiec.

Pod ozdobną, wyszywaną drobnymi kamieniami szlachetnymi przepaską ziała pustka. Octavio miał okazję się o tym przekonać. Raz jeden, sprowokowany przez młodzika, wyzwany od tchórzy i kłamców Ezymander rozwiązał przepaskę i powoli zdjął ją z twarzy. Puste oczodoły robiły wrażenie. Groteskowo głębokie, poczerniałe. Na wpół przesłonięte drgającymi, zapadłymi powiekami. W głębi, od której trudno było oderwać wzrok, widać było coś wilgotnego, lepko różowego. Tylną ścianę różowego ciała gdzieś głęboko wewnątrz głowy.

Wywracający się żołądek sprawił, że Octavio nie chciał tego nigdy więcej widzieć. Raz wystarczył.

Nie sama ślepota czyniła Ezymandra interesującym. Raczej fakt, że - w przeciwieństwie do połowy członków klubu - Murciélago miał przysłowiowe jaja. Własne zdanie, tupet i więcej odwagi niż mogło mu to wyjść na zdrowie. Cicha woda, niech go licho. Zwykle siedział spokojnie, nie mówił wiele, a jeśli już, to w kulturalny sposób. Ale sprowokowany pokazywał, na co go stać.

Świętej pamięci lord Durham lżył go i wyzwał go na pojedynek. Na szpady. Zamiast pokornie przyjąć obelgi, bądź nieskutecznie walczyć słowami, Ezymander lodowato przyjął wyzwanie i ustalił czas i miejsce. Piwnicę klubu. O północy. W ciemności zarżnął Durhama jak kozła. Następnie z nieziemskim spokojem i kurtuazją poprosił o przyniesienie nowego fraka, gdyż jego obecny 'nieco się ubrudził'.

Innym razem były to wyścigi konne. Na nieznanym koniu. W lesie. Po krętych, poprzecinanych jarami i powalonymi kłodami ścieżkach. Ezymander, któremu rzucono wyzwanie, stanął w szranki. I wygrał. Ile szaleństwa musiało wymagać popędzanie ostrogami konia do galopu w nieznane, w niekończącej się ciemności, gdy gałęzie drapią i chlaszczą po twarzy, a wystający konar w każdej chwili może strącić głowę z karku, Octavio mógł sobie tylko wyobrażać. Chwila, w której Ezymander wypadł z lasu, zapadła w pamięć. Jeszcze głębiej zapadł jego śmiech, niepohamowany, dziki, przepełniony triumfem i obłędnym, zwierzęcym przerażeniem.

Młody szlachcic stanął przed stolikiem, patrząc jak głowa ślepca odwraca się w jego kierunku. Gest skojarzył mu się z gestem ptaka.

- Witam, Lordzie Shaffer. – Głos Murciélago był napięty, pełen tłumionych emocji. Na tyle niezwykły, że Octavio nie przyszło na myśl zastanawiać się, skąd, u licha, ślepiec wie, kto podszedł do jego stolika.
 

Ostatnio edytowane przez Wellin : 31-08-2010 o 13:58.
Wellin jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172