Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-08-2014, 21:51   #1
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Drzwi

Drzwi




Alicja stanęła grzecznie tam gdzie zwykle. Z uwagą spoglądała na wybór który jej dano. Był to bardzo ważny wybór, gdyż tylko on dzielił ją od spełnienia jej życzenia. Za nią kobieta w bieli uśmiechała się łagodnie. Mimo iż dziewczynka jej nie widziała to czuła ów uśmiech na swoich plecach. Wkrótce miała stanąć u jej boku. Nim to jednak nastąpi musiała ruszyć w drogę.
- Alicjo - usłyszała jej głos i już wiedziała które.
- Wrócę - oznajmiła, po czym otworzyła drzwi.






Sara Parker Bell


- Saro.
Imię zabrzmiało niezwykle obco w dusznym, parnym i absolutnie niewygodnym pokoju hotelowym, w którym ją zakwaterowano. Płaty wiatraka umieszczonego pod sufitem obracały się leniwie jakby one także miały dość tego miejsca. Od chwili przybycia do Kinszasy minął tydzień, a ona wciąż tkwiła w jednym miejscu. Oficjalnie sytuacja ta wynikała z wzmorzenia działalności ruchu oporu na terenach Kongo-Brazaville. Nieoficjalnie sprawa była znacznie prostsza i bardziej znajoma.

- Saro.
Rozbrzmiało po raz kolejny, zmuszając do otwarcia oczu. Był wieczór, właściwie to powoli można było uznać go za noc. Zza okna docierał blask miasta. Hotel, w którym zamieszkała znajdował się w bardziej cywilizowanej jego części. Nie dało się jednak ukryć iż znajdują się na terenach, na których trwają walki. Od czasu do czasu słychać było wystrzały karabinowe i okrzyki żołnierzy. Tu jednak było bezpiecznie, a co za tym idzie było to odpowiednie miejsce dla kobiety.

- Saro.
Moskitiera poruszała się leniwie unoszona czymś co tylko przy bardzo życzliwym podejściu można było nazwać wiatrem. Pozostali dziennikarze, którzy wraz z nią przybyli do miasta, już jakiś czas temu opuścili je podążając w miejsca, w których toczono najcięższe walki. Wraz z nią pozostał jedynie starszy mężczyzna, który przybył tu by pisać książkę o dzieciach wojny. Niestety, nie stanowił on ani dobrego towarzystwa do rozmów ani zbytniej pociechy gdyż podobnie jak tutejsze władze, uznawał iż miejsce kobiety jest w zaciszu domowego ogniska. Nie pomagały argumenty, pogróżki, listy ani wizyty. Na chwilę obecną nie było bowiem nikogo kto zgodziłby się jej towarzyszyć.

- Saro.
Światło dobiegające zza drzwi prowadzących na korytarz przyciągało szepcząc o sile, która w niej drzemała. Wystarczyło wstać, ubrać się, zebrać rzeczy które ze sobą przywiozła i ruszyć w drogę…




Brian Magana


- Brian.
Usłyszał głos rozbrzmiewający echem wśród zniszczonych ścian.
Chwila wytchnienia od walki pozwoliła na krótki, nerwowy sen. Był 19 sierpnia, miasteczko nosiło nazwę Chambois. Śmierć zebrała w nim swe żniwo i prawdę powiedziawszy, nie mogła narzekać. On sam wysłał na łono Abrahama swoją, całkiem pokaźną porcję dusz. W nagrodę dostał skrawek podłogi w przejętym kościele. Nie było jednak źle, żył, a to było więcej niż mógł powiedzieć o kilku swoich towarzyszach.

- Brian.
Rzekła figura Chrystusa wiszącego na krzyżu, pod którego stopami przyszło mu spocząć. Zbawicielowi brakowało lewej ręki i fragmentu tułowia po tym jak w jego przybytek trafił pocisk.
Była noc, wciąż słychać było odgłosy toczonych walk. Żołnierze zebrani w kościele starali się złapać chwilę wytchnienia. Niektórzy rozmawiali, nie każdego jednak dało się zrozumieć. Leżący obok Tony pochrapywał cicho ściskając karabin jakby był jedyną rzeczą trzymającą go przy życiu. Ktoś zapłakał, ktoś inny go uciszył. Wojna różnie wpływała na ludzi.

- Brian.
Wołano od drzwi zakrystii, które zdawały się lśnić własnym światłem. Blask ów żył własnym życiem, wodząc, prosząc, rozkazując. Uczucie ponaglenia zdominowało atmosferę kościoła. Zmuszało do wstania, do ruszenia w drogę.


Duncan MacAlpin


- Duncanie.
Słyszał własne imię już nie pierwszy raz. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby tym razem głos nie dochodził z wnętrza domu, który właśnie rysował. Była to chara rybaka, mająca trafić na okładkę najnowszej powieści jakiegoś znanego, amerykańskiego pisarza. Drzwi prowadzące do jej wnętrza stały lekko uchylone, rozjaśnione blaskiem kryjącym się w czterech ścianach. Niby nic niezwykłego gdyby nie to że poprzedniego wieczoru drzwi owe były zamknięte, a na obrazku panował słoneczny dzień.

- Duncanie.
Usłyszał ponownie gdy zszedł na późny podwieczorek. Tym razem odezwała się do niego sama Tabitha, swymi rubionowymi ustami uśmiechając się do niego z portretu wiszącego w galerii, którą naszła go ochota odwiedzenia w drodze do jadalni. Jednocześnie narastać w nim poczęła ochota by znaleźć się przed ową chatą rybacką i przekroczyć jej próg. By stanąć w tym świetle, którego jego ręka nigdy nie stworzyła i…

- Duncanie.
Była noc późna, służba spała, spał kot i tylko myszy zdawały się być w pełni obudzone. Lampa dawała niewiele światła, z pewnością zaś nie było go dość by przyćmić blask który wydobywał się przez szczeliny we framudze drzwi. Zapraszał go, wodził za nos głosem, który wołał jego imię. Niemal zmuszał, pozostawiając jedynie dość swobody by stworzyć ułudę wolnej woli. Zapraszał by wyruszyć w drogę.



Sir Nathan Patrick Rascal



- Nathanie - swoje imię usłyszał po raz pierwszy w mglisty poranek, dzień po tym gdy ostatni raz widział na oczy Mary Jane Kelly. Niby nie było w tym nic dziwnego, wszak znało go wielu, każdy mógł wszak zawołać. Rzecz w tym iż nikogo nie było gdy spoglądał w lustro przy okazji golenia.

- Nathanie. - Zawołano go ponownie tym samym, odległym głosem, gdy opuszczając swój dom zamykał drzwi. To wtedy też po raz pierwszy ujrzał ów blask, który zdawał się wyrywać na wolność niczym uwięziony duch. Duch, który krył się w jego własnym domu. Coś kazało mu wtedy odejść, zmusiło go by porzucił kryjącą się w owej poświacie tajemnice, której jakaś jego część pragnęła.

- Nathanie.
Mimo iż Londyn spał snem utrudzonego, on nie mógł zmrużyć oka. Śledziło go przez cały dzień, nie zdołał się ukryć. Mrok w jego duszy szalał z radości czując zbliżającą się ucztę. Nie mógł się mu sprzeciwiać. Nie, gdy zza drzwi wydobywał się ów blask, mocniejszy, żywszy niż był to sobie w stanie wyobrazić. Zupełnie jakby oddychał, myślał, był w stanie zawładnąć nim do reszty. Nie było od niego ucieczki. Musiał się przygotować. Musiał ruszyć w drogę.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 10-08-2014, 23:36   #2
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Niedopałek papierosa żarzył się w popielniczce obok wydania The Daily Telegraph z dnia 12 maja 1964 roku – ostatniego, jakie zdążyła kupić przed wylotem z Anglii. Normalnie wyrzuciłaby gazetę, wysiadaj ac z samolotu, ale tym razem napisali także o niej. Na 8 stronie znajdował się półstronnicowy, kąśliwy artykulik.


Mimo, że uderzał on w bolesną strunę – pogarszające się stosunki w jej małżeństwie, postanowiła go zatrzymać. Ojciec Sary – fizyk James Parker zwykł mawiać: „Jeśli chcesz mieć wpływ na innych, spraw by o Tobie mówili. Nieważne jak, ważne żeby istnieć w świadomości innych.”

Teraz, gdy dziennikarka podjęła decyzję, że to już czas, również spakowała wydanie The Daily Telegraph wraz z kilkunastoma innymi rzeczami do plecaka. Czuła zew działania.

Co ją nieco dziwiło, był on tak silny, że czuła go niemal zewnętrznie, jakby to KTOŚ ją nawoływał… Szybko jednak racjonalny umysł przetworzył informację i wytłumaczył sam sobie, że jest to po prostu bardzo silne pragnienie, spowodowane frustracją, jaką Sara odczuwała przez ostatnie dni.

Na zewnątrz tyle się działo. Kongo przechodziło prawdziwą rewolucję, a ona, która miała zbierać materiał do książki i napisać kilka artykułów, tkwiła w podrzędnym hotelu, niemal zapomniana przez wszystkich. Żeby dotrzeć na tereny walk, ludzie z ambasady mieli jej zapewnić przewodnika, lecz przy każdej okazji słyszała tylko „lada dzień, przydzielimy pani najlepszego człowieka, tylko niech wróci z misji”. Na początku jeszcze w to wierzyła. Głupia. Teraz po przeszło tygodniu biernego siedzenia miała pewność – grali na czas. Była TYLKO kobietą i przecież nie mogła sobie poradzić na terenach wojennych, a śmierć medialnej osoby… to zawsze był kłopot dla ambasady. Tyle papierkowej roboty, może nawet ktoś zleciałby ze stołka… Zdecydowanie lepiej było trzymać „tę szaloną babę” w czterech ścianach i płacić za jej pobyt.

- Niedoczekanie wasze, sukinsyny – wysyczała Sara pod nosem, zarzucając sobie plecak na ramiona.

Na czoło nasunęła kapelusz, który w dzień miał ją osłonić przed słońcem, a w nocy zapewnić anonimowość. Otworzyła okiennicę i oceniła wysokość. Pokonanie pierwszego piętra na szczęście nie wymagało od niej wielkiego bohaterstwa. Poczuła się zupełnie jak w czasach dzieciństwa, kiedy mimo szlabanu od rodziców, wychodziła po rynnie na zewnątrz budynku. Zgrabnie zeskoczyła na zaniedbany trawnik, nie robiąc przy tym nawet hałasu.

Czuła dreszcz ekscytacji. Zawsze lubiła iść pod prąd.

- Saro… - głos wabił z oddali, niosąc ze sobą obietnicę chwały.

Nie zamierzała się mu sprzeciwiać.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 11-08-2014, 00:34   #3
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację


-Gdy konie są głodne...

Przez okno mieszkania wpadało poranne, łagodne słońce przebijające się przez mglisty obłok. Małe mieszkanie skierowane było na wschód zmuszając jego mieszkańców do rannego wstawania pomimo zaciągniętych zgniłozielonych zasłon.
Nieznacznie jaśniejsze ściany pokoju zlewałyby się z tkaniną, gdyby nie ciemniejsze wzory. Bliżej niezidentyfikowane.

Po wielkości i wystroju pomieszczeń widać było, iż należą do nieco biedniejszej warstwy klasy średniej.
Świadczyła o tym chociażby niewielka ilość elementów dekoracyjnych - w tym pokoju nie było ani jednego obrazu. Była za to mała gablota z wystawionymi na pokaz ziołami oraz zdjęcie ich małej rodziny. Było wykonane w okresie przejściowym - kiedy jego ojciec zaczął pracować w Scotland Yardzie rezygnując z posady latarnika.


Dokładnie naprzeciwko gabloty wisiało gruszkowate lustro w szarej, drewnianej oprawie. Półnagi mężczyzna stojący przed nim przysunął pod nie swój stolik, na którym postawił metalową miskę z wodą.

- ... tak rzekła kochana... - zanucił naciągając prawy policzek pokryty kremem do golenia, by móc przeciągnąć po nim brzytwę.
Każdego dnia po wstaniu z łóżka przesuwał stolik, przynosił miskę z wodą, nakładał pędzlem z miękkim włosiem krem do golenia i dokładnie zbierał brzytwą to, co narosło przez całą dobę.

Takie było jego przekleństwo - szybko rosnący, gęsty, twardy zarost, zaś gentlemanowi nie uchodziło poruszanie się z fizjonomią kloszarda. Delikatny wąs, starannie przystrzyżona bródka czy baki to co innego, lecz Nathan nie był zwolennikiem takich ozdobników twarzy.

- ... więc siądź tu koło mnie... - kilkukrotnie uderzył twarz całą garścią wody dokładnie zmywając resztki kremu z pociągłej twarzy.
Spojrzał w lustro i przejechał dłonią po twarzy pod różnymi kątami, by ocenić efekt swojej pracy.

Oczy barwy najciemniejszych kasztanów krytycznie spojrzały na czarne, zbyt długie już włosy wyglądające już na zaniedbane. Koniecznie musiał wstąpić do fryzjera przed przybyciem z wizytą do barona.

Pewien znajomy Rascalowi szlachcic powiedział kiedyś, że każdy arystokrata bez ubrania wygląda jak parodia samego siebie, co było trafną ripostą na stwierdzenie, że nie szata zdobi człowieka.
Choć zapadnięte policzki i wydatne kości policzkowe w połączeniu z dumą wymalowaną na twarzy czyniły z niego podręcznikowego przedstawiciela sfer wyższych, to jego chudy tors z dziecięcymi mięśniami całą postać czynił groteskową.

- Koniecznie - mruknął do siebie lekko ściągając brwi w wyrazie dezaprobaty dla niesfornych włosów sterczących na czubku głowy.

- Nathanie - usłyszał głos, a jego uwaga natychmiastowo przeniosła się na otoczenie jego osoby stojącej w lustrze. Nie było w nim nikogo, więc błyskawicznie odwrócił się przypominając nieco sowę. Jego tułów obrócił się o wręcz śmiesznie duży kąt, zaś dolna połowa jego ciała została w niezmienionej pozycji.

- Mary? - zapytał rozpoznając głos.

- Napotkałaś na problem przy wyjeździe? - zapytał wyglądając przez okno.

- Mary... - wyjrzał za zamknięte do tej pory drzwi, lecz nigdzie jej nie było.
Więc jak mógł ją słyszeć? Bo przecież chyba ją słyszał. A może mu się tylko wydawało?

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że to tylko wytwór jego wyobraźni.
Pokręcił głową. Jeszcze tylko szybka kąpiel i mógł się ubierać.




Rzadko zakładał szapoklak. Działo się to wtedy, gdy wybierał się na przyjęcie, ale w obecnej chwili służył mu za osłonę tego, co wyprawiały z nim jego własne włosy.

Teraz wyglądał znacznie lepiej i nic dziwnego. Wydał na swój wygląd mnóstwo pieniędzy.

Trzyczęściowy, czarny garnitur ręcznie szyty na zamówienie wyprodukowany priorytetowo. Gdy producent dowiedział się, że Nathan ma w tym wystąpić na ceremonii u królowej Wiktorii, to o mało nie wycałował klienta po stopach. Rzucił wszystko, by tylko jego produkt był gotowy na pokaz dla samej królowej.
W tym samym zakładzie zamówił również białą koszulę ze stójką, czarny krawat, paltot w tym samym kolorze oraz chustę wraz z szalem z białego jedwabiu. Skórzane, czarne rękawiczki wykonał inny producent, ale polecony przez krawca, u którego składał zamówienie na prawie cały ubiór.

Podobna sytuacja miała miejsce w zakładzie obuwniczym. Spotkanie z królową Wiktorią Hanowerską było wytrychem do szybkiego uzyskania tego, czego się chce.
Dopasowane do stopy buty z czarnej skóry leżały idealnie i kosztowały tyle, że Nathan każdemu pucybutowi patrzy na ręce.

W zakładzie jubilerskim nabył złote spinki do mankietów wysadzane tak lubianymi przez królową Wiktorię gagatami. Sympatia królowej do tych kamieni sprawiła, iż moda spojrzała na nie przychylnie. Stały się bardzo rozchwytywane, ale też dość powszechne, co znacząco obniżało ich cenę.
Oprócz tego kupił złotą szpilę do krawata.

Od zegarmistrza wyszedł ze złotym, wysadzanym gagatami zegarkiem z dewizką, zaś ostatnią zakupioną rzeczą była hebanowa laska ze zdobioną rączką. Ten dodatek miał jednak swoją niespodziankę - ukryty wewnątrz miecz.

Stanął przed drzwiami wyjściowymi jeszcze raz sprawdzając czystość butów oraz własne dłonie z paznokciami, po czym wyszedł.

- Nathanie - ponownie usłyszał głos Mary, lecz tym razem zamknął spokojnie drzwi i odwrócił się mając w pamięci interesujący blask. Gotów byłby pomyśleć, że cierpi na identyczną przypadłość, co Makbet widzący zabitego przyjaciela, gdyby nie to, że Mary żyła.

- Interesujące - mruknął do siebie, po czym nie odwracając się za siebie poszedł do fryzjera, u którego był już kilka minut później. Siedział na krześle z katalogiem fryzur w rękach. Kiedy przyszła jego kolej usiadł na fotelu i wskazując na zdjęcie powiedział:

- W ten sposób poproszę.







Nie mógł zasnąć. Małe spotkanie z lordem Alfredem Tennysonem i Robertem Louisem Stevensonem przerodziło się w pokaźny bankiet wyższych sfer. Jedynie pan Stevenson nie należał do grona szlacheckiego, przez co był w towarzystwie nieco lekceważony przez wszystkich oprócz Nathana.
Dość długo rozmawiali o "Doktorze Jekyllu i panu Hyde", gdyż Nathan wręcz pochłonął tą pozycję książkową.

Naturalnie wieczór nie kręcił się wkoło rozmowy o jednej książce z jednym człowiekiem choćby była to najciekawsza dyskusja na świecie.
Na miejscu było trzech wicehrabiów, zaś większość osób stanowili baronowie. Zjawiło się też kilku baronetów, a Rascal był jedynym kawalerem i niższym pozycją był jedynie pan Stevenson.

Nie omieszkał przy okazji zaprzyjaźnić się z kilkoma osobami, a z jedną zwaśnić się do tego stopnia, że niemal doszło do pojedynku.
Wszystko za sprawą kobiety - dame Adrianne Rollins spoglądającej na Nathana przychylnym okiem, lecz o jej serce starał się baronet James Wellington.

Jak przystało na prawdziwego gentlemana Rascal uprzejmie poinformował swojego niedoszłego przeciwnika, że nie dotrzyma mu kroku w boju.
Baronet Wellington to człowiek ledwie przed trzydziestym rokiem życia dopiero uczący się szermierki, a oprócz przybywania na przyjęcia nie potrafi nic. Swój tytuł musiał odziedziczyć, ponieważ nie miał czym się wsławić.

Może w jednym był przodownikiem - baronet James Wellington był nieprzyzwoicie wręcz przystojny.
Słodki cherubinek - blondynek z przepięknie błękitnymi oczami. Kobiety wręcz kleiły się do niego.

- Nathanie - usłyszał ponownie, a kiedy podniósł głowę zobaczył blask za drzwiami i usiadł na łóżku.
Po części chciał ponownie położyć się i pójść spać, by następnego dnia ponownie stawić się w sklepie mistrza Li Xiaopinga, ale po części chciał pójść w stronę światła.

Przez chwilę siedział nieruchomo wpatrując się w drzwi, a następnie wstał niespiesznie i zaczął powoli się ubierać zaczynając od dołu z pominięciem butów do samej góry za wyjątkiem paltota, rękawiczek i szala, które zostawił sobie na sam koniec.
W jednej z szafeczek miał pastę do butów, więc najpierw dokładnie je wyczyścił, a następnie wypastował.

Dopiero wtedy dokończył ubieranie się.
Spojrzał jeszcze na swoją nową fryzurę budzącą znacznie więcej aprobaty niż stan tuż przed strzyżeniem. Przyjrzał się twarzy oraz ogólnemu wizerunkowi. Sprawdził swoje dłonie i paznokcie, by być całkowicie pewnym, iż są czyste.

Założył rękawiczki, a następnie chwycił laskę. Została tylko jedna rzecz do zrobienia: zdmuchnął ogień lampy naftowej.

Wyszedł z pokoju.


 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 11-08-2014, 20:07   #4
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Każdy dzień w Europie był gorszy od poprzedniego, chociaż poprzedni był już ekstremalnie ciężki i do dupy. Wczoraj widział jak koło jednego z jego kolegów uderzył pocisk moździerza. W życiu czegoś takiego nie widział, było to traumatyczne przeżycie. Jeszcze pięć minut wcześniej z nim rozmawiał, a potem ten odbiegł kawałek od niego. Z nieba nadciągnął złowróżbny gwizd, a chwila później coś huknęło. Uszy wypełnił pisk, a w oczach zrobiło się czerwono. Dopiero potem zdał sobie sprawę on i pozostali przy życiu że to nie w oczach zrobiło się czerwono, a tylko krew Billa uniosła się w powietrze. Było to na swój sposób piękne, lecz zamiast człowieka chętnie by zobaczył tam manekina wypełnionego czerwoną farbą. Dopiero na wojnie Magana nauczył się cenić cudze życie. Dowiedział się jak łatwo można je odebrać i jak trudno je uratować. Był człowiek, nie ma człowieka. Machina wojenna się nie zatrzymuje, nawet na minutę ciszy. Oni też nie mogli. Przecież ją napędzali.


Dzisiejszego dnia lecz nico wcześniej próbowali odbić ten kościół. Czuł w czasie walki jak Biblia którą nosił w plecaku ciąży mu strasznie od tego czynu, że pociski z jego Browninga brukają poświęconą ziemię krwią Niemców. I w imię czego ich zabijał? W imię Boga? Narodu? Nie mógł tego pojąć, dlaczego Stany Zjednoczone wmieszały się w tą brudną wojnę. Mieli przecież swoje problemy, na Pacyfiku! Ale miał szczerą nadzieję że kiedyś to zrozumie.

Już raz wywinął się śmierci spod kosy, spędził w szpitalu wojskowym kilka tygodni i wrócił na front. Gdyby kula poleciała nieco inną trajektorią, to on by zastąpił Morrisa który wykrwawiał się lej po bombie obok i wrzeszczał panicznie wzywając błagalnie sanitariusza. Biedak nie wiedział że medyk oberwał w sam czubek głowy, padając niedaleko dowódcy. Straty były duże, ale udało im się wyprzeć Niemców. Wróg był odcięty od swoich, poddał się gdy zrozumieli że nie przeżyją jeśli będą się stawiać. I żaden nie przeżył. Ta nienawiść która napłynęła do żył Briana i jego oddziału, nie pozwoliła brać jeńców. Zadbali o to by żaden tego nie przekazał dalej. Trupy zebrali i ułożyli przed kościołem. Gniły.


Teraz Brian siedział pod krzyżem, jak na ironię, pod tym samym o który tak ciężko walczył. Nie mógł spać, nieuczesane myśli szalały po głowie raniąc duszę. Każdy przeżywał coraz gorzej kolejny dzień. Słyszał jak Gallant płacze, chłopak miał osiemnaście lat i chciał wracać do domu. Brian nie widział jeszcze maszyny, której tryb byłby w stanie opuścić całość. Gallant musiał wytrzymać. On sam znalazł sobie odciągające od myśli zajęcie, tak głupie jak i ambitne, mierzył się z kamiennym Synem Bożym na spojrzenia.
"No dalej Jezus, kto pierwszy mrugnie?" myślał patrząc w oczy figury, lecz ta prowadziła. Brian mimo to nie ustępował. Było to lepsze od myślenia o tym co się stało wcześniej, wczoraj, przedwczoraj. Chyba nie było dnia w którym ktoś z jego oddziału by nie ginął. W listach do swojej siostry, Pennie, starał się pisać tylko o dobrych rzeczach. Myślała że chodzą tylko po europejskich miasteczkach, grają w karty, tylko czasami strzelają i jedzą miejscowe specjały. Brian się cieszył że tak myśli, to co tu przeżył miał zamiar zabrać ze sobą do grobu. Nie nadawało się to na opowieści przy obiadku. O ile wróci...

- Brian.
Usłyszał głos rozbrzmiewający echem wśród zniszczonych ścian.
Głos wydawał mu się znajomy, wyraźnie jego uszu dobiegł niemiecki akcent. Mimo wszystko nie mógł zlokalizować skąd dobiega. Może to dowódca go woła? Nie, nie. Obiecał nam przecież że się w końcu wyśpimy. Nie, to nie mógł być, oby nie wymyślił jakiegoś nowego durnego rozkazu. Zabijał dziś z zimną krwią, nosił trupy, grzebał kolegów. Nie miał zamiaru ruszyć dupy spod krzyża.


- Brian.
Rzekła figura Chrystusa wiszącego na krzyżu, pod którego stopami przyszło mu spocząć. Potrząsnął śpiącym obok Tonym, a kiedy się nie obudził jeszcze raz.
- Słyszałeś? - zapytał ze zdziwieniem w oczach, a po chwili uciekł spojrzeniem w kierunku Jezusa. Ten patrzył smutnymi oczami tak samo jak minutę temu, ale Magana mógłby przysiąc że to mówił. Przecież widział jak porusza oczami! Przez głowę przebiegła szybka myśl: "Odbija mi..."
- Co słyszałem Magana? - Ronald otworzył oczy i obserwował zaniepokojonego kolegę.
- Nic, wydawało mi się że słyszę Niemca. Śpij dalej. Fałszywy alarm. - Magana zagrał głupiego, przecież Jezus nie mógł mówić po niemiecku, a on nie mógł widzieć jak porusza ustami. Ma halucynacje z głodu i niewyspania, to było pewne. Jutro zgłosi się do nowego medyka które przysłali z uzupełnieniami czy ma coś na to, jakieś tabletki albo inny specyfik. Mimo wszystko Brian złapał swoje rzeczy i przesunął się pod ścianę prezbiterium, jeszcze chwilę obserwując Syna Bożego, któremu najwyraźniej wzięło się na żarty. Zamknął oczy, próbował zasnąć.

- Brian.
Wołano od drzwi zakrystii, które zdawały się lśnić własnym światłem. Teraz nie mogło mu się wydawać, słyszał wyraźne i głośne wołanie. Mimo wszystko Tony się nie podnosił, a i reszta oddziału była dalej zajęta sobą. Światło pod drzwiami. Brian wiedział że to tylko wytwór jego wyobraźni, albo światło niemieckiej latarki. Plecak zarzucił na plecy gotów do walki i zaalarmowania reszt o fakcie, że Niemcy się do nich podkradają. Ale co jeśli tylko mu się wydaje, ma omamy, halucynacje? A może na kościół spadła bomba i umarł?
Pchnął drzwi lufą karabinu postępując weń kroków do środka.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 12-08-2014, 16:25   #5
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację



Duncan MacAlpin, 7. baron of Aden, pan na Cairn Castle, odetchnął z pewną ulgą, gdy Philip Marstone zdał mu relację ze stanu północnej wieży. Na szczęście budowla nie runęła podczas ostatniej wichury. Posypało się tylko kilka cegieł.
- Ale w galerii pojawił się zaciek - dodał z ponurą miną Philip.
Duncan westchnął ciężko i wyłączył laptop.

***

Zaciek zbyt groźny nie był, ale oznaczał jedno - pieniądze za ilustracje (a przynajmniej znaczna ich część) zostaną utopione w dachu. Historic Scotland nie była na tyle bogatą organizacją, by łożyć nie wiadomo jakie kwoty na zachowanie prywatnej jakby nie było rezydencji.

Duncan z wyraźnym brakiem sympatii spojrzał na portret swego pradziada, Ryana, 3. barona of Aden.
To właśnie on zapoczątkował finansowy upadek rodu i stopniowe popadanie zamku w ruinę. Legendy krążyły o przepuszczonych (przegranych w karty, źle zainwestowanych, straconych na kochanki) pieniądzach.
Ryan kochał szybkie koni i piękne kobiety. Piękne konie i szybkie kobiety też...
Kosztowna zabawa przerwana została śmiercią pana barona, która to śmierć pogrążyła w żalu liczne grono kochanek i kompanów od kieliszka... a niezbyt zmartwiła rodzinę.
Nawet ślub jego syna z bogatą Amerykanką nie rozwiązał wszystkich problemów.

Pretensje pewne miał również Duncan do Colina. Skrzyń kilka ze złotem przywiózł, ale kto mu kazał połowę z tego zakopać i nie powiedzieć, gdzie? Świnia, nie przodek.
Co prawda dzięki temu Ryan nie przepuścił tego złota, ale reszta rodziny też nic z tego nie miała. A nikt jakoś nie potrafił odgadnąć, gdzie owe skarby schowano.
A przydałoby się...

Tym razem Tabitha nic nie powiedziała.
A mogłaby udzielić mądrej rady.
Na przykład gdzie znaleźć bogatą dziedziczkę. I to w miarę szybko, zanim z rodowej siedziby zostanie połowa.

***

Głosy, głosy, głosy...
Robota duchów to nie była.
Angus “Mściwy” po raz ostatni pojawił się w krużgankach zamku dobre pół wieku temu. Lady Blanka również odnalazła spokój. Tabitha, gdy już opuszczała swój portret, wędrowała po ogrodach, Kristian i Dorothy ograniczali swe psoty do starej wieży, zaś lady Elisabeth nie zniżyłaby się do takich zabaw.

Jeśli nie duchy, to kto?
Duncan znał jednego takiego dowcipnisia. Diabełka. A może raczej trzeba by powiedzieć “wiedźmę”? Cwaniątko paskudne, które interesowało się tak sztuką iluzji, jak i komputerami. Jakiż to dla niej problem wywinąć taki numer i podpuścić najukochańszego kuzyna? A że dziewczyna gościła w zamku od dobrego tygodnia...
Ale Anne z pewnością się nie przyzna. Trzeba by ją złapać in flagranti.

***

Wychodził właśnie, gdy spod mijanych drzwi błysnęło niebieskawe światło, a zza owych drzwi dobiegł znajomy głos.
‘Ja ci dam Duncanie!’, pomyślał naciskając klamkę.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 12-08-2014 o 17:10.
Kerm jest offline  
Stary 13-08-2014, 14:23   #6
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Sara Parker Bell


- Saro.
Głos brzmiał nadal gdy pokonywała kolejne uliczki. Mijani ludzie spoglądali na nią dziwnie. Pokazywali palcami, szeptali za jej plecami. Nocne spacery po Kinszasie nie należały bowiem do bezpiecznych w czasach pokoju, gdy zaś panowała wojna… To jednak najwyraźniej nie przeszkadzało szalonej, białej kobiecie, która postanowiła położyć wszystko na jedną kartę i ruszyć w mrok.

- Saro.
Tym razem głos zabrzmiał ostrzegawczo, a nie jak dotąd - wzywająco. Znała ów głos, słyszała go na codzień od pięciu lat. Szkopuł w tym, że tej osoby nie powinno tu być. Nie było szans na to by Martin przybył do Kongo za nią.

- Saro.
Rozległo się ponownie, tuż przed tym gdy coś ciężkiego spadło na jej głowę pozbawiając przytomności.


Obudziła się w pogrążonym w mroku pomieszczeniu, które równie dobrze mogło być pokojem, piwnicą co dziurą w ziemi. Kimkolwiek byli ci, którzy ją tu zanieśli, zabrali jej wszystko co miała przy sobie. Zniknęła nawet obrączka ślubna oraz pierścionek, który Martin podarował jej w chwili zaręczyn. Nie związali jej jednak, co można było potraktować jako okoliczność sprzyjającą. Problem w tym, że nie zostawili też światła przez co nie była w stanie dostrzec końcówki własnego nosa.


Jak długo trwałą w ciemności nie było sposobu określić. W jednej chwili zdawało się iż minęły ledwie minuty, w następnej stawały się one godzinami.

- Saro.
Gdy pojawiło się światło przyniosło ze sobą ból. Oczy, które zdążyły przyzwyczaić się do mroku, buntowały się przed tą inwazją.
- Mój klucz - odezwał się słodki, dziecięcy głos, który z owego blasku się wyłonił. - A kim ty jesteś?


Sir Nathan Patrick Rascal & Brian Magana & Duncan MacAlpin


Po przekroczeniu drzwi żaden z nich nie stanął oko w oko z tym, z czym spodziewał się spotkać. Blask trwał nieprzerwanie, oddzielając od świata który znali. Pochłaniał ich niczym żarłoczna bestia, która nigdy nie ma dość, wciąż chce więcej i więcej. Nie pozwalał się wycofać, powrócić do bezpiecznej rzeczywistości. Trwał…

Gdy zaś trwać przestał, a oczy przywykły do zmiany jaka nastąpiła, znaleźli się w miejscu, które nie miało prawa istnieć w świecie z którego przybyli.

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 21-08-2014, 18:55   #7
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Nathan przez chwilę stał nieruchomo. Wyjątkiem były jego oczy powoli przenoszące się z jednej części sali na drugą. Pociągnął nosem kilka razy starając się wyczuć jakieś trujące lub nieznane mu substancje. Powąchał rękawiczkę i swoje prawe ramię. Nie było niczego, co mógłby uznać za halucynogen.
Spojrzał na dwóch mężczyzn w skali dziwności plasujących się w okolicach miejsca, w którym się znalazł. Szlachcic i żołnierz z bronią, której jeszcze nigdy nie widział.
Wyjrzał przez wielkie okno upewniając się, iż nie popełni faux pas, zdjął rękawiczkę z prawej dłoni i podszedł do szlachcica.

- Dzień dobry. Sir Nathan Patrick Rascal. Panowie raczą być fizycznymi emanacjami wyrzutów mojego sumienia? Bardzo mi miło.

Duncan przez moment sądził, że jakimś cudem znalazł się na balu maskowym, których uczestnikom jakby pomyliły się epoki. Dziewiętnastowieczny (na oko) szlachcic i żołnierz, w stroju rodem z inwazji na Normandię.
Ale, bez względu na wszystko, należało zrobić dobrą minę do złej gry.

- Duncan MacAlpin, baron of Aden - przedstawił się równie oficjalnie i podał rękę. - Również mi miło, chociaż nie poczuwam się do bycia czyimś wyrzutem sumienia - sprecyzował.

- Zatem nie pan Hyde… - wtrącił Rascal i wyciągnął rękę do żołnierza:
- Sir Nathan Patrick Rascal. Interesująca broń. Czy panowie łaskawi będą oprowadzić po halucynacji?

- Wspaniale zachowany egzemplarz - wtrącił Duncan. - A może to replika? Należy pan do grupy rekonstrukcyjnej? - spytał.
Chociaż nie bardzo wiedział, po co na bal maskowy przynosić tony żelaztwa.

"Jasna cholera" pomyślał Brian i żeby było śmieszniej, nie zauważył od razu dwóch mężczyzn którzy też byli w niebie. Pierwsze myśl Briana była prosta i nieskomplikowana. Niemcy go załatwili, a on poszedł do nieba. Jak widać, jednak Niemcy byli pomiotem Szatana i za ich zabijanie czekało niebo. Na wszelki wypadek nagryzł język, bolało. W niebie nie powinien czuć bólu.
"A więc to gaz." przepłynęła mu przez głowę druga myśl, kiedyś Jack kiedy jeszcze byli na statku opowiadał o jakiś halucynogennych niemieckich gazach. Nie mógł tego inaczej wytłumaczyć, pewnie w kościele trwa teraz jakaś walka, albo koledzy próbują utrzymać go przy życiu. Z zamyślenia wyrwały go jakieś głosy. Najlepszy było to, że halucynogenne omamy ze sobą rozmawiały, a jeden to nawet sam uważał że on i ten drugi to halucynacje. Gdy do niego podszedł, Brian cofnął się kilka kroków i wymierzył w nich.

- Ręce do góry i pod ścianę... Co ja tu robię? Jesteście anglojęzycznymi Niemcami? To jakiś rodzaj przesłuchania? Nic wam nie powiem, nie oddam też broni. Ręce tak żebym je widział.

- Panie Duncanie, czy panu tako jak i mnie wydaje się, iż ów dżentelmen nie jest wobec nas zbyt uprzejmy? - zapytał Nathan cofając wyciągniętą dłoń i nic nie robiąc sobie z żądań żołnierza.

- Jak najbardziej, sir Nathanie - potwierdził Duncan. - Nie mówiąc już o tym, że obraża nas porównaniami do Niemców. Przesłuchanie... - Z niesmakiem pokręcił głową. - Też sobie wymyślił. Całkiem jakby miał cokolwiek ciekawego do powiedzenia.

Żołnierz zawahał się, to wszystko wychodziło poza granice jego rozumowania. Był prostym hydraulikiem, jeszcze prostszym żołnierzem. Nie wierzył w możliwość teleportowania się w czasie i przestrzeni. Uniósł lufę karabinu nieco nad głowy mężczyzn i oddał pojedynczy, ostrzegawczy strzał. Browning wydał z siebie charakterystyczny dźwięk i wypluł kulę, która poleciała do nieba.

- Nie ruszajcie się! Ostrzegam... - rozejrzał się za jakimś przejściem bądź drzwiami, a potem począł się w jego stronę wycofywać.

- Ech, ci Amerykanie - powiedział Duncan. - Jakimś dziwnym trafem obycie towarzyskie nigdy nie należało do ich zalet.
Nie miał pojęcia, czy to sen, halucynacja (jak twierdził sir Nathan), jakaś sztuczka Tabithy czy dzieło kosmitów.
Rozejrzał się dokoła, w poszukiwaniu ukrytej kamery, a potem postanowił zachowywać się tak, jakby to wszystko działo się naprawdę. Tak na wszelki wypadek.

- Zaiste zadziwiający musi to być naród. Czyżby zdziczeli? Cofnęli się do poziomu naszych praprzodków? Proszę zaprzestać albo zmuszony będę potraktować zachowanie pańskie jako osobisty afront.

Duncan domyślił się, że ostatnie zdanie, wypowiedziane przez sir Nathana skierowane było do amerykańskiego żołnierza, któremu, nie wiedzieć dlaczego, zdało się, iż otaczają go wrogowie.

- Zdziczeć to nie zdziczeli - powiedział - ale za dużo energii wkładają w rozwój techniki, a zdecydowanie za mało w rozwój kultury. Niestety to się potem mści na ich zachowaniach.

Drzwi, jak się okazało, były. Ozdobione złotem, pomalowane na jasny, kremowy kolor, stanowiły ukoronowanie komnaty, w której znaleźli się mężczyźni. Aby do nich dotrzeć należało pokonać dwanaście stopni wykonanych z białego marmuru i zabezpieczonych po obu bokach kunsztownymi, pozłacanymi balustradami. Nad samymi drzwiami pyszniła się tarcza zegara o piętnastu ramionach, każdym poruszającym się we własnym tempie i kierunku.
Gdy żołnierz dotarł do pierwszego stopnia, rozległ się dźwięk dzwonu, a w chwilę po nim skrzydła drzwi zostały otwarte ukazując stojącą w nich istotę.


- Godzina wybiła - oznajmiła głosem, który każdy z nich był w stanie rozpoznać gdyż miał on brzmienie wołania, które dobiegało z blasku. - Nastała pora spełnienia. Przejdźcie i wybierzcie swą pierwszą próbę.
Jej dłoń trzymająca srebrne lustro, wskazała na białą mgłę, która się za nią kłębiła.

Wezwanie było jasne, ale fakt, że dotyczyło również żołnierza, niezbyt Duncanowi odpowiadał. Nerwowy człowiek z bronią palną... A nuż nie będzie wiedzieć, w którą stronę celować? I do kogo?
A może... może się szczęśliwie okaże, że mgła pokieruje wojaka w całkiem inną stronę. W każdym razie Duncan uznał, że lepiej będzie, jak żołnierz sobie pójdzie, a gdy będzie daleko, to i oni będą mogli spróbować przejść przez drzwi.

Nathan ruszył niespiesznie po schodach zachowując się tak, jakby nie było na nich żołnierza. Stanął nieopodal kobiety.
Maniera nakazywała zastosowanie się do krótkiej pauzy, podczas której kobieta mogła wyciągnąć dłoń do mężczyzny. Pauzy na tyle długiej, by zdążyła to zrobić, ale i na tyle krótkiej, by nie wymuszać tego gestu. Brakiem grzeczności była druga sytuacja, jednakże nie usprawiedliwiała ona niewłaściwego zachowania drugiej strony. W tym wypadku należało skłonić się na wysokość, jaką uważało się za słuszną.

- Sir Nathan Patrick Rascal, choć mniemam, iż w przeciwieństwie do mnie, pani już mnie zna. Czy mogę poznać pani godność i czy mogłaby pani zdradzić mi na jakim stopniu władz umysłowych właśnie się znajduję? - zapytał uprzejmie.

Kobieta nie wykonała żadnego ruchu wskazującego na to iż zamierza wyciągnąć dłoń do mężczyzny. Spoglądała obojętnym wzrokiem na Nathana, zupełnie jakby był przedmiotem który spotyka się na co dzień, a nie żywą istotą.

- Jestem Klucznikiem - odpowiedziała jednak na jego pytanie. - Twój umysł pracuje w ten sam sposób w jaki pracował nim się tu znalazłeś. Nie mnie osądzać czy władzę na nim utraciłeś czy też nad nim panujesz. Sam winieneś znać odpowiedź na owe pytanie.

Magana do reszty zgłupiał. Miał szczerze dość tej cholernej maskarady, mimo wszystko nie opuszczał broni, teraz tylko nie wiedział w kogo mierzyć. Nie zabił nigdy kobiety, więc tylko w nią nie mierzył. Jako że Duncan się nie ruszył, a ten drugi wlazł na szczyt schodów wymierzył w niego. Na czole wystąpił żołnierzowi pot który spływał mu po czole.

- Gdzie my jesteśmy do cholery?! - wrzasnął w stronę kobiety - Umarłem? To jakaś pułapka Niemców? Gaz halucynogenny? Co to ma wszystko znaczyć?!

Duncan, widząc że Nathan stał się celem żołnierza, na razie nie miał zamiaru pchać się przed lufę. Sen, koszmar czy inne czary-mary - nikt nie mógł zagwarantować, że kule nie zabijają. Raczej należało się spodziewać, że będą ranić i zabijać.

- Uprzejmie dziękuję - skłonił się ponownie wiedząc już gdzie jest - w koszmarze każdego gentlemana.

- Sir Duncanie, gdyby miał pan ochotę dołączyć, będę po drugiej stronie tych drzwi, a pan… - spojrzał na żołnierza.
- … jeśli pójdzie za mną i dalej mierzyć będzie do mojej osoby z broni, niezależnie jak jest ładną, wyzwę na pojedynek. Ma pan moje słowo - ukłonił się ponownie i przeszedł przez drzwi.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 22-08-2014, 22:08   #8
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Nahthan zniknął z oczy pozostałych w tej samej chwili gdy przekroczył próg. Mgła nie poruszyła się przy tym, nie zakryła go, była martwa.
- Nie bój się - odezwała się kobieta, kierując wzrok na Briana. - Twa próba jeszcze się nie zaczęła. Przejdźcie i dokonajcie wyboru.
- Co tam jest? Jak tu trafiłem? - Żołnierz nieco się uspokoił, opuszczając nawet lufę broni, ale nadal był przerażony. - Ja umarłem? Jestem przed Sądem Bożym?
- Pozwoli pan? - Duncan miał powoli dosyć histerycznych zachowań żołnierza. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to ja tam pójdę, a pan się będzie mógł zastanowić, co robić dalej.
Nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę drzwi. Jedynych w tym pomieszczeniu. Czekanie, aż się pojawią następne zdało mu się mało rozsądne.
Klucznik nie odpowiedziała na żadne z pytań żołnierza. Miast tego przyglądała mu się obojętnym wzrokiem, nadal trzymając dłoń skierowaną w jednym kierunku. Tym samym, w którym zniknęli jego nowi towarzysze.
Magana nieustępliwie powtórzył swoje pytanie.
- Jak tu trafiłem i gdzie jestem! Gdzie zniknęli tamci dwaj?!
Wydawało się że i to pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Najwyraźniej kobieta nie należała do tych rozmownych, lub też zaspokojenie ciekawości żołnierza była daleko poza kręgiem jej obowiązków. Gdy jednak wreszcie się odezwała, byłą to jej najdłuższa przemowa od chwili, w której pojawiła się w drzwiach.
- Przeszedłeś przez drzwi podobnie jak pozostali z tych, którzy mają w sobie cząstkę boskości. Wezwano cię, byś poddał się próbie. Miejsce to nie ma nazwy, aczkolwiek jego bywalcy zwykli nazywać je poczekalnią. Twoi towarzysze znajdują się obecnie w miejscu pomiędzy tu, a tam. Powinieneś do nich dołączyć by nie ominął cię wybór. Ci, którzy zdają się na los, zwykle nie dożywają momentu chwały.
Mówiła obojętnie, nie marnując czasu na zaczerpnięcie powietrza, które najwyraźniej nie było jej potrzebne.
Dłuższa wypowiedź nieco rozjaśniła mu umysł. Umarł, a teraz jest w poczekalni do Sądu Bożego. Próby pewnie mają udowodnić to, czy trafi do nieba czy piekła. Uświadomił sobie też, że zachował się karygodnie przy tamtych dwóch, którzy też umarli. On nawet nie wiedział co go trafiło, lecz podejrzewał ostrzał artyleryjski albo nalot dywanowy.
Nieco niepewnie i ostrożnie przeszedł na drugą stronę.

Po drugiej stronie drzwi

Przejście było nagłe i gwałtowne. W jednej chwili Nathan stał na szczycie schodów, by w następnej znaleźć się w powietrzu i spoglądając na niekończącą się przepaść pod jego stopami. Złote balustrady majestatycznie unosiły się po jego prawej i lewej stronie. Nie miały swego początku ani nie było widać ich końca. Nie miały swego oparcia ani nic ich nie utrzymywało z góry. Były, tyle można było o nich rzec.

Nathan rozejrzał się. Zdawało się, że za cały komentarz posłuży jedynie uniesienie brwi w wyrazie zdziwienia, ale kiedy tylko powróciły na swe miejsce odezwał się do siebie:
- Mam zatem odpowiedź na postawione pytanie - rzekł z powagą spoglądając pod nogi. Nie wiedział tylko, że jest aż tak źle.
- Jeśli ktoś mnie słyszy, niech wie, iż nie wszystek umarłem w swym szaleństwie i sprowadzi mistrza Xiaopinga. Tak - odezwał się w pustkę.

Po chwili, która równie dobrze mogła być godziną jak i sekundą, do samotnego Nathana dołączył poznany wcześniej Duncan. Sytuacja jednak nie uległa zmianie. Nadal pod stopami były tylko chmury i pustka, nadal nie było widać na czym stoją, oraz nadal balustrady prowadziły ich donikąd i znikąd.

Duncan obrócił się chcąc sprawdzić, jak z drugiej strony wygląda pełne mgły przejście. Niestety - za jego plecami nie było drzwi. Były tylko ciągnące się w nieskończoność poręcze.
Potem spojrzał pod nogi i natychmiast tego pożałował.
Nie stał nawet na chmurce. To było tylko i wyłącznie powietrze. Odruchowo przesunął się w stronę najbliższej barierki, po czym pochylił się by sprawdzić, na czym w gruncie rzeczy stoi.
Zdecydowanie miał nadzieję, ze to jest jednak sen...
Czymkolwiek było to, na czym stał posiadało jedną, dość istotną zaletę - było twarde. W dotyku przypominało kamień, chłody i wypolerowany.
Na wszelki wypadek postukał w to tajemnicze podłoże trzymany w ręce kijem, po czym powiedział:
- Chyba nie mamy co tutaj stać i czekać nie wiadomo na co, sir Nathanie - powiedział. - Musimy tylko zdecydować, w którą stronę iść.
Nim decyzja zapadła, na niewidzialnym moście pojawił się trzeci osobnik, a był nim nie kto inny tylko żołnierz, który nie tak dawno groził im śmiercią.
Teraz dla odmiany już w nich nie mierzył, tylko stanął nieco dalej. Wiedział że umarł, ale nie miał co do tego jest 100% pewności, więc wolał uważać. W głowie przeplatała mu się myśl śmierci z myślą pojmania przez Niemców i podawania mu jakiś tajemniczych substancji. Zdrowy na umyśle być przecież nie mógł skoro unosił się w chmurach.
Duncan, który w głębi serca miał nadzieję, że skłonny do strzelania wojak zostanie po tamtej stronie drzwi, nie czekał dłużej na odpowiedź Nathana. Zakładając, że przybyli stamtąd, gdzie miał plecy, logicznym zdało mu się pójście do przodu. Ruszył więc niezbyt spiesznym krokiem przed siebie, na wszelki wypadek sprawdzając drogę przed sobą. Skoro ścieżki nie było widać, to i dziura w niej mogła być niewidoczna. A w to, ze nagle wyrosną mu skrzydła, jakoś nie wierzył.
Rascal zamyślił się nie odpowiadając przez chwilę na zadane pytanie, a gdy chciał już coś powiedzieć pojawił się żołnierz. Nathan szybko ocenił czy konieczne jest wypełnienie obietnicy. Nie było.
Spojrzał zatem w kierunku Duncana, który już ruszył przed siebie badając podłoże przed sobą i ponownie odwrócił się do mężczyzny z dziwną bronią.
- My idziemy… tam - poinformował, z braku lepszego odniesienia wskazując laską na kierunek wybrany przez barona Aden. Tak, gdyby chciał podążyć zgodnie lub w kierunku przeciwnym.
Nathan nie mógł pozwolić sobie na nietakt pozostawienia ów człowieka bez słowa zostawiając go samemu sobie.
Żołnierz, nadal niezbyt ufając pozostałej dwójce, skierował się z braku lepszego kierunku w stronę przeciwną. I tak wydawało mu się to wszystko jedno, w którą pójdzie.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.

Ostatnio edytowane przez SWAT : 22-08-2014 o 23:32.
SWAT jest offline  
Stary 22-08-2014, 22:17   #9
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Droga prowadziła prosto niczym strzała. Nie było tu zakrętów, rozwidleń ani rond. Widok, zarówno ten który rozpościerał się przed nimi jak i ten co pod nimi, zmieniał się ciągle pozwalając cieszyć oczy magicznymi tworami utkanymi z chmur. Oczywiście o ile którykolwiek z wędrujących miał ochotę by te cuda podziwiać. Świat pod nimi od czasu do czasu stawał się nieco bardziej rozpoznawalny. Widzieli błękitne połacie wód i białe szczyty gór. Parę razy mignęło coś błyszczącego, jakby złoto lub inny metal szlachetny, jednak budynki wykonane z owych materiałów wydawały się zbyt nierealny by być prawdziwymi.
Gdy wreszcie ich wędrówka dobiegła końca, ponownie stanęli przed drzwiami.



Tym razem nie były to lśniące przepychem drzwi, których próg przekroczyli opuszczając salę, w której się spotkali. Tym razem były to stare, drewniane, ozdobione żelazem drzwi, które równie dobrze mogły prowadzić do ogrodu co do schowka w jakimś zamczysku.
Klamki nie było.
Duncan jedynie przez sekundę się wahał. Zastukał do drzwi, a gdy nikt nie odpowiedział, pchnął drzwi.

Za drzwiami znajdowała się sala. Nie była to jednak zwyczajna, balowa sala jakich wiele. Nie była to nawet komnata, pokój czy też schowek na miotły. Byłą to przestrzeń otoczona trzema ścianami, na których pyszniły się gobeliny przedstawiające fantastyczne światy. Miała ona sufit, wysoki z widocznymi krokwiami i ozdobnymi figurkami spoglądającymi na tych, którzy postawili stopy na marmurowej posadzce. Sala ta miała także czwartą ścianę i to ona właśnie przykuła uwagę wchodzących. Na ścianie owej były bowiem drzwi. Nie jedne jednak, nie dwoje, nie troje nawet. Były ich tam setki. Stare i nowe. Duże i małe. Metalowe i drewniane. Do jednych prowadziły schody, do innych drabiny. Niektóre zaś nie potrzebowały ani jednego, ani też drugiego.


Jedyną zaś żywą duszą, którą byli w stanie dostrzec była kobieta, która siedziała pod jedną ze ścian i zdawała się drzemać. Jej towarzysz jednak zdecydowanie był obudzony. Błękitne ślepia mierzyły przybyłych czujnym spojrzeniem. Nie wydał z siebie jednak żadnego odgłosu.
Duncan zrobił kilka kroków w jej stronę, nie na tyle jednak daleko, by zdenerwować psa.
- Witaj, pani - powiedział, po czym skłonił się uprzejmie.
Kobieta nie odpowiedziała. Właściwie to nawet sprawiała wrażenie jakby nie słyszała co do niej powiedział. Nie poruszyła się także. Nie znaczył to jednak że słowa Duncana pozostały bez odzewu.
- Witajcie wędrujący w przestrzeni - powitał ich pies, wstając przy tym i podchodząc nieco bliżej.
“Koń, który mówi”, przemknął przez myśli Duncana tytuł serialu z zamierzchłej przeszłości, o którym to serialu słyszał, ale nie widział. Skoro tam mógł mówić koń... A po niewidzialnych podniebnych ścieżkach cóż mogło go zdziwić?
- Dzień dobry - powiedział po chwili potrzebnej na zastanowienie się. - Czy jesteś tu gospodarzem? Przewodnikiem? - spytał. - I jak cię zwać?
Nathan ukłonił się niepewnie. Wiedział jak zachować się w przypadku istot mówiących, czyli ludzi. Wiedział jak zachować się w stosunku do psów. Ale jak zachować się w stosunku do mówiących psów?
Najbezpieczniej było zachować milczącą grzeczność, by nie popełnić faux pas.
- Jestem strażnikiem - odpowiedział pies, okrążając jednocześnie obu mężczyzn i bacznie się im przyglądając. - Wy zaś macie wybrać drzwi przez które przejdziecie.
- My mamy wybrać? - Duncan obrzucił nieco zaniepokojnym wzrokiem ścianę z setkami drzwi. - Nie doradzisz nam?
- To nie moje zadanie. Jestem tu by wyjaśnić wam cel waszego przybycia i pilnować was przy kolejnych próbach. Porady musicie szukać już tam, gdzie wybierzecie się udać. Jeżeli szczęście wam dopisze traficie na kogoś kto doradzi wam jak wybierać waszą przyszłość. Wielu ich tam jest… - Kończąc swą przemowę usadowił się przed mężczyznami, podrapał za uchem, po czym ponownie skupił na Duncanie i jego towarzyszu.
- Czyli może nas czekać wiele odwiedzin w tym miejscu? - spytał Duncan. - Jeśli źle wybierzemy drzwi, to będziemy mogli wrócić?
- Czekać was będzie dokładnie tyle wizyt w tym miejscu ile będzie konieczne byście wypełnili swe próby - wyjaśnił strażnik. - Waszym zadaniem będzie zebranie siedmiu kluczy.
Mówiąc wstał i podszedł do kobiety, która nadal oczu nie otwierając, podała mu złoty klucz.



- Tylko przy ich użyciu będziecie mogli powrócić do swych światów bogatsi o jedno życzenie. - Nim wypowiedział te słowa, położył klucz przed Duncanem.
- Mamy iść razem? - spytał Duncan, schylając się i podnosząc klucz.
- Możecie iść razem lub osobno. Decyzja należy do was.
- Przepraszam bardzo - wtrącił się Nathan.
- Z… pańskich słów wynika, że w pewien sposób opuściliśmy… nasz świat? Zatem jesteśmy w świecie… innym? To znaczy gdzie?
- Jesteście w przejściu pomiędzy światami - wyjaśnił pies. - To miejsce ma za zadanie dać wam chwilę wytchnienia pomiędzy podróżami.
- Czyli - Duncan zadał kolejne pytanie - jest tak, jak głoszą niektórzy fantaści? Istnieje wiele różnych światów? Możemy we wszystkich żyć?
- Możecie żyć w każdym, który wybierzecie, o ile na taki przywilej sobie zasłużycie. Ten, z którego przybyliście, jest tylko jednym z tysięcy, a nawet milionów. Powstają codziennie, w każdej sekundzie która mija. Tworzą je istoty myślące, które mają odwagę dążyć tam gdzie nikt wcześniej nie zawitał. Do takich właśnie miejsc się udacie by zdobyć wasze klucze.
Pies wyjaśniał cierpliwie, spoglądając to na jednego, to znów na drugiego z mężczyzn. Jego mina, o ile można o takowej mówić w przypadku czworonoga, wyrażała delikatne znudzenie. Machał przy tym powoli ogonem, bardziej zdając się nim zamiatać podłogę niż wyrażać jakąkolwiek emocję.
Pies, strażnik, przekazywał swoje informacje tak, jakby powtarzał te słowa po raz setny. A może milionowy?
- W takim razie spróbuję.
Trzymając w dłoni klucz zrobił dwa kroki w stronę drzwi kojarzących mu się z arabskimi budowlami.



- Sir Nathanie, pójdzie pan ze mną? - zwrócił się do swego towarzysza podróży.
Rascal ponownie ukłonił się psu, po czym ruszył do wybranych przez Duncana drzwi.
- Ruszajmy zatem jeszcze głębiej zatonąć w paszczę szaleństwa.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-08-2014, 23:29   #10
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację

Nie uszedł daleko gdy na jego drodze stanęły wpierw schody, a tuż na ich końcu, brama. Słupy tkwiące po obu jej końcach ozdobione zostały figurami mędrców pochodzących zapewne ze starożytności. Względnie z biblii, pewności mieć nie można było.
Podszedł do niej śmiało. Taka brama kojarzyć się mogła tylko z niebem. Czyżby został jednak do niego przyjęty. Nie wiedział. Najpierw krzyknął:
- Halo! Jest tu ktoś? - Oczywiście spodziewał się św. Piotra z pękiem kluczy, choć brama nie wyglądała na zamkniętą.
Odpowiedzi nie było. Figury nie poruszyły się, nie otworzyły ust by powitać wędrowca. Panowała cisza absolutna, tak że Brian był w stanie usłyszeć bicie swego serca.
- Oczywiście, zawsze trzeba się samemu obsłużyć.
Żołnierz westchnął i pchnął bramę. Chciał wiedzieć czy jest w ogóle otwarta i czy nie będzie musiał przez nią przechodzić.
Brama otwarta była. Gdy tylko Brian pchnął jej skrzydła, otwarły się one na oścież ukazując jego oczom ogród.


Nie był on dużych rozmiarów, z miejsca w którym stał żołnierz był w stanie dostrzec jego koniec i kolejną bramę. Jesień ozłociła korony drzew i usłała przejścia liściastymi dywanami. Róże jednak zdawały się w pełnym rozkwicie, wszystkie czerwone jak świeżo rozlana krew i i wydzielające słodki zapach, który niemal nie pozwalał oddychać. W samym centrum znajdowała się gwiazda, do której prowadziły liczne, kamienne przejścia wytyczone pomiędzy różanymi krzewami. Zaś między jednym, a drugim, stał posąg greckiego herosa. Serce gwiazdy stanowiło oczko wodne, w którego centrum ustawiono anioła.
- Czegóż szukasz w mym ogrodzie? Czyżbyś zbłądził na swej drodze i szukał wyjścia, które nie istnieje? - Rozległ się męski głos dobiegający zza jednego z licznych krzewów różanych.
Zawsze podświadomie marzył o takim ogrodzie na starość, gdzie mógłby spędzać czas z wnukami i dziećmi. Niestety, wojna zawsze wszystko komplikuje. Na głos zareagował spokojnie. Czy można zabić kogoś kto nie żyje?
- Chce się tylko stąd wydostać. Nie mam złych zamiarów, swoją drogą masz piękny ogród. Jakaś kobieta mówiła coś o próbach, wiesz coś o tym... głosie?
- A, kobieta… - zabrzmiało zza róż, po czym rozległ się dobroduszny śmiech. - Kobiet to nam tu akurat nie brakuje. Dziwnym trafem to one zwykle chcą tu pozostać i zarządzać tymi, którzy po nich przychodzą. Jeżeli jednak mówisz o takiej, która miała skrzydła to pewnie chodzi ci o Klucznika. To zaś oznacza że jesteś jednym z tych co to podjąć się mają prób i w nagrodę otrzymać życzenie, czy też życzenia… Te reguły ciągle się zmieniają.
Po owej przemowie nastała chwila ciszy, po której to zza kwiatów wyszedł mężczyzna, do którego głos należał.


Był to człowiek posunięty w latach aczkolwiek wciąż zdawał się mieć w sobie sporo wigoru. Jego szata była koloru granatowego i sięgała aż po kostki. W prawej dłoni trzymał sękatą laskę, w lewej zaś różę.
- Zwą mnie Metuszelach, to zaś, jak zdołałeś zauważyć, jest mój ogród różany. Miałeś szczęście trafić na chwilę gdy jest w dobrym humorze. Stan ten zmienia się jednak dość często więc radziłbym ci pójść dalej, aż do tej bramy na jego końcu. Zdaje się bowiem iż zbłądziłeś i miast ruszyć przed siebie, zawróciłeś. Przejście, które ci wskazuję, nie jest może pełne wyborów, jednak oszczędzi ci drogi powrotnej do królestwa Klucznika. Gdzie trafisz…? Cóż, to zależy od losu, a ten bywa niekiedy złośliwy dla tych, którzy nie przestrzegają jego reguł.
Przerwał ponownie, oparł obie dłonie o laskę i rozejrzał się dookoła.
- Nie jesteś jedynym, który tu trafił. Wszyscy pytacie o to, czym są próby, co na was czeka, jak się stąd wydostać… Próby są dokładnie tym czym są, próbami. Mają was sprawdzić i tyle. Dar, który wam się oferuje na końcu jest ogromny. Należy więc sprawdzić wpierw czy na niego zasługujecie. Wydostać zaś możecie się w każdej chwili. Weź tą broń którą w dłoniach trzymasz i strzel sobie w głowę. Zanim to jednak zrobisz pomyśl. Czy nie masz niczego czego pragnąłbyś w swym życiu? Pieniądze, chwałą, rodzina, życie wieczne? Nie masz nic, absolutnie nic dla czego chciałbyś walczyć? Co chciałbyś osiągnąć? Co stanowi sens twego istnienia?
Spojrzenie mężczyzny nabrało powagi. Zniknęła gdzieś dobroduszność staruszka z którą powitał Briana. Na jego miejsce pojawił się sędzia i to taki który jest w stanie dotrzeć w głąb duszy i wydać wyrok na podstawie tego co tam zobaczył.
Brian zasępił się. Starszy mężczyzna bez skrzydeł wyglądał na osobę o wiele godniejszą zaufania, niż kobieta udająca wróżkę z irlandzkich bajań. Przypominał trochę Boga, tą swoją sędziowską postawą i wyrazem twarzy dobrodusznego starca, który zawsze wybacza.
- Dary, dary… Nie obchodzą mnie próby proszę Pana, ani nagroda. Chcę tylko wiedzieć jak się tu dostałem i gdzie jestem. Umarłem? To jakaś droga do nieba? W Biblii nie ma nic o ogrodzie różanym, nawet wziąłem Cię za św. Piotra. - bodajże wyjął by ją ze swojego plecaka i odnalazł odpowiedni fragment - Pewnie nie udzielisz mi odpowiedzi, tak samo jak tamta kobieta. A więc pójdę już. Miło było mi Cię poznać Metuszelachu. Masz naprawdę piękny ogród. Żołnierz piechoty morskiej nie cofa się. I w tym świecie się nie cofnę. - spojrzał czekająco na starca, czekając na odpowiedzi bądź jego komentarz.
- To dobrze, synu - odparł mu na to starzec, ponownie przy tym łagodniejąc. - I nie myśl żeś umarł. Życie płonie w tobie jasnym płomieniem. Po prostu nie jesteś już tam skąd przybyłeś. To jedyna zmiana jaka w tobie zaszła. Idź już jednak, czekają tam na ciebie. Pozdrów odemnie Strażnika gdy ją spotkasz.
Machnął jeszcze dłonią na pożegnanie i ruszył powolnym krokiem w stronę swych róż.
Brian za to ruszył do bramy, która wskazał mu Metuszelach.
Brama wyglądała dokładnie tak jak ta, przez którą wszedł do ogrodu. Po jej przekroczeniu nie znalazł się jednak ani w kolejnym ogrodzie ani też na powietrznej drodze. Miast tego trafił do sali o wysokim suficie i ścianach obwieszonych gobelinami przedstawiającymi baśniowe sceny. Na czwartej zaś ścianie widniały drzwi. Nie jedne, jak można by się było spodziewać, a tysiące. Wiodły do nich różne drogi. Do jednych schody, do innych drabiny, do innych zaś zdawała się wieść ścieżka. Były też takie do których wystarczyło podejść, nacisnąć klamkę i je otworzyć.

Na powitanie wyszedł mu pies o lśniącej, białej sierści i niepokojąco jasnych ślepiach.
- O, pies…- mruknął - Gryziesz piesku? - z niewielkim zaufaniem zaczął omijać psa i kierować się w stronę drzwi. Dopiero po chwili wyłowił wzrokiem śpiącą kobietę. Zapewne on, pies, należał do tej kobiety. Nie miał zamiaru jej budzić, starzec jasno mu wyjaśnił co ma zrobić. Skierował się w stronę drzwi które wyglądały najbiedniej. W końcu Jezus był tylko biednym cieślą, bogato zdobione drzwi odpadały, aby doporowadziły go w jakieś miejsce które mógłby nazwać niebem.
“Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego” pomyślał, wspominając werset z ewnagelii św. Marka.
- A tobie to gdzie tak się spieszy? - Usłyszał głos za sobą, rozbawiony nieco, zdecydowanie do kobiety należący. - Zapomniałeś klucza, wędrowcze.
- Co? Kto? - obrócił się, ale widział tylko psa - Kto to powiedział?
- Klucz - powiedział pies, gdyż bez wątpienia to do niego należał głos. - Potrzebujesz klucza by otowrzyć drzwi.
- Gadający pies… Mogłem się tego domyśleć po kobiecie ze skrzydłami - westchnął, jego rozum był na to zamały, choć rozmowa z Metuszelachem nico go uspokoiła - A wiesz skąd mogę taki klucz wziąć?*
- Ten pierwszy dostaniesz za chwilę - odpowiedział pies. - Te następne musisz odnaleźć w trakcie swych prób. Takie już zasady ustanowiono.
Zakończywszy wyjaśnienia machnął ogonem i odwróciwszy się ruszył w stronę śpiącej kobiety, która tak całkiem śpiąca być nie mogła gdyż w chwili, w której znalazł się przy niej, podała mu złoty klucz.
- Gdy zdobędziesz następny pojawią się drzwi. Gdy przez nie przejdziesz będziesz musiał szukać kolejnego. - Wyjaśnił, kładąc wcześniej swą zdobycz na podłodze, przed Brianem.
- Ty jesteś Strażnikiem? - przypomniał sobie słowa starca - Metuszelach kazał Cię pozdrowić… - podniósł klucz - Do których drzwi on jest? Do tych? - wskazał ruchem głowy te do których się kierował.
- Zatem z tego powodu nie było cię tak długo… Klucz ten pasuje do każdych drzwi - wyjaśnił w odpowiedzi.
- Ma piękny ogród. Możesz mi powiedzieć o tych drzwiach? Na przykład dokąd prowadzą?
- Każde prowadzą do innego miejsca, niektóre zaś do tego samego. Wybory podejmowane są losowo lub nie. Nic nie jest pewne gdy chodzi o drzwi. Czyżbyś chciał dzięki nim powrócić do ogrodów Matuzalema?
- Jest tam ładnie, naprawdę, ale czekają mnie próby i chcę je wykonać. A potem wrócić do siebie. - na chwilę zamilkł - Mogę już iść…? - zapytał nieco niepewnie.
- Masz klucz zatem droga wolna. Spotkamy się ponownie gdy powrócisz w chwale. - Pies usiadł i zaczął lizać łapy machając przy tym ogonem. Całkiem zainteresowanie tracąc obecnością mężczyzny.
- Yhym… To ten, dziękuję? - obrócił się na pięcie i skierował w stronę wybranych drzwi.

 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172