Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-01-2014, 22:48   #21
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Francis L. Undrewood

Soundtrack

[MEDIA]http://farm3.staticflickr.com/2396/2427203225_534949b49c_z.jpg[/MEDIA]

Spoglądał przez okna swojej wieży na zewnątrz. Widok koił oczy: jak daleko sięgał wzrokiem wszędzie widział spokój i dostatek. Mali ludzie, kobiety i mężczyźni maszerowali karnie do pracy w fabrykach i zakładach; nikt się nie lenił, nie kradł, nie narzekał. Przez kraj płynęły rzeki stali, betonu i pieniędzy; każdy nadający się do wykorzystania skrawek przestrzeni był przystosowywany pod określoną funkcję: fabrykę, wojskowy posterunek, czy osiedle jednakowych, sterylnych, bezpiecznych i kolorowych domków.

To był koniec jego trudu, jego pracy trwającej lata i dekady. Spisków, przekupstw, tajemnych morderstw, szemranych układów i wielkich planów. Świat poddany jego woli, kształtowany jego myślą; świat idealny, precyzyjny, wyzbyty szkodliwego indywidualizmu. Świat, w którym wszystko i wszyscy byli idealnymi trybikami wielkiej maszyny, której mózgiem był on sam: Francis.

Tak, mogli nazywać go Imperatorem, Overlordem, Dyktatorem czy po prostu Wielkim Złym. Mogli spiskować, snuć swoje małe, śmieszne plany pozbawienia go władzy i zaprowadzenia "powszechnego szczęścia". Nigdy nie byli jednak po drugiej stronie: tylko on wiedział, ile musiał przejść, by wszystko działało, jak działać powinno. Pod jego władzą ludzie byli może nie całkiem wolni, ale na pewno najedzeni, szczęśliwi i bezpieczni. Inaczej, niż za rządów tych wszystkich mieniących się "sprawiedliwymi", którzy przynieśli krajowi tylko wyniszczenie i desperację. Oto odwróciły się karty historii i książek: od dziś przywróci się właściwie miejsce wszystkim niegodnie oczernionym "złym" w literaturze, wskazując ich prawdziwe motywy i mądre podejście, tak inne od tego, o czym chciałaby czytać ogłupione masy...

Pogłaskał siedzącego na swoich kolanach kota; bez cichego, mruczącego i pełnego zrozumienia wsparcia tej futrzastej kulki nie zaszedłby tak daleko, jak teraz; wielokrotnie dopadało go zwątpienie i załamanie, ale za każdym razem była koło niego kojąca kocia obecność, dodająca mu sił i znajdująca rozwiązanie dla wszystkich nękających go problemów.

Francis odwrócił się od okna i przysunął się kierunku wielkiego biurka, pełnego olbrzymich ekranów, na których toczyło się całe życie jego poddanych. Czas podjąć kolejne światłe decyzje...

Nagle huknęło i błysnęło. Świetlówki zamrugały szaleńczo i zgasły. W oświetlonym tylko pomarańczowym mruganiem alarmowych kontrolek pomieszczeniu dało się słyszeć łomot kolejnych wybuchów i krzyki ludzi, coraz bliżej i bliżej korony wieży. Ktoś przebijał się przez kordony strażników i wymyślne pułapki, omijał zabójcze zabezpieczenia i szedł po niego.

Francis mimowolnie zadrżał i mocniej przytulił kota. Wiedział, kto właśnie masakruje jego plany i niszczy jego z takim trudem wzniesioną konstrukcję.

Bohater.

Pierdolony-w-dupę-kurwa-jego-mać-pieprzony-bohater. Ile by się ich nie zabiło, nie przekupiło, nie uwiodło, nie skorumpowało, nie wysłało w kosmos albo nie pozwoliło się im urodzić, Bohaterowie lęgli się jak robactwo, zawsze skore do zniweczenia wszystkich misternych planów i ustaleń. Uzbrojeni w Moralną Rację, pchani do przodu Wymogami Fabuły i chronieni Sympatią Czytelników byli zarazą nie do powstrzymania.

I o to z windy wyszedł On. Francis nie widział twarzy Herosa, by wiedzieć, co go czeka. To, co czekało wszystkich Złych w tylu filmach, grach, książkach i komiksach: upokarzająca, choć efektowna śmierć, okraszona dętym monologiem o tryumfie dobra nad złem...

Bohater wymierzył we Francisa broń, dziwnie przypominającą wieczne pióro i rzekł:

- Oddaj kota, a będziesz mógł odejść wolno. Inaczej zabiorę ci wszystko, co kochasz!! - i zaśmiał się Obłąkańczym Śmiechem, a jakże.

Skonfundowany pisarz zamrugał oczami, nie mogąc się połapać, kiedy nagle nastąpiła ta magiczna zamiana ról; rzucił szybkie spojrzenie na futrzaka, który, jakby rozumiejąc te słowa zjeżył się cały...

...i obudził się nagle w swoim własnym mieszkaniu. Kot faktycznie się jeżył, naciskając ostrymi pazurkami na brzuch Francisa. Jego nastroszony ogon kiwał się lekko, przesłaniając pisarzowi widok.

W drzwiach pokoju, nonszalancko oparta o futrynę, stała wysoka, chuda jak deska dziewczyna o mhmm..."trudnej urodzie" (jakby napisali koledzy po piórze o bardziej delikatnym słownictwie) z miną wyrażającą absolutne i dogłębne zdegustowanie widokiem, na jaki się natknęła. Na ramieniu miała zawieszoną czerwoną, skórzaną kurtkę, a drugą rękę wyciągała w kierunku pisarza, pokazując mu jakieś papiery.

- Ej, śpiąca królewno, powstrzymasz swojego krwiożerczego pitbulla? - zakpiła, mrużąc oczy - Kawa jest na stole, więc lepiej się rusz z betów, bo ja nie mam całego dnia - pomachała trzymanym w ręce plikiem dokumentów i odwróciła się na pięcie w kierunku kuchni.

- I zamykaj drzwi następnym razem na zamek, a nie na klamkę, idioto... - dorzuciła jeszcze z jadowitym politowaniem w głosie, stukając kubkami.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 02-01-2014 o 22:52.
Autumm jest offline  
Stary 03-01-2014, 11:53   #22
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Zachary Rhys

Soundtrack

[MEDIA]http://fc05.deviantart.net/fs26/f/2008/118/9/9/99385b31514671f86462b4d877398182.jpg[/MEDIA]

Leżał na plecach, wpatrując się w jasny sufit gościnnego pokoju, w którym umieścił go Boris. Mimo alkoholu, krążącego w organizmie i zmęczenia całym dniem, nie mógł zasnąć, choć zwykle przychodziło mu to bez trudu. Nie, to nie było podekscytowanie; czuł się dziwnie, jakby los droczył się z nim, to podsuwając, to znów odbierając kolejne nadzieje i szanse.

Leżał więc i patrzył pustym w żaden konkretny punkt, słuchając, jak na dole dogasa impreza, w ostatnich podrygach wybuchająca jeszcze śmiechami, radosnymi krzykami i okazjonalnie pogłaśnianą muzyką z yutuba.

W końcu wszystko ucichło. Ludzie chyba dali sobie spokój, albo po prostu popadali jak kawki. Zach sięgnął ręką po leżący koło materaca telefon, by zobaczyć, która godzina, i zdumieniem ujrzał, że trzyma w ręku piękną, pustą muszlę.

Leżał na chłodnym piasku plaży, a nad głową miliardami gwiazd witało go niebo tak granatowe i ciemne, że aż czarne. Malutkie, białe falki lizały jego nagie stopy, ale szum morza był mocny i gniewny. Zach wstał, i rozejrzał się wokół: jak okiem sięgnąć, plaża ciągnęła się kilometrami, zdając się nie mieć początku, ani końca. Z jego lewej strony, gdzieś daleko, widział jakiś stromy, kamienisty klif – jedyny wyróżniający się element krajobrazu. Ruszył więc w tamtą stronę.

Spacer pod cichym niebem był przyjemny; jego stopy zapadały się lekko w mokry piasek, a chłodna bryza oczyszczała myśli. To był jego mały, prywatny fragment świata, bezpieczna przystań w którą nikt nie mógł się wedrzeć. Klif zbliżał się powoli; chłopak mógł dojrzeć znajdująca się na nim latarnię morską, teraz wyłączoną. Tylko jej strzelisty kształt odcinał się wyraźnie na tle gwiazd.

Silny podmuch wiatru zwrócił jego uwagę na horyzont. Zach zamarł na chwilę, obserwując rozgrywający się na widnokręgu spektakl: mały, ale dzielny żaglowiec, prowadzony pewną ręką młodego, złotowłosego kapitana, gnał na skrzydłach sztormu, burzowej chmury, która przybrała kształt kobiety o rozczochranych włosach. Twarz kapitana, w którym Zach natychmiast rozpoznał Borisa, wyrażała bezgraniczną radość z szaleńczego rejsu; mały stateczek zdawał się lecieć nad wodą, popychany mocnym wiatrem. Ale z brzegu Zach dojrzał więcej, niż kapitan: kobieta-sztorm nie dmuchała w żagle dla zabawy, choć tak mogłoby się wydawać. Chłopak widział jej zaciśnięte, zacięte usta i oczy, miotające pioruny, i bezbłędnie wyczytał z nich jej intnecje: zatopić stateczek, roztrzaskać tą drewnianą łupinę i wciągnąć jej sternika w niezmierzone głębie morza.

- Uważaj! - krzyknął Zach, chcąc ostrzec Borisa, ale jego słowa utonęły w huku fal i stukocie deszczu, który nagle lunął z góry; przesłaniając widok. Z brzegu nie mógł mu pomóc...

Latarnia morska! Ta myśl przeszła go jak piorun; gdyby zapalił w niej światło, może kapitanowi uda się wymanewrować burzę i uniknąć rozbicia na kamiennych zębach skał? Skoczył do przodu, chcąc biec, zaraz jednak stanął, kiedy jego stopy oplątały wodorosty wątpliwości. Przecież Boris sam tego chciał...sam tego pragnął. Sam się w to wpakował, i jak widać, sprawiało mu to frajdę. Czekało na niego śmiertelne niebezpieczeństwo, tego Zach był pewien; ale lekkoduch czy potrafi w porę dostrzec swój błąd i chwycić wyciągniętą po pomoc dłoń? Czy odrzuci ją z taką samą beztroską, jak odrzucił wszystko inne, co chciał mu ofiarować Zach?

Chłopak zastygł tak, targany zwątpieniem. Co robić, co robić...

- Śpisz? - ktoś pochylił się nad nim, wyrywając z sennych marzeń. Rozpoznał twarz Hope; jej błękitne oczy patrzyły na niego z życzliwym zainteresowaniem. Była całkiem ubrana, nawet w butach; na głowę miała narzucony kaptur. W pokoju było zimno; przez otwarte okno wkradały się pierwsze promienie poranka.
- Idziemy z Borysem obejrzeć naszą salę prób! – zawołała dziewczyna z entuzjazmem – Zabierasz się z nami, Zach? – dodała, mrugając słodko rzęsami.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 03-01-2014 o 14:17.
Autumm jest offline  
Stary 03-01-2014, 23:33   #23
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Megan Fox

Soundtrack

[MEDIA]http://i.imgur.com/TcfWZV8.jpg[/MEDIA]

To był naprawdę dziwny i wyczerpujący dzień. Męczący bardziej psychicznie, niż fizycznie, choć zamęt w jej głowie przeniósł się też na ciało. Rollercoaster emocji, mieszanka wybuchowa uczuć, koktajl wspomnień i proch nadziei wydostały się z głowy Megan na świat chwilę po tym, jak zamknęła drzwi za Chrisem, i uderzyły z taką siłą, że aż podłoga zatańczyła jej przed oczami. Kobieta ciężko usiadała na fotelu, starając się nieco rozluźnić. Zrzuciła buty, rozpięła trochę cisnący ją pod szyją sztywny kołnierzyk korporacyjnego „mundurka” i zapatrzyła się w ścianę.

Zmiany, zmiany, zmiany. Owszem, życzyła ich sobie, i wypruwała z siebie żyły zgodnie z myślą, że jutro będzie lepsze, że przyniesie jakąś odmianę. Ale nie chodziło wcale o to, by te zmiany nadchodziły tak szybko, tak nagle, wdzierając się niczym powódź w jej zabiegane, ale przewidywalne życie. Gruby, Chris, Faith...wszystko to nagle wymknęło się jakoś spod kontroli i Megan czuła, że choć bardzo chciałaby iść powoli naprzód, ma teraz tylko dwie możliwości: rzucić się w pełni i bez przygotowania w ten porywisty nurt zdarzeń, lub pozostać całkiem niewzruszona...i patrzeć, jak wszystko ją omija.

Na razie jednak udało jej się *jakoś* zachować władzę nad otaczającą ją rzeczywistością. Kto wie, jak długo jeszcze będzie na tyle silna, by wciąż stawiać warunki? Trzeba było święcić ten mały tryumf – koniec końców wynegocjowała dobre warunki, a Chris okazała się cennym sprzymierzeńcem – ale jednocześnie przełknąć gorzką pigułkę porażki. Jutro...jutro nie będzie jej przy tym, jak Faith zostanie na chwilę uwolniona ze szpitalnego więzienia białych ścian i przewieziona do domu. Nie widziała jeszcze na oczy swojego firmowego „celu”, a już wkradło się w jej myśli lekkie uczucie niechęci wobec człowieka, który – zapewne nieświadomie – ukradł jej czas, który mogła przecież poświęcić dziecku.

Ale to był tylko jeden dzień. Jeden dzień do przetrwania, zaciśnięcia zębów i przebolenia, zdławienia lęku kryjącego się w pytaniu „co z Faith?”. Jeden dzień...a potem Chris wymyśli zastępstwo. Na pewno. Na pewno...

Chwyciła się tej myśli i powtarzała ją jak mantrę, szykując się do snu; im szybciej zamknie oczy, tym szybciej je otworzy, tym prędzej nadejdzie kolejny dzień, tym łatwiej miną godziny oczekiwania na dziecko. Odświeżona i przebrana do snu, zrobiła jeszcze ostatni „obchód” mieszkania, sprawdzając czy wszystko jest gotowe na przyjęcie małej pacjentki. Ręczniki papierowe? Są. Leki? Są. Książeczki, kredki, ulubiona przytulanka? Jest, jest, jest.

Tylko dla absolutnej pewności pstryknęła na chwilę przełącznikiem stojącej przy łóżku aparatury, i zajrzała pod pokrowiec, by spojrzeć na ekran odczytów...

…i uniosła głowę, spoglądając na widok doskonale znany jej ze snów w pracy: olbrzymią mapę świata, na której roiło się od świetlistych linii znaczących kolejne połączenia między miastami świata i małych, mikroskopijnych czarnych punkcików – spieszących się gdzieś ludzi.

Tym razem jednak było inaczej. Nie siedziała przed komputerem, ale stała, tak jak była ubrana, w kapciach i dresie przed tą gigantyczną płachtą, i miała wrażenie, że gdyby bliżej się przyjrzała i skupiła, mogłaby dojrzeć co dzieje się w każdym zakątku globu. Zmrużyła oczy; tak, to była prawda! Widziała, jakby z wielkiej oddali, ale wciąż wyraźnie Chrisa, który jechał gdzieś przez miasto, spiesząc się i trąbiąc na innych kierowców; jej myśli powędrowały w kierunku czekającego ją jutro zadania, i oto na mapie przed jej oczami pojawiła się malutka sylwetka biznesmena z teczką, który wsiadał właśnie do taksówki gdzieś w Europie...

Jej uwagę przykuł nagle ruch za mapą. Morza i kontynenty były lekko przezroczyste, jakby namalowane na szkle, i poza nimi Megan zobaczyła białe pomieszczenie, na podłodze którego siedziała mała dziewczynka, bawiąca się klockami. Faith! Serce Megan zabiło żywiej. Tu, we śnie, jej córeczka wyglądała zaskakująco normalnie; była cudowanie żywa, rumiana i radosna, a jej ruchy miały w sobie tyle energii...Megan przycisnęła twarz i dłonie do mapy-szyby, chcąc przebić ten oddzielający ją od dziecka mur...

- Zastanawiała się Pani kiedyś, co się dzieje ze światem, kiedy nie ma on żadnego obserwatora? - odezwał się nagle kulturalny, męski głos. Kobieta odwróciła się gwałtownie; nikogo. Pomieszczenie za nią było puste i ciche, oświetlone padającym z mapy łagodnym światłem.

- Otóż nic! – odpowiedział sam sobie niewidzialny człowiek – Sprawy toczą się dalej same. Jednakże... - rozmówca zawiesił głos – ...zwykle poza naszą kontrolą. – zakończył, z jak się wydawało, lekkim żalem.

I wtedy Megan ujrzała krótki przebłysk: zbliżająca się ciężarówka, ludzie, wypadek! Chris! Jej oczy przebiegły w panice, szukając na mapie jego malutkiego punkciku, i dostrzegła z ulgą, że kierowca tira w ostatniej chwili zwolnił, a Chris ryzykownym manewrem uniósł cało głowę. Do nieszczęścia brakowało kilku sekund...A co z jej jutrzejszym gościem? Przestraszona Meg zwróciła teraz uwagę na niego; ktoś pociągnął mężczyznę za płaszcz, odciągając go od zdradzieckiej ulicy, którą przemknął rozpędzony motocyklista. Zaledwie moment dzielił go od zderzenia...i pewnej śmierci.

Oddychając głęboko, Meg spojrzała znów w głąb mapy i zamarła ze zgrozy: Faith leżała na boku wśród rozrzuconych klocków, kuląc się z bólu. Lecz kiedy mama skierowała na nią wzrok, dziecko powoli zaczęło się uśmiechać, a na jej twarz wróciły kolory.

- Pani przyjaciel i pani klient chyba znów mają kłopoty – podpowiedział usłużnie głos – Coś trzeba wybrać, prawda? Nie można złapać trzech srok za ogon, niestety... - westchnął teatralnie – Cóż, życzę pani powodzenia, panno Fox. Niebawem się zobaczymy. – dokończył i zniknął. Megan wyraźnie poczuła, że jest teraz sama.

Zupełnie sama.

Przed mapą, na której ważyły się życia trzech ludzi. Mapą trzech rożnych dróg.

I miała dokonać wyboru.

Ale to był tylko sen. Sen, który zaraz się skończy i pozostanie tylko lekkim wspomnieniem. Sen. Tylko sen. TO BYŁ TYLKO SEN, PRAWDA?!!

Ale jakoś nie mogła się z niego obudzić.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 03-01-2014 o 23:41.
Autumm jest offline  
Stary 04-01-2014, 11:52   #24
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
John Smith

Soundtrack

[MEDIA]http://fc03.deviantart.net/fs41/i/2009/047/d/1/party_by_IMtm.jpg[/MEDIA]

Tłum. Tłum napiera ze wszystkich stron, wijąc się i gnąc wokół niczym jedna, obrzydliwie organiczna masa o setkach rąk, nóg i głów. Basy z głośników rozwalają głowę, a w ciemnej piwnicy, która robi za salę koncertową, unosi się dusząca woń potu i smród palonej instalacji elektrycznej.

I wszyscy zdają się doskonale bawić.

John siedzi z boku sali, w kącie przy barze, gdzie upchano kilka wyliniałych kanap, robiąc coś w rodzaju loży. Tu można na chwilę odpocząć od gorączki wijących się niczym w agonii ciał na parkiecie, muzyka - a raczej to, co tu jest tak nazywane - nie dokucza tak bardzo, no i ma się dobry widok na całość imprezy, samemu nie będąc widocznym. Byłoby zdecydowanie przyjemniej, gdyby na kanapie obok nie obśliniała się jakaś parka, głośno dająca wyraz swoim namiętnym uczuciom.

Przed Johnem stoją dwie szklanki piwa, w tym jedna ledwo napoczęta. Violet znalazła go przy bramkach, gdzie ochrona imprezy robiła sobie dowcipy z Johna w całości, a w szczególności jego ubrania i nazwiska ("ej stary, ale się odpierdoliłeś na party! Jak cieć na Boże Ciało" "Agent Smith" etc.) i wciągnęła do środka. Na parkiecie było za głośno na rozmowę, wzięli więc piwo i przenieśli się tu. Ale zanim zdążył cokolwiek ustalić z energiczną dziewczyną, ta spojrzała na telefon, i w pośpiechu gdzieś poleciała, obiecując, że wróci za chwilę.

To było dobre pół godziny temu.

Chłopak zaczyna już poważnie wątpić, czy dziewczyna wróci. I czy w ogóle czekanie na nią ma sens. Są przecież telefony, maile, zawsze można się umówić inaczej, spotkać znów na kampusie. Jest późno, jutro też zajęcia, mama się będzie znów martwiła...ale jakoś nie może zmusić się do wstania i odejścia, jakby przykleił się do wytartego obicia kanapy. Znaleźć w sobie wolę, siłę, żeby zrobić cokolwiek...to zawsze było trudne, za trudne. O wiele, wiele łatwiej jest zostać w miejscu - ciałem, a umysłem oderwać się od tych przyziemnych zmartwień i odlecieć gdzieś w dal.

I oto leci naprawdę. Sala z imprezą zmniejsza mu się pod stopami, umyka gdzieś w dal, kiedy John przelatuje przez sufit i kolejne, wznoszące się nad nią piętra; po chwili jest już na zewnątrz, i widzi pod sobą dachy budynków kampusu. Lot w górę jednak nie ustaje; uniwersyteckie zabudowania robią się nadal wciąż mniejsze i mniejsze, aż w końcu Smith może ogarnąć wzrokiem całą dzielnicę...cały dystrykt...całe Miasto!

Nigdy nie widział go z tej perspektywy, nawet na zdjęciach: nieregularny kształt zbliżony do okręgu, niczym ameba rozpłaszczający swoje szare cielsko po okolicznych połaciach zieleni. Budynki, drogi, fabryki, tory, rzeka - to wszystko tak znajome, oglądane z góry wydaje się być dziwnie nowe i nieznane.

Johnowi wydaje się, że nad miastem panuje dzień; nigdzie nie widać jednak słońca, a nad niego nadciąga jakiś cień. Chłopak bez wysiłku robi salto w powietrzu by zobaczyć, co nadlatuje na niego z góry i widzi...

Miasto.

Miasto pod nim i Miasto nad nim, a on zawieszony pomiędzy nimi, niczym ziarnko piasku pomiędzy zbiorniczkami klepsydry.

Ale coś nie pasuje w tym obrazie. Tamto "drugie" Miasto jest jakieś...inne. Dziwne. Niepokojące.

Oko Johna ślizga się po masie spiętrzonych zabudowań, które sterczą w dół, niczym zęby czy kolce, a umysł nie może nadążyć za wzrokiem. Może to układ ulic jakoś się różni? Może coś jest nie tak z geometrią...perspektywą? Nie potrafi tego pojąć, ująć w karby myśli, jakby brakowało mu właściwych słów.

Nagle te dwie potężne masy drgają, i niczym magnesy, zaczynają przesuwać się ku sobie. Wpierw wolniej, potem szybciej, i John uświadamia sobie, że on, beztrosko zawieszony w powietrzu, jest w dokładnie w centralnym punkcie zderzenia, pomiędzy młotem nie-Miasta i kowadłem Miasta.

I nie wie, jak się lata.

W panice próbuje robić chaotyczne ruchy, mając nadzieję, że któryś ruszy go z miejsca i przesunie w bezpieczniejszą pozycję. Bez rezultatów. Oba molochy zbliżają się do siebie i Johna, grożąc zmiażdżeniem go na papkę, a towarzyszy temu dziwnie znany, pikający dźwięk...

...przychodzącego esemesa. Zlany potem chłopak wybudza się na kanapie w klubie, w którym nic się nie zmieniło. No, może prócz tego, że naprzeciw niego siedzi Violet i pije swoje piwo.

John podnosi do oczu telefon. Numer nieznany. Wiadomość brzmi:

Cytat:
Jeśli pan może, proszę przyjść do mnie jutro do dziesiątej. Gabinet 504. A.B.
- Coś ważnego? - pyta Violet i podnosi na Johna oczy. Jej tęczówki zniknęły, z twarzy dziewczyny patrzą na niego dwie dziury czarnych źrenic, ewidentny sygnał, że jest naćpana - Sorry, że czekałeś. Sprawy techniczne, no wiesz... - mówi, pochylając się nad stołem - Ta muzyka mnie zabija. Chodźmy stąd - krzyczy Violet, bo basy zagłuszają wszystko. Jej ruchy są powolne i miękkie, jakby płynęła w wodzie. Łapie jednak Johna za rękę i zaczyna powoli ciągnąć w kierunku wyjścia.

Na stole zostają dwa niedopite jeszcze piwa.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 05-01-2014, 02:22   #25
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Charles Woodman

Soundtrack

[MEDIA]http://fc03.deviantart.net/fs19/f/2007/256/f/5/Docks_by_TotoRino.jpg[/MEDIA]

Krótkie, ale intensywne poszukiwania firmy kapusia dały Charlesowi aż za wiele odpowiedzi. Krótko mówiąc, firm od pasujących do zakończenia nazwach było zbyt wiele, by cokolwiek sensownego wyciągnąć z tego zalewu danych. Pozostawało sprawdzić wszystko na miejscu.

I tak zrobił. Znad kanałów wiało chłodnym wiatrem, mewy skrzeczały jak opętane, a barki i małe holowniczki uwijały się po zachlapanej mazutem wodzie, podobnie jak wyżyłowani ludzie o twardych spojrzeniach, pracujący przy obsłudze doków. Tu, w geograficznym jądrze Miasta, można było poczuć się trochę jak w innym kraju; portowy świat rządził się swoimi prawami i zasadami, i żył innym rytmem niż reszta miasta. Charles po części wiedział, a po części domyślał się, jak naprawdę wygląda tu życie, i to, że krew potrafi płynąć tu równie szerokim strumieniem, co wódka z przemytu i leniwe wody rzeki.

Kiedyś potęga Doków była o wiele większa; to na na nich i na Fabrycznej, jak na dwóch potężnych filarach, wzrósł miejski organizm, który, nabrawszy siły, w pysze odrzucił swoich brzydkich rodziców. Fabryki nie podniosły się po tym ciosie, nieodwołanie zamieniając się w depresyjne slumsy bez nadziei na poprawę. Doki dały sobie radę. Owszem, opuszczone magazyny, rdzewiejące wraki i puste nabrzeża, nadal straszyły bardziej, niż zachęcały, ale handel i interesy - tym razem ten mniej uznawane przez władze - aż kipiały pod tą opaskudziałą skorupą. Kto ma w ręku rzekę, ten ma klucze do miasta - mówiło stare cwaniackie powiedzonko, ale choć Hydra nie ustawała w wysiłkach, by położyć łapy (a raczej macki) na czymś więcej niż tych kilku przyczółkach, które miała, na razie nie udawało się osiągnąć bardziej znaczących rezultatów niż rozpętanie małej wojenki o wpływy.

Zakutany w płaszcz Woodaman zostawił auto z boku, i ruszył w głąb dzielnicy, bliżej rzeki, gdzie mieściły się firmy i działające magazyny. Po drodze minął nastolatków; ot lokalna fauna i flora, nieletni dilerzy, młodociane prostytutki, kurierzy, szpiedzy i mięso armatnie lokalnych gangów i grupek. Ale dostrzegł też kilka dzieciaków z tzw. "dobrych domów", nerwowo rozglądających się po ponurym otoczeniu, ale wyraźnie zaintersowanych tym zakazanym smakiem rozkładu i zła. Młodzieńcze fascynacje...

Jego myśli podryfowały ku córce. Wiedział, że tu bywała, jak pewnie większość zbuntowanych dzieciaków w jej wieku. Bóg jeden raczy wiedzieć, czego tu szukała, na co się natknęła, co mogło ją tu spotkać...Mężczyzna wzdrygnął się; lepiej znaleźć jak najszybciej dziecko i położyć kres tej lekkomyślnej eskapadzie.

Z odnalezieniem firmy poszło mu dużo lepiej, niż z poszukiwaniem zaginionej pociechy; po kilku niezobowiązujących pytaniach dowiedział się, że logo należy do tartaku "Madeleine", który miał tu część swojego biura i magazyn w porcie. Faktycznie, pod wskazanym adresem mieścił się skład drewna, przy którym kręciło się kilku ludzi. Do biura i magazynu nie było wstępu; Woodman dowiedział się tylko, że jeśli chce coś zamówić, powinien zgłosić się do głównej siedziby firmy, zaraz pod miastem. Albo biuro tutaj służyło faktycznie tylko do eksportu i zarządzania magazynem, albo była to jakaś wydmuszka...trudno orzec.

Wyglądało jednak na to, że jego cel mógł tu często bywać: na terenie składu wciąż kręcili się robotnicy, przyjeżdżały auta z materiałem. Kapuś mógł pojawić się w każdej chwili, skoro został tu sfotografowany.

Woodman postanowił chwilę zaczekać. Znalazł sobie ustronne, nie rzucające się w oczy miejsce. Praca powolutku ustawała. Dwa, góra trzy transporty, i skład pewnie zostanie zamknięty na noc. Charles ze spokojem przyglądał się pracującym ludziom...

...gdy nagle poczuł, że sam jest obserwowany. Nastroszona sowa usiadła na murku obok niego, nie dalej, niż kilka metrów od mężczyzny, wpatrując się w niego pomarańczowo-złotymi ślepiami. Kiedy Charles powoli odwrócił głowę, chcąc przyjrzeć się ptakowi, dostrzegł ze zdumieniem, że nie stoi przed magazynem tartaku, ale gdzieś indziej w dokach, na czymś w rodzaju małego podwórka, niegdyś przykrytego z góry daszkiem, z którego pozostały tylko metalowe, pordzewiałe pręty. Wszędzie wokół pleniło się zielsko i chwasty; nad sobą widział wysoką, płaską ścianę magazynu, na której ktoś wymalował olbrzymią, groteskową postać wybebeszonego na ołtarzu człowieka.

Sowa wzbiła się w powietrze i odleciała. W miejscu, z którego się zerwała do lotu, Charles zobaczył coś w rodzaju szmacianego pakunku; trącił go ostrożnie nogą, by zobaczyć, że są to pokrwawiony, elegancki nóż kuchenny i gazrurka, owinięte w jakiś ciuch. Krew na nożu była jeszcze lepka i świeża. Szara bluza wydawała mu się nagle dziwnie znajoma; Woodman wyciągnął dłoń, by bliżej przyjrzeć się znalezisku...

I obudził się na swoim punkcie obserwacyjnym przed magazynem. Było już chyba po pracy; ludzie gdzieś zniknęli, tak samo jak auta. Zasnął w trakcie warty...? Niemożliwe. Niedopuszczalne. Charles Woodman nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił!

Jego uwagę zwrócił nagle jakiś hałas. Ktoś mocował się z kłódką bramy; otworzył ją i szybkim krokiem skierował się do biura. Mężczyzna miał naciągniętą na oczy bejsbolówkę i postawiony kołnierz kurtki, ale z postawy i widocznego kawałka twarzy przypominał Hamiltona. Dłużej grzebał przy zamku w drzwiach wejściowych, ale poradził sobie i z tą przeszkodą, a po niedługiej chwili na piętrze budynku zapaliło się żółtawe światło.

Charles rozprostował się, rozciągając mięśnie. Kapuś - jeśli to był on - musiał mieć jakiś dobry powód, skoro najwidoczniej włamywał się do własnej firmy.

Wzdrygnął się lekko; mokry chłód znad rzeki przypomniał mu delikatnie, że długo się nie ruszał. Czas podjąć jakąś decyzję...

Gdzieś niedaleko odezwało się pohukiwanie sowy.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 05-01-2014 o 02:29.
Autumm jest offline  
Stary 15-01-2014, 09:27   #26
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Zlecenie na artykuł było ciekawe, aczkolwiek... Będzie wymagać kombinowania i załatwiania. Ble. -skrzywiła się Anna. Dział historyczny najwyraźniej był nastawiony na tanią sensację. “Eksperymenty rodem z tanich filmów grozy”... Ktoś tu chyba zapomniał, że na takich eksperymentach naukę zbudowano, a krojono nie manekiny tylko ludzi. Nie sądziła, żeby uczelnia wpuszczała do piwnic ciekawskich dziennikarzy, zwłaszcza ciekawych takiego tematu - z naukowością ludziom się to nie kojarzyło; pewnie niejeden rektor najchętniej zakopałby (lub już zakopał) taką przeszłość głęboko pod ziemią.
No nic, trzeba pogrzebać w necie, kopnąć się do biblioteki, a przede wszystkim dowiedzieć kto będzie pisać właściwy artykuł i skontaktować z nim, bo skończy się na tym, że fotki sobie a tekst sobie, a tak nie robie - donuciła i poszła po ciepłą herbatę. Na drugi dzień po przyjeździe odkryła w okolicy cudowny sklep z herbatami i teraz namiętnie testowała kolejne smaki. Niestety ceny były podobne jak okolica - szpanerskie - toteż konto pustoszało w zastraszającym tempie. Siorbnęła rooibosa o fantazyjnej nazwie i weszła na stronę Gazety w poszukiwaniu kontaktu do redaktora działu historycznego. Tomek mówił, że to on załatwił jej robotę, ale nie poznała faceta osobiście.
- Wygląda jak skrzyżowanie Freuda z Jezusem - mruknęła patrząc na zdjęcie i pogrzebała w pamięci oraz w Googlach. Po kilkunastu minutach miała już jakie takie pojęcie o nowym zleceniodawcy. Węgier z pochodzenia, redaktor działu "Historia", krytyk sztuki i ceniony felietonista gazety Metropolis. Miał swoją kolumnę w każdym wydaniu; głównie o architekturze, designie, urbanistyce i polityce władz miejskich. Koneser, pedant i hipster, jako szef wymagający i drobiazgowy (zafiksowany na punkcie "rzetelności dziennikarskiej", jak wspominał Tom), choć z osobistym podejściem do każdego z pracowników. Kopalnia wiedzy o Mieście i dziejących się w nim wydarzeniach kulturalnych, stały bywalec co bardziej ekskluzywnych przyjęć i wydarzeń towarzyskich. Niektórzy podejrzewają, że jest gejem - doczytała komentarz na jakimś forum. To akurat najmniej ją obchodziło. Skoro z niego taka kopalnia i fanatyk Miasta, to czemu sam nie kopie? - westchnęła zniechęcona. Jej wiedza o 99% rzeczy i zdarzeń była bardziej niż ogólna, toteż nie przepadała za specjalistami czy pasjonatami dowolnych typów, przy których nierzadko czuła się, jeśli nie głupia, to przynajmniej mocno ograniczona w swoich zainteresowaniach. Co zresztą było akceptowaną przez nią prawdą; niemniej jednak nie lubiła, gdy ktoś obcy to podkreślał.

No i nie miała ochoty wychodzić z domu.

Kliknęła w drugą wiadomość. Załącznik był całkiem spory; dwumegowy plik niósł obietnicę tysiaczka wypłaty. Szkoda, że brutto.
Zachęcona otworzyła plik. “Między jawą a snem. Czy istnieją granice wyobraźni?”, głosił tytuł. Następna strona zawierała tylko jedno, wycentrowane i zajmujące cała kartkę słowo: NIE. Reszta liczącego 90 stron dokumentu była pusta.
- Jaja sobie robią? - zaznaczyła wszystko i wybrała czarny kolor fontu; nic to nie zmieniło. Przerobiła na rtf; potem na notatnik, a na końcu zrobiła kopiuj-wklej do GG. Też nic.
- Rozumiem, że te 88 pustych stron ma odzwierciedlać bezmiar wyobraźni autora? - retorycznie spytała śpiących zwierzaków i zamknęła plik. Gdyby była u siebie, wysłałaby na GG kilka żartobliwo-ironicznych komentarzy nt. nowego zlecenia, okraszonych szczyptą kpiny do Młodego, czyli głównego redaktora Wydawnictwa. Tu, niestety, nie mogła sobie na to pozwolić. Szybko wyklepała uprzejmego maila z prośbą o wyjaśnienie. Dopiła zimnawą herbatę i jej myśli powędrowały do snu, który złapał ją znienacka. Nie lubiła tego; jak większość ludzi bała się szaleństwa tym bardziej, że była z nim zaznajomiona. Umysł był delikatną maszynerią, podobnie jak osnowa rzeczywistości.

“Musimy zacząć tracić pamięć, nawet tylko stopniowo i nieznacznie, by zdać sobie sprawę, że pamięć stanowi nasze życie. Życie bez pamięci jest niczym [...]. Pamięć jest naszym spoiwem, powodem istnienia, wrażliwością, nawet naszym działaniem. Bez niej jesteśmy niczym [...].”

- Ja tam bym się nie obraziła gdybym zapomniała to i owo - burknęła, wyłączając durną stronę. Sen o płonącej bibliotece był lepszy, niż sny o trupach z ostatnich lat, ale niewiele lepszy. Zawsze bała się horrorów; teraz miała je praktycznie na co dzień. Nic dziwnego, że obawiała się tych sennych blackoutów.

- Δελφοί - wujek Google-dobra rada wskazał tym razem “Delfy”. Anna dopisała tłumaczenie do wyjaśnienia napisu na ścianie Tomka. Ciocia Wikipedia nie twierdziła, żeby wyrocznia posiadała bibliotekę, ale podane informacje były dość ograniczone jak na miejsce o kilkusetletniej historii.
- Chyba, ze wyrocznia mówi mi, że sfajczę uniwersytecką bibliotekę - westchnęła.
- Meh? - Sheeba wskoczyła jej na kolana, jak zawsze bezbłędnie wyczuwając moment, gdy jej pani właśnie miała zamiar się podnieść.
- Nooo… - pokiwała głową Anna. - Ale jak znajdę "Najdawniejszą historię Miasta" pisaną gotykiem, to wsiadam w pierwszy pociąg do Krakowa. Nie ze mną te numery; już nie. - postanowiła twardo i zrzuciła kotkę z kolan; po czym mało nie zleciała z półpiętra gdy zwierzak zaplątał jej się między nogi.
- Cholera z tobą! - posłała wysokim lobem kulkę z folii aluminiowej w stronę kuchni, a gdy kotka popędziła za zabawką Anna otworzyła mapę miasta i znalazła potrzebne jej budynki. Nie miała najmniejszej ochoty wychodzić, ale siedzenie przed kompem także nie wchodziło w grę; bała się, że znów zaśnie.

Zapakowała aparat, notes, telefon, wodę, kanapki i mapę, po czym ruszyła w kierunku uniwersyteckiej części Miasta.
 
Sayane jest offline  
Stary 17-01-2014, 00:17   #27
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Skrzywił się. Dziewczyna, w jego mieszkaniu była dziewczyna. Fe.
- Idź sobie - burknął w stronę kuchni, ale zapach kawy kusił i nęcił. Francis wstał więc, przyznając przed samym sobą, że chętnie zamoczył by gębę i pozbył się kapcia. Major oprotestował nagłą zmianę status quo i kilkoma gwałtownymi ruchami wyślizgnął się z objęcia swego człowieka. Gdy Francis człapał powoli za wonią czarnego trunku, bestia przysiadła na oparciu kanapy i wpatrywała się z dezaprobatą w jego wygniecioną personę.
Przechodząc koło lustra, pisarz z zadowoleniem skonstatował, że wygląda jak ostatnie nieszczęście. Włosy sterczały mu w nieprzystojnym kogucie, zdradzającym niedawny kontakt z powierzchnią płaską. Pomięta koszulka przekręciła się i zadarła, odsłaniając blady, pokryty rzadkimi czarnymi włoskami brzuch, który obecnie poddawany był zawziętemu czochraniu. Spodnie zjechały odsłaniając pęknięte plecy. Tak, nie był to widok, który mógłby oczarować jakąkolwiek kobietę. Francis był bezpieczny.
Bose stopy zaplaskały na pokrytej płytkami podłodze. Głośne ziewnięcie zdradziło jego przybycie. Nie zarejestrował jakoś co robiła Dziewczyna. Za bardzo był skupiony na kawie. Zwalił się na obdrapany taboret i objął gorący kubek długimi, poplamionymi tuszem palcami.
- Cześć kochanie - mruknął i siorbnął soczyście.
Oczy powoli zaczęły otwierać się szerzej. Pozostałe zmysły budziły się powolutku z każdym mililitrem zbawiennego, smolistego nektaru. Co jak co, ale kawę Dziewczyna robiła dobrą.
Wzdrygnął się, takie myśli były zdradliwe. Najpierw wydaje ci się, że jedna z nich nie jest może taka zła, potem zaczynasz myśleć, że nawet dobra, a na koniec znowu dajesz sobie wyrwać serce. Nie, dziewczyny są głupie. Dziewczyny to tylko kłopot. Pojawia się taka w życiu głównej postaci i zaraz trzeba ją ratować, albo jej imponować, albo pilnować, żeby przypadkiem nie okazało się, że jest jakąś zdradziecką Oktopusią, która tylko czeka żeby wepchnąć ci macki tam gdzie nie powinna.
- Nienawidzę cię - doszedł do prostego, racjonalnego wniosku i zakomunikował go Dziewczynie bez zbędnych emocji - Dolej mi kawy.
Gdy wlał kolejny łyk do krwioobiegu, musiał przyznać przed samym sobą, że tak naprawdę nie chodziło mu w tej chwili o Brzytwę, tylko o tą drugą. Tą, która wyrwała mu serce, przeżuła je swoimi krzywymi, żółtymi zębami, wypluła w błoto i wdeptała w ziemię, by na koniec wyszczać się na nie, by dobitnie przekazać mu, co o nim myśli. Pieprzony rudzielec.
A on zrobił z niej bohaterkę pięciu pieprzonych bestsellerów.
A ona zabrała mu kota.
Suka.
Wstał i odnalazł w szafce, za wietrzejącymi pudełkami płatków śniadaniowych końcówkę dwunastoletniej Belvenie Old Double Wood. Dopełnił nią kubek kawy, a resztę wlał do gęby, pozwalając by rozpłynęła się na języku miodową lawiną. Przetoczył płyn z jednego policzka, do drugiego, poczekał aż osiądzie mu na zębach i porządnie się ogrzeje. Dopiero wtedy przełknął. Whisky trzeba było pić, jak trzeba.


Albo w kawie. Zaśmiał się na tę myśl, ale zaraz po chwili spoważniał. Musiał znaleźć sobie nową inspirację. Nowego bohatera, który porwałby masy swoim nieprzystosowaniem i geniuszem. Kogoś, kogo fani mogliby nienawidzić i kochać jednocześnie. A może nawet kogoś, kto sprawiałby, że nienawidzili siebie, za to że mu kibicują?
Kogoś takiego jak zły Overlord Francis. Trzeba będzie zmienić imię. Pochwycił jedną z kartek, które leżały porozrzucane po całym kuchennym stole i wygrzebał gdzieś spod spodu ołówek. Zaczął notować.
Simon, to będzie dobre imię. Simon mówi - Państwo Opiekuńcze. Tak, tak, tak, to dobre.

Simon był jednym z tych chłopców, którzy nie mieli łatwego życia wśród rówieśników. Zawsze był za mały, za słaby, zbyt nieśmiały, zbyt inteligentny, za bardzo lubił książki, za mało grywał w gałę. Jego męki rozpoczęły się już w przedszkolu, gdy stał się ofiarą grubej Gale i jej niewybrednych żartów. Do dziś pamięta, jak jej rajstopki drapały go po policzkach, gdy siadała na nim i puszczała siarczyste bąki. Od tej pory nikt nie brał go poważnie. Nie miał kolegów. Zawsze był sam. W cieniu.

- Tak - żałosna z niego istota. Aż się, kurwa, sam wzruszył.

Dopiero w wieku dorastania odkrył, jak wiele możliwości daje trwanie w cieniu.

- Świetnie, świetnie - łyk whisky z kawą, tylko, jak taki typ mógłby wyglądać?
Szczupły, nawet wysoki, niezgrabny, pozbawiony wszelkich fizycznych przymiotów. Miałby młodzieńczą twarz, która zupełnie nie przystawałaby do jego intelektu i błękitne oczy, pod wiecznie ekspresywnymi brwiami. Przez większą część czasu chodziłby trochę zgarbiony, jakby przepraszał świat za brzemię swojego istnienia, ale czasami stawałby wyprężony jak struna i wtedy należało się naprawdę bać.
I często by płakał, żałośnie, tak że by mu okulary zaparowały. Ale za to byłby sprytny, a nawet inteligentny. Diablo inteligentny.


Blada cera, jasne, opadające na prawe oko włosy, przycięte od miski i kot.
Tak, nieodłączny i jedyny kompan, który towarzyszył Simonowi na każdym szczeblu kariery.
A może… A może kot nim manipuluje? Może kot przekonuje go, że nie jest wart prawdziwej miłości? Może dlatego bohaterka przyszła mu go odebrać? Nie żeby pozbawić władzy, ale żby uratować? Może złoczyńca nie jest złoczyńcą, tylko damą w opresji… księżniczką w wieży?
Trzask złamanego rysika przerwał gonitwę myśli.
Francis podniósł powoli wzrok znad zabazgranej kartki i spojrzał na Brzytwę, która wyraźnie zniecierpliwiona jego transem wykrzywiła się z niesmakiem, jakby był czymś co przyczepiło się jej do podeszwy.
- Mam pomysł na opowiadanie - stwierdził i złożył kartkę na cztery nim wepchnął ją do tylnej kieszeni spodni. Był spokojny, wyzerowany. Wypluł wszystko co nie dawało mu spokoju na papier. Mógł rozmawiać. Zapytał więc grzecznie, mierząc Dziewczynę wzrokiem - A ty czego chciałaś?

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 17-01-2014, 18:15   #28
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Victor poruszył brwiami, tak jakby wzruszał ramionami. Rozłożył lekko ręce i powiedział:
- Jak powiedział jakiś tam hiszpański reżyser, życie bez pamięci jest niczym. Swoiste spoiwo wspomnień naprawdę by mi się przydało psze pani, bo mam sieczkę w głowie - pokiwał głową z kwaśną miną. Oblizał wargi przypatrując się uważnie kopercie. Musiał się jednak opamiętać. Nie należało oceniać ludzi po wyglądzie, te grube coś rozwalone przed nim i zdolne do mówienia, musiało być dość niebezpieczne. Na dodatek burdelmama raczej nie na tyle dobroduszna by dać Victorowi cokolwiek za darmo. Zawsze wszędzie prowadziły tak bardzo kręte i długie drogi…
- Ah - kobieta uśmiechnęła się i rzuciła Vilmerowi długie spojrzenie spod mocno umalowanych powiek. Saszetka z kryształkami zniknęła ze stołu, a pulchna dłoń z kiczowatym, złotym pierścionkiem pogładziła kopertę czułym gestem - Zofia nie myliła się co do ciebie - w jej ustach imię “Zofia” brzmiało dziwnie miękko, jak “Soffa” - To przesyłka od niej. Zostawiła ją na wypadek, gdyby ją coś… spotkało. Bardzo mi przykro, Viktorze. To była niezwykła kobieta. Będzie mi jej brakowało - burdelmama westchnęła i zatuliła rozchylony szlafrok - Ale musisz wiedzieć, że przechowanie tego małego pakuneczku przyniosło mi wiele problemów - podniosła kopertę i obróciła w dłoni, jakby chciała zajrzeć przez papier do środka - Zabawne, jak wiele mogą znaczyć dla kogoś czyjeś pamiątki...i do czego się posunie, by je zdobyć. A ty? - oczy kobiety spoczęły na Vilmerze - Byłbyś skłonny… wynagrodzić kłopoty jakie przyniosła mi pamięć Zofii?
Victor przymknął na dłuższą chwilę jedno oko, uśmiechając się leciutko.
- Jak? - parę dodatkowych pytań zaczęło go teraz dręczyć, ale trzeba było panować nad sobą. Skąd niby taka baba znała Zofię? Niepokoiło go, że ze wszystkich możliwych ludzi spod ciemnej gwiazdy, wybrała akurat burdelmamę do przekazania ostatniej woli, czy cokolwiek było w środku.
Woreczek z kryształkami znów pojawił się na stoliku. Kobieta uniosła go w dwa palce i podniosła pod światło lampki; na blat biurka padły kolorowe promienie, jakby substancja rozszczepiała światło.
- Nowy przebój rynku. Nazywają go “pyłem snów” - burdelmama przesunęła woreczek w stronę Victora. - Rozkrusza się i wciera w śluzówkę, albo rozpuszcza i dożylnie. O efektach krążą legendy… nie próbuj tego w domu - uśmiechnęła się lekko. - Nie wiem, kto to rozprowadza na moim terenie… A bardzo nie lubię nie wiedzieć. I bardzo nie lubię, gdy ktoś narusza pewne niepisane prawa. Więc… znalazłbyś mi go? Moi chłopcy już sobie z nim porozmawiają… Ale są zbyt znani w dzielnicy, żeby nie rzucać się w oczy. Dostaniesz kopertę… i moja głęboką wdzięczność - mrugnęła zalotnie do mężczyzny.
V. podniósł ostrożnie woreczek przyglądając się uważnie.
- Niee… nigdy narkotyków nie brałem w swoim życiu, nie mam zamiaru tego zmieniać - schował towar do kieszeni i skinął głową. - Zrobię więc co mogę, tylko… chciałbym wiedzieć, czy jeśli się mi nie uda, to twoi chłopcy porozmawiają ze mną zamiast z ludźmi odpowiedzialnymi?
- Przecież jesteśmy przyjaciółmi, Victorze - burdelmama wstała i dotknęła dłonią ramienia mężczyzny. Ominęła Vilmera, ciągnąc za sobą ciężki zapach perfum i podeszła do sekretarzyka, otwierając kluczem jedną z szuflad - Jeśli nie chcesz tego robić, przekażę ci ostatnią wolę Zofii choćby teraz - wróciła znów do stolika, trzymając w dłoni coś zawiniętego w materiał - Ale myślę, że ta mała przysługa pozwoli ci lepiej zrozumieć całą sytuację… i co się stało. Weź to, proszę - podała mu pakunek z tkaniny - Jestem pewna, że ci się przyda.
- Nie mówię, że tego nie zrobię, im więcej się dowiem tym lepiej - powiedział dziękując i przejmując pakunek. - Po prostu wolę działać nie pod presją, bo ostatnio nie jestem w stanie sobie z żadną poradzić, tak myślę. Nie wiesz w jakiej cenie schodzi? - spytał rozpakowując podarunek.
- Bardzo symbolicznej. Rzadko go się spotyka, ale to raczej kwestia małej ilości dealerów...komuś zależy, żeby szybko zdominować rynek, potem zapewne podniesie cenę.
Vilmer odwinął ostrożnie pakunek. W środku znajdowała się stara i brudna dziecięca zabawka - gumowy nóż.
- Ostrożnie - kobieta stanęła za Victorem; czuł na plecach ciepło jej ciała i dotyk dłoni, kiedy sięgnęła i zatuliła z powrotem materiał - Nie patrz na niego za często. Zwątpienie bardzo mu szkodzi.
Victor odwrócił się do niej, cofając się o krok, a potem kolejny. Powoli. Nie chciał jej dotykać. Fuj, fuj, fuj!
- Jest magiczny? Nie działa dopóki nie uwierzę, że działa? - spytał uśmiechając się lekko.
- Magiczny? Można tak powiedzieć. Jego poprzedni właściciel uważał, że to potężny miecz na demony. Nie musisz wierzyć w prąd, by żarówka działała… - burdelmama uśmiechnęła się i uderzyła w mały dzwoneczek; w pomieszczeniu rozeszła się dźwięczna nuta - ...choć kto wie, co się stanie, jeśli będziesz wątpił w to, czy coś istnieje. Może zniknie z rzeczywistości, jeśli masz dość silnej woli?
- Działało chyba tylko w matrixie… - mruknął przyglądając się burdelmamie, która chyba wykraczała poza swoje kompetencje takimi rozmowami. Chociaż kto ją tam wie? - A czemu poprzedni właściciel nie jest obecnym? Dorósł, czy jak? - dawno nie rozmawiał z ludźmi tak w miarę normalnie. Póki miał towarzystwo, nawet takie odrażające, mógł pokorzystać. Szczególnie, że otyłość tej kobiety, śmiesznie kojarzyło się z jego wagą, jeszcze jakiś czas temu. Zastanawiał się, jakby wyglądało zestawienie ich dwojga, z czego Victor byłby jeszcze w stanie pięćdziesięciu pięciu kilogramów. Coś jak zapałka obok zapalniczki? Kijek pod drzewem?
Jedna jedyna rzecz na tym świecie, która zawsze była, jest i będzie dla niego śmieszna to grubasy.
- Tak, nabrał lat i powagi - kobieta odpowiedziała bardzo serio. - Odrzucił fantazje i “dziecinne sprawy”, jak sam je nazwał. Wydawało mu się, że jako dorosły nie może pozwolić sobie na takie głupie sentymenty. Potem zginął; coś, co kiedyś odrzucił, mogło mu uratować życie - pokręciła głową - Smutna historia. Znalazłam tą broń na garażowej wyprzedaży; mimo upływu lat zostało w niej dość emocji i wspomnień z jej wspaniałej historii i jego wyobraźni. To musiał być bardzo intrygujący chłopiec...szkoda, że tak skończył.

W drzwiach pojawił się efeb, który przyprowadził tu Vilmera; w dłoni trzymał papierowo torbę, tę, w którą ochroniarz wsadził rzeczy Victora. Kobieta dostrzegła go i spytała:

- Masz jeszcze jakieś pytania, Viktorze? Chciałabym umówić się z tobą na dłuższą rozmowę, ale… cóż, obowiązki wzywają. Sam rozumiesz; nie chcę cię niepotrzebnie zatrzymywać.
- Ach tak, racja! - opamiętał się potrząsając głową. Bądź co bądź, lepiej było nie zostawać za długo w gościach u takich ludzi. - Też mam swoje obowiązki. Zgłoszę się, gdy czegoś się dowiem - powiedział kłaniając się nie za nisko.
- Powodzenia, Vikotrze. Nawet nie wiesz, jak jestem wdzięczna, że zechciałeś załatwić dla mnie tę drobną sprawę - kobieta ujęła w swoje miękkie, ciepłe palce dłoń Vilmera i lekko uścisnęła. Stojący przy ścianie chłopiec drgnął lekko i powiedział: - Proszę za mną, proszę pana - a kiedy mężczyzna podszedł, wręczył mu torbę z rzeczami.



Bez zbędnego ociągania się i zaprzyjaźniania wyszedł z burdelu, wsiadł do samochodu, wrzucając prezenciki do schowka i pojechał do swojego tymczasowego mieszkanka.
Dlaczego, dlaczego musiała się w cokolwiek pakować? Przecież tak o nią dbał. Ona wyciągnęła go z jego świata, tak jak on z jej ojca. Tak mu się przynajmniej wydawało. Bał się tego, że tak wiele może o niej nie wiedzieć. Jedyne co było w jego życiu pewne, mogło okazać się iluzoryczne. Dopiero teraz zastanowił się nad tym, czy aby na pewno dobrze wybrał, wskazując na pamięć. Może zapomnienie było tym czego potrzebował? Skupić się na tym co teraz, nie rozdrapywać ran z przeszłości, która nagle wydała się tak odległa. Hektolitry smutku i żalu jakie się przez jego żyły w ostatnim czasie przelały, przyniosły ze sobą poczucie starości, na równi z rezygnacją. Teraz rozpaczliwie starał się chwycić jakiejś kłody w tym potoku wspomnień, tak narwanym i chaotycznym.

Rzeczy nie zostawiał w samochodzie, który groził samodestrukcją bądź samospaleniem. Gdy w końcu doczłapał się do pokoju i na chwilę się położył, naszło go dziwne uczucie, dające niezwykłe możliwości refleksyjne. Uczucie to, określił zmęczeniem. Jakże malutkie wydały mu się teraz wszelkie problemiki, jakże odległe i zupełnie niepotrzebne. Nihilistyczna fala myśli, zawsze wydawała mu się tą najmądrzejszą, póki trwała. Wszystkie inne postawy życiowe, zachowania czy działania jakie podejmował wcześniej, wydawały się tak idiotyczne. Tyle rzeczy mógł zrobić lepiej nie robiąc ich wcale. Pogrążając się w cynicznej złości na wszystko wokół swojej osoby, którą w tej chwili darzył najmniejszą ilością sympatii, zapadł w krótką, niespodziewaną drzemkę, by obudzić się dwie godziny później.

Z torebki z kryształkami wyjął cztery i zawinął je ciasno w sklepową torebkę, wepchnął do kieszeni, a pozostałe schował w poszewce od poduszki. Podobno sprzątali i prali tylko ręczniki bez życzenia i za darmo. Wziął też troszkę pieniędzy i ten durny sztylecik.
Bo choć poczucie egzystencjalnej bezsensowności było dość wygodne, to samo życie nie. Po ciszy musiał nadejść ten pierdolony hałas. Wszystko zapowiadało kolejne fale gonitw myśli, walk, przemocy, wszystkiego wymagającego uwagi - po prostu hałasu. Każdy zaś człowiek powinien krzyczeć, szeptać i milczeć, a Victor ostatnio za długo zajmował się tym ostatnim. Przyszła pora na zdecydowany hałas.

Jebać policję?

Jak coś znajdą na niego to i tak go udupią, nie stać go na prawnika, to dadzą z urzędu.
Samochód toczył się i charczał ciężko, ciągnąc Victora z powrotem do meliny Szelesta. Znalazł go w otoczeniu dwóch jego koleżków, stereotypowo schylonych nad kubłem z palącym się w środku ogniem. Noc rzeczywiście była chłodnawa.
- Siema chłopaki, co tam świrujecie? - spytał z uśmiechem podchodząc i podając każdemu rękę, choć były one suche od wnikającego pod skórę brudu.
Cała trójka spojrzała na niego uśmiechając się prześmiewczo.
- Co jest Vicuś? Co to za... do szkoły ty idziesz, że taki odjebany? - spytał niski nieszczęśliwiec, odpad atomowy Miasta zwany wśród kumpli Lalką.
- Od kiedy to pytaniem na pytanie się odpowiada, he?
- Też to właśnie zrobiłeś, no nie? - wtrącił Robert.
- Dobra, nieważne - Vilmer westchnął kręcąc głową. Ci trzej mieli mózgi przeżarte narkotykami i alkoholem, Victor tym, że od lat zajmował się zaopatrywaniem ludzi w te rzeczy, a czasem i te, którymi mózgi się rozwalało. - Trzeźwi widzę jesteście. Bieda?
- Bieda - przytaknął Szelest.
- Dobra... to co powiecie o tym? - rozwinął torebkę z trzema kryształkami. - Chce ktoś, w zamian za informacje czym to gówno jest i z czyjej dupy wyszło?

Wulgarny język równa się prosty język.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 17-01-2014, 23:17   #29
 
Quelnatham's Avatar
 
Reputacja: 1 Quelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetny
- Idziemy z Borysem obejrzeć naszą salę prób! – zawołała dziewczyna z entuzjazmem – Zabierasz się z nami, Zach? – dodała, mrugając słodko rzęsami.
-Mhm. Zaraz. - odmruknął opryskliwie chłopak i odwrócił od niej głowę. Sen był absurdalny, jasne, ale niechęć pozostała. Zresztą mógł sobie pozwolić na bycie niemiłym. I tak pomyślą, że to przez pobudkę w środku nocy. Niemniej po kolejnym radosnym ponagleniu wstał i zapytał zaspanym głosem - Noo… Dobra. To niedaleko ?
- No nie bardzo, w Dokach. Ale podjedziemy metrem, za mniej niż pół godziny będziemy. Chyba się nie boisz, co? - zaśmiała się i wyszczerzyła zęby do chłopaka.
- Mm. Jasne. Ok. To chodźmy - odpowiedział jakby niedosłyszał pytania. Oczywiście, że się przestraszył. Gdyby jego rodzice dowiedzieli się, że pałętał się po Dokach nocą pewno padliby na miejscu na zawał. Ale nie cała dzielnica składała się z melin, ruin i siedzib gangów, więc miał nadzieję, że dziewczyna wybrała jakieś w miarę normalne miejsce. - Tylko się ubiorę - dodał idąc w kierunku przedpokoju.
- Tylko szybko! Bo się spóźnimy! - Hope aż podskakiwała z niecierpliwości w korytarzyku, kiedy Zach się ubierał. W końcu niemal przemocą wyciągnęła go z domu, i ruszyła szybko na przystanek. Dzielnica dopiero budziła się do życia; musiało być jakoś przed szóstą. Z ulicy parowała lekka mgła, prócz jakiejś kobiety wyprowadzającej psa w zasięgu wzroku nie było zupełnie nikogo. Dopiero po kilkuset metrach zaspany i półprzytomny Zach zorientował się, ze idą tylko we dwójkę, a Borisa nigdzie nie widać. W końcu dziewczyna stanęła przy przystanku autobusowym, nerwowo przytupując nogą.
- Eee… A gitarzysta został pilnować chałupy ? - zapytał Zachary. W ogóle nie uśmiechała mu się ta wycieczka, ale brak Borisa (i obecność Hope) jeszcze obniżył jego chęci.
- Potem przyjedzie, za niedługo znaczy - burknęła dziewczyna, jakby chciała uniknąć dalszej rozmowy - Zaraz mamy autobus. Musisz trzymać kogoś za rączkę, inaczej nigdzie sam nie pójdziesz? - zakpiła - Nie bądź strachliwy dzieciak…
Rhys powstrzymał się od odpowiedzi. Też nie miał zamiaru z nią rozmawiać. Zaczął myśleć czy niechęć do dziewczyny nie była po prostu trafnym przeczuciem.

Autobus nadjechał zgodnie z rozkładem. O tej porze był niemal zupełnie pusty; tylko z tyłu drzemał jakiś starszy facet z teczką. Hope pewnie wskoczyła na stopień i skasowała dwa bilety. Borisa nadal nie było widać.
Podróż była długa i nudna. Dziewczyna nie odezwała się sama do Zacha, ale wiele razy spoglądała na niego, jakby upewniała się, że nadal jest z nią.

Miał czas na przemyślenie całej tej sprawy. Czy to w ogóle dobry pomysł z tym zespołem ? On naprawdę był słaby. Musiałby poświęcić sporo czasu na przypomnienie sobiew wszystkiego, żeby się nie zbłaźnić. No i przecież próby będą mu zżerały mnóstwo czasu. Nie żeby miał jakieś ważne sprawy czy dużo pracy. Musiałby tylko trochę ograniczyć Blade Rusha. Może właściwie lepiej by było gdyby przestał tyle siedzieć przy kompie. Czasami tak myślał. Ale z drugiej strony co miałby robić? No może właśnie to. To znaczy grać. Muzyka w końcu rozwija i tak dalej. I widywałby się częściej z ludźmi. Borisem. Hope. Taak. Dlatego pomysł mu się nie podobał. Będzie ich widywał razem. Dwa szczebiocące, tulące się do siebie ptaszki – myślał gorzko. Logicznie rozumując nie miał nic przeciwko. Ba! Niech będą sobie szczęśliwi. To dobrze dla nich. Ale z drugiej strony... Nie żeby był zazdrosny. Przecież i tak nie było takiej możliwości. On i Boris. Po prostu coś go bolało jak widział ich takich... zakochanych. Może to Hope ? Tak. Na pewno to coś z nią. Zbyt entuzjastyczna, aż natarczywa, ogólnie mało przyjemna. Bez słów doszedł do wniosku, że byłby lepszy. Przez chwilę pozwolił płynąć swoim myślom obrazami. Złapał się na marzeniach dopiero gdy zaczął roztrząsać jakby wyglądały ich wspólne wakacje. Od razu się skarcił. Takie rojenia tylko pogarszały sprawę. I będzie przeżywał coś takiego po każdej próbie tego ich zespołu ? Dlaczego się w ogóle zgodził ? No, przecież nie mógł odmówić. Czemu niby nie mógł? Jasne... trzeba się było przecież przypodobać Borisowi. Nie żeby mógł to zauważyć. Nawet jakby zauważył to przecież tak nie działa. To w ogóle działa tylko w jednym kierunku. Kurwa... ta cała miłość jest beznadziejna. I tylko dlatego się wkopał w takie coś? Bo chciał i nie chciał ?

Wreszcie wysiedli w City; przystanek autobusu był zaraz koło metra. Hope zeskakiwała po kilka stopni na ruchomych schodach. Tu, mimo wczesnej pory, kręcił się już spory tłum ludzi - głównie spieszących się do pracy biznesmenów. Tuż przed bramkami metra stał parszywie wyglądający grajek, rzępolący na zdezelowanej gitarze jakąś smutną piosenkę. Hope naciągnęła kaptur na głowę i skasowała bilet, podając Zachowi drugi. Chłopak trochę się zdziwił, ale skasował go bez wahania. Właściwie był całkiem ciekaw dokąd zaprowadzi go ta dziwna dziewczyna.

Metro wyrzuciło ich na niemal ostatnim przystanku na Starym Mieście; dalej, za wąską linią wody, rozpościerały się Doki, budzące się do życia krzykiem mew i skrzypieniem żurawi. Pod stopami dwójki młodych ludzi trzaskało pobite szkło z butelek po tanim alkoholu.
- To prawie tutaj. Jeszcze kawałek - głos Hope był lekko napięty, ale uśmiechnęła się do Zacha - Jakie masz marzenie, takie największe, Zach? - spytała niespodziewanie, wbijając ręce w kieszenie.
- Nie wiem - odpowiedział zdumiony. - Chyba... nie mam wielkich marzeń.
- Żadnych? Zupełnie? - rzuciła mu szybkie spojrzenie spod kaptura - To...smutne. Tak myślę, że każdy chyba powinien mieć jakieś. Mi żadne się nie spełniło - splunęła na ziemię i kopnęła butelkę - Jestem kompletną porażką, wiesz… - westchnęła - Ale ciągle marzę...to daje mi siłę. A teraz...teraz chyba się uda - przyspieszyła kroku; jej głos znów zdradzał zdenerwowanie i niepewność.
Tylko długie “yyy” wydobyło się z ust Zacha. Co niby chciała usłyszeć? “Nie jesteś żadną porażką! Każdy z nas ma wielką wartość!”. Nawet jej nie znał, a ona wyskakuje z czymś takim. Że niby ten zespół to jej wielkie marzenie, a jak coś nie wypali to zacznie się ciąć? Trochę tak dla niego brzmiała.
- To chyba dobrze - wymruczał wreszcie. - W sensie, że wiesz. Masz nadzieję. - stwierdził w końcu, że Hope może po prostu mieć coś nie do końca po kolei w głowie. Trzeba było być łagodnym dla takich ludzi.

Zagłębili się w dzielnicę portową, wchodząc głębiej między opuszczone magazyny. Wiatr przewalał strzępy szmat i podarte gazety; raz przeleciał nad nimi cień jakiegoś ptaka. W końcu Hope zatrzymała się przed metalowymi drzwiami, prawie niewidocznymi wśród pokrywającego ścianę budynku graffiti i zrastającego wszędzie zielska. Chwilę szarpała się z zamkiem, a potem popchnęła wrota do środka; Zach usłyszał jej głos wołający:
- Oto nasza sala! Zarąbista, nie? Chodź, zobaczysz ją z bliska!
Wszedł do środka. Powinienem się tego spodziewać, kiedy tylko usłyszał, że to Doki - pomyślał. Magazyn, choć z zewnątrz wyglądał na zaniedbany, wewnątrz był wysprzątany i czysty. Duża, betonowa hala, cała w muralach; niewiele światła wpadało przez zapaćkane smołą okna. Hope stała na końcu sali; tam znajdował się metalowo-drewniany podest, podobny do małej sceny. Nad podwyższeniem ścianę zamalowano na czarno, by zrobić podkład pod portret mężczyzny w nieco psychodelicznych kolorach.
[MEDIA]http://fc02.deviantart.net/fs70/f/2011/203/2/7/h_p__lovecraft_by_mistersali-d41bv5l.jpg[/MEDIA]
Dziewczyna kiwała palcem na Zacha.
- Wow, nie wiedziałem, że w Dokach są takie miejsca - mówił zadziwiony idąc w stronę podestu. Miejsce naprawdę zrobiło na nim wrażenie. - Fajowo. Jak je wynalazłaś ?
- Wyśniłam je - odpowiedziała prosto dziewczyna, wpatrując się w portret - Bardzo chciałam, żeby była...i po prostu ją znalazłam, zupełnie przypadkiem. Zresztą, ktoś mi pomógł. - dodała tajemniczo - Bardzo nalegał, żeby się z Tobą zobaczyć, Zach. Dlatego cię tu przyprowadziłam - zeskoczyła za scenę i wróciła znów, trzymając w rękach mały plecak, w którym zaczęła intensywnie grzebać. Chłopak usłyszał, jak coś w nim brzęknęło metalem, raz czy drugi.
- Wyobrażasz sobie to? Tu będzie stał wzmacniacz, a ta mamy miejsce na generator - wyciągnęła coś z plecaka i zacisnęła w pięści; drugą dłonią pokazywała na scenę. Jej policzki zaróżowiły się trochę z emocji - Sprzęt już jest załatwiony; nie jakieś tam smuty z garażowej wyprzedaży, tylko porządne graty - uśmiechnęła się szeroko i wzięła głęboki oddech - Poczęstuj się, Zach - wyciągnęła w kierunku chłopaka otwartą dłoń pewnym gestem; na otwartej ręce dziewczyny leżało kilka przezroczystych kryształków; w blasku słońca rzucały tęczowe błyski - No śmiało; nie gryzą - zachęciła; jej dłoń zadrżała, a niebieskie oczy skupiły się na Zachu z niesamowitą intensywnością.
- Co to ? - zapytał głupio. Nie musiał właściwie wiedzieć dokładnie. Szajbnięta i jeszcze ćpa. Boris nie trafił najlepiej. Zach zresztą też. Będzie musiał jakoś z tego wybrnąć.
- Nic groźnego - skłamała nieudolnie, jej oczy uciekły na bok - Nie rób problemów, co? Po prostu weź jednego; nic ci się nie stanie - powiedziała z nagłą złością - Czy ja zawsze muszę potykać się o upartych durni?
- Nie. Dzięki. - odpowiedział stanowczo. - Wiesz. Nie muszę tego brać, żeby być w zespole - dodał.
 
Quelnatham jest offline  
Stary 18-01-2014, 22:00   #30
 
Narib's Avatar
 
Reputacja: 1 Narib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znanyNarib nie jest za bardzo znany
Oparł się o ścianę, i wykręcił numer do Le Blanc, usiłując uspokoić swój nierównomierny oddech. Wsłuchał się w rytmiczny dźwięk oczekiwania na połączenie, zamknął oczy i zacisnął zęby. Odbierz, dziewczyno, odbierz.
Jeden sygnał. Drugi. Trzeci. Toma dzwonił i dzwonił, ale dopiero, kiedy miał zrezygnowany odłożyć słuchawkę, wróżka odebrała.

- To..Toma? - jej głos był słaby i zbolały. Policjant słyszał w tle siąpanie wody; Le Blanc pociągała nosem i ciężko oddychała - Co...co się stało? Jak chcesz się umówić, to nic z tego...trochę się posypałam - chyba chciała się roześmiać, ale zabrzmiało to bardziej jak rwany kaszel - Czuję się, jakby mnie ktoś walił młotkiem w głowę…
- Co się stało? Wróżko, słuchaj, miałem wizję. Zasłoń okna, zabarykaduj drzwi, cokolwiek - nie wychodź z domu. Jasne?
- Ok...ok - w głosie Le Blanc chyba było więcej udręczenia, niż zaniepokojenia. Ból aż kapał z jej słów - Przy...przyjedziesz? Nie mam przeciwbólowych…
- Dobra, czekaj, już tam jadę.

Musiał zarzucić na chwilę swoje śledztwo. Jak nauczyła go jego praca, czasem intuicja bywa ważniejsza od skupienia się na toku przyczynowo skutkowym lub szukaniu poszlak. Z drugiej strony, po prostu chciał sprawdzić, czy życie czasem nie zamierza odebrać mu jednego z niewielu sojuszników, jacy mu pozostali.

Le Blanc mieszkała na Starym Mieście, w jednej z dużych, starych kamieni; jej mieszkanie było jednocześnie pracownią.
Kiedy Toma w końcu zapukał do jej drzwi, długo odpowiadała mu cisza. W końcu usłyszał brzęk łańcucha i wejście się odemknęło, najpierw trochę, a potem całkiem. Catharina wpuściła Tomę do przedsionka i starannie zakluczyła zamki. Nie wyglądała najlepiej; w przyćmionym, czerwonawym świetle policjant widział jej zmęczone, podkrążone oczy, krople potu na czole i mały, rozmazany ślad krwi pod nosem. Kobieta była tylko w satynowej, dość kusej podomce, a na głowie miała zawiązaną chustę.

- Dobrze, że jesteś - powiedziała, oddychając ze spokojem - Nic się nie działo...jeszcze. Ale nie mogę nawet usiąść do kart - dotknęła lewą ręką czoła - Nigdy chyba tak źle się nie czułam. Masz prochy? - spytała z nadzieją. Podniosła prawą dłoń i podała mężczyźnie małą .38 - Potrzymasz? Chyba lepiej się umiesz tym obchodzić - uśmiechnęła się lekko i dodała poważniej - Jak bardzo jest źle?

Nie zrozumiał zbytnio gestu wręczenia mu dziecięcej zabawki, jaką był pistolecik Le Blanc. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej kupione po drodze piguły.

- Wiesz, co do klamki, to mam swoją. Tą sobie zatrzymaj, może ci się przydać. Palce mam trochę za grube. - wysilił się na słaby uśmiech - Nie rozumiem, co ci się stało?

Le Blanc wsunęła rewolwer do malutkiej kieszonki szlafroczka i łapczywie wysypała na dłoń garść piguł, które połknęła bez popijania. Poprowadziła Tomę do salonu-pracowni; w całym pomieszczeniu unosił się gryzący zapach dymu, a podłoga była posypana solą i upaćkana woskiem. Z sufitu zwisały jakieś strzępki czegoś, co chyba wcześniej było amuletami; teraz zostały z nich marne resztki. Wróżka nalała sobie szklankę wina i popiła lekarstwo, a potem ciężko opadła na skórzany fotel.

- Sama nie wiem - westchnęła, przykładając do skroni woreczek chłodzący - Chciałam zrobić mały rytuał...żeby powęszyć w twojej sprawie - skrzywiła się, przyznając się niechętnie - I coś...coś odpowiedziało. Nigdy nie miałam podobnego doświadczenia. Coś usiłowało się tu dostać, przepchnąć przez Zasłonę...popaliło mi prawie wszystkie osłony. Ledwo przerwałam krąg; leżałam i wymiotowałam krwią. A potem ty zadzwoniłeś…- uniosła na Petrovica ciemne oczy - Wiesz, co to było?
- Widziałem… Ericssona.
- Ericssona…? - w głosie Le Blanc było słychać wyraźne zdumienie - Toma...nie zrozum mnie źle. To..to co tu było, to był duch, loa...nic materialnego.*
- Wiem co widziałem. Dobrze wiesz, Le Blanc, że ja też siedzę w tym ezoterycznym bagnie. Ale nie z własnej woli, ani z woli tradycji. Wiem czym jest duch. Mówię co widziałem. - jego klatka piersiowa podnosiła się w rytm szybkiego oddechu.
- Nie mówię, że to niemożliwe… - przyznała ostrożnie kobieta, sadowiąc się głębiej w fotelu - Ale gdyby ktoś miał taką moc...wiedziałabym o tym wcześniej. Projekcja o takiej sile wymaga potężnego talentu. Ericsson chyba nie był magiem? - pokręciła głową - To się po prostu nie trzyma kupy...choć mogłoby tłumaczyć wiele spraw, w tym jego “zniknięcie”.
- Taki z niego czarodziej, jak ze mnie baletnica. Jeszcze mu spiczastej czapki brakuje.. - zaśmiał się gorzko - Mam dwie teorie. Albo Ericsson sprzymierzył się z kimś wyjątkowo potężnym, albo ktoś tylko wykorzystuje jego ryj, by mnie do czegoś sprowokować. Co myślisz? - przeszedł się po pokoju, oglądając zniszczone talizmany. Dziwił się, czemu amulety ochronne dosyć wprawnej ( przynajmniej tak mu się wydawało) czarownicy zostały tak zdewastowane. Jednocześnie, czuł jak zimno wlewa się powoli w jego czaszkę, gdy uświadomił sobie, że tu już nie chodzi o zwykłe wojny gangów. Toma mógł zadrzeć z czymś większym. Straszniejszym.
- W Luizjanie nie zastanawiałabym się ani chwili - Le Blanc uśmiechnęła się krzywo - Ale tu...to jest duchowa pustynia. Zasłona jest tak mocna, jak nigdzie indziej. Sam wiesz, że nawet wróżenie bliższe jest tu grze w kości…niż precyzyjnej nauce. Żadnych tradycji, żadnych starych duchów, tajemnych kultów. Jeśli miałby wziąć skądś moc, to skąd, na wszystkich bogów?! - prychnęła ze zdenerwowaniem i zaraz pożałowała, przykładając mocniej opatrunek - Auuu...A jeśli miałby pojawić się ktoś nowy...cóż, nasz światek jest mały. Znamy się, i raczej nie sramy sobie wzajemnie na wycieraczkę. Ale zawsze są czarne owce…- pokręciła głową - Cóż, popytam resztę. Może coś będą wiedzieli. A ty masz jakieś pomysły? Przynajmeniej na ten wieczór…?
- Zawsze znajdziesz moment, by o to zapytać, co? - zaśmiał się - Cóż. Nie mam. Miałem pogadać z pewnymi osobami, ale oni mi nie uciekną. Co proponujesz?
- Na początek mógłbyś pomóc mi tu posprzątać - Le Blanc roześmiała się cicho - A potem...cóż, zanim jakoś się pozbieram i odrysuję na nowo kręgi...będę potrzebowała jakiejś ochrony, prawda? - rzuciła Tomie długie spojrzenie - Skoro twoje nemezis znów jest w mieście, to nie jest zbyt mądre, byś wracał do domu. Tu powinniśmy być bezpieczni...obydwoje - powiedziała miękko.
- Myślałem, żeby zabrać cię właśnie do siebie - mruknął - Mój dom posiada lepsze warunki do obrony niż to mieszkanie, wydaje mi się - poszukał miotły, przy okazji wybierając kilka większych odłamków i śmieci.
- Chętnie bym wpadła do twojego bunkra na kawę...ale jeśli znów powtórzy się coś takiego - Le Blanc zatoczyła szeroki krąg ręką i podciągnęła gołe nogi na fotel - To nawet najlepsze zamki nie będa taką osłoną, jak to, co mam tutaj - przekrzywiła głowę, przyglądając się pracującemu Tomie - Nieźle wyglądasz z tą miotłą, jak tak sprawnie się ruszasz, wiesz? - rzuciła z wesołą zaczepką w głosie*
- Dzięki. Czyli sugerujesz, że powinienem się tu wprowadzić?
- Oh - wyraźnie rozbawiona Murzynka przyłożyła “skromnie” palce do ust - Nie powiem, że kawałek silnej męskiej dłoni by mi się tu przydał, Toma. Kran coś cieknie, trzeba wynieść do piwnicy tonę gratów, nie mówiąc już o tych strasznych słoikach, których nie mogę od miesięcy otworzyć - pokazała w uśmiechu białe zęby, które dość demonicznie zalśniły w ciemnym pomieszczeniu; - I wiesz...w starym budownictwie noce są przerrrażająco zimne. Rachunek za ogrzewaniem mnie wykańcza - przygryzła dolną wargę, zerkając na walczącego z nieporządkiem mężczyznę - A dzięki tobie mogłabym trochę przyszoczędzić…
Stanął przez chwilę z założonymi rękami i spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.
-Uznam to za podjęcie szczególnych środków bezpieczeństwa wobec ważnej dla śledztwa persony. - schylił się po strzaskany kielich - Poza tym, gadanie do lustra sprawia, że mi powoli zaczyna odpierdalać. Może jakiś czas odmiany dobrze mi zrobi. Jest tu gdzie pobiegać?
- Schodami w dół, a potem masz cały kampus uniwerystecki do dyspozycji. Nawet z siłownią na świeżym powietrzu. Poza tym - przeciągnęła się, a szlafroczek niebezpiecznie się rozsupłał - Znajdę ci dość zajęć, żebyś się zmęczył - przechyliła się raz w jedną, raz w drugą stronę - O, a tam w rogu coś jeszcze zostało do zamiecenia…

***

Pamiętał, że wróżka niegdyś posiadała komplet runiczynch talizmanów, z których sama rzadko korzystała. Sprzątając strzępy zniszczonych okultystycznych utensyliów, otworzył przeszkloną szafkę, jakby był u siebie, i wziął do ręki amulet z runą Thurisaz.
- Pozwól, że pożyczę sobie jedną z zabawek, którą i tak się nie bawisz - mrugnął porozumiewawczo do Le Blanc.
Poza runą, pożyczył też zagraniczny tytoń i fajkę. Nabił ją pachnącym świeżym południowoamerykańskim wiatrem ( nie to co tanie szlugi po pięć oboli, których zapachu przesiąkającego meliny Toma tak nie cierpiał) i zapalił. Ostatni raz czynnie palił w szkole średniej, więc nieprzyzwyczajone do dymu płuca zakrztusiły się za pierwszym razem i świat zaczął delikatnie kręcić się wokół własnej osi.
Tak przygotowany, po ówczesnym zdjęciu koszuli, ukląkł przed swoim nożem marki Cold Steel i drewnianą płytką z starożytnym symbolem siły Olbrzymów przez którą przewleczony był rzemyk.
Zimna stal noża spotkała się z bladą skórą Tomy, i naraz pokryła się szkarłatem. Zacisnął zęby, i mantrując nazwę runy, przyglądał się jak krew skapuje wypełniając sobą wyryte w płytce rowki.
Tak uczyniony amulet założył na szyję, by chronił go przez całą noc, jeśli było trzeba, przez dłużej.
***
Skoro świt, Toma przebiegł się po terenie kampusu, korzystając z dobrodziejstw w postaci "placu zabaw dla większych chłopców". Usatysfakcjonowany treningiem, przez chwilę przyłapał się na myśli, że zamieszkanie u Le Blanc to nie taki głupi pomysł.
Po szybkim prysznicu, przejechał się do domu po torbę z rzeczami na jakiś tydzień, kilkoma magazynkami do pistoletu; odgrzebał także starego Desert Eagla.
Następnie, policjant wybrał się do Doków, by kontynuować poszukiwania wśród robotników i meneli - tubylczego ludu zamieszkującego te dzikie, zarośnięte tynkiem i ceglą terytoria.
 
Narib jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172