Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-09-2019, 01:45   #21
Konto usunięte
 
Lavandula's Avatar
 
Reputacja: 1 Lavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputacjęLavandula ma wspaniałą reputację
Harquin&Williams


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rPFGWVKXxm0[/MEDIA]
Jeśli przed wezwaniem do Tannera Luna miała jeszcze cień nadziei na zwykły opierdol, to po wyjściu ze świetlicy czuła że miękkie kolana ledwo utrzymują ją w pionie. Szybko skryła się w cieniu budynku, chowając sylwetkę między skrzyniami i wypaliła cztery papierosy jeden po drugim, czując jak wnętrzności zwijają się jej w ciasny supeł.

Ale się wpakowała... wątpiła aby ktokolwiek spojrzał przychylnie jeśli złamałaby nogę, bo rąk było szkoda. Zresztą dla nich ją trzymali w tym kołchozie, a teraz jeszcze wysyłali w pogoni za neutronowym króliczkiem...
Po czwartym papierosie przyszedł czas na piątego - wtedy też zobaczyła ich sierżant, sunącą przez plac z tobołami jakby była przekupką rozkładającą manele na targowisku, a raczej dopiero na nie zmierzającą.

- A jebać - Harquin westchnęła do siebie, wyskakując na słońce i po paru krokach dogoniła Anderson. Nie bawiła się w owijanie w bawełnę, wyłożyła co leżało jej na wątrobie, a potem pognała ile sił w nogach po własny mandżur. Pakowała się pospiesznie, klnąc głośno i sycząc na każdego kto się zbliżył.
Skompletowanie wszystkiego zajęło stosunkowo niewiele czasu, gdy biegało się pędem między poszczególnymi postojami.

Kapral Williams nie należał do ludzi, którzy szykowali się na kilkudniową misję jak szpak za ocean. Zgodnie ze słowami sierżant Anderson misja miała trwać około tygodnia i mieli zabrać tyle sprzętu aby w razie czego móc z nim maszerować. Zostawało zatem udać się kwatermistrza, dowiedzieć się co można było dostać na tajną misję najwyższego priorytetu, a później skompletować własny sprzęt. Joshua miał fart, że nie korzystał z podstawowego w Fort Jefferson modelu M16 tylko niemieckiej, bardziej niezawodnej i nowocześniejszej konstrukcji HK 416.

Tego dnia Joshua wyglądał na jeszcze większego niż zwykle. Szpej jaki miał na sobie nawet z chucherka zrobiłby pokaźną postać. Trochę tego było. Mundur polowy, kamizelka taktyczna, liczne ładownice, apteczka, plecak, nóż u pasa, maczeta na łydce, jakiś mechanizm na lewym przedramieniu i dodatkowo broń palna w postaci klamki na udzie i karabinu przytroczonego do plecaka. Na głowie mężczyzny siedziała czapka z daszkiem, a oczy skrywał za okularami balistycznymi z ciemną szybką. Rękawice z osłoną knykci i palców pasowały do całości jego umundurowania. Widać, że facet podchodził do tego dość pedantycznie, bo prawie całość była w kamuflażu Woodland, wśród którego nie rzucały się w oczy oliwkowe elementy jak polimer kabury, mechanizmu nożowni na łapie i apteczki wojskowej wyposażonej zupełnie jak torba lekarska.
TRX był na miejscu kwadrans przed czasem. Nosiło go, bo od dawna nie był na porządnej misji, na której ciśnienie zwiększała niepewność co do umiejętności większości oddziału. Jedynymi pewnikami byli tu medyczka i jeden tropiciel. Jakby tego było mało o naturze misji wiedzieli niewiele, a same poszukiwania atomówki miały przypominać spacer ślepego kundla we mgle. Kiedy Williams dotarł na miejsce zauważył, że był jednym z pierwszych. W cieniu jednego baraku nieopodal siedziała na plecaku szeregowa Luna Harquin paląc papierosa i skręcając dodatkowe szlugi na podróż. Nieopodal sanitariuszki leżała gitara. TRX uśmiechnął się podchodząc do kobiety, ściągając plecak i siadając blisko.

- Siemasz Luna. – powiedział patrząc na kobietę zza ciemnych szkieł okularów. – Pomógłbym, ale łapy mi latają jak staremu żulowi. – powiedział Joshua eksponując trzęsące się dłonie. – To twój pierwszy raz kiedy ratujesz świat? – zapytał enigmatycznie pokazując głową na miejsce zbiórki.

Napotkał morze ironii i cynizmu, lejące się hojnie z całej sylwetki sanitariuszki. Kobieta splunęła na ziemię, ani na sekundę nie przerywając pracy.
- Nie muszę leczyć kompleksów, ani podbudowywać rozmiaru fiuta górnolotnymi stwierdzeniami z dupy - uśmiechnęła się krzywo. Skończyła jedną pałeczkę którą ostrożnie odłożyła do małego pudełeczka i sięgnęła po kawałek bibułki na następną - Nie mówili ci starzy nie chlej borygo bo źle skończysz? Alkoholizm, to jest choroba… wymięka żołądek, a później głowa - zanuciła, patrząc z ukosa na szfeja obok.

- Niezła próba, ale w ten sposób jeszcze długo go nie zobaczysz, moja droga. - powiedział Williams odnosząc się do jego fiuta. - Te latające graby to raczej jakaś reakcja nerwowa, bo chleje raczej z umiarem i nie tak często jakbym chciał. Gitarę jednak zabierasz? - zapytał pokazując na instrument.

- Nie zajmuję się mikrobiologią, leszczu. Znajdź sobie jakąś desperatkę. I więcej jaraj - Harquin spojrzała z politowaniem na krocze kaprala, a następnie wróciła do jego twarzy nie zmieniając miny i dmuchnęła w nią dymem z fajka, trącącym ziołowymi nutami. Szybkimi, sprawnymi ruchami skręciła nowego papierosa i odłożyła go do pudełka. W ciężarówce trzęsło, nie chciała marnować niepotrzebnie tytoniu. Poza tym coś czuła że ich przedszkolanka krzywo będzie patrzyła na niestandardowe dodatki smakowe.
- Gratuluję dedukcji Sherlocku… ja pierdolę. Najpierw Forrest na odprawie teraz to - parsknęła, zerkając w przelocie na gitarę - Gitara? Jaka gitara? To dzida bojowa. Co żeś przyjebał w kanał że zapuściło ci bad tripa? Chociaż nie jest chyba taki zły, skoro nie wydłubujesz sobie jeszcze oczu. Ehhh… kurwa. Cały ten dzień to nieśmieszny żart - mruknęła, sięgając po kolejna bibułkę.

- Jak zwykle milutka. - zaśmiał się Williams. - Mnie to nawet bawi wizja naszej niecodziennej przygody. Dobór składu oddziału całkiem ciekawy, sprzęt jak byśmy szli na wiejską zabawę, a nie po bombę wodorową. Co do gratów, udało ci się coś C4 ugrać? - zapytał ciekawski szturmowiec ściągając czapkę, chowając do plecaka i biorąc w łape oliwkowy hełm ACH.


- Możliwe - dziewczyna sarknęła, kopiąc w leżącą przy jej nogach torbę, a następny skręt wylądował w pudełeczku - Daruj to ssanie jak jest chujowo. Repeta faktów na nic się nie przyda, a ja mam dość słuchania zjebów jak na jeden pierdolony dzień - pokręciła głową - Jak przychodzisz z dolegliwościami to wydupiaj do Williams, ja jestem zajęta - dodała zawczasu i na wszelki wypadek.

- Nie. - odpowiedział szybko żołnierz. - Nic mi nie dolega. Zagadałem, bo jesteśmy kwadrans przed czasem. Już dawno nie byłem na podobnej akcji więc nieco mnie nosi i mogę pieprzyć jak potłuczony. - nożownik ubrał hełm na głowę i zaczął regulować paski stabilizujące pancerz. - Ten gość, którego pielęgnowałaś kiedy się poznaliśmy, Carter, wydobrzał. Jedzie nawet z nami. Dzięki za to. Sam by ci podziękował pewnie, ale to małomówny i dziwny typ. Jak to zwiadowca. - uśmiechnął się Joshua. - Pewnie masz w dupie z czego strzelasz, ale przed następną akcją ja bym wymienił M16 na coś nowszego. - dodał mężczyzna klepiąc swoje HK.

- I git - Harquin dmuchnęła dymem nad głowę, chowając ostatniego skręta do pudełka i zamknęła je ostrożnie, po czym rozpoczęła proces otrzepywania się z wszelakich drobin - Już jeden pedał za mną dziś latał, styknie. Tak kurwa ciężko pojąć, że nie jestem Aniołem Miłosierdzia i nie fastryguję za frajer… poza tym nawet do chuja nie było czego fastrygować. Zjeby… zjeby wszędzie - mruknęła, ładując pudełko ze skrętami do plecaka, a bibułki do woreczka który wsadziła do kieszeni spodni - Nie dziękuj, tylko frajerzy dziękują. Wylizał się, to ma farta. - parsknęła, wzruszając ramionami - Wyjebane mam na tyle rzeczy, że ciężko spamiętać, ale sranie ołowiem to wasza brocha. Jak do mnie coś podejdzie, znaczy zjebaliście robotę, proste. Nie zamierzam strzelać, od tego mam was - wyszczerzyła się krzywo i prawie nie złośliwie, ale nagle spoważniała, obcinając majdan kaprala.
- Ile masz pochłaniaczy do gazmaski?

- Łącznie dwa. -
skwitował Williams najpierw odpowiadając na ostatnie pytanie Harquin. - Jeden za tobą latał, nie był ranny… Czy ktoś właśnie pod moim nosem próbuje się do ciebie dobierać, Luna? - zapytał się z szerokim uśmiechem TRX. - Ja tylko wykonuję rozkazy. Dopóki sierżant Anderson będzie przytomna to ona mówi do kogo strzelać, a do kogo się uśmiechać. Wbrew pozorom to nie zawsze jest dla wszystkich oczywiste. Narkotyki bojowe i stymulanty przysadki potrafią wypalić mózg… Jak dostanę to się mną zajmiesz, co nie? - zapytał szturchając ją delikatnie łokciem.

- Nie, nie zajmuję się pierdołami. Mam od tego swoich czarnuchów - popatrzyła na niego cynicznie się uśmiechając. Opuściła wymownie wzrok na ramię, a potem podniosła go do góry… tam gdzie chmury i wedle niektórych litościwy Bóg, o ile brać tego po upgrade’dzie, a nie starotestamentowego zwyrola.
- Meduzy nie mają mózgu i doskonale radzą sobie bez niego. Tak jak wy tutaj wszyscy - uśmiechnęła się równie słodko co nieszczerze, sięgając ręką do plecaka - Nosferatu nie spoufalają się ze śmiertelnikami. Chyba żeby wyciąć ograny i opylić je na czarnym rynku. Masz jeszcze obie nerki. Jeszcze.

- Czarnuchów? -
zapytał udając zdziwienie Williams. - Ponoć ty i starsza szeregowa Williams macie robić za zaplecze medyczne, a nie kapral Okorie… - podrapał się po głowie żołnierz po chwili się uśmiechając. - Dlaczego uważasz, że nie mam mózgu? Myślisz, że kto mi przelicza ile jeść białka na kilogram beztłuszczowej masy ciała albo ile supli danego dnia wjebać… - zaśmiał się nożownik. - Niby Nosferatu się nie spoufalają, ale jak byliśmy na imprezie chwilami odnosiłem wrażenie, że mnie rwiesz… - uśmiechnął się Joshua spoglądając do góry. - Ty masz więcej tych pochłaniaczy?

- Jebany rasista z ciebie. Do tego patriarchalna, szowinistyczna świnia
- Luna wyjęła z plecaka pochłaniacz i rzuciła kapslowi na kolana - Masz kurwa, niech stracę. Może dzięki temu przeżyjesz trochę dłużej… chociaż to żaden plus. Sam sobie odpowiedziałeś dlaczego nie masz mózgu - popatrzyła na niego z uprzejmym zainteresowaniem - Powinnam jebnąć donos że masz schizofrenię. Bezobjawową. Urojenia z pewnością. Dobrze że nie jestem tu aby robić za terapeutę. - parsknęła, pstrykając papierosem który zdążył się wypalić i zgasnąć - Nie płacą mi za to.

- I dobrze, bo ja terapeuty nie potrzebuję.
- zaśmiał się wojownik. - Dzięki za filtr. - dodał chowając przedmiot do jednej z ładownic. - Jak przeżyję dłużej to dłużej będziesz mogła liczyć na moje wsparcie ogniowe i duchowe. Nie wyglądasz żebyś potrzebowała, ale jak byś miała gorszy dzień zawsze wiesz gdzie mnie szukać. Po powrocie najebiemy się srogo między barakami czy zwijamy się do Jabłka? Jest tam taki zajebisty klub… - westchnął Joshua na samo wspomnienie.

Szeregowa zamilkła, zawieszając wzrok gdzieś przed sobą, na placu i znajdującymi się w oddali budynkami. Siedziała tak jakby nagle zapomniała że ma towarzystwo i jest w środku rozmowy. Skrzywiła się, splunęła, a potem wyciągnęła zza ucha papierosa.
- Jabłko za trzy lata, na razie mogę grasować za barakami. - wsadziła fajka między wargi i odpaliła go - Chociaż lepsza melina jest w warsztacie, tam praktycznie nocą nikt nie chodzi. Chyba że znowu mnie wpierdolą do penthousa, ale to adres znasz.

- Za trzy lata?! -
zapytał zdziwiony Williams. - Jeju Luna. Ja nie wiem czy tyle czasu będę żył czy trzymał dla ciebie obie zdrowe nerki. - zaśmiał się Joshua. - Zwykle pakują mnie w największe bagno. Człowiek się stara nie zdziadzieć to od razu trafia na tajne misje. Ani nikomu się pochwalić, a blizny już takie utajnione nie są i laski widzą. - westchnął nożownik. - Może być i warsztat. Jak trafisz do karceru napijemy się przez kraty. Z naszej wesołej kompani nie znałem wcześniej tylko Afroamerykanina i tego gościa z tatuażami co siedział nieopodal ciebie. Znajomy?

- To mój przyrodni brat i kochanek. Mam z nim dziecko, ale oddaliśmy je do sierocińca bo dawali w zamian prawdziwego boomboxa
- odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem, pykając z przyjemnością fajka - U nas to rodzinne, nasi rodzice też byli rodzeństwem. Z Alabamy. A ten opalony… - zadumała się - Ma dobrą kawę, mimo że nie z kantyny.

- Te fajnie…
- odparł zupełnie poważnie Joshua. - Też zawsze chciałem mieć siostrę. - dodał przyglądając się szeregowej. - Nie miałem jeszcze okazji zamienić z nimi słowa, ale może kiedyś… To wasze dziecko ile teraz by miało lat? - zapytał z poważną miną wojownik.

- Pewnie ze cztery, a może i z pięć? Nie wiem - rozłożyła ręce trochę bezradnie - Ciężko do tylu liczyć bez kalkulatora… rodzeństwo dobra sprawa, polecam. No i co to za rodzina, jak brat siostry nie wydyma? - dodała, kiwając głową i smrodząc nową porcją dymu.

- Ja w sumie brata miałem, ale został uprowadzony jako dziecko i do dzisiaj się nie znalazł. - powiedział Joshua kiwając głową. - Jesteście dość otwartym rodzeństwem. - zaśmiał się Williams nie wytrzymując. - Jakby podtuczyć maleństwo to warte więcej niż jedno radio. Okorie zatem musi być wspierany przez znajomych lub familię. Mi też matka często coś przysyła chociaż po jej pysznej kuchni zwykle muszę zrobić podwójne cardio. - zaśmiał się krótko. - Brat nie będzie zły, że takie ciacho się koło ciebie kręci? - zapytał Joshua puszczając jej oko.

- Ciacho? - Luna rozejrzała się wymownie dookoła - Gdzie? Kręci się tu jakaś dobra dupa, a ja jej jeszcze nie obczaiłam? - pokręciła głową oglądając okolicę, aż machnęła ręką - A jebać, romanse są dla kretynów. - stwierdziła lekkim tonem i wyszczerzyła zęby - Masz farta, zaoszczędziłeś na prezentach świątecznych.

- Mówiłem o sobie, kurwa…
- powiedział nożownik z uśmiechem. - Też nie lubię ckliwych znajomości. Brata jednak bym z chęcią poznał i zobaczył czy też po opuszczeniu Phoenix stał się porządnym facetem, jak ja. - wyszczerzył się Williams. - To twoja pierwsza akcja czy byłaś już na jakimś patrolu czy coś?

- Nie bądź dla siebie taki surowy. Żeby od razu wołać się kurwą -
Harquin nie byłaby sobą, gdyby odpuściła. Zaśmiała się wesoło jak na nią, strzelając kiepem na płytę placu. Rozejrzała się po najbliższej okolicy, potem spojrzała na słońce i sięgnęła po pokrowiec z którego wyciągnęła gitarę.
- Zrób sobie porządny cennik, a awansujesz na dziwkę. Porządną. Zawsze coś - mruknęła, trącając dolna strunę raz i drugi. Pokręciła głowę, sięgając do gryfa aby nastroić ją odpowiednio - Akcja, patrol...i ja? Przecież mnie tu nie ma, to tylko twoja imaginacja.

- Miałbym klientki?
- zapytał Joshua z lekkim uśmiechem. - Myślisz, że wyłapałabyś zniżkę? Nic z tych rzeczy! -
zaśmiał się wojownik. - Co mi zagrasz fajnego? - zapytał spoglądając na jej dłoń chodzącą po strunach gitary.

- Jakbyś im dopłacił, może by się zlitowały - szeregowa splunęła w piach, oparła pudło gitary o kolano i chwilę błądziła palcami po strunach, aż w pewnej chwili chwyciła gryf, pewniej uderzając w metalowe linki. Zaczęła śpiewać, głębokim i melancholijnym głosem, gapiąc się przed siebie. Nie zauważała okolicy, innych ludzi.

“Wracając z wojny miał już plan,
obmyślił sobie każdy krok
- najpierw odnowię stary dom w Brougham de Ville.
Miał plan lecz nie miał obu nóg,
zostały tylko skrzydła mu.
Motyle skrzydła zamiast nóg – co? Niezły styl.
Był wściekłym psem lecz pragnął grać
w Armii Zbawienia – byle co
- swój rybi puzon do dmuchania dam dziewczętom.
Choć tonął w mętnych falach snu,
to krzyczał frunąc aż na dno,
urządzę sobie kurwa odlotowe święto…*


_______________________________
* "Rybi puzon" Toma Waitsa, w wykonaniu Kazika Staszewskiego.
 
Lavandula jest offline  
Stary 22-09-2019, 20:11   #22
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Część postu z Lechu.

Żniwiarze.

Sześciu czarnych drapieżców katowało właśnie silniki swoich maszyn, pędząc międzystanową droga numer sześćdziesiąt dziewięć, nieopodal ruin Indianapolis. Niegdyś miasto słynęło z organizowanych przed wojną wyścigów samochodowych,w których stawką była sława i niewyobrażalne pieniądze. Teraz stało się świadkiem wyścigu w którym stawką było życie lub śmierć.

Konwój z Detroit był duży, więc szybko przyciągnął uwagę żniwiarzy. Do pierwszej grupy szybko dołączyły kolejne. Z każdym pokonanym kilometrem stado rosło, aby w końcu zaatakować, nieopodal Fortu Wayne. Szalona walka, przypominająca nieco zabawę w berka trwała kilkanaście godzin. Ryk silników, staccato strzałów i przebijające się gdzieniegdzie krzyki rannych lub umierających niosło się echem w całej dolinie trzech rzek, które zbiegały się w jednym z piękniejszych przed wojną miast, a w tej chwili będącą kupą gruzu.

Ofiara uciekała od dłuższego czasu. To było dobre auto. Chevrolet Chevelle, tak zwany mięśniak, z potężnym silnikiem LS6 o mocy czterystu pięćdziesięciu koni mechanicznych, które napędzały leciwy, ale niesłychanie odporny pojazd. Widlasta ósemka pięknie pracowała aby bezpiecznie odwieźć pasażerów ku zbawczym ruinom miasta, w którym można byłoby zgubić drapieżców. Jednak od czasu, kiedy kierowca Chevroleta zdecydował się odłączyć od rozbijanego właśnie konwoju, stał się łupem. Szybkim, odpornym, ale zawsze łupem.

Kierowcy mogło się jednak udać. Desperacki manewr, być może przemyślany, lub wykonany pod wpływem impulsu dzięki fenomenalnym osiągom samochodu miał duże szanse powodzenia. Zauważenie ciemnej karoserii samochodu około piątej nad ranem Było wyczynem godnym uwagi, szczególnie, że zamknięty w okrążeniu konwój wciąż się bronił i przykuwał uwagę trzech motocyklowych band, które niczym indianie dobierający się do skóry generałowi Casterowi, jeździli wariacko dookoła konwoju, dziko wrzeszcząc i strzelając z broni palnej.
Dowódca jednej z grup motocyklistów był jednak czujny. Być może jego umysłu nie zaburzał jeszcze alkohol czy narkotyki, albo właśnie przeciwnie, był naćpany po czubek głowy, przez co zmysły miał nadnaturalnie wyostrzone. Jakakolwiek była tego przyczyna, głowa w czarnym kasku śledziła ruch uchodzącego szosą pojazdu.
Dosiadający pomalowanego na czarno Emteteka kiwnął ręką, wskazując kierunek i cel. Potężny silnik z lotniczą turbiną zagwizdał, a cała szóstka szybko oderwała się od stada, skręcając na południe. Z każdą minutą dystans między samochodem a motocyklami zmniejszał się, aby zniknąć zupełnie kilkanaście kilometrów od zardzewiałej tablicy. Ucieczka zakończyła się porażka ale walka dopiero się zaczynała, a kierowca wciąż dysponował sprawnym pojazdem. Motocykliści wiedzieli doskonale, że ich ofiarą wciąż może kąsać. Metalowe burty i zderzaki w starciu z ich lekkimi maszynami oznaczały śmierć.

Kierowca wprawnie zaczął kluczyć po całej szerokości jezdni. Wyprzedzanie było teraz ryzykowne. Śmiałek musiał liczyć się z tym, że jego maszyna mogłaby zostać uderzona przez wzmacniana burtę samochodu. Jeden z jeźdźców zaryzykował, wygrywając maszyna do przodu. Jego Honda zawyła, niemal stając na tylnym kole kiedy próbował zwiększyć prędkość przeskakując nad manewrem samochodu. Spóźnił się nieznacznie ale tyle wystarczyło kierowcy samochodu aby przeciąć manewr motocykla. Zderzak samochodu uderzył w tylne koło motocykla, zabierając mu autostradę z pod opony i posyłając maszynę w powietrze, w serii dzikich podskoków i przewrotek. Jeździec wypadł, siodełka prosto przed swoją maszynę, niemal wprost pod koła samochodu którego zderzak z impetem wyrżnął prosto w kask motocyklisty. Głowa pękła niczym dojrzały arbuz a ciało, uderzone z dużą prędkością przelecialo nad zdezelowanym, betonowym słupkiem milowym aby zniknąć gdzieś w suchych krzakach pobocza. Przez parę chwil wydawało się, że żaden motocyklista nie zaryzykuje wyprzedzania. Wydawało się że kierowca wygra.

Motocykliści jednak nie odpuszczali. Jeden trzymał się blisko tyłu pojazdu, prowokująco zjeżdżając czasem w stronę tylnego błotnika, zmuszając kierowcę do jeszcze bardziej agresywnej jazdy od krawędzi do krawędzi. W tej wyglądającej niewinnie zabawie kryła się kolejna strategia. Motocyklista zmuszał kierowcę samochodu do ostrych skretow kierownica przez co pojazd mógł w końcu stracić przyczepność i wypaść z drogi. Kierowca najwyraźniej też o tym wiedział i przez pewien czas bawił się w tą zabawę po czym w momencie, w którym niebieskie BMW znalazło się za tylnym zderzakiem jego Chevroleta, gwałtownie zahamował, z piskiem szerokich opon.

Motocyklista pomknął do przodu wystrzelony jak z procy,rozbijając się o tylną szybę auta aby następnie zsunąć się powoli po klapie bagażnika na asfalt, dołączając do swojego bmw,który w tym samym czasie wpadł pod tylny zderzak auta. Zgnieciony, zmielony i wypluty z pod samochodu motocykl przypominał jedynie kupę żałosnego gruzu, kiedy jego właściciel osunął się tuż za nim. Ciało koziołkowało przez chwilę, omijane przez dwóch żniwiarzy, niezbyt wprawnie próbujących okiełznać swoje hondy. Grupa wciąż nie dawała za wygraną, i mimo kolejnej śmierci, pościg trwał dalej.

Motocykliści wyczuli jednak okazję w gwałtownym hamowaniu Chevroleta, które zabrało kolejnego z nich. Emtetek dowódcy wystrzelił do przodu mijając mięśniaka z lewej strony. Szkarłatny Bugatti próbował ominąć z prawej ale omal nie został uderzony przednim zderzakiem Chevroleta kiedy kierowca skręcił gwałtownie koła, próbując opanować ślizgające się po asfalcie auto. Buksujące koła pojazdu złapały jednak przyczepność, a burta niebezpiecznie zbliżała się do motocykla, spychając go z drogi. Bugatti zwinnie skręcił na pobocze, desperacko utrzymując się w pionie ,wzbijając spod tylnego koła tumany kurzu i pyłu, niczym burą kitę. Silnik samochodu zawył, z rury wydechowej, zgniecionej nieco przez wcześniejsze starcie z motocyklem poszedł czarny, smolisty dym. Kierowca próbował wykorzystać ogromną moc drzemiącą w silniku Chevroleta i najwyraźniej uciec pogoni, celując przednią maską Emteteka. Kakofonia trzasków zagłuszyła wycie silników i piski opon, kiedy seria z peemu rozbiła resztki tylnej szyby, przeszła po blachach klapy bagażnika, odbijając się bezsilnie od tylnego zderzaka, kończąc atak . Strzelec na błękitnej Hondzie pokręcił głową widząc odjeżdżający samochód, próbujący zatrzymać bugatti na poboczu i uderzyć go burtą. Żniwiarz wiedział, że nie zdąży.

Złowił kątem oka błysk iskier na asfalcie. Łańcuch, trzymany luźno przez Emteteka szorował po jezdni końcówką uzbrojoną w kłąb zagiętych gwoździ.
Potem kłąb kurzu i czarna smuga gumy na asfalcie kiedy jeździec wcisnął pedał hamulca. Te odezwały się z głośnym piskiem. Dowódca machnął zwinnie ręką, kreśląc bronią niewielki łuk w powietrzu, posyłając prymitywną, acz skuteczną broń prosto na przednią szybę. Celował na lusterko, najpewniej przy tej prędkości skaczące wariacko na wszystkie strony od drgań silnika i mikronierówności drogi i każdy obserwujący wyczyn Emteteka mógłby zakładać się o pudło.
Łańcuch uderzył jednak w przednia szybę auta, zamieniając ją w miazgę, pokryta siecią pęknięć. Drobiny szkła prysnęły na asfalt niczym rozsypany groch na podłogę. Kierowca gwałtownie skręcił kierownicę próbując trafić zderzakiem hamujący obok niego motocykl jednak tym razem szczęście go opuściło. Przednie koła Chevroleta zerwały przyczepność, zawinęły się zbyt mocno w lewo kiedy kierowca zbyt gwałtownie ruszył kierownicą i samochód stanął niemal w poprzek drogi, bezsilny i poza jakąkolwiek kontrolą. Przez sekundę, która wydawała się wiecznością, sunął po asfalcie, hucząc hamulcami z piskiemi opon, ścierając je i malując nimi czarne smugi na asfalcie. Kolejną sekundę później,przy akompaniamencie głuchego, jakby przytłumionego odgłosu eksplozji leciał do góry, w chmurze odłamków blach, rozbijanego szkła i wypadającego z rozbijanych okien ładunku. Koła złapały przyczepność, co przy dużej prędkości i pozycji samochodu gwarantowało widowiskowe dachowanie, lub być może opony trafiły na jakieś pęknięcie w asfalcie, które na chwilę próbowało zatrzymać pęd pojazdu. Jakakolwiek była przyczyna, Chevrolet stanął dęba, obrócił się w powietrzu, następnie uderzył przodem o asfalt, potem kolejny fikołek, uderzył bokiem, rozsypując głośno szyby z okien i pękających lamp, potem kolejny i kolejny, za każdym razem sypiąc odłamkami blach i szkłem z rozbitych szyb, aby w końcu zakończyć ten ostatni popis w chmurze kurzu i dymu, zalegając na poboczu, przechylony na boku niczym zdychający, poraniony okrutnie zwierz. Polowanie się skończyło. Wrzaski motocyklistów stały się słyszalne, kiedy podjeżdżali, hamując i zmniejszając obroty silników swoich maszyn, otaczając dogorywającą ofiarę.

Emtetek zatrzymał się spokojnie. Jeździec zasiadł z siodełka, nonszalancko gasząc maszynę i stawiając ją na nóżkach, jakby zatrzymał się przed modnym klubem nocnym, a nie na środku drogi. Czaszka namalowana na kasku obróciła się w kierunku samochodu z którego z rozbitego okna wypadł na asfalt kierowca. Był niewielkiej postury, również w kasku i wyglądał na ciężko rannego, być może nawet śmiertelnie. Wciąż jednak walczył. Uciekał od drapieżników. Kroki jeźdźca chrzęściły po żwirze pobocza, odmierzajac czas rannego kierowcy, który pełzał powoli w kierunku suchego, wypalonego słońcem krzaka. Kask potoczył się po autostradzie, kaskada włosów wylała się na drogę. Smród ropy i smaru.
Szczęknął nóż sprężynowy. Błysk ostrza. Ciemność.

Szczęk sprężyn pryczy. Smród smaru i ropy. Ciemność..
-Woods? Znów koszmary? Stary… Potrzebujesz lekarstwa. - głos z ciemności był zaspany ale wyrażał troskę. Rzadkość w tych czasach i miejscu. Baza. Summers. Miał rację. Potrzebował.
-yhm…. - mruknął przewracając się na drugi bok. Musiał rano wdepnąć do łapiduchów i wziąć jakiś proszek. Naprawdę musiał.


****

Noce były najgorsze. Dni można było jakoś wypełnić. Robotą, jazdą, czymkolwiek. Czasem bywało nawet zabawnie, i trafiały się frukty w rodzaju kaprala Williamsa. przepiękny okaz żołnierza, wręcz wycięty z AFJ.
Tamten dzień warty był zapamiętania. Byli przed hangarem, a raczej jego smętnej ruiny, łatanej arkuszami blachy falistej, ryflowanych kawałków stali, odcinających się buro od błyszczących jaskrawo starych tablic reklamowych. Przypominało to malowniczą kupę stali, i jedynym elementem, który świadczył o jakimkolwiek wojskowym przeznaczeniu owego budynku, były girlandy drutu ostrzowego concertina, rozpiętego właściwie przy każdej większej dziurze i otworze hangaru, co miało najpewniej zabezpieczać przed wtargnięciem, oraz kilku ton piasku rozłożonego w licznych płóciennych workach w niewielkie, acz starannie ułożone stosy w pobliżu wejść i okien.
Wisienką na torcie była obecność dwóch “mechaników”, pilnujących kilku wojskowych cieżarówek, kilku pojazdów zwiadowczych o lekkiej, ramowej konstrukcji i dwóch transporterów piechoty, odrapanych gdzieniegdzie z farby.

Jeden z nich, duży, barczysty niczym niedźwiedź, umięśniony typ o wyglądzie niespecjalnie inteligentnym ćwiczył właśnie podciągnięcia na wyprowadzonym z hangarze podnośniku do silników. Sapał głośno, a pot lał się z byczego karku i szerokiej niczym beczka, klatki piersiowej. Co jakiś czas robił sobie przerwy między powtórzeniami, a wtedy trajkotał głośno, opowiadając najpewniej jakieś historie. Wtedy też jego perkaty nos i łysa głowa nadawała mu nieco kmiotkowaty, choć sympatyczny wygląd. Przynajmniej dopóki się nie uśmiechnął. Wtedy wyglądał jak nieogarnięty górnik z Apallachów.

Drugi zaś, leżał spokojnie na leżaku, obdrapanym i połatanym podobnie do hangaru za jego plecami i zażywał słonecznej kąpieli. Pod leżakiem stała sobie butelka lokalnego browca, a dwie inne leżały puste. Osobnik, który raczył się wypoczynkiem nie miał koszulki, wystawiając umięśnione, żylaste ciało w stronę słońca. Pod cienką skórą, pokrytą bliznami, z których jedna przechodziła niemal przez połowę barku, rysowały się sprężyste mięśnie, pokryte siatką żył wyłażących niemal na zewnątrz. Czarne, nieco przydługie jak na żołnierza włosy spięte miał za głową, a oczy skryte były pod zdezelowanymi okularami przeciwsłonecznymi. Posturą znacznie ustępował ćwiczącemu na podnośniku żołnierzowi, ale z tonu głosu tego ostatniego można było wywnioskować, kto cieszył się w tej kompanii większym autorytetem, a być może i szarżą. Obaj wyglądali jednak na solidnie zaprzyjaźnionych

- No...to ja mu mówię, aby nawijał dalej, a ja w tym czasie obskoczę tor. I kurwa, nie uwierzysz...zdublowałem hujka po trzecim okrążeniu! - zaśmiał się barczysty szykując się ponownie do podnośnika

-Yhmmm - mruknął czarnowłosy pociągając łyczka z butelki. Nie wyglądał, jakby wierzył w opowieść mięśniaka ale uśmiechnął się lekko pod nosem.


W pewnym momencie obaj mężczyźni usłyszeli warkot silnika. Starej, dobrej V8 nie można było pomylić z niczym. Po chwili oczekiwania pojawiła się chmura pyłu wzbijanego przez jadącego całkiem spokojnie kierowcę. Pojazd rzucał się w oczy jak ubrany na biało Japończyk w centrum Detroit. Był to srebrno-czarny Ford Shelby Mustang GT500. Najmocniejsza produkowana fabrycznie jednostka tej firmy. Widać było w nim kilka przeróbek takich jak podniesione zawieszenie, ale kilka rzeczy musiało być odrestaurowane i utrzymane w dobrym stanie.

Kiedy kierowca podjechał bliżej dało się zauważyć, że był to młody mężczyzna elegancko obcięty i z zarostem jakby właśnie wyjechał od nowojorskiego barbera. Gość zatrzymał się nieopodal podnośnika po chwili gasząc silnik. Drzwi otworzyły się lekko, a mężczyzna wysiadł prezentując się w stylu wojskowym. Na nogach miał bojówki, a na torsie koszulkę termoaktywną. U pasa było widać nóż w skórzanej pochwie, a na udzie polimerową kaburę z pistoletem w środku.

- Witam panów. - powiedział głośno pewnym głosem. - Potrzebuję pomocy mechanika. Auto zaczęło żreć benzynę jak smok, coś głośno chodzi i zdaje mi się, że bierze olej. Nie chciałbym zatrzeć silnika. Nie znam się na tym.

Czarnowłosy wstał powoli, patrząc na auto po czym dał znak ręką, aby otworzyć maskę. Chwilę pochylał się nad komorą silnika, wędrując ręką po przewodach i kablach. W końcu włożył rękę głębiej, szarpnął kilka razy, jakby próbował rozbujać silnik samą ręką. Coś zastukało cicho. Mięśniak podszedł bliżej, ciekawie patrząc na auto.

- Odpal - powiedział cicho głębokim głosem marszcząc czoło, kiedy nieregularny, jakby dławiący odgłos odpalania jednostki napędowej powiedział mu o jednym problemie. Chwilę czekał, słuchając spokojnie, aż silnik się uspokoi, ale nic nie wskazywało, aby to szybko zrobił. Metaliczne stuki było słychać wyraźniej, a sam silnik pracował głośno a co ważniejsze nieregularnie, co niepokoiło Woodsa dużo bardziej. Zerknął pod samochód, dostrzegając niewielką plamkę oleju, potem kolejną. Mięśniakowi momentalnie zrzędła mina, kiedy tylko usłyszał metaliczne stukoty, i nierówną pracę auta.

- Kurwa…- mruknął, czując też charakterystyczną woń paliwa. - Summers jestem - mięśniak zaczął zagadywać, jak zwykle - Skąd jesteś? Fajne auto, ale chyba dawno tam nie zaglądałeś co? Padaka stary...pewnie panewka, albo pompa wody. Się zobaczy. Może to nie silnik, bo wtedy… - Summers wykonał ręką gest przy szyi, który mógłby wydawać się dosyć znajomy dla każdego, kto wprawnie podrzynał gardła.

Woods tymczasem oglądał auto dalej. Zaszedł auto od tyłu, zerknął na spaliny i zajrzał pod tylny zderzak, potem znów pochylił się nad komorą pracującego silnika, wkładając żylaste łapska głębiej, niczym lekarz przeprowadzający operację.

Mężczyzna stanął nieopodal auta przyglądając się jak mechanik dokładnie je bada. Spojrzał również na drugiego z mężczyzn, którego budowie ciała było mu bliżej. Klient był wysoki, dobrze zbudowany. Widać było, że jego muskulatura była żylasta, nabita, dojrzała. Przez T-shirt można było policzyć kafle na jego brzuchu. W oczy rzucały się też spora klatka, rozbudowane mięśnie ramion i przedramion. Kiedy kroczył było też widać dobrze wyseparowane kaptury i pokaźnych rozmiarów najszersze pleców. Musiał być młody mając około dzwudziestu lat. Blizny na jego przedramionach świadczyły, że miał swoje za sobą. Może kilka miesięcy na arenie gladiatorów?

- Joshua Williams. - przedstawił się basowym głosem, w którym mimo przyjemnej aparycji jegomościa dominował chłód i obojętność. - W zasadzie nigdzie nie zagrzałem miejsca, a pochodzę z okolic Phoenix. - powiedział wojownik spokojnie. - Nie zaglądałem tam nigdy. Kupiłem od gościa, bo ma zdrowe blachy i fajny silnik. Zastanawiam się czy z naprawą będę do przodu czy w plecy. - gość podrapał się z tyłu głowy. - Dokładna diagnoza długo zajmie? Mam lokum godzinę trasy stąd, a fajnie byłoby być przed zmrokiem.

Woods pokręcił głową - Bez szans - odparł krótko po czym zaczął wskazywać poszczególne elementy i pokazywał na palcach jednej ręki jakieś liczby Summersowi a w międzyczasie dalej grzebał przy silniku, zaglądając jeszcze raz, niemal znikając pod otwartą na oścież maską.

- Rozrząd do wymiany. Pasek zjechany jak huj po burdelu. Trzy godziny - parsknął Summers. Woods kiwnął głową - pompa cieczy chłodzącej, kolejne trzy - wymieniał Summers który z ciekawością pochylił się nad komorą silnika.

- Gary - mruknął Woods - Silnik…- mechanik zbladł i wyprostował się. Ręce miał całe wybrudzone sadzą i smarem - korbowód jest pęknięty, stąd hałas. Może nie pękła głowica silnika, ale tak, jak to oglądam, to ktoś te auto cisnął do bólu. Zajechany jest rozrząd, to się zatarło. Olej bierze przez turbosprężarkę. Pewnie jest stara i też zatarta. Łożyska pewnie zajechane, więc przez kolektor zasysa. Albo winne są pierścienie tłokowe. Spaliny lecą fioletowe, i śmierdzi jak z rafinerii. Musiałbym rozebrać sprężarkę i cały silnik. To mi zajmie dwa, trzy dni - Woods wyciągnął szmatę z tylnej kieszeni spodni jednocześnie dając znak Summersowi, aby zgasił pojazd, który rzężąc jeszcze przez chwilę, ucichł.

- Potrzeba będzie sporo gambli, najróżniejszych…. - wyciągnął paczkę fajek i spokojnie odpalił sobie papierosa, zaciągając się dymem - rozrząd, najlepiej kompletny, korbowód, panewki, świece, uszczelki, nowa turbosprężarka...i to w przypadku, jeśli da się, bo to jeszcze nie wiadomo, no czy naprawdę chce się postawić ją na łapcie. Jeśli dałeś więcej niż kafla, to umoczyłeś sromotnie, bo tu za same części będzie jakieś kilka stówek. Tak blisko sześciu, może siedmiu. Na tym zadupiu. W Detroit byłoby taniej, bo tylko tam znajdziesz do niego te konkretne gamble. Znalazłbyś tam wszystko. W tej chwili...może dostaniesz kilka dyszek za blachy, bo wyglądają nieźle. No i zawieszenie, o ile da się je wyciąć. No i robota... - Woods uśmiechnął się blado, widząc jak Summersowi opadła szczęka. Jego towarzysz dawno nie widział tak rozgadanego kolegi, choć po prawdzie, powód gadulstwa był oczywisty. Tak dobre auto, a przynajmniej to, co z niego zostało po najpewniej fatalnym, zasługującym na najwyższe potępienie użytkowaniu, zasługiwało na przyzwoite epitafium.

- Kurwa… - zasmucił się lekko Williams. - Wtopiłem gamble, ale też udało mi się jakoś kawałek przejechać. - wojownik starał się szukać pozytywów. - Zróbmy tak, że oddamy to co dobre za jakikolwiek gambel, który podzielimy po pół dla każdej ze stron. - Joshua stanął obok auta lekko gładząc blachę, która była w najlepszym stanie z części pojazdu. - Szkoda go, ale takie życie. Nie stać mnie na reanimację nawet jakbyśmy znaleźli części. Musi iść pod młotek. - nożownik spojrzał na mechanika. - Skąd jesteś? Detroit? Pierwszy raz słyszę tak fachową gadkę, a przerobiłem kilku znachorów.

Woods kiwnął twierdząco. Summers podszedł z drugiej strony i wyciągnął rękę do przywitania.

- Ja też. Ale ja z East End - wyjaśnił Summers uśmiechając się szeroko - nooo, szkoda go. Daj znać, jak zechcesz go wyzłomować. Blachy się jakoś upchnie, ale na gratach najlepiej spać, bo jak oficer się przyjebie to zarkewi...zrakwi…- Summersowi nie szło dziś - Zarekwiruje - dokończył cicho Woods - Ta Shelby ma złe łapcie, przez to zawieszenie. Ktoś nieźle kombinował, ale spierdolił. Dał zawieszenie krossowe do asfaltowych łapci...głupi kmiot… - mruknął i oglądał jeszcze przez chwilę auto, gładząc bok drzwi, przechylając głowę jakby podziwiał dzieło sztuki. Widać było, że mimo fatalnego stanu samochodu, interesował go on bardziej niż zagadujący go człowiek. - Pół na pół? Mamy układ - zawyrokował Woods odchodząc w końcu od samochodu i patrząc wciąż na kaprala zza okularów przeciwsłonecznych.

- Super. Ja pochodzę z okolic Phoenix, ale jako maluszek stamtąd wybyłem. - skwitował wojownik spoglądając na drugiego z mężczyzn. - Twój ochroniarz? - zapytał niespiesznie. - Aż takie bryki tu przyjmujecie? - zapytał z zaciekawieniem w lekko szorstkim, basowym głosie. - W sumie z prowadzenia pojazdów nie jestem mistrzem, ale z solidnymi podstawami. Potrafię prowadzić też ciężarówki i motocykle, ale na tych ostatnich rzadko się zdarzało jeździć. - westchnął nożownik. - Jednak bardziej ufam, nawet cienkiej, stali niż większej manewrowości pojazdu. Poza brykami wojskowymi zajmujecie się też takimi do wyścigów? - zapytał znowu z lekkim zaciekawieniem.

- Zajmujemy się...wszystkim czym da się jeździć - Woods po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Lubię czasem trochę pozapierdalać więc będę pamiętał. - rzucił z rozbawionym uśmiechem żołnierz. - Jak będę chciał kupić coś porządnego to się odezwę. Nie jest to takie proste jak się wydaje. Ma koła, jeździ, a nadal może być gówno warte. - zaśmiał się mężczyzna. - Jak byś miał sprzedawcę z jakąś perełką na zbyciu daj znać. Czasem mam zastrzyk gotówki, a pomysły na wydawanie poza alkoholem i imprezami mi się kończą. Tej, a może zamiast bawić się w kramarzy to zakończymy żywot tego cacka w stylu na jaki zasługuje? Ostatnim, śmiertelnym wyścigiem? - zapytał z paskudnym uśmiechem Williams.

Woods spojrzał na Williamsa bez cienia emocji. Zdjął okulary i popatrzył spokojnie na żołnierza. Ciemne oczy ewidentnie widziały za dużo, i wydawał się Williamsowi dużo starszy niż wyglądał. Summersowi opadła szczęka niemal do samego asfaltu przed hangarem i tym razem mięśniak nic nie powiedział. Chyba powoli docierała do niego niezbyt frasobliwa propozycja Williamsa.
- Na pewno? Możesz zostawić w tej ślicznotce swoje flaki...ona nie zdechnie tak łatwo - mruknął Woods i uśmiechnął się nieco ironicznie, wskazując ruchem głowy na stojące Shelby.

- Ja też jestem wytrzymalszy niż na to wyglądam. - uśmiechnął się Joshua. - To co? Lecimy z tym wyścigiem? - zapytał całkiem wesoło. - Możesz coś z nim zrobić aby nie rozpadł się po kilku zakrętach? - wojownik wyglądał na osobliwego. Jak człowiek, który w swoim życiu zmarnował już bardzo wiele gambli.

Woods przez chwilę patrzył na Joshuę, jakby próbował oszacować, czy typ jest szalony, durny, czy naprawdę chce pożegnać się ze swoimi czterema kółkami w fajnym stylu.
- A, kurwa, niech będzie - machnął ręką w kierunku szerokiej, szutrowej drogi prowadzącej za hangar - dwa kliki dalej jest fajny kawałek drogi. Wezmę Buicka starego. - mruknął i poszedł po wóz.

Wyścig był nawet przyjemny, choć Woods musiał wychlać w jego trakcie butelkę taniego burbona, ot dla zabicia nudy. Wariat, prowadząc starego, ale całkiem mocnego GMC Sierra 1500, niegdyś cywilnego pickupa, przysposobionego przez armię Nowego Yorku i pomalowanego w koszmarne barwy maskujące, smyrnął młodego Joshuę zderzakiem na szóstym wirażu drugiego okrążenia. Zrobił to z nudy, ale i lać mu się chciało, a i burbon mu się też skończył. Nieco jednak przeliczył możliwości Joshuy, a raczej nie uwzględnił ich braku. Młodego wyrwało z kapci, posyłając Shelby w niebyt offroadu szybciej niż Woods zdołałby zmówić pacierz, co byłoby właściwie niesprawdzalne. Blachy furczały rozrzucane przez koziołkujący samochód, który zaległ na poboczu, dobity wyczynami obu kierowców, pogrzebany w zapadłej dziurze jaką był poligon w Jefferson City. Wrak leżał przednimi kołami na ogromnym głazie, z przetrąconą ramą. Silnik wypadł maską, wyrwany z ogromną siłą i przez chwilę Woods martwił się o młodego Josha, mając już wizję mięśniaka z kierownicą w plecach. Joshua wyglądał na gościa w formie, ale żaden mocarz nie wytrzymałby wypadku samochodowego, jeśli ten nie miał dobrych zabezpieczeń. Newton mięśniakom mówił jedno. Mam was gdzieś, i zrobię wam kuku i huja mi zrobicie.
Ślicznotka Shelby miała jednak dobre pasy a blachy rzeczywiście były pierwsza klasa, bo młody nie styrał się za bardzo. Wyglądał co prawda na solidnie obitego, i choć Summers twierdził, że to pewnie wstrząs mózgu, to Woods miał inne zdanie, twierdząc, że nie da się uszkodzić czegoś, czego nie ma i z Williamsem było wszystko w porządku. Stali przez chwilę,całą trójką patrząc się na kupę złomu jaką była Shelby, zaciągając się dymem papierosów i uśmiechając się z dobrze wykonanej roboty.

- Pieprzyć migrenę. Szkoda gambla. Kurewsko ładny był. - podsumował dyskusję Summers.
Mruknięcie Woodsa kwitowało sprawę i zamykał temat epitafium Forda Shelby Gt500 i jego potencjalnej lub rzeczywistej wartości na tym zadupiu pośrodku niczego. Pozostało wracać do obijania się.
Baza wojskowa Jefferson City
To mógł być kolejny dzionek psychoterapii zwanej wojem. Karty, leżak i słoneczko. No i lajtowe zalewanie pały z Summersem dłubiąc przy buicku starego. Nie licząc tej przepięknej Shelby która rozjebali w drobny mak z Joshem tydzień mijał po prostu lajtowo.

Odprawa poszła sprawnie. Twardzielka o pośladkach jak malowanie i cycach jak cylindry w MANie miała nimi dowodzić. Nimi to znaczy grupą pistoletów zebraną chyba naprędce przez starego aby znaleźć pewien gambel. Właściwiej byłoby powiedzieć, że gambel nad gamblami. Bombę atomowa. Ktoś najwyraźniej nieźle przyćpał tornado, i zdaje się, że to był albo stary, albo ktoś z jego sztabu, albo sama pani sierżant, choć tu Woods miałby wątpliwości. Przemawiała z taką pewnością siebie, że tornado nie wchodziło w grę. W pewnej chwili myślał, że sam za mocno przyćpał i jeszcze go trzyma.

Woods po prostu stał i nie zadawał żadnych pytań. Choć miał ochotę zadać dwa.
Jaki idiota wysyła ładunek termonuklearny pojedynczym pojazdem, właściwie pierdzikółkiem i daje do obstawy drużynę kretynów.
Drugie to jaki idiota robi dokładnie to samo i wysyła kolejna drużynę kretynow w nieco większym pierdzikółku aby szukać tej jebaniutkiej bomby.
Najwyraźniej jednak logika to nie była najmocniejsza strona wojska, a Woods miał chwilowo ambiwalentny stosunek do wtykania nosa w sprawy armii. Innymi słowy, miał autentycznie i szczerze wyjebane.
Rozumiał jednak czym dysponują, na ile dni planowany jest wyjazd i że jego dupa też znalazła się na liście szczęściazy. A to wymagało specjalnego podejścia do tematu. Paliwo wymagało zawiadomienia kwatermistrza. M939 sporo palił, i choć kilkunastu szwejów i niewielki ładunek nuklearny nie robił wrażenia na ciężarówce o nośności pięciu ton, to Woods był przekonany że jazda po bezdrożach, ewentualne objazdy lub walka spowoduje że sporo zasobów płynnych armii Nowego Yorku wyjdzie przez rurę wydechowa. Potem trzeba było ogarnąć sam wehikuł, sprawdzić go technicznie i usprawnić tu i ówdzie. Ławki z kantyny, nieco stalowych płyt na burty, może jakiś ckm na dach, aby Summers miał radochę. Jeśli zaś dupa Summersa nie była wliczona do kompletu, zawsze można było obsadzić któregoś z pistoletów z odprawy. Woods nie znał gościa, którego nie radowałoby kilkanaście kilo ckmu z którego można by pruć do złoli. Dwa pudła żelastwa i kolczatek pod tylnym zderzakiem też robiło by robotę, zawsze klasyczne i modne, spawane rury przed maskę, zachodzące na boki szoferki wymagały nieco siły fizycznej. To robota dla Summersa. Musiał też pamiętać o zabraniu z hangaru podnośnika przenośnego. Bomba sama się nie załaduje. Mając plan Woods ruszył od razu po odprawie. Roboty było w cholerę i jeszcze więcej a tylko sobie ufał na tyle by ją dobrze wykonać.

- Macie godzinę na przygotowanie sprzętu i zameldowanie przed główną bramą. Wymarsz 12:30. Koniec odprawy, oddział rozejść się!- huknęła Anderson.
Woods powoli przekręcił głowę, patrząc na jakiegoś szeregowego mruknął do niego
- Kurwa mać...stanął mi. Ciebie też to rajcuje, szeregowy, czy pojebały mi się pastylki? - parsknął i kręcąc głową, poszedł się pakować i ładować sprzęt.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 22-09-2019 o 20:34.
Asmodian jest offline  
Stary 24-09-2019, 14:26   #23
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
Cześć 1

Viktoria była lekko zniesmaczona odprawą, jednak ukryła to pod fasadą powagi i zadufania. Wyszła w milczeniu od razu zrywając się z siedzenia i nawet nie czekając na nikogo. Nawet Joshua Williams, obok którego siedziała, nie doznał łaski jej spojrzenia czy też chociażby jakiegokolwiek słowa. Potraktowała wszystkich jak powietrze i szybkim krokiem, kaszląc od czasu do czasu, udała się do kwatermistrza, który ponoć miał zapewnić jej sprzęt, który według niej był niezbędny do przydzielonego zadania.

Irytujące dla panny Williams było to, że z każdej pierdoły musiała się tłumaczyć, wyjaśniając do czego i w jakich okolicznościach mogłoby być to użyte. No bo po co szeregowej rękawice ołowiane, przecież są w kaftanie - pytanie, które niemal doprowadziło lekarkę do wybuchu, jeszcze długo kręciło się w jej głowie. Nie dla każdego musiało być to oczywiste, jednakże według Viktorii, było to jasne jak słońce i klarowne jak masło, więc te wszystkie tłumaczenia doprowadzały ją poniekąd do wewnętrznego szaleństwa. “To takie oczywiste!” huczało jej w głowie, a gdy na koniec okazało się, że i tak potrzebuje potwierdzenia zgody od Sierżanta, to prawie się poryczała. Całe szczęście Casandre pojawiła się niedługo z Okoire i wypełniła śmieszną papierologię. Vi rzuciła krótkie “dzięki” i samodzielnie wyniosła rzeczy, bo wcale nie nabrała ich jakoś wiele. Anti-Rad, Remov lub RadEx, cokolwiek z tych środków mieli, wzięła po prostu dwadzieścia tabletek. Nie było to ciężkie, a mogło się przydać. Oddział liczył sporo osób, a możliwe, że jedni będą potrzebować więcej środka, inni mniej, ciężko było stwierdzić. Do tego gogle ze szkła ołowianego, rękawice z ołowianego materiału, po trzy pary, bo jakby było gdzieś trzeba wejść, to lepiej parami niż samodzielnie, a trzecia sztuka tak na wszelki wypadek. Więcej nie brała, bo ołowiane rzeczy swoją wagę też miały, a oni nie mogli się przeciążać. Na wzmiankę o water-gel, skalpelu, środkach usypiających, znieczulających, nitce chirurgicznej i opasce zaciskowej, kwatermistrz uniósł zdziwioną brew, bo z promieniowaniem niby wiele wspólnego to nie miało. Viktoria jednak miała nadzieję, że zrozumie powagę sytuacji i podrzuci na w razie czego. Liczniki mieli dostać, skafandry też, więc to miało być już wyposażeniem ogólnym.

Po zabraniu gratów od razu ruszyła pędem do swojego gabinetu, z którego musiała zabrać jeszcze sporo rzeczy. Nie zwykłą apteczkę, bo takie to każdy leszcz posiadał. Ona miała dużo więcej do wzięcia, prócz bandaży, gazików i środków odkażających. Niektórzy nawet nie zdawali sobie sprawy ile zapasów trzeba brać, myśląc o całym oddziale a nie tylko o sobie. Gdyby nie to, że grupa była spora, lekarstw na tydzień mogłoby być o wiele mniej, bo po co się tak obładowywać tabletkami, strzykawkami, płynami, maściami i tym wszystkim tałatajstwem. Niestety, Viktoria musiała liczyć wszystko razy milion i jednocześnie porzucić myśl o tym, że ktoś inny również pomyśli, aby wziąć jakiś bandaż dla samego siebie. Bo po co, skoro jest Lekarz, prawda? Williams westchnęła potężnie, starając się wszystko zorganizować i przygotować najlepiej jak potrafi. Zadanie to było niełatwe, toteż zajęło jej naprawdę sporo czasu. Potem musiała udać się po swoje rzeczy osobiste i też je zapakować. Nie wyobrażała sobie nie mieć gaci na zmianę! Na koniec jeszcze umyła się porządnie przed wyjazdem, co by być na świeżo, ubrała się i zabierając graty wyszła w umówione miejsce. Miała jeszcze dziesięć minut w zapasie, więc czuła się jakoby dumna, że się udało jej uwinąć na czas.


345 sekund przed wyjazdem, Fort Jefferson

Viktoria & Joshua Williams

Grupa była już niemal w komplecie skupiając się w okolicy bramy głównej. Kapral Joshua Williams po niedługiej rozmowie z szeregową Harquin ruszył na miejsce zbiórki. Mężczyzna wyglądał bardzo świeżo z entuzjazmem podchodząc do zbliżającej się misji. Na głowie miał hełm, na oczach okulary balistyczne z ciemną, przeciwsłoneczną szybą. Kompletne umundurowanie w kamuflażu Woodland były częściowo skryte pod kamizelką taktyczną i plecakiem w tym samym wzorze. Plecak był dość mocno wypchany. Przytroczony był do niego karabin. Na udzie mężczyzny znajdowała się polimerowa kabura z pistoletem. Na łydce w pochwie siedziała maczeta, a kolejne ostrze było widoczne u pasa. Na przedramieniu nożownika zamontowany był mechanizm z kolejnym nożem, a dłonie przykrywały rękawice taktyczne. W oczy rzucało się kilka oliwkowych ładownic i zasobników zamocowanych na kamizelce taktycznej. Była tam spora apteczka, ładownice z zapasowymi magazynkami i maską przeciwgazową.

Joshua podszedł do Viktorii Williams, która nie wyglądała w tamtym momencie na zadowoloną z życia.

- Mógłbym powiedzieć “a nie mówiłem” szeregowa. - powiedział TRX cicho zatrzymując się niedaleko medyczki. - Kapral Boone pozdrawia serdecznie. - dodał niespiesznie, a kiedy Viktoria na niego spojrzała uśmiechnął się jak na niego krótko i dyskretnie. Nie spotkał się jednak z jakimkolwiek odwzajemnieniem pozytywnych gestów.

Viktoria uniosła brwi, marszcząc przy tym czoło. Nie wiedziała, na co najpierw odpowiedzieć, bo drugie zdanie zbiło ją całkiem z tropu. Poczuła wręcz, jakby Josh się z niej właśnie nabijał, bo pewnie z Frankiem się kumplowali i razem brechtali z tego, jak się zaryczała niczym dziecko, któremu zabrano spluwę.
- Chyba sobie ze mnie kpisz - rzuciła krzywiąc się kwaśno i przyjęła zamkniętą postawę, krzyżując ręce na piersiach i cofając się o pół kroku. - To jeszcze polazłeś do niego, aby się razem nabijać, że wojskowa a ryczy jak niemowlę, które się właśnie co obsrało?! Cudownie! - warknęła i zgrzytnęła zębami, szczęka kobiety zacisnęła się w nerwowym odruchu. Odwróciła wzrok nie potrafiąc poradzić sobie z walką spojrzeń.

- Czemu miałbym się z ciebie z nim nabijać? - zapytał zdziwiony Joshua. - Wyjaśniłem mu, że nie wolno się wyżywać na słabszych. Nie jesteśmy kolegami, Vi. Nie wiem dlaczego nadal tak uważasz. - starał się wyjaśnić sytuację nożownik. - Właściwie to jak mu tłumaczyłem krew go zalała. Dosłownie. - mężczyzna pokazał ręką na łuk brwiowy. - Myślę, że masz go z głowy. Coś się stało? - zapytał żołnierz z nutką troski w głosie.

Kobieta zmrużyła oczy i spojrzała na niego zza rudej grzywki. Mimo jego słów zapewnień wciąż była skwaszona i być może nawet nie potrafiła skupić myśli. Była przeciwieństwem jego, jeśli chodziło o odbiór sytuacji, jaka ich spotkała.
- Co ty mu zrobiłeś? Nie chciałam korzystać ze swojej karty dłużnika, jaką wygrałam. Coś ty go zabił?! - dopytała prostując nagle ręce wzdłuż ciała i rozglądając się po placu w poszukiwaniu choć cienia tej parszywej glizdy, zwanej Frankiem.
- No i co się miało stać, ktoś się pomylił i mnie tutaj wcisnął, nie wiem po co. To się stało.

- Zabił?
- zapytał Joshua z wielkim uśmiechem. - Więc za takiego mnie masz… - spojrzał w dal po chwili zerkając na kobietę. - Raz mu przyjebałem. Nie jestem głupi aby zwiad przed misją osłabiać. - dodał po chwili. - Być może to pomyłka a być może pisane było nam trafić do jednego oddziału. - uśmiechnął się Williams. - Będzie dobrze, zobaczysz. Co do twojej roli w tej wyprawie jestem pewien, że masz utrzymać przy życiu rannych, Vi.

- Osłabiać?
- jej brew uniosła się jeszcze wyżej - Raczej wzmocnić, słowa ci się pomyliły - zmrużyła oczy przenosząc na niego wzrok i wtedy ich spojrzenia się skrzyżowały. Wciąż jeszcze nie potrafiła wydobyć z siebie choćby cienia uśmiechu. Być może miał rację myśląc, że nie wygląda na zadowoloną z życia.
- Nie zrozum mnie źle; ta mina nie jest wynikiem twojej obecności. W sumie, może i nawet właśnie wzrosła moja szansa na przetrwanie. Mam po prostu wrażenie, że komuś mocno zaszłam za skórę, takie rzeczy się nie przytrafiają, nie mnie. Nie mogę ci tego wyjaśnić, ale po prostu ja nie wychodzę poza teren. Jeszcze tylu rzeczy w życiu nie robiłam, tyle prac mam do napisania i nowych metod do odkrycia - jęknęła zaciskając powieki i załamując głowę.

- Spokojnie, Vi. - powiedział Joshua patrząc na rudowłosą. - Pojedziemy, znajdziemy co trzeba, dostarczymy to do celu i wrócimy. Cali i zdrowi. - dodał Williams z niezniszczalną pewnością siebie. - Nic ci nie będzie. Zdążysz napisać swoje prace i odkryć co zechcesz. Nie zamartwiaj się. Mamy ogarniętego dowódcę, dobrych cyngli, Cartera na zwiadzie, ciebie jako medyka i kilku innych asów. Mimo iż stopnie są stosunkowo niskie to niezły wachlarz fachowców nam się trafił.

Viktoria przechyliła łeb na bok, patrząc na mężczyznę zza grzywki.
- Niezłe streszczenie bajki, ale po drodze zgubiłeś złego wilka i zeżartą babcię, a poza tym myśliwy odstrzelił komuś dupę - mruknęła sarkastycznie i westchnęła potężnie. Tak jak zaczynała robić się senna jeszcze półtorej godziny temu, tak teraz jej się całkowicie odechciało.
- A z tymi "asami" to już totalnie poleciałeś. Powinnam ci zrobić więcej badań psychologicznych, a nie tylko zajmować się twoją fizycznością - załamanie jakie przeżywała, wypływało z niej z każdej możliwej strony. Nie dało się ukryć, jak fatalnie się czuje. - Jeszcze ten Frank na którego mi się patrzeć nawet nie chce.

- Staram się podtrzymać cię na duchu, ale wcale mi tego nie ułatwiasz, Vi.
- uśmiechnął się Williams. - Nie jesteś jedyną, która pierwsze co u mnie widziała to góra mięśni i kilka upiększających blizn. Co do Franka… Skąd mu się wzięło, że jestem twoim mężem? - zapytał ciekawy odpowiedzi nożownik. - Ledwie raz ci stopy masowałem więc musiałbym przeskoczyć więcej niż kilka baz…

- Baz?
- powtórzyła cicho nie bardzo rozumiejąc użyte przez niego określenie. Nie zastanawiała się jednak ani sekundy przechodząc dalej.
- Nazwisko - odpowiedziała mu powściągliwie - Mamy to samo nazwisko. Po tym jak chlusnęłam mu w ryj wiadrem pomyj, powiedziałam by spytał innego Williamsa czemu to zrobiłam. Sam wysunął wniosek, ja po prostu nie zaprzeczałam ani nie potwierdzałam, ot tyle z historii. - wytłumaczyła ze spokojem, jakby zmiana tematu choć lekko działała na jej nerwy.

- Wiadro pomyj? - zapytał Joshua. - To miał na myśli mówiąc, że okropnie śmierdzi. - uśmiechnął się nożownik. - Zatem ułożył mnie w historii w wygodnym dla ciebie miejscu, a ty nie zaprzeczyłaś. Dobrze, że mi powiedziałaś o sprawie, bo nieświadomie wyszedłbym na pizde. Co to za mąż co się za żoną nie wstawi… Chyba zasłużyłem na małżeńską wdzięczność. Widzę, że ze sprzętem sama sobie poradziłaś. - dodał pokazując głową na bambetle lekarki żołnierz.

- Nie wiem czy każdy mąż się tak za żoną wstawia, większość życia spędziłam sama z wujem. Z tego, co mi czasami opowiadał, to żona jego kolegi zwykle waliła męża kapciem po łbie, niemal za wszystko, ale pewnie nie o taką wdzięczność ci chodzi, więc jaką? - dopytała lubiąc mieć wszystko klarownie wyjaśnione bez niedomówień. Zerknęła na swój tobół i wzruszyła ramionami - A czemu miałabym nie? Nie jestem aż tak zacofana.

- Skoro waliła go kapciem po łbie to pewnie miała ku temu powód.
- powiedział Joshua po krótkim zastanowieniu. - Ja ci chyba takich nie daję poza dzielnym znoszeniem wszelkich docinek. - uśmiechnął się wojownik. - Chociaż ktoś niedawno mi mówił, że pięknie cierpię. Najdziwniejszy komplement w życiu… Z tymi tobołami to nie myślałem, że jesteś zacofana tylko dowódca chciał ci przydzielić szeregowego do noszenia bambetli. Dlatego o tym wspominam. - żołnierz w pewnym momencie rozpiął swoją apteczkę ukazując jej wnętrze. - Jak bym w polu oberwał i byś mnie musiała opatrywać korzystaj. Podstawa torby lekarskiej plus gazy, bandaże, morfina i rękawice jednorazowe. W plecaku mam też środki dezynfekujące w płynie i koc termiczny. Tak na wszelki wypadek zaznaczam.

- Znowu nie sprecyzowałeś o jaką wdzięczność konkretnie ci chodzi
- westchnęła już jakby poddając się. Nie pierwszy raz kiedy coś palnął, a potem nie chciał tego wyjaśnić.
- Nie wiem czemu na tej odprawie potraktowano mnie jak ułoma, nie chciałam Luny do dźwigania, tylko po to, żeby zobaczyła jak wyglądają środki o których wspomniałam. To tylko sanitariuszka, umie wyczyścić ranę, obwiązać bandażem i podać syropek - Viktoria przewróciła oczami wyraźnie zmęczona całą tą szopką i wszystkim co wokół niej.
- W ogóle ta odprawa to było coś dziwnego. Niby pierwszy raz mi się zdarzyło, ale miałam wrażenie, że to normalnie wygląda trochę inaczej…

- Wygląda inaczej, Vi.
- powiedział Joshua. - Niestety tym razem nic nie jest normalne. Mamy do ogarnięcia temat potężnej broni masowego rażenia, którą skradziono niespodziewanie i w niezbyt przyjemnych warunkach. Mamy świeżego, ale świetnie zapowiadającego się dowódcę. Mamy kilka osób, które NIGDY nie były w polu. Pewny mogę być jedynie Cartera, Coopera i… ty jesteś świetna w swojej robocie, ale nie wiem jak się zachowasz pod ostrzałem. - Williams pokręcił głową. - Kurwa. Miałem cię pocieszyć. Będzie dobrze, Viki. - dodał z lekkim uśmiechem. - Zrobię wszystko abyście wrócili w komplecie. - nie wiedziała czy trzecia osoba liczby mnogiej była zamierzona. Nożownik wspominał jej, że czasem wracał podziurawiony jak durszlak. Tym razem mogło być podobnie.

- Nie potrzebuję pocieszenia, chyba coś ci się pomyliło - zmrużyła oczy wgapiając się w niego natrętnie - I nie zależy mi aby wracać w komplecie, co zresztą wydaje mi się i tak niewykonalne. Bo jeśli będziesz aż tak ryzykował i się poświęcał, aby się udało to najpewniej będziesz pierwszą osobą, która nie wróci. Nie warto ryzykować dla każdego, masz swoje życie, marzenia i plany, swoje możliwości i swoją drabinę ze szczeblami. Spójrz też czasami na siebie pod innym kątem, niż ten pod którym wszyscy patrzą na ciebie. Oni są puści, ty nie musisz się zniżać do nich - choć jej ton głosu był oschły i zdawałoby się nudny, prawdopodobnie właśnie powiedziała coś miłego.

- Chciałbym wrócić w komplecie, ale masz niestety rację. - pokiwał głową Joshua. - Zaskoczyłaś mnie, Vi. To naprawdę miłe. - Williams podniósł rękę witając się z idącym na miejsce spotkania Carterem, który widząc ich rozmawiających zatrzymał się poza zasięgiem wyśmienitego słuchu tropiciela. - Jones ma się świetnie. Trafiłaś z diagnozą. - dodał patrząc na lekarkę. - Skoro ruszamy w pole to po powrocie impreza? - zapytał po chwili.

- A to dało się nie trafić z diagnozą? - zapytała całkiem retorycznie, zerknąwszy tylko na sekundę na Cartera i powróciła od razu spojrzeniem na Williamsa - Jaka impreza? Znowu cię gnie w głowie? Nie przepadam za tłumami… - wyznała, choć szczerze, licząc na dobrą wymówkę.

- Dało się nie trafić. - powiedział Joshua. - Moja matka kiedyś prawie umarła przez złą diagnozę. - wspomniał kapral. - Impreza to dużo powiedziane. Ja, ty, piwo czy co tam chcesz. - uśmiechnął się Williams. - Mogę zaprosić Nosferatu albo Herasa. Możemy też być sami. Spójrz na to z tej strony… Jak mi obiecasz wspólne picie będę miał plany po misji i “przeżyjecie” zmieni się w “przeżyjemy”. - jego uśmiech nieznacznie się poszerzył.

- Aż tak ci na tym zależy? - spytała krótko nie spuszczając go z oczu.

- Byłoby miło… - powiedział patrząc na rudowłosą nożownik. - Na niewielu rzeczach mi zależy. Ostatnio ciągle się przygotowywałem. Ta przerwa w działaniu mnie dobijała. "Skoro jestem lepszy niż wczoraj, od jutra zaczynam się doskonalić. Przez całe życie, dzień po dniu dążę do perfekcji. To nie skończy się nigdy". To nie moje. To kodeks wojskowy Bushido. Przez tego typu hasła i poszukiwania brata straciłem kupę lat. Teraz sobie odbijam chwilami idąc w tany na kilka dni. Jak byś miała ochotę zapraszam. Tutaj albo za płot, jak wolisz.

- Nie przepadam raczej, tutaj ani za płotem - wzruszyła ramionami i przeniosła spojrzenie na zbierających się ludzi. Wyglądało na to, że nadszedł już ich czas - Ale coś pomyślimy, o ile wrócimy - chwyciła swój tobół i westchnęła z niezadowoleniem. Zbiórka to kolejne dziwne zgromadzenie po odprawie, w jakim uczestniczyła. Niestety musiała się z tym zmierzyć sama. Żadna obecność znajomej twarzy nie mogła jej tutaj pomóc.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 24-09-2019, 14:27   #24
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
Część 2

Retrospekcja
Pięć dni wcześniej - Fort Jefferson

Joshua Williams & Thomas Cooper

Tego wieczoru w Fort Jefferson było podejrzanie cicho i spokojnie. Liczne gwiazdy lśniły wysoko na bezchmurnym niebie, a eter chwilami zdawał się przemawiać delikatnymi porywami wiatru. Żołnierze spieszyli za przeróżnymi obowiązkami mając już dość piekącego żaru lejącego się tego dnia z nieba. Mimo iż termometry nie wskazywały przerażająco wysokiej temperatury to ciepło było mocno odczuwalne kiedy słońce dawało popis na bezchmurnym nieboskłonie.

Po ciężkim dniu kapral Williams zdecydował się na trening techniczny. Na mniejszej, bocznej siłowni znajdowały się tego wieczoru jedynie jeden drążek, lina TRX i wielki worek wypełniony piachem i oklejony miejscami taśmą izolacyjną. Gdzieś niedaleko stał stolik, na którym stało grające radio i kilka innych gratów żołnierza, który przy użyciu noży treningowych wyżywał się na wiszącym, nie potrafiącym unikać przeciwniku. Jego ruchy były szybkie, płynne i bardzo dobre technicznie. W oczy rzucał się styl walki dwoma nożami. Ciężko było przewidzieć ruchy, ponieważ nożownik trafiał w worek na różnej wysokości, raz wykonując szybkie cięcie, a raz pchnięcie. Co jakiś czas Joshua unikał wyimaginowanych ciosów wykonując odskoki i rotacje. Koordynacja ruchów nożownika i częstotliwość ataków mogłaby wpędzić w kompleksy nawet doświadczonego gladiatora z sukcesami na większej arenie jak te w Detroit czy Vegas.

Joshua był dobry w niewielu rzeczach, ale walka nożem to był jego konik. Jego tors skryty pod koszulką T-shirt w kamuflażu Woodland napinał się przy nagłych zrywach i rozluźniał w chwilach odpoczynku czy zastanowienia. Ramiona żołnierza były żylaste, a ich mięśnie zdawały się żyć własnym życiem pod cienką niczym papier skórą. W przerwach było widać jak dłonie Williamsa zaczynają drżeć. Mogło to być wywołane wysiłkiem, ale każdy jego znajomy wiedział, że była to cecha, którą TRX nabył podczas swoich wojaży. Jednym – jak Carterowi – brakowała palca, innych męczyły koszmary, a on miał drżenie łap jak u starego alkoholika.

W pewnym momencie Williams zatrzymał się słysząc jak muzyka puszczona ze starego odtwarzacza została przerwana. Mężczyzna podszedł do stolika zauważając, że bateria w urządzeniu odmówiła posłuszeństwa. Zapanowała jeszcze większa cisza, a on kątem oka zauważył pewien ruch w cieniu kilka metrów od plenerowej siłowni.

Thomas nie lubił towarzystwa innych żołnierzy tak samo jak zimnej kawy i książek wędkarskich. Zazwyczaj ludzie nie wydawali mu się godni zaufania, kawa była po prostu niesmaczna gdy traciła temperaturę, a o tematyce wędkarskiej lepiej nawet nie wspominać.
Muzyka brzękająca z małego radyjka maskowała jego kroki lepiej niż roześmiani przy pokerze, wstawieni żołnierze, których minął już jakiś czas temu w większym, wojskowym namiocie, oświetlonym naftową lampą. Nie zdziwił się że radio zamilkło, gdyż jego trzeszczenie stawało się już nieznośne. Kapral zdał sobie sprawę, że nie jest już tylko zwykłym cieniem, ale stał się realnym, ludzkim kształtem, który dało się rozpoznać. I choć Joshua go nie znał, to Cooper widział go już nie raz i nie dwa. Zbyt częste szlajanie się w tych samych miejscach, o ile nie był to sracz i stołówka, wzbudzały podejrzenia.
Thomas był wysokim mężczyzna o szerokich ramionach. Chodził dość twardo stąpając po ziemi, mając przerzucona przez ramię wojskową torbę. Kiedy stanął przed Joshem rzucił między nimi bagaż. W pysku trzymał szluga, który zdawało się, że wypala się samodzielnie bez pomocy jego płuc. Spojrzenie Kaprali skrzyżowało się, jednak nowoprzybyly wciąż się nie odezwał. Zamiast tego ukucnął przy torbie rozsuwając ją zamaszystym ruchem. Wyjął czarny futerał, który rozwinął na ziemi, ukazując powsuwane w szlufki noże, dokładnie osiem sztuk dobrze wyważonych, choć nie jakichś ozdobnych czy wyjątkowych broni.
- Contest - mruknął basowo, po czym wygrzebał z głębi kręcony przez tutejszych bimber, stawiając trochę dalej.
- I utrudnienie - dodał wstając do wyprostu, przyglądając się Joshowi badawczo.

Williams spojrzał na nowo przybyłego oceniając go przez krótką chwilę. Nie był zbyt natarczywy kierując się bardziej ciekawością aniżeli porównywaniem gościa do kogokolwiek. Widząc futerał skrywający różnorodne noże Joshua pokiwał głową z aprobatą na chwilę zatrzymując spojrzenie na ostrzach. TRX od dawna nie spotkał nikogo z kim mógłbym zamienić chociaż zdanie na temat pasjonującej go sztuki konstrukcji broni białej. Mimo iż wielu widziało w kapralu tylko mięśnie i zadbany zarost to do swojej pasji Williams podchodził z każdej możliwej strony.

- Solidny zestaw zabawek. - powiedział Joshua pokazując głową na noże. - Mogę rzucić okiem? - zapytał spoglądając raz jeszcze na noże i mając ochotę sprawdzić jak były skonstruowane. Dla niektórych był on chorobliwie ciekawski jeżeli chodziło o broń białą.

Kapral Cooper, oszczędny w słowach, kiwnął głową na znak zgody. W końcu rozłożył futerał specjalnie dla ich dwójki, aby każdy miał równe szanse korzystając z identycznego materiału do rywalizacji. Bez tego wszelkie próby porównania umiejętności były niemiarodajne.
- Okiem i nożem - potwierdził słowami, zaciągając się końcówką skręta po czym pstryknął petem gdzieś w bok.
- Na próbę. - dodał siląc się na uśmiech, który przy kwadratowym kształcie jego twarzy wyglądał bardziej na złośliwy niż sympatyczny. Widać jednak było, że mężczyzna nie należy do cwaniaczków, którzy bez sarkazmu i bycia wrednym nie potrafią normalnie funkcjonować.
- Z utrudnieniem? - dopytał wskazując butelkę mocnego alkoholu. Dla doświadczonych nożowników rzucanie do celu w ramach challengu nie miało większego sensu. Remis gwarantowany. Zero zabawy.

Williams pochylił się nad futerałem powoli wyciągając jeden z noży i chwilę obracając nim w lekko trzęsącej się dłoni. Bez porządnego skupienia TRX nie miał szans na uspokojenie swoich zmęczonych grab. Mężczyzna chłonął konstrukcję noża mówiąc spokojnym tonem.

- Taktyczna sztuka z gładkim ostrzem. Płaski szlif, głownia clip-point, z powłoką z żywicy epoksydowej. Rękojeść z matowego kraftonu, a stal to… - zastanowił się chwilę nożownik dotykając ostrza i ważąc je ponownie w nerwowej dłoni. - M390? Przyjemna w obyciu kosa. - Williams spojrzał na drugiego z mężczyzn. Zwykle nie pił zaraz po treningu, ale chciał wyczuć gościa w zwyczajowym dla niego stylu konkurencji. - Z utrudnieniem. - powiedział uśmiechając się delikatnie.

- N690 - poprawił go bez cienia zuchwałości w głosie. I tak był najwyraźniej zadowolony z podjętej przez Josha próby. Pokiwał głową z uznaniem i sięgnął po trunek. Korek wyciągnął zębami, co jedynie mogło świadczyć o tym jak kiepsko był wciśnięty w szyjkę butelki. Wypluł go na brudną glebę zapewne uznając, że się już nie przyda, a to oznaczało, iż bimber ma być wypity do końca.
- Kapral Thomas Cooper - przedstawił się w końcu wyciągając rękę z pełna butelką w stronę Williamsa. Najwidoczniej kubki uznawał za zbędny dodatek.

Joshua pokiwał głową na wieść o typie stali z jakiej wykonany był nóż. Nie pomylił się mocno, bo oba typy bardzo dobrze trzymały ostrość. M390 była nieco twardsza i uchodziła przed wojną za klasę Premium jednak N690 była bardziej rozpowszechniona i robiono z niej więcej noży.

- Joshua Williams. Również kapral. - odparł młodszy z mężczyzn sięgając po butelkę z podziękowaniem i biorąc spory łyk. - Mocna berbelucha. - skomentował po chwili nieznacznie się wykrzywiając i podając trunek Cooperowi.

Thomas prychnął niesłyszalnie i wykrzywił usta w uśmiechu.
- Ta - skomentował powściągliwie odbierając butelkę i przystawiwszy szyjkę do ust wziął dwa łyki, czując jak trunek otacza ściany jego gardła, wypalając je mocno jak wrzątek herbaty.
- Musi. Jest tylko jedna - dodał równie oszczędnie w słowach jak robił to od początku. Wziął jeden z noży i zaczął przerzucać go w jednej ręce, a gdy ten skończył obracać się w powietrzu, za każdym razem łapał go z powrotem za rękojeść. Za którymś razem gwałtownie naprężył mięśnie i rzucił nożem w linę, podtrzymującą worek w zwisie. Mimo iż nie unosił się wysoko, runął z głośnym łomotem. Mężczyzna wzruszył teatralnie ramionami, jakby mówiąc “cóż poradzić”.
- Daleka droga, aby wyzwanie miało sens.

Williams rzucił okiem na leżący worek uśmiechając się. Zwykle aby odciąć parcianą linę należało porządnie się namęczyć jednak kiedy miało się odpowiednio ostry nóż z wypukłym szlifem dało się rozwiązać sprawę rzutem. Joshua podszedł do worka, chwycił go za resztę liny, przyciągnął na bok siłowni i oparł o metalową ramę drążka. Odszedł w kierunku Thomasa i stanął obok niego mając do worka jakieś 10 metrów. Nagle trzymając dobyty nóż za ostrze obrócił się o 360 stopni rzucając zaraz po obrocie. Nóż leciał prosto do celu obracając się i trafiając ostrzem w worek. Nie wbił się jednak odbijając nieznacznie.

- Po obrocie jest trudniej. Błędnik też musi coś robić. - powiedział zastanawiając się czy rzucić kolejnym nożem czy iść po ten leżący na skraju siłowni. - Celnie rzucasz. - pochwalił żołnierza.

- Zgadza się. - potwierdził Cooper bez cienia wątpliwości co do swych umiejętności.
- Wielokrotnie nękałem jeden, kurewski punkt tej liny, systematycznie. Musiał w końcu spaść. - mężczyzna odstawił butelkę i odszedł po rzucony przez Josha nóż. Podniósł go z szacunkiem i obejrzał dokładnie - Tyle lat, a stal się nie kruszy - pochwalił z zadowoleniem.

- Nie kruszy się i jest kurewsko odporna na korozję, zarysowania. - odparł Joshua po chwili. - Mój ulubiony rodzaj powłoki, bo eliminuje odbijanie światła. Kiedyś miałem Ka-Bara 5012 z taką samą, ale zostawiłem w trzewiach jednego takiego i musiałem spierdalać. - zaśmiał się Williams. - Nie kojarzę abym ciebie widział wcześniej. - podrapał się z tyłu głowy żołnierz. - Przesiadujesz w karcerze czy w warsztacie tej latynoskiej pani mechanik? - zapytał się ciekawski kapral.

- Szczęściarz - skomentował krótko Thomas, tonem zimnym i szorstkim, a mimo to wcale nie nieprzyjemnym - Taki dobry nóż dostał. - zaśmiał się krótko na wspomnienie o czyichś bebechach.
- Nie rzucam się w oczy. Ja ciebie widziałem wielokrotnie - odpowiedział ze spokojem podchodząc z powrotem do nietkniętej przez Williamsa butelki bimbru - Często się kaleczysz. Albo lubisz zapach sterylności. Ewentualnie rude kobiety - sięgnął po alkohol upijając i podając mężczyźnie, który nie zmuszany chyba nigdy sam się nie doprawi.

Joshua zgarnął butelkę i wypił całkiem sporo biorąc dwa solidne łyki. Alkohol palił go w przełyku jednak Williams, jako znamienity imprezowicz, nie bał się odrobiny przyjemnego bólu. Póki co jeszcze nie czuł rozluźnienia, ale za kolejkę miało się to zmienić. Mimo iż Williams lubił się bawić to od czasów wstąpienia w szeregi korpusu nie miewał wcale wielu ku temu okazji. Bardziej zajmowała go jego druga miłość czyli trening. Od czasów najemniczego życia nabrał nieco więcej masy, wyseparował się jeszcze bardziej przez co kumple z oddziału zaczęli żartować, że na święta mu podarują przeterminowaną kreatynę i oliwkę dla dzieci.

- Serio? - zapytał Williams udając zdziwienie. - Ja też się w oczy nie rzucam. - uśmiechnął się nożownik. - Kaleczę się ostatnio rzadko, ale rzeczywiście polubiłem pewną starszą szeregową. - jego uśmiech się poszerzył. - Moi ziomkowie często się dziurawią, a jak to twardziele sami się informacjami o stanie zdrowia nie podzielą. Wtedy pytam naszej pani doktor i czasem nawet dopowiem coś sobie między wierszami poza “Nie mogę udzielać informacji na temat stanu zdrowia innych żołnierzy”. - zaśmiał się Joshua podając butelkę Thomasowi. - Znacie się z naszą najładniejszą medyczką? - zapytał robiąc ciekawski grymas. - Chyba nie jesteś jej krewnym?

Thomas słuchał z zainteresowaniem, choć jego wyraz twarzy był kamienny. U ludzi jego pokroju wszystko było widać w oczach. Odebrał butelkę aby w piciu był taki sam remis i przyszły contest był uczciwy.
- Nie jestem - odpowiedział na ostatnie pytanie bez cienia zająknięcia. Było pewne, że nie kłamie, a przynajmniej nic na to nie wskazywało.
- Każdy zna najładniejszą medyczkę. Sęk w tym, że każdy ma tez inny gust i być może niedługo będziemy mówić o dwóch różnych osobach - sprostował, aby wyklarować sytuacje. Szkoda by było gdyby źle się zrozumieli.
- Hm, czyli wyciągasz tajne informacje? - zapytał z lekkim grymasem uśmiechu - Czegoś ciekawego się dowiedziałeś? Często tak robisz? Nietypowe jak na nożownika. Cisza lepiej sprzyja takim jak my.

Joshua przerzucił nóż z jednej dłoni do drugiej, obrócił go w palcach i złapał za ostrze. Po chwili ważenia go obrócił się ponownie od razu rzucając. Ostrze poleciało koziołkując do celu i mimo iż trafiło w worek tym razem uderzyło rękojeścią. Williams ruszył po nóż kiwając z brakiem satysfakcji głową.

- Mamy już dość danych aby mocno ograniczyć krąg poszukiwań, Thomas. - powiedział wojownik. - Powiedziałeś, że mamy do czynienia z rudą niewiastą, czego ja nie wykluczyłem. Ja dodałem, że to atrakcyjna starsza szeregowa, która jest medyczką, a nie sanitariuszką, których mamy tu wielokrotnie więcej. - pokiwał głową kapral podnosząc nóż i wracając w stronę Coopera. - O ile dobrze pamiętam z całego garnizonu jest tylko jedna taka osoba. Skoro widziałeś mnie w jej towarzystwie to wiemy o kim mowa. - uśmiechnął się facet. - Mimo iż mam mieszane doświadczenia z ognistowłosymi to Viktoria jest wyjątkowa. Przyjemna kobieta. Długo się znacie? - zapytał Joshua po chwili mówiąc dalej. - Tajnych informacji jeszcze od niej nie wydobyłem i nie próbowałbym, bo nie chce jej robić problemów. Czasem staram się wybadać czy dany egzemplarz może jechać na akcje czy padnie gdzieś na pustyni w połowie misji. Tylko tyle. Co do mojego gawędziarstwa to powiedzmy, że jestem nietypowym nożownikiem. - zaśmiał się Joshua. - Jesteście blisko? - zapytał nieco nieporadnie po chwili orientując się, że mógł inaczej sformułować to pytanie.

Thomas ze zdziwieniem uniósł brew kiedy kolejny rzut Josha okazał się fiaskiem. Zastanawiał się czy mężczyzna robił to celowo czy może po prostu jeszcze nie wyczuł ciężaru dopiero co poznanych noży. Upił bimbru sprawdzając stan butelki i niemal wcisnął ją w ręce rozmówcy.
- Blisko czego? - zapytał nieco niezgrabnie być może nie rozumiejąc do czego Josh zmierza. Ich myślenie krążące wokół medyczki było najwyraźniej na innych torach i każdy chciał się dowiedzieć czegoś innego lub tylko o takich rzeczach potrafił rozmawiać myśląc o kobiecie.
- I co, może jechać sama? W sensie bez kogoś, kto osłoni jej zad?

Joshua od razu napił się znowu biorąc dwa potężne łyki. Po chwili odczuł działanie alkoholu lekko się rozluźniając. Wiedział, że lada moment jego głos się zmieni na skutek podlanych strun głosowych.

- Blisko siebie. - odparł Williams. - Znaczy czy jest ci osobą bliską. - wytłumaczył kapral podając butelkę Cooperowi. - Z tym egzemplarzem chodziło o kumpla z oddziału, a trafiało do niej ich już kilku. - dodał po chwili zastanowienia mężczyzna. - Co do Viktorii nie uważam aby mogła jechać sama. Jest w trójce najlepszych medyków jakich znam, ale sama by zginęła. Ja i ty też sami byśmy pewnie zginęli chociaż moim zdaniem szanse byśmy mieli dużo większe od niej. To co? Chciałbyś być tym, który ją osłoni? - zapytał TRX uśmiechając się. - Zajmę ci miejsce w kolejce zaraz za mną. - zaśmiał się krótko żołnierz.

- Nie trzeba - uśmiechnął się półgębkiem - Nie jestem zainteresowany. - dodał dla jasności, rozwiewając tym samym wszelkie wątpliwości Joshuy i odpowiadając tym samym na pytania.
- Nie lubię tylko gdy ktoś krzywdzi słabszych, szczególnie kobiety. Kurwom łeb bym upierdolił przy samej dupie. Możesz to potraktować jak ostrzeżenie. Albo dobrą radę - pił dalej, bo póki nie skończą butelki mocnego alkoholu, to do czego zmierzali nie mogło się rozpocząć. Z jego ust wulgaryzmy potrafiły wbić w ziemię, choć nie ze strachu, a raczej zaskoczenia, że tak stonowany mruk używa tylu przekleństw. Szorstki i chłodny ton głosu dodawał temu siły.

Joshua rzeczywiście był zaskoczony mięsem jakim uraczył go Cooper. Nie spodziewałby się tego po tak cichym, ale też zdawałoby się opanowanym facecie. Williams mimo iż wyglądał jak kupa mięśni na szkielecie z tytanu posiadał empatię, której jedynie nieliczni byli świadomi. Kiedy Thomas zaczął mówić drugi żołnierz popuścił lejce fantazji, ale pod kontrolą dalece idącej dedukcji. Joshua podejrzewał, że Thomas Cooper stracił jedną lub kilka osób. Prawdopodobnie kobietę albo córkę, a może nawet obie. To wyjaśniałoby dlaczego miał mocny łeb i nie bał się stawać w obronie płci pięknej niezależnie od tego co jej groziło. Mimo iż Williams nie był po tak makabrycznych przejściach to czuł podobnie. Kobiece łzy działały na niego jak płachta na byka, który chwilę później rozszarpywał samą płachtę, matadora i pół widowni.

- Jeżeli nadal mówimy o starszej szeregowej to nie musisz się o nic obawiać. - uspokoił go Williams. - Nigdy nie zrobiłbym jej krzywdy, a nawet pomógł usunąć jej objawione źródło. Mam nadzieję, że w przyszłości będę mógł to udowodnić. Nie boję się karceru więc i czy to będzie inny szeregowy czy dwumetrowy porucznik… bez znaczenia. - TRX uśmiechnął się paskudnie z pewnością siebie, a jego głos był zdecydowanie bardziej szorstki niż wcześniej. Alkohol zaczynał działać. Wojownik nagle przeskoczył z nogi na nogę po chwili rzucając nożem, który wbił się głęboko ostrzem w worek. Joshua zaklął cicho, podszedł do stołu zabierając z niego srebrną taśmę izolacyjną. Kiedy podszedł do worka wyciągnął sprawnie ostrze i szybko zakleił powstałą dziurę sztywną taśmą.

- Bimber miał być utrudnieniem, a nie dopalaczem - mruknął żartobliwie Cooper biorąc jeszcze dwa łyki i przyglądając się temu, co robi Williams.
- Na myśli mam wszystkie kobiety, nawet Dianę z trójki - dodał mając na myśli szeregową, która za parę lat dogoni Josha posturą.
- Trzeba znaleźć dobry cel - zaczął rozglądać się wokół. - Wór jest zbyt duży. Żadne wyzwanie. - błądząc wzrokiem liczył na to, że być może jego rywal dostrzeże coś interesującego.

- Diana byłaby wyzwaniem większym niż wspomniany porucznik. - zaśmiał się Williams. - Pamiętam jak kiedyś świrowała do jednego typa ode mnie z oddziału. Chłop nie wiedział jak jej powiedzieć, że nie są dla siebie stworzeni. - uśmiechnął się wojownik. - Nie skrzywdziłbym żadnej kobiety stary. Ja nie z takich. - Joshua na chwilę spoważniał. - Jakby damskich bokserów nagle przybyło popytaj o mnie po ksywie “TRX”. Williamsów tu tylu, że mógłbyś dwa dni trafiać na innych gości, a czasem nawet na filigranowe rudzielce. - zaśmiał się Williams. - Możemy podwędzić drewniany taborecik sierżanta Skerrita z siłowni obok i przymocować go liną do statywu drążka. - powiedział po chwili nożownik. - To małe kółko i w drewno nóż wejdzie. Może temu cwaniakowi jutro jakaś drzazga w zad wejdzie…

- Pasuje
- kiwnął twierdząco głową odpowiadając Williamsowi - Ale najpierw dokończ. Omijasz kolejki celowo - choć rzucił półżartem podając mu butelkę, na jego twarzy na próżno było szukać widocznego uśmiechu. - Chyba nie boisz się upić? Viktoria dziś nie dyżuruje, nie zbłaźnisz się napierdalając jej w drzwi gabinetu - kącik jego ust dopiero teraz uniósł się w nieukrywanej uciesze. Widać że pojął już wszystko, co Josh zdążył wyznać.

- Mimo iż lubię imprezować ostatnio zdarza mi się to rzadziej. - powiedział Williams upijając kilka łyków z butelki. - Obawiam się, że jak bym tam szedł musiałbyś mnie zawrócić. - uśmiechnął się facet. - Po całej butli mogę pomylić medyczki, a nie każda tak ładnie mnie spławi jak Vi. Z resztą nie dziwię się. Ciasteczko ze mnie. - wojownik wybuchł śmiechem. - Poczekaj chwilę. - powiedział ruszając biegiem gdzieś w ciemność. Po minucie Williams wrócił trzymając w lewej ręce mały, drewniany taboret z okrągłym siedziskiem. - Porobimy dziur, a on jutro wyżyje się na kotach. - wydyszał Joshua chwytając taśmę i przyczepiając taboret do rampy drążka na wysokości głowy. - Teraz mamy mniejszy cel. - pokazał na wyheblowane siedzicko ukochanego siedziska sierżanta Skerrita.

Mężczyźni rozłożyli na stole łącznie 8 noży co dawało im po 4 rzuty. Konkurencja mogła być całkiem ciekawa, bo zdecydowana większość butelki bimbru już zniknęła w ich gardłach. Joshua mówił zmienionym głosem chwilami lekko się zwieszając. Thomas też czuł się inaczej odczuwając przyjemne ciepło i rozluźnienie. W takich warunkach ich połączenie ręka-oko powinno być mniej precyzyjne niż zwykle. U Williamsa dochodziło dodatkowo wygłupianie się jak na domorosłego imprezowicza przystało.

- Dzieci nie powtarzajcie tego w domu. - powiedział chwytając nóż rękojeścią w otwarta dłoń i po jednym płynnym kroku wykonując przerzut ciała na rękach. Zaraz po lądowaniu na nogach TRX rzucił ostrzem w kierunku tarczy. Wojownik zgiął się chichocząc i szukając na tarczy noża, który poleciał dobry metr nad tarczą lądując kilka kroków za siłownią. - Później podniosę. - powiedział po opanowaniu śmiechu nożownik.

Thomas przerzucił parokrotnie nóż w dłoniach po czym rzucił wbijając nóż końcem ostrza w pobliże środka prowizorycznej tarczy. Cooper nie wygłupiał się i nawet po upojeniu berbeluchą potrafił celnie i mocno rzucać.

Joshua zdecydował, że przy następnych rzutach się skupi nie dlatego, że nie miał ochoty się pośmiać tylko dlatego, że nie chciał aby Thomas pomyślał, że nie traktował go poważnie czy też lekceważył. Wszystkie cztery rzuty kaprala Coopera lądowały w okolicy środka tarczy, z czego jeden wbił się idealnie w sam środek śladu zostawionego przez spocone dupsko sierżanta. Joshua po pierwszej nieudanej próbie rzucał lepiej wszystkie noże pakując w tarczy, a dwa ostatnie nawet w samym jej środku. Thomas spojrzał na Josha pokazując ręką gdzieś na skraj siłowni.

- Powtórzę ten jeden błazeński rzut. - powiedział TRX podnosząc nóż i rzucając z wyznaczonego miejsca. Nóż wbił się w kraniec tarczy pierwszy raz nie będąc nawet w pobliżu środka taboretu.

Cooper rozejrzał się po stole nie zauważając na nim żadnego ostrza do dogrywkowego piątego rzutu. Joshua zwrócił jego uwagę machając ręką. Thomas zauważył, że jego lewa ręka wykonała jakiś gest, a z mechanizmu zamontowanym po wewnętrznej stronie przedramienia Williamsa błyskawicznie wyskoczył czarny nóż Bowie lądując natychmiast w jego dłoni. TRX obrócił kosę w palcach chwytając ją za ostrze i podał Thomasowi z ukłonem. Cooper chwycił nóż i wyprostował ramię rzucając nożem prosto do celu niczym wojownik ninja, bez koziołkowania. Nóż bowie, ukochana zabawka Josha, wbił się bliżej środka tarczy niż ostatnio rzucony przez Williamsa.

- Wygrałeś. - skwitował TRX spoglądając na Coopera. - Nie często mi się zdarza spotkać kogoś lepszego. - uśmiechnął się szturmowiec. - Dobrze, że nie świrujesz do Viki, bo bym musiał pomyśleć nad innym sposobem konkurencji niż klepanie miski. - zaśmiał się mężczyzna.

- Dwa ty, dwa ja i jeden remis. W dodatku w sam środek. - poprawił go Thomas - Nikt nie wygrał. Możesz więc dalej klepać do miski. Jeśli to działa - mężczyzna podrapał się po lekko siwiejącym łbie i niespiesznie zaczął zbierać swoje noże, oglądając każdy z nich czy aby się nic nie uszkodziło. - Najważniejsze, że było jakiekolwiek wyzwanie. W innym przypadku moglibyśmy równie dobrze od razu iść spać.

- Dobrze było się sprawdzić w wymagających warunkach.
- powiedział Joshua wyciągając z tarczy swój matowo-czarny nóż Bowie i montując go w mechanizmie na przedramieniu. - W przyszłości możemy poćwiczyć gumowymi nożami starcie w półdystansie. - zaproponował Williams. - Dawno nie miałem okazji spotkać nikogo z podobnym wachlarzem zdolności. - dodał zastanawiając się jak dawno temu odszedł z oddziału najemnego. - To o czym mówiłeś… Wyruszenie Vi w pole… Wiesz, że pewnego dnia to nastąpi, nie? - zapytał Joshua. - Czuję, że mogę ci to powiedzieć. Mój ojciec jest szyszką w NY i mimo iż nigdy o nic go nie prosiłem to jutro wyślę mu wiadomość… Jak ją wyślą w teren ma załatwić mi udział w tej misji. Tylko nie mów nikomu, bo mnie zdegradują. - zaśmiał się mężczyzna.

- Nie planuję przyszłości - odparł na jego propozycję - Kiedyś planowałem i żałuję - dodał ucinając temat i w międzyczasie starannie chowający noże do futerału. Słuchał dalej tego co mówił w skupieniu. Musiał się skupić na tym co Josh mówi, bo po to tu przyszedł. Aby słuchać i wyciągnąć najważniejsze informacje.
- Nie jestem zbyt rozmowny - zauważył na słowa z prośbą o milczenie.
- Po co chcesz tak ciągle przy niej być? Wygląda jakbyś ją obserwował. Częste wizyty i teraz to. - zamyślił się Thomas - Musi być kimś ważnym?

- Ja też planowałem, Thomas. Myślałem o ognisku domowym i dzieciach, a kobieta nawet pierścionka nie przyjęła
. - spojrzał na żołnierza Williams. - Ten na górze czasem drwi z naszych planów. Przez rok nie udało mi się zginąć jako najemnik w boju. Jeżeli szukasz człowieka, który wie jak to być psychicznym wrakiem to stoi przed tobą. - uśmiechnął się lekko TRX. - Żyję, bo rodzice mnie potrzebowali w chwilach słabości. Ojciec namówił mnie na wojsko i jakoś udało się zapomnieć. - Joshua milczał przez dłuższą chwilę. Thomas zaś trawił informacje i analizował - Czemu doszukujesz się drugiego dna? - zapytał po zastanowieniu się Josh. - Może ona zwyczajnie mi się spodobała… Nie jestem nikim kogo mogłaby się obawiać.

- Rozumiem
- skwitował oszczędnie zamykając futerał z nożami i chowając go do torby. Wyciągnął paczkę szlifów aby jednego wyjąć i zapalić niespiesznie.
- Nie wiem skąd we mnie to doszukiwanie. Być może chory ze mnie pojeb - zbagatelizował sprawę podnosząc torbę i zarzucając na ramię.

- W każdym nożowniku musi być coś z szaleńca. - powiedział poważnie Joshua. - Różnimy się, ale żaden z nas nie wpisuje się w normalność dzisiejszego społeczeństwa. Ja jestem społeczną bestią. Śmieje się, bawię, a nawet cierpię w tłumie. Tak już mam. Czuję, że ty jesteś bardziej wycofany, ale jest w tym szczerość i uczciwość. - zastanowił się chwilę Williams. - Nienawidzę dwulicowych męt czy to po stronie intro czy ekstrawertyków. - skwitował kapral. - Jak byś chciał kiedyś spróbować sił w walce na gumowce wiesz jak mnie znaleźć.

- Wiem
- odpowiedział Cooper poprawiając pas torby - W gabinecie lekarki - skwitował uszczypliwie odwracając się na pięcie.
- Nie szlajaj się po pijaku za bardzo. - rzucił dobrą radę na odchodne pozostawiając Williamsowi pomieszczenie do uprzątnięcia.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 24-09-2019, 18:06   #25
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Zanim wreszcie mogła odpuścić, Anderson musiała jeszcze podejść do czatującego pod oknem Tannera. Szybko wymieniła z nim parę zdań, a na koniec strzeliła obcasami i ruszyła do wyjścia, kiwając głową na Marcusa. Szybko przeszli przez korytarz, a następnie wynurzyli się na światło dnia, co ruda powitała z ulgą. Wreszcie odetchnęła, pozwalając aby na jej twarzy pojawiło się zmęczenie.
- Twój komentarz? - spytała towarzysza, robiąc dłonią niewielkie kółko pokazujące mniej więcej ich okolicę.

-Na poczatku widzac te beznamiętne spojrzenia przez całą odprawę myślałem że są zdrowo naćpani ale potem się ożywili.
- odparł kapral.

Andeson kaszlnęła w pięść aby ukryć śmiech. Wypuściła powoli powietrze i razem ruszyli po sprzęt.
- Nie znasz się Marcus - mruknęła pogodnie, łypiąc na niego kątem oka - Masz tyle czasu do zbiórki i nie lecisz przywalić bica. Jestem zawiedziona… - pokręciła głową z naganą - Nie starasz się… powiedz, za twoich czasów też tak było?

Marcus roześmiał się.
- Od czasu jak aktywnie byłem w służbie to mogło się trochę zmienić ale z całą pewnością Moloch nie dawał nam tyle czasu na ćwiczenia i dietę. Spało się kiedy się dało, a większość czasu schodziła na umacnianiu bazy. Tu przynajmniej przyjechaliśmy w większości na gotowe.

- Sugerujesz że to wina nudy?
- rudzielec odwrócił całą głowę w kierunku Murzyna i zmrużyła oczy w okrojonej wersji uśmiechu przy ludziach - Gotowe… tak. Ludziom nigdy nie dogodzisz - dodała poważniej, patrząc gdzieś przed siebie - Nie podoba mi się ta misja, ale co zrobisz?

-Zapowiada się super. Szukanie igły w stogu siana bo o ile czegokolwiek nie wyciągną ze “świadków” - Marcus zaakcentował słowo - to będziemy dreptać po drodze i liczyć na odciski opon na poboczach. Ale bardziej mnie niepokoi co innego… Jeśli spotkamy tych którzy obecnie mają ładunek to mogą być w bardzo złym humorze jak się zorientują że porwali ciężarówkę w której wcale nie ma amunicji ani żarcia. No chyba że nazwiemy w końcu słonia w pokoju i przyjmiemy że to robota z wewnątrz...

Nastała chwila ciszy, przeszli parę metrów, a Federatka mimowolnie zgrzytała zębami.
- Zaczniemy od negocjacji, o ile się da - powiedziała wreszcie, sapiąc cicho - A jeśli któryś z tych idiotów otworzy ogień bez pytania zrobię mu pluton bez sądu polowego. Mam tylko nadzieję, że jeśli to przypadkowa kradzież, złodzieje nie będą wiedzieli co wpadło im w ręce. Co dokładnie…

-Ściany mają uszy… -
Marcus nie pozwolił kontynuować.

Sierżant drgnęła, oczy odruchowo przeczesały najbliższą okolicę. Środek placu… ale przecież historia znała jeszcze bardziej absurdalne przypadki.
- Powinnam cię oddelegować gdzieś daleko - burknęła z udawanym wyrzutem, zakładając ręce za plecy. Przeszli parę kroków nim dorzuciła - Zapominam się przy tobie. To słabość - prychnęła zirytowana i pokręciła energicznie głową - Co byś zrobił na moim miejscu? O czymś zapomniałam? Mów póki nie ma świadków, przecież wiadomo że prawdziwy dowódca nigdy nie ma wątpliwości i nie musi pytać o radę. Zwłaszcza tych niższego stopnia… choćby o jedną cholerną belkę.

-Wydaje mi się że ustalenie co się stało może zająć więcej czasu więc możemy operować trochę dłużej więc potrzebujemy mieć możliwość większej autonomii, przydałaby się też jakaś waluta którą można kupić informacje. Bo przypalanie ogniem wszystkich po drodze nie zawsze się sprawdza. Oprócz tego chyba potrzebujemy zapas odżywek białkowych, i oliwki do ciała, nie zaszkodzi też wrzucić na pakę przynajmniej atlasa i zestawu hantli. A na poważnie no cóż mamy ekipę cyngli, a z nimi problem może być taki że jak masz tylko młotek to wszystko wygląda jak gwóźdź…

Przez twarz sierżant przemknął skurcz i zanim się opanowała, zarechotała głośno. Tyle, jeśli chodzi o powagę i kamienną minę, przeklęty Okorie.
- Nieładnie być takim zazdrośnikiem. Niczyja wina, że o siebie nie dbasz - przygryzła wargę aby powstrzymać dalsze wybuchy widocznych emocji.
- Pomyślałam o tym, mamy wyznaczoną pulę talonów na paliwo. Wpisałam w zamówienie więcej kul i leków niż byśmy potrzebowali. Wezmę też - skrzywila sie - Na wszelki wypadek i na drobne wydatki mam jeszcze zachomikowane trochę złota. Benzyna też zawsze w cenie, w najgorszym razie spuścimy z beczki. - Popatrzyła też na kaprala wyjątkowo krytycznie od dołu do góry i poklepała się po brzuchu - Przytyło ci się ostatnio, znowu dzieciaki ci przysłały paczkę z prowiantem? Właśnie… co u nich?

-Annabelle spodziewa się dziecka, Steve pracuje w policji, masz jakiś pomysł kto mu mógł taki pomysł we łbie zakorzenić? A Junior poszedł na wydział konstrukcji - W głosie Marcusa słychać było wyraźną dumę - No cóż w moim wieku wypada mieć ojcowską figurę, zreszta zapasy się przydają. A wydaje mi się że krzepy trochę zostało - Marcus ugiął podniesioną rękę w łokciu - więc spowalniać raczej nie będę. Choć jak mawiają kto nie ma w nogach ten ma w głowie… Czy jakoś tak.. A poza tym wyćwiczyłem sobie Ojcowskie kawały. A co tam u ciebie młoda damo? Wróble ćwierkają że jakiś młody kawaler się tobą interesuje.

- Które konkretnie i jaki niby kawaler?
- Cassandre błyskawicznie zbystrzała, czujnie pochylając brodę do dołu jakby miała ochotę wywalić komuś z bańki. Rozejrzała się dyskretnie dookoła, po czym przybrała spokojną minę i tylko oczy jej błyszczały figlarnie.
- Dobra… może i interesuje, ale zanim zawiozę go do domu musi mieć przynajmniej kapitana. Inaczej rodzice znowu zaczną marudzić i kręcić nosem. Znasz ich, nic się nie zmienili - prychnęła z irytacją, ale szybko się rozpogodziła - Junior idzie w inżyniera? Nieźle. Zawsze wiedziałam, że ma łeb po tobie… i naprawdę nie mam zielonego pojęcia czemu Steve stwierdził, że lepiej mu bedzie w mundurze - dodała neutralnie - Jeśli chcesz mogę popytać, albo zlecić starym znajomym aby rzucili okiem na sprawę. W imię starej znajomości. Ann już w ciąży? - uśmiechnęła się oczami - Powiedz chociaż że nie sterroryzowałeś jej chłopa

-Porządny chłopak, już rok temu przyszedł do mnie się przedstawić i powiedzieć że poprosił ja o rękę i się zgodziła. Tu nie jakiś Teksas że do ołtarza pana młodego prowadzi ojciec panny młodej ze strzelba w ręku.


- Porządny… to są jeszcze tacy? -
exszlachcianka przewróciła oczami - W moim wieku, nie twoim jak coś. Tatuśkowy wygląd jest w porządku, łysina też, ale mnie nie spieszno do zmieniania pieluch - trąciła go lekko łokciem - Nie gadaj że tak źle się kryjemy z Danielsem że już wszyscy o wszystkim wiedzą. - powstrzymała się aby nie splunąć - Jak będziesz jechał do domu daj znać. Jestem winna dzieciakom parę zaległych prezentów.

-Myślę że ucieszyłby się gdybyś sama je przywiozła. A co do Danielsa, no cóż czasem trzeba wiedzieć z kim przy kawie albo czymś mocniejszym usiąść. Ale nie bój się, nieżyczliwe uszy o tym nie wiedzą. i O moje źródło jak i o mnie bać się nie musisz.


- Wiesz jak nie znoszę gdy ukrywasz swoich informatorów przede mną -
kobieta popatrzyła na Okorie kwaśno, dając znać że psie cechy wciąż w niej silne - Chętnie bym pojechała… ale wiesz jak jest - w jej głosie powiało melancholią - Ciągle coś. Od roku próbuję wyjść na przepustkę, złożyłam w zeszłym miesiącu wniosek o tydzień urlopu to mam - wzruszyła ramionami - Akurat tydzień poza jednostką. Przypadek? Nie sądzę. Stary chyba dostał.. - ucięła w pół słowa, gryząc się w język i machnęła ręką - Dawaj, załatwimy co trzeba. Ale na wędkę nie licz.

-No rest for the wicked -
Marcus wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przygoda czeka - Dodał naciskając klamkę drzwi do magazynu

Drzwi ustąpiły
część za drzwiami dla ludzi była wydzielona w stosunku do tej do której prowadziły wrota do ciężarówki i tworzyła niewielką poczekalnie z okienkiem za którym czekał jeden z podoficerów z kwatermistrzostwa.
Marcus podszedł i podał mu listę rzeczy których potrzebowali

Mężczyzna przejrzał listę podejrzliwie popatrzył na podpis i zniknął między regałami
Marcus oparł się o ścianę.
-Pewnie chwilę to zajmie. Zostanę i poczekam
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 25-09-2019, 00:49   #26
 
Trollka's Avatar
 
Reputacja: 1 Trollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputacjęTrollka ma wspaniałą reputację
dzięki Lava


Czasy obecne; Baza wojskowa Jefferson City

Ktoś kiedyś powiedział, że nie można zmusić samego siebie do obdarzenia drugiego człowieka zaufaniem. Po prostu odkładamy na bok dręczące nas wątpliwości i staramy się zapomnieć gdzie je odłożyliśmy. Problem Casandre polegał na tym, że wciąż spoglądała w tamtą stronę. Oto życie: zaufaj komuś, a zostaniesz zdradzony. Nie zaufaj, a sam siebie zdradzisz. Jak większość moralnych paradoksów, i ten stawia człowieka w pozycji nie do obrony. Może chodziło o rutynę wyniesioną z pracy, albo jeszcze wcześniej - z domu rodzinnego. Tym bardziej Marcus stanowił fenomen w świecie sierżant Anderson - element paradoksalnie stanowiący jeden z nielicznych wyjątków od nieśmiertelnej reguły. Dobrze było mieć zaufanego człowieka obok siebie. Takiego, za którego położy się dłoń na katowskim pieńku z pełną świadomością, że wiszący nad nią topór nigdy nie spadnie… zwłaszcza jeśli dowództwo postanowiło z wora prezentów wyciągnąć ten przypominający rózgę.

Bravo nie miała ochoty dociekać dlaczego wybór padł na nią i te poszczególne osoby. Grunt, że zlecono im zadanie i wymagano efektów. Przemierzając plac ćwiczebny i spiesząc się aby załatwić przed wyjazdem jeszcze jedną rzecz, ruda szlachcianka układała w głowie nowy plan. Ten poranny został całkowicie wykreślony, a ona potrzebowała planu. Cały jej oddział go potrzebował i to pilnie. Po wizycie w kwatermistrzostwie przypominała obwoźny stragan ze szpejem, na szczęście przynajmniej pierwszy etap podróży zapowiadał się na zmotoryzowany, co pozwoli lepiej zapoznać się z dostarczonymi przez Tannera notatkami i w razie czego otrzymać spóźnione raporty, jeśli ekipa działająca na miejscu odkryje coś sensownego.

Potok myśli układanych w coraz to nowe harmonogramy działania pozwalał się skupić, odsunąć niesmak po odprawie. W pokonaniu pierwszej fali niechęci i pogardy pomógł właśnie kapral Okorie. Rozmowa z nim, zresztą jak zawsze, pomogła kobiecie nabrać odpowiedniego dystansu, zyskując perspektywę mniej chłodną niż zazwyczaj… a dało się wyczuć kłopoty. Wystarczyło spojrzeć na menażerię zebraną w świetlicy, gdzie może ze dwie osoby znała od pozytywnej strony, reszta - lepiej zawsze zakładać najgorsze. Logiczne rozwiązanie, ułatwiające przygotowanie na wszystkie możliwe scenariusze w tym ten, gdzie oddział żołnierz po żołnierzu daje dupy i przez własną głupotę kończy żywot gdzieś w błotnistym rowie.

Złośliwy chichot losu - największej ilości problemów spodziewała się po tym, którego znała najlepiej, więc wiedziała czego się spodziewać: puszenia, zgrywania chojraka bez emocji, który pozjadał wszystkie rozumy. Na wszystkim zna się najlepiej, uskutecznia zabawę w udzielanie porad nawet wtedy, gdy się go o to nie pyta, a przede wszystkim zaś, przekonanego o własnej nieomylności. Casandre wiedziała, że nie odpuści - obserwowała go odkąd zmieniono jej lokalizację na Jefferson City… i nie widziała poprawy. Joshua Williams wciąż był tym samym Joshuą Williamsem sprzed lat. Tymczasem Bravo szła na przód, zupełnie jak przez całe życie - nie oglądając się za plecy.
Suka, żmija bez emocji - człowiek nigdy nie był taki, jakim chciałby być. Dostosowywał się do oczekiwań otoczenia. Był taki, jakim chcieli go widzieć rodzice. Bał się ich zawieść i za bardzo pragnął być dla nich powodem do dumy. Dlatego tłumił w sobie “niepożądane” skazy osobowości, aż z czasem jego wewnętrzne światło zmieniało się w potwora z koszmarów… ponoć. W drugiej wersji nazwano by go racjonalnym umysłem dążącym do osiągnięcia celu bez rozpraszania uwagi zbędnymi elementami tła.

- Ej matula! Matula czekaj no kurwa! Bravissimo! - głos dobiegający gdzieś zza pleców wyrwał ją z zamyślenia. Drgnęła, obracając się przez ramię aby spojrzeć kto zakłóca jej spokój. Ujrzała trupioblade, czarnowłose widmo, gnające przez plac i machające do niej jak opętane. Widok był… co najmniej niecodzienny. Na tyle, że sierżant stanęła, czekając aż szeregowa dobiegnie do niej. W tym czasie pozwoliła sobie na zdjęcie jednego z plecaków i położenie go na ziemię, tak samo jak karabinu.

- Sierżancie wystarczy - odpowiedziała, gdy sanitariuszka dotarła do celu, oddychając ciężko. Mimo że nie miała odpalonego papierosa, bił od niej zapach palonego tytoniu, zielska i pewnie lin konopnych, albo i plastiku. Dodatkowa nutka dezynfektyków i odorek starej piwnicy dopełniały symfonii perfum, o ile swojski odorek dało się tak nazwać.
- Macie do mnie sprawę Harquin, zachowujcie się wedle procedur. - dodała z kamienna miną i spokojem.

Nosferatu parsknęła, potem splunęła na ziemię przeczyszczając gardło i ciągle trochę dysząc wyjęła papierosa z kieszeni na piersi. Odpaliła go zręcznie, zaciągając się i dopiero jakby ja odetkało.
- Dobra, dobra matula, nie świruj - zaciągnęła się raz jeszcze i pokręciła głową postanawiając nie bawić się w podchody - Ale chuj… niech stracę. - spojrzała na rudą z dziwną jak na nią powagą. Raz jeszcze splunęła w piach i rozwinęła temat - Chcę moją gitarę sierżancie. W zamian skończę… no dobra. Nie skończę odpierdalać, ale się ograniczę.

Brwi Federatki zmarszczyły się, po czym jedna powędrowała na pozycję krytyczną pośrodku czoła.
- Mówiłam już, a nie lubię się powtarzać - stwierdziła po prostu.

- Daj spokój - Harquin prychnęła korzystając z okazji, że ruda małpa nie wbija jej jeszcze wzrokiem w podłogę - Wysyłają nas po jebany, zagubiony ładunek termojądrowy… kurwa o mocy 20 megaton. Wystarczyłoby dziesięć procent tego aby zmieść nas z planszy. Jeden procent by starczył - prychnęła, paląc szybko papierosa i gapiła się na przełożoną gadzim wzrokiem - Widziałaś tych leszczy na odprawie. Nie ogarniają co tu się odpierdala… ale ty wyglądasz na konkretną. Dlatego podklepuję z propozycją na deal życia. Dasz mi zabrać gitarę i co by się nie działo, przyprowadzisz mnie z powrotem do bazy w jednym kawałku. Nie mogę tak zdechnąć gdzieś pod płotem, mam zobowiązania.

Anderson słuchała i tylko oczy robiły się jej coraz mniejsze, gdy mrużyla je, przyglądając się rozmówczyni z czymś pośrednim między irytacją, złością i jednak zaciekawieniem… takim z gatunku perwersyjnych.
- Świetnie, a co ja będę z tego miała? Każdy układ działa w dwie strony - przypomniała, gdyż na razie usłyszała raptem żądania i nic poza tym.

- Potrzebujesz kogoś, kto zamiast jebać fochy będzie kminił na oriencie. Poza tym mam wyjebane na wrażenie jakie pozostawiam, liczą się efekty i cele, te są wspólne. Powrót do tego kurwidołka z Arką pod pachą. Nie zamierzam ci słodzić, włazić w dupę, albo puszyć się co to nie ja. Jak mówiłam, mam wyjebane na odczucia i uczucia plebsu. Przez co możesz liczyć na szczerą ocenę, bez kłamstw, manipulacji i ściemniania. Nawet jeśli to będzie niewygodne. - wampirzyca wyszczerzyła się dziwnie ironicznie - Kiedy masz wokół siebie ludzi, którzy na tobie polegają, musisz przybierać odważną, zdecydowaną postawę, bo w przeciwnym razie nadwątlisz ich zaufanie. Ja nie muszę się spinać. No i nie ufam nawet sobie i zawsze się sprawdzam. - dopaliła papierosa, rzucając go na trawę i podeszła dwa kroki do sierżant stając tuż przed nią.
- Zacznijmy od tego że nie wiemy co za bombę zgubiły te zjeby, ale stawiałabym na starą głowicę, którą znaleziono, a nie zbudowano. Ciężko teraz o speców i materiały do produkcji atomówki od podstaw, lepiej zasymilować którąś z pierdyliona głowic rakietowych… i tu mały chuj pogrzebany: starocie są niestabilne w opór. Dlatego moje pytanie o pojemnik. W czym to kurewstwo przewożą i skąd. Jeśli trzęsą puchą od kilkuset mil będzie mniej stabilna niż na początku trasy. Druga sprawa: ci którzy przeżyli. Jeden w śpiączce, drugi majaczy i jeszcze broń małego kalibru… dali cynk jaka? Kaliber, widzieli łuski albo wyciągnęli z ran kule? - tym razem czarna brew podjechała na środek kredowobiałego czoła - Pierdolą o psychotropach, a zjeby mogły oberwać neurotoksynami. Tu dookoła lasy, Ściek wcale nie tak daleko jakbym preferowała. Różne gówna się syfią w okolicy, albo płyną z prądem. Zapodzieją przypadkowo w okolicy i inne kurwa cuda-wianki show. - rozłożyła bezradnie ręce - Mutanci nie są taką rzadkością, u nas w Det mieliśmy tego syfu całą watahę. Była też cała dzielnica odizolowana i zamknięta. Wyludniona, pilnowana w opór przez ludzi Shulzta aby nic stamtąd nie wypełzło… ani tam nie wlazło. Ludzie jednak ciągle tam włazili. ci których nie zastrzelono przy przekraczaniu płotów i zasieków, czasem wracali z torbami wyładowanymi gamblami sprzed wojny w zajebistym stanie. Zwykle też umierali niedługo później, od promieniowania, zatrucia toksynami powodującymi mutacje… Zakazana Strefa nigdy nie była lunaparkiem - mruknęła dziwnie melancholijnie, patrząc gdzieś ponad ramieniem sierżant, na horyzont - Leczyłam tych biednych frajerów, część nawet nie umarła tak od razu, ale żyła parę lat. Ich strata, nie będę cie zanudzać detalami - zaśmiała się prawie bez złośliwości.
- Weź ze sobą gamble na wymianę. Jeśli jakimś cudem Arka wpadła miejscowemu watażce, albo innemu fiutowi z kompleksem wielkości, może uda się ją przehandlować. Bomba jest jedna, nie zjedzą jej. Pewnie nie będą umieli odpalić żeby i siebie nie zabić, znaczy na chuja im się przyda. Za to żarcie, prochy, ammo, broń - pokiwała głową - Tu już mogą chcieć negocjować. Normalnie negocjować bez typowego wpierdolondo na hacjendę z butami, drzwiami i oknami. Poczują się zagrożeni, jebną w głowicę granatem i chuj bombki strzeli, a my wyparujemy. Zalecam ostrożność, jak z dziwką co szcza krwią. Guma to podstawa.

Sierżant Anderson przez całą przemowę pozostawała spokojna i tylko po oczach dało się dostrzec zmianę emocji z irytacji na złość i zniecierpliwienie, potem ostrożność, zaskoczenie, aż wreszcie uwagę i zainteresowanie, kończące się zadumą. Raz jeszcze popatrzyła na Harquin, ale tak, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu.
- Możesz zabrać gitarę - stwierdziła krótko, śmiejąc się wzrokiem do wampirzycy. Porozmawiały jeszcze chwilę, lecz zarówno Bravo, jak i Nosferatu spieszyły się do swoich spraw. Należało się spakować, załatwić ostatnie sprawy…

Jedna z takich spraw - bardzo pilnych i dziwnie gniotących klatkę piersiową od środka - czekała na Casandre w miejscu z którego dopadło ją wezwanie kapitana. Po raz drugi tego dnia weszła do kantyny, przechodząc przez wejście od zaplecza i idąc na piętro budynku, minęła szereg drzwi aż dotarła do niewielkiego pokoju z jednym biurkiem, trzema krzesłami i całą stertą papierów. Zanim nacisnęła klamkę rozejrzała się po korytarzu, a potem podzwaniając masą rynsztunku weszła do środka bez pukania.

Przywitał ją znany widok odrapanego mebla, dokumentów i tych niebieskich, ironicznie zmrużonych oczu, gapiących się zza blatu.
Wystarczył moment rozpoznania, by dostrzec że pod jej nieobecność plik wypełnionych raportów powiększył się o parę kartek, za to dłoń dzierżącego długopis porucznika wyglądała na opuchniętą i nadwyrężaną, gdy tak smarowała po papierze jakby wcale nie należało jej zabandażować ponownie i unieruchomić na temblaku.

- Uparty z was osioł, poruczniku - rudzielec westchnął, zrzucając z ulgą sprzęt obok stołu, kręcąc do tego głową z naganą. Oczywiście nie mógł poczekać aż wróci, albo wezwać kogoś innego do ogarnięcia papierologii.

- Może gdybyście nie wymigali się od waszych obowiązków sierżancie, nie musiałbym ich nadrabiać za was - mężczyzna westchnął, odchylając się żeby przycisnąć plecy do oparcia fotela i dalej gapił się na Casandre niczym przed początkiem porządnej bury.

Skrzyżował ramiona na piersi, układając ranną rękę nad wyraz ostrożnie, aby nie dotykała przypadkiem niczego co uraziłoby spaloną skórę, albo złamane palce.
- Mówcie lepiej Bravo za ile wyruszacie.

-Wieści szybko się rozchodzą… ech, mężczyźni - kobieta mruknęła ironicznie, wracając pod drzwi i zamknęła je na klucz. Dopiero słysząc chrobot zamka odetchnęła spokojniej. - Gorzej niż przekupki na targu. Mm niejasne przeczucie kto ci zdał raport z odprawy.

- Quentin wyszedł przed chwilą
- porucznik przywołał ją gestem do siebie, potwierdzając przypuszczenia - Gratulacje Anderson, wasza pierwsza poważna misja w terenie. Jestem z was dumny… dorośliście tak szybko - dodał zachowując poważną minę.

- I już mnie przewijać nie trzeba, ani za rączkę prowadzić - przytaknęła podejrzanie zgodnie, obchodząc biurko żeby podejść prosto do niego. Ledwo jednak znalazła się w zasięgu zdrowej ręki Danielsa, ta wystrzeliła do przodu, łapiąc Federatkę za nadgarstek i ciągnąc do przodu równie mocno co niespodziewanie, przez co kobieta straciła równowagę, lądując prosto na tak uprzejmie podstawionych kolanach.
- Quentin nie powinien tyle gadać - mruknęła, podnosząc kubek kawy stojący na biurku. Siorbnęła porządnie, zerkając na zegarek na ścianie - Wyruszamy za 32 minuty.

- To nie Nowy Jork, a ty nie jesteś już z bezpieki
- facet upomniał ją, odbierając kubek i też się napił nim podjął temat dalej, a naczynie znów wylądowało w dłoni rudzielca.
- Poza tym wszystko zostaje w rodzinie - wyszczerzył się ironicznie - Przyznaj się, gniecie cię fakt, że mam informatora którego nie podkupisz, ani nie zastraszysz.

- Wyciągniesz człowieka z bezpieki, ale bezpieki z człowieka nigdy… poza tym nie schlebiaj sobie. I nie pyskuj, bo mam na ciebie sporo haków. Lepiej o tym pamiętajcie sierż… znaczy poruczniku
- Ruda brew podjechała do góry na krytyczną pozycję pośrodku czoła, a oddech kobiecie lekko przyspieszył. Przyczyniła się do tego zdrowa ręka, która odgarnęła włosy z szyi i delikatnie zaczęła masować kark. Anderson przekrzywiła głowę, przyciskając do niej twarz i przymknęła powieki. Nie chciała widzieć w oczach nad sobą tego, co pewnie dało się wyczytać i w jej własnych: maskowanego butą smutku. Nic nie mogła poradzić, że nie lubiła tracić gada z widoku.

Nastąpiła cisza, jednak nie mogła trwać długo. Nie mieli na to czasu, tak samo jak zwykle. Pogoń za obowiązkami, rozkazami i wieczne spięcie, byle nie zapomnieć o czymś ważnym, ani nie popełnić błędu.

- Chodź tu Południco. Jeszcze jest czas - Daniels mruknął głucho i przygarnął kobietę do siebie ramieniem. Ona za to objęła go, wklejając się w większe ciało z wyraźną przyjemnością.

Siedzieli tak przez całe dwie minuty, podczas których trep głaskał ją po plecach i włosach, aż nagle parsknął.
- Chyba powinienem zgłosić sprzeciw wobec twojego przydziału. Tak cały tydzień z dala od bazy, w otoczeniu praktycznie samych testosteronowych jełopów - pokręcił głową, wzdychając teatralnie i przesadnie dramatycznie.

- Jadą też Viki i Harquin, Quentin ci nie mówił? - sierżant zmieniła trochę pozycję, odginając kark aby móc spojrzeć mu w twarz z politowaniem - Poza tym nie obrażaj mnie. Mam inne zainteresowania niż taniec z gwiazdami.

-Nosferatu… taaak -
Daniels zadumał się, unosząc ranną dłoń i przyjrzał sie jej uważnie - Nie jest taka zła jak mówią, wyzwała mnie od tępych chujów tylko trzy razy zanim skończyła zakładać opatrunki i wykopała z gabinetu… myślałem że to ja tam byłem wyższy stopniem, a tu taka niespodzianka. Ganiałem ją za to do końca dnia dookoła placu, a i tak mówiła na mnie ciągle per “tępa cipo”, “raszplo z drutu” i “nieuku jebany”. - parsknął, zaś zdrowa łapa zaczęła rozpinać po kolei guziki munduru o dystynkcjach sierżanta.

- Co robisz Leo? - wspomniana sierżant spytała beznamiętnym tonem, udając że cała sytuacja jej nie rusza. Przeczyła temu zmiana pozycji na bardziej wygiętą do tyłu, aby ułatwić mu robotę. Sama odwdzięczała mu się tym samym.

- Daję ci kolejnego haka do twojej teczki. Molestowanie, mobbing i zmuszenie do nieobyczajowego zachowania - padła rozbawiona odpowiedź, ubrania po kolei leciały na ziemię, a spod nich wyłaniało się coraz więcej ciała. Porucznik spojrzał jej w oczy z uśmiechem, jego spojrzenie było jednocześnie rozbawione jak i drapieżne. Niosło zarazem obietnicę i groźbę. Serce załomotało rudej w piersi a oczekujące bliskości ciało zdawało topić się w oczekiwaniu.

- Jakby taki żelbetonowy kloc mógł mnie do czegoś namówić - Anderson używała obu rąk, więc skończyła pierwsza wydobywać partnera z opakowania. Jego muskulatura była naturalna i niewyolbrzymiona. Zarys mięśni na ramionach można było podziwiać gołym okiem. Klatka i brzuch również były umięśnione choć, dzięki jego normalnej wadze nadawały mu bardziej atletycznego wyglądu. Casandre objęła go i przyciągnęła do siebie, a potem zaczęli się całować jak para napalonych nastolatków.

- Zamilcz pasztecie, olewam cię - prychnął Daniels i przycisnął swoje usta do jej, jednocześnie kładąc dłoń na rudym karku, a po chwili Federatka westchnęła, czując, jak wsuwa język między wargi. Ich ciała zwarły się szczelnie, niemal do bólu, stapiając się w jedno i chłonąc bliskość na przyszłość, na zapas. Nieme pożegnanie bez zbędnego patosu… zresztą od dawna wiedzieli oboje jaki los jest im pisany. Unikali wiążących słów, podniosłych gestów. Carpe diem, póki grała muzyka życie było piękne, a póki krew płynęła w żyłach wciąż istniała nadzieja - na lepsze jutro.

Trwało to dobre półtora kwadransa, podczas których zdążyli przenieść się na biurko, pozrzucać stosy papierów i narobić burdelu gorszego niż po wybuchu granatu, lecz jakoś nie umieli się tym przejąć. Leżeli zdyszani, mokrzy od potu, chwytając ostatnie wspólne sekundy, nim sierżant nie zaczęła się podnosić.

- Czekaj Cas… - Daniel mruknął niechętnie, łapiąc ją za ramię.

Anderson próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł tylko sztywny grymas.
- Nie daj się poderwać żadnej młodej szeregowej jak mnie nie będzie. - pochyliła się, całując go krótko i czule.

-A ty nie zgub się nigdzie - Popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem i też się podniósł do siadu. Objął ją raz jeszcze, tym razem mocniej jakby chciał jej połamać kości… albo zatrzymać w miejscu - Jestem zajętym człowiekiem, więc mi nie dowalaj roboty. Stary się wkurwi jak wezmę chłopaków i pojadę cię szukać… a jak mam kiedyś dochrapać się majora żebyś mogła mnie przedstawić starym, to nie powinienem odstawiać niczego durnego, nie? - skończył pogodniejszym tonem.

Casandre zaśmiała się, całując go w policzek.
- Myślę że kapitana tez przełkną. Zwłaszcza tak dobrze się zapowiadającego, inteligentnego i wychowanego - mruknęła, nim nie dodała poważniej - Ale teraz naprawdę muszę iść. Nie wypada spóźnić się już na wymarsz.

- Wiem… mam coś dla ciebie -
puścił ją, pozwalając wznowić proces ubierania, a sam szukał czegoś w rzuconych na podłogę spodniach, aż to znalazł.
- Daj rękę - poprosił, a gdy wykonała polecenie, zapiął na jej nadgarstku czarny zegarek z podświetlanym ekranem.
- Ma wbudowany kompas i licznik Geigera - powiedział i dodał sakramentalne - Oddasz gdy wrócisz.

- Dziękuję Leo...-
powiedziała szczerze, pozwalając aby na jej twarzy pojawiło się szczere wzruszenie. Pożegnali się, sierżant zgarnęła ekwipunek i otworzywszy drzwi, wyszła z bezpiecznej przystani prosto w chaos szalonego dnia. Ruszyła szybkim tempem przed bramę, raz po raz zerkając na prezent i uśmiechając się pod nosem. W jej głowie przewalały się nikomu niepotrzebne myśli oraz rozterki, wyciszyła je więc, skupiając uwagę na nadchodzącym zadaniu. Jeszcze raz w myślach przeleciała wszystkie punkty posiadanego ekwipunku, aż stwierdziła że chyba niczego nie zapomniała. Na miejsce zbiórki dotarła dwie minuty przed czasem, rozglądając się po zebranym oddziale.

Czekała na maruderów, odliczając cicho szybko uciekające sekundy, póki wskazówki nie pokazały wyznaczonej pory.
- W szeregu zbiórka - wydała prostą komendę, wchodząc w rolę człowieka o kamiennej twarzy. Tego się od niej wymagało, bycia profesjonalną, bo jeśli do głosy dochodziły emocje i rozterki, misje zaczynały się sypać, a Anderson obiecała sobie, że bez względu na opinię Tannera i Ohary, zrobi co do niej należy… i wreszcie weźmie przepustkę na dwa tygodnie.
Należało się jej, tak samo jak Danielsowi… ale jeszcze nie teraz.
Teraz mieli coś do zrobienia.
 
__________________
I see a red door and I want it painted black
No colors anymore I want them to turn black.
Trollka jest offline  
Stary 25-09-2019, 12:56   #27
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Smile Dzięki za dialog Nami

Trzy tygodnie wcześniej – Fort Jefferson

Starszy szeregowy Carter Jones nie należał ostatnimi czasy do najszczęśliwszych żołnierzy w Fort Jefferson. Ponad 3 miesiące temu został ranny w wymianie ogniowej z wrogiem, który dla pozostałych żołnierzy Korpusu Armii Nowego Jorku nie istniał. Dane o pozycji, liczebności, zasobach i wszystkim dotyczącym tamtego celu zostały utajnione. Jones chciałby aby równie łatwo znikały jego rany, które do najlżejszych nie należały. Dwie kule karabinowe ugrzęzły w jego żebrach, liczne odłamki miny kierunkowej poharatały mu nogę, a kula, która jakimś cudem nie została z nim na dłużej pozbawiła go pierdolonego serdecznego palca lewej dłoni. W jego przypadku po utajnionej akcji można było mówić o olbrzymim szczęściu, że w ogóle żył, nie dokładając takich rzeczy jak sprawne poruszanie się czy powrót do czynnej służby na rzecz wujka Sama.

Początkowo Jones kurował się pod okiem kilku osób jednak z czasem personel pozwolił mu zacząć rehabilitację. Jego dobry kumpel i przełożony, Kapral Joshua Williams, pomagał mu w codziennych sytuacjach i to on był jedną z decyzyjnych osób, które stwierdziły, że zwiadowca może wrócić do służby. Carter miał przed sobą jeszcze tydzień noszenia lekkich opatrunków i mógł zacząć “na sucho” oswajać się z takimi nowościami jak brak palca, który towarzyszył mu 31 cholernie długich lat. Po kolejnych tygodniach powinien być gotów do wyruszenia na akcje na co czekał z utęsknieniem. Zwiadowca nie należał do ludzi nerwowych, ale trzy miesiące leczenia, rehabilitacji i współczucia ze strony innych członków “Grupy uderzeniowej Kamikaze” - jak sami nazywali się żołnierze z oddziału Williamsa - wychodziły mu już lekko bokiem.

Choć Carter nie siedział na ulubionej kozetce Viktorii, to nie dało się ukryć, że kobieta była dla niego stosunkowo miła. Mężczyzna był zawsze grzeczny i spokojny, dzielnie znosił wszelkie zabiegi, a na jego twarzy malował się jedynie kamienny wyraz znoszonego z godnością cierpienia i bólu. Pannie Williams było nawet go żal momentami, widać było że wiele przeszedł i właściwie cudem przeżył, brakowało odrobinę więcej pecha a mniej szczęścia, kilka milimetrów w lewo zamiast w prawo i nieszczęście byłoby gotowe.

Lekarka obejrzała już stan nogi i ranę po utraconym palcu. Wszystko goiło się znakomicie, nie wdał się żaden stan zapalny, rana nie zaszła ropą, nie było nic co mogłoby kobietę zaniepokoić. Pozostał tylko stan klatki piersiowej, gdzie wylot po kuli ukrywał pod strupem nieco gęstej, żółtawej wydzieliny.

- Już prawie kończymy. Jeszcze chciałabym na koniec posłuchać co tam w klatce siedzi, czy nie masz niedodmy. Stan płuc po takich urazach jest dla mnie bardzo ważny, zgoda? - powiedziała niezwykle spokojnie, ale i z pewnością w głosie. Brzmiała jak nauczycielka, która ma opanowane wszystko do perfekcji. Nasączonym wacikiem przecierała ranę pod strupem, którego zdarła. Klatka piersiowa starszego szeregowego była naprawdę zgrabnie urzeźbiona, nieprzesadnie, choć Viki musiała przyznać, że już się napatrzyła na taką budowę ciała wystarczająco, aby nie robiła na niej większego wrażenia.

- Tak jest. - pokiwał głową starszy szeregowy. - Chodzi o głębokie oddychanie, zgadza się? - zapytał tropiciel z cechującą go czujnością w jasnobrązowych oczach.

Viktoria mogłaby przysiąc, że ten mężczyzna zawsze był spokojny, a jego styl bycia przypominał zachowanie ludzi pustyni polegających wyłącznie na swoich instynktach. Jego oczy chwilami zdawały się rozbiegane, przesadnie czujne, a gesty, sposób poruszania się, słowa były bardzo oszczędne. Jakby Jones cały czas był w trybie oszczędzania energii gdyby w pewnym momencie musiał wykorzystać skumulowaną siłę do przetrwania. Zwiadowcy byli często dziwnymi ludźmi, ale w zestawieniu z pozostałymi znanymi starszej szeregowej Williams przedstawicielami tej klasy Carter wydawał się bardzo zwyczajny i nie rzucający się w oczy. Jego opanowanie było testowane zawsze kiedy mógł zobaczyć rany skrywane od tygodni pod opatrunkami. Rany, przez które od ponad trzech miesięcy nie był na żadnej akcji, a zamiast tego ciągle się rehabilitował i obserwował współczucie w oczach kumpli z oddziału.

- Dokładnie - potwierdziła z powagą kobieta, odkładając na bok sprzęt i zaklejając dziurę, jaką wydłubać mu musiała w skórze, porządnym, kwadratowym opatrunkiem. - Poza tym wszystko się ładnie zagoiło, myślę, że jeśli twoje płuca nie wzbudzą jakichś niejasności, to spokojnie możesz pomału się szykować do powrotu - Lekarka posłała mu ciepły uśmiech i wstała z siedzenia biorąc stetoskop. Po umiejscowieniu jego końców w uszach, głowicę przystawiła do nagich pleców mężczyzny. - Oddychaj pomału i głęboko. - poleciła skupiając się na badaniu.

Mężczyzna nie mówiąc nic więcej zaczął oddychać powoli, spokojnie, miarowo. Jego mina była kamienna i zdawałoby się, że zamarł w bezruchu gdyby nie unosząca się klatka, poruszające się nozdrza i śledzące wszystko skrupulatnie gałki oczne. W pewnym momencie głowa Cartera delikatnie, bardzo powoli obróciła się w kierunku wejścia, a same oczy delikatnie się przymrużyły. Facet miał cholernie dobry słuch i dość sprawny, analityczny umysł aby po częstotliwości, sile, pewności stawianych kroków dowiedzieć się kto szedł w kierunku gabinetu. Jego pomocnik i najbardziej upierdliwy z kumpli, TRX. Jak wojownik znajdował czas między treningami, czytaniem i żarciem aby przypominać mu o każdej porcji leków i każdej zmianie opatrunków? Było to nawet zabawne, bo sam po cięciu w nogę potrafił sobie zerwać szwy przedwcześnie wykonanym treningiem pleców…

Wraz z ruchem głowy pacjenta, podążył wzrok panny Williams, kierując spojrzenie w stronę drzwi i wyczekująco unosząc brew. Nie dało się ukryć, że osobnik przeszkodził jej w badaniu, po którym zresztą miała ochotę zrobić sobie przerwę.

- Rany, kolejny nieszczęśnik? - spytała pod nosem sama siebie, wyczekując aż w uchylonych drzwiach pojawi się jakiś łeb. Zdjęła stetoskop, bo taka robota to była gówniana robota, gdy jej przeszkadzano. Westchnęła ciężko widząc tego Kaprala, któremu kilka tygodni temu zszywała głęboką ranę nogi. - Kapral chyba będzie musiał poczekać, zajęta jestem tym przystojnym Starszym Szeregowym, jak widać – wskazała gestem ręki na półnagi eksponat jakim był Carter, siedzący na kozetce i świecący nagim torsem.

- Carter przystojny? - zapytał Williams z uśmiechem spoglądając na medyczkę. - Starsza szeregowa nie odbyła obowiązkowego badania wzroku skoro w mojej obecności używa tego przymiotnika w stosunku do innego żołnierza. - zaśmiał się Joshua.

- Pierdol się… - wychrypiał gardłowo Jones nie patrząc nawet na nożownika. Viktoria uniosła brew jeszcze wyżej, słysząc jak się odnosi do starszego od siebie stopniem. Kalkulowała powód tego i dochodziła do wniosków w tempie ekspresowym.

- Ojej… - odpowiedział szybko kapral. - Widzę, że kolega ma się już lepiej skoro może tak brzydko mówić. Proszę mi przypomnieć jutro na porannej gimnastyce abym nie pobłażał koledze jakby przed trzema miesiącami leżał w lazarecie szeregowej Luny przypominając amebę… - Joshua spojrzał na medyczkę. - Spokojnie, Viki. Ja i Carter znamy się od kiedy pojawiliśmy się w Jefferson City. Przenieśli nas równocześnie, wrzucili do tego samego oddziału i… Do dzisiaj żałuję, że nauczyłem go kilku nieprzyjemnych słów.

- Czy to już koniec, pani doktor? - zapytał uprzejmie Carter spoglądając na Williamsa z cieniem złości na twarzy.

- Proszę się nie spoufalać, Kapralu Williams - odpowiedziała mu oschle rudowłosa, zupełnie jakby nie poznała go na gruncie bardziej przyjaznym. Josh mógł przypuszczać, że zachowuje się dość dziwnie i wcale nie żywi do niego jakiejś odrazy czy lęku, aby zachowywać formalność. - Też żałuję, że musiałam słuchać tych nieprzyjemnych słów - tutaj Viktoria spojrzała na Cartera. Jej profesjonalizm nie pozwolił jej, aby puścić go wolno, gdy nie dokończyła go osłuchiwać. - Nie skończyłam. - oznajmiła ponownie zakładając stetoskop i przemieściła się stając na wprost Cartera, przykładając głowicę do jego torsu - Oddychaj, a Kapral się nie odzywa - pouczyła surowo i przymknęła oczy, przesuwając głowicą stetoskopu po klatce piersiowej i wsłuchując się dokładnie. - Wiesz, powinieneś zajrzeć jeszcze do szeregowej Harquin na dodatkowe badania. Złamania żeber co prawda się nie leczy, o ile nie przemieściły się w złym kierunku i nie przebiły płuc. W twoim przypadku nie mam pewności, czy nie pozostało trochę płynu w jamie opłucnowej, więc jakbyś był miły… - tutaj spauzowała na chwilę, dając do zrozumienia, że może opuścić gabinet, pozostawiając ją i Josha samych. -... i drzwi za sobą zamknij - dorzuciła, gdy Carter założył już górną część munduru.

- Dziękuję pani doktor… i przepraszam. - powiedział Carter siląc się na delikatny uśmiech w kierunku medyczki. - Miałeś zakończyć swoje pobłażanie już tygodnie temu, TRX. - zwrócił się do kaprala. - Musiałem cię w końcu do tego sprowokować. - dodał nieco beznamiętnie i po kiwnięciu głową wyszedł za drzwi zamykając je za sobą.

- Carter to swój chłop, Viki. Ufam mu. - powiedział nożownik spoglądając na kobietę. - Rozumiem twoje zachowanie, ale Jones nie jest obcy. Poza tym jest bardzo spostrzegawczy. Mało rzeczy idzie przed nim ukryć… - nożownik westchnął. - Co u ciebie?

Panna Williams zdjęła stetoskop i rzuciła nim w Kaprala.
- Nie musisz mnie ośmieszać, nawet jeśli to twój dobry kumpel - fuknęła i pokierowała swoje gniewne kroki do jednych z drzwi znajdujących się w pomieszczeniu, po czym otworzyła je z klucza, a następnie cały pęk rzuciła w stronę Williamsa. - Zamknij wejściowe i wejdźmy tutaj. Po twoim pytaniu wnioskuję, że nie przyszedłeś po poradę medyczną - spojrzała na niego i pchnęła drzwi, które niedawno otworzyła. Za nimi znajdował się mały, skromny pokoik, który był wyposażony w tapczan przykryty granatowym kocem, stolik, małe radyjko, piecyk gazowy, czajnik i zlew. Wyglądało to jak skromne pomieszczenie do wypoczynku, gdy medyk pełnił nocny dyżur, a nawet w wojsku musiało się to zdarzać, gdyż nigdy nie było wiadomo, co się komu przytrafi. Wypadki, jak wiadomo, chodzą po ludziach.


- Ten z żółtym jest od głównych drzwi, niebieski od socjalki, zielony to kibel, czerwony prysznic - wyjaśniła szybko, jakby nie było to nic istotnego, prócz znajomości pierwszego klucza, bowiem to właśnie nim Josh miał zamknąć gabinet. - Herbaty? - spytała wchodząc do małego pomieszczenia i klapnęła na tapczanie wywalając nogi na stary stolik, znajdujący się przed nim.

- Ośmieszać? - zapytał z niedowierzaniem Joshua. - Carter nigdy nie pozwoliłby sobie na umizgiwanie się nawet po tym jak powiedziałem ci po imieniu albo nazwałaś go przystojnym. - wytłumaczył mężczyzna korzystając z oznaczonego żółtym lakierem klucza i zamykając drzwi wejściowe do gabinetu. - Nie potrzebuję pomocy. Przyszedłem sprawdzić co z nim, ale od niego zwykle niewiele się dowiaduje. - westchnął nożownik po chwili ruszając za rudowłosą. - Ładnie się tu urządziłaś. - pokiwał głową z uznaniem facet. - Chętnie napije się herbaty. Dzięki. - dodał siadając ostrożnie na brzegu tapczanu. - Myślisz, że Jones będzie w stanie niedługo ruszyć w bój? Potrzebujemy go. To nasz najlepszy zwiadowca. Z drugiej strony chciałbym aby wydobrzał…

- Nie znam go, nie wiem jak się będzie zachowywał, ale jeśli ty się zaczniesz spoufalać przy innych, to i oni pomyślą, że mogą być w stosunku do mnie bardziej otwarci. Nie mam ochoty na zbywanie każdego męczennika - Viktoria westchnęła i dosyć niechętnie podniosła tyłek z tapczanu, w którym prawie się zapadła na amen. Nie to, żeby ta niechęć wynikała z przymusu robienia zaproponowanej herbaty, tak po prostu była już lekko zmęczona. Nastawiła wodę do gotowania i przygotowała dwa kubki, jeden był różowy, a drugi niebieski, jednak miał pęknięte ucho, po którym zostały tylko dwa, malutkie kikuty i nie było za bardzo za co go złapać. - Który chcesz? - spytała odwracając się do Kaprala przodem i demonstrując wspaniałą, starożytną porcelanę. A tak na poważnie, to dwa niezbyt piękne kubki. - Nie mogę mówić o stanie zdrowia pacjentów, nawet takich, którzy mogą swobodnie szykować dupę do powrotu w teren - Vi mrugnęła do niego i uśmiechnęła się półgębkiem.

- Rozumiem twoje obawy, Viki. - powiedział Williams. - Teraz już o tym wiem i nie będę sobie pozwalał nawet przy najbliższych mi tu ludziach. - zapewnił ją nożownik. - Niebieski mi się podoba. - wskazał na uszkodzony kubek wojownik. - Jest po przejściach, jak ja czy Carter. - dodał z uśmiechem. - Może jednak nadal spełniać swoją funkcję, zupełnie jak nasz zwiadowca. - Williams mówił to tonem jakby potężny kamień spadł mu z serca. - Bałem się, że z tego nie wyjdzie. Twardy skurwysyn z niego. - Josh zamilknął na chwilę. - Ciężka zmiana? - zapytał nie wstając z kanapy.

Starsza szeregowa pokręciła głową i westchnęła.
- Kapral poetą został jakimś czy się literatury naczytał między podnoszeniem sztangi a butelki z piwem? - rzuciła mimochodem, stawiając na ławie naprzeciw mężczyzny niebieski kubek, a po swojej stronie różowy. Wrzuciła w oba po jednej torebce słabej herbaty. - Cukier szkodzi - dodała z lekkim uśmiechem, kiedy czajnik zaczął świszczeć jej koło tyłka. Nie czekając długo zalała wrzątkiem oba kubki, po czym powróciła na swoje miejsce, wręcz lecąc ciałem na kanapę, której sprężyny aż zatrzeszczały bujając się niczym łódź na falach morza.

- Fatalny dzień, jak zwykle. Noce są spokojniejsze - wyznała ziewając bez zakrywania twarzy. Odsłaniając szyję przechyliła głowę do tyłu opierając się o miękki kawałek tapczanu. - A o Carterze nic ci nie mówiłam, nie wiem skąd te wróżby, że ma się dobrze - westchnęła bardzo głęboko, przy czym jej tors wyraźnie napełnił się powietrzem i wypchnął piersi do przodu. Chciała ponownie wywalić nogi na stolik, ale przeszkadzały jej herbaty. Był on zbyt chybotliwy, aby ryzykować, że się rozleci akurat w tym momencie i rozleje wszystko dookoła.

- Starsza szeregowa zapomniała, że piję tylko na imprezach, a zatem piwo widuję stosunkowo rzadko. - odpowiedział Williams siadając nieopodal nóg medyczki aby po chwili przesunąć się i po uniesieniu jej nóg delikatnie położyć je sobie na kolanach. - Też nie miałem dzisiaj lekko. - dodał wojownik zaczynając luzować sznurowadła butów kobiety.

Kiedy chwycił jej nogi była zbyt zaskoczona, aby zareagować agresją i asertywnością. Niemal w mig obrócił ją tyłkiem w swoją stronę, tak że głowa poległa na podłokietniku, a nogi kobiety wylądowały na jego kolanach. Musiała przyznać, że i tak miała ochotę się położyć i wyprostować, bo od tego ciągłego łażenia po prostu wysiadał jej kręgosłup. Wszystkiego było za dużo, mimo iż przecież nie była jedyna. Na pierwszej pomocy znało się jeszcze kilku ludzi, ona po prostu znała się na… Wielu innych aspektach medycyny.

- Nie myśl sobie tylko, że właśnie spłacasz ten obiecany mi dług, ok? - spytała łypiąc na niego jednym okiem i obserwując, jak odwiązuje jej ciężkie buty. Gdy napięła plecy, słychać było jak coś strzeliło jej w kręgosłupie, a potem westchnęła z ulgą. - Rozumiem… - mruknęła bardzo podejrzliwie na jego nieprecyzyjne wyznanie a propos dnia, zastanawiając się, co on właściwie knuje - Mogę spytać co się stało, ale chyba nie potraktuję cię tak luksusowo jak ty mnie. Musisz zadowolić się samą herbatą.

- Dług pozostaje niespłacony. - zaśmiał się Joshua po chwili zastanowienia. - Masz już kogoś na swojej czarnej liście? - zapytał ściągając po kolei buty ze stóp kobiety. - Niestety nie mogę ci mówić o szczegółach ściśle tajnych misji. - uśmiechnął się mężczyzna odpowiadając na jej zapytanie. - Herbata i miłe towarzystwo mi wystarczą. - powiedział zaczynając z wyczuciem masować jej stopy. Williams nie był świadom jak z początku dwuznacznie wyglądał jego gest. Nie był też przygotowany na żadne agresywne, a nawet nagłe ruchy ze strony Viktorii.

- Widzisz mnie drugi raz i już obłapiasz, dobry jesteś - prychnęła kpiąco wciąż nie odrywając podejrzliwego spojrzenia od jego twarzy, zupełnie jakby spodziewała się, że zaraz posunie się na tyle daleko, że będzie musiała go kopnąć w szczękę. Szczerze powiedziawszy, nie chciała mu tego robić. - Jestem zaskoczona, że po ciężkim dniu wybrałeś towarzystwo złośliwej Pani Doktor. - uniosła brew przyglądając mu się badawczo - Na pewno nie masz gorączki? Zmierzyć ci temperaturę? Ciężko mi uwierzyć, że przychodzisz tylko ze względu na ewentualną czarną listę moich problemów… I że macasz mi stopy bezinteresownie. O co chodzi?

- Bo zawsze musi być to drugie dno, co nie Viki? - odpowiedział pytaniem na pytanie Joshua. - Nie potrafisz sobie wyobrazić sytuacji, w której ktoś chciałby z tobą posiedzieć, pogadać i napić się herbaty mimo okresowej złośliwości? - zapytał ponownie wojownik sugerując odpowiedź. - Kim musiałby być taki gość… - zadumał się mężczyzna. - Desperat po zajebiście ciężkim dniu masujący twoje stopy bezinteresownie. - nożownik miał bardzo zręczne dłonie niecodziennie płynnie, bez krępacji przechodząc po kolejnych kawałkach stóp medyczki. Nie zapuszczał się jednak wyżej niż do jedynie symbolicznie odznaczającej się kostki. W jego dotyku nie było za wiele sugestii. Zamiast tego był nie za mocny, ale odczuwalny, nawet odprężający masaż. - Spokojnie, Viki. Rozluźnij się. Nie mam zamiaru cię obłapiać. - mężczyzna zerknął w kierunku cały czas parującej herbaty.

- Owszem, nie potrafię - odpowiedziała krótko i całkiem szczerze. W normalnych warunkach, gdyby się przypadkiem spotkali na terenie, nawet by do niego nie zagadała. Nie sądziła, że mogła wywrzeć pozytywne wrażenie, nigdy jej się to nie zdarzyło. Nie umiała dogadywać się z ludźmi, nie znała się na nich inaczej, niż pod kątem psychologicznym, była tak mocno zatwardziałym, jajogłowym medykiem, że nie potrafiła nawet rozmawiać z innymi w inny sposób, niż okazując swoje złośliwości i oschłość. Choć zdarzały jej się chwile słabości, gdy w dawnych czasach była gnębiona i wybuchała płaczem oraz reakcją paniki, to zazwyczaj nie okazywała żadnych emocji. Zdawała się być z nich wyprana, choć ktoś, kto zna się na ludziach, dostrzegłby, że to nieprawda. Panna Williams po prostu nie wiedziała, jak powinna się zachować, jej myśli bardziej skupiały się na aspektach naukowych, niż ludzkich emocjach, których być może nie potrafiła pojąć empatycznie.

- O, dzięki. Właśnie się dowiedziałam, że przyciągam desperatów - mruknęła jakby obrażona, ale to były tylko pozory - W sumie nic dziwnego, wiele we mnie polotu nie ma, tylko te wybujałe neurony - rozłożyła bezradnie ręce, aby w następnym ruchu spleść palce dłoni na płaskim, choć niezbyt umięśnionym, brzuchu. - Wiesz jak to bywa… Jednego dnia stopy, a następnego już kolana i tak sukcesywnie aż do punktu, na którym zależy najbardziej - powiedziała zupełnie obojętnie, jakby mówiła o prostej i naturalnej rzeczy. Tak, Viktoria Williams nie znała się na ludziach i nie posiadała zbytniej empatii. W jej głowie siedziała nauka, którą wchłonęła i korzystała z jej dobrodziejstw czasami nie zdając sobie sprawy, że mogłaby kogoś urazić.

- Nie bądź dla siebie zbyt surowa, Viki. - powiedział nie odpuszczając masażu mężczyzna. - Masz wiele zalet, których pozwolę sobie nie wymienić, bo mogłabyś odnieść mylne wrażenie, że faktycznie desperat ze mnie. - zaśmiał się nożownik. - Twoje poglądy są dość szablonowe, jak na tak inteligentną kobietę, wiesz? - zastanowił się wojownik. - Zupełnie jakbyś poznała jakiś utarty schemat zachowań facetów i nie dopuszczała do siebie myśli, że można zakończyć na masażu stóp nie sięgając po kolana czy do twojej głowy, bo na tym punkcie, twoim zdaniem, mi zależy najbardziej, zgadza się? - uśmiechnął się facet. - Wybacz mi. - dodał niespiesznie. - Jaki mógłbym mieć w tym interes? Jestem zwyczajnie ciekaw twojej opinii. - zapytał rzeczywiście ciekawy zdania rudowłosej.

- A wiesz, że szablon jest odniesieniem do wielu odłamów? - rzuciła mu w odpowiedzi tak błyskawicznie, jakby właśnie poczuła się zaatakowana i zmuszona do obrony. Poszerzone źrenice kobiety wciąż bacznie przyglądały się czynnościom wykonywanym przez Josha. - To, że w twoim przypadku być może to się nie sprawdzi i podążysz drogą odłamu, który ma inne cele, nie oznacza wcale, że podstawa była mylna. Od niej się zaczyna. To tak jak na misji, masz jakiś cel, do którego musisz dojść i masz drogę. Jest z góry ustalona, taki szablon, jak to nazwałeś. Ale czy to oznacza, że podążysz akurat nim? Jesteś tego pewien? Jest zbyt wiele zależnych, nie mogę ci powiedzieć, jak się zachowasz jeśli znowu będziemy mieli okazję porozmawiać. Klarowniej niż poprzednio? - spytała bardzo spokojnie i choć jej kobiecy ton głosu nie wskazywał na zadufanie, mogła brzmieć jak przemądrzała maszyna, która wie wszystko lepiej i jest nieomylna.

- Nie wiem do czego chcesz sięgać, ani nie wiem, do czego sięgniesz. To już wróżby, a nie nauka - westchnęła i uśmiechnęła się pod nosem z dumą i satysfakcją z samej siebie. - Ale wciąż mnie dziwi, że moje towarzystwo pomaga ci po ciężkim dniu, a nie dobija.

- Niesamowitym jest fakt, że kogoś tak wykształconego może coś zadziwić. - uśmiechnął się Joshua. - To jest właśnie ten wyjątek od reguły, który jednocześnie ją potwierdza. Sam czasem się zastanawiam czy aby na pewno słyszę w twoim głosie pewne pozytywne nuty, które ciężko mi teraz nazwać. - zaśmiał się Williams. - W sumie mógłbym spróbować, ale wyśmiejesz mnie lub zaprzeczysz. Mnie akurat ekscytuje ta niepewność. Jak to nazwałaś wróżby. Za czasów najemniczych byłem znany z umiejętności walki bronią białą, głównie nożami. - powiedział spokojnie żołnierz. - Możesz się ze mną nie zgodzić, ale jest to esencja nieprzewidywalności. Nigdy nie wiesz czego się spodziewać po przeciwniku. Nie wiesz jakiej techniki używa. Czy jest prawo czy leworęczny. Może ma pozostałości po dawnych ranach i kuleje na prawą nogę? Może ma kaprawe zginacze bioder i nie unika tak rychło? Zanim nauczyłem się poruszać w tym chaosie nabawiłem się kilku pamiątek… - wojownik pokazał na swoje pobliźnione przedramiona. - Nadal jednak zdarza mi się zostać zaskoczonym. Po tylu latach doświadczeń i “przerobionych” egzemplarzach. - mężczyzna przestał masować jedną ze stóp sięgając po kubek i biorąc potężny łyk naparu. - Podać ci? - zapytał po odstawieniu niebieskiego naczynia.

- Jestem wykształcona, a nie empatyczna - przyznała bez cienia wstydu z powodu swej niedoskonałości - Ty nie jesteś nauką, Josh - zauważyła z lekkim uśmiechem i przymknęła na chwilę oczy opierając wygodnie głowę. Herbata wciąż była zbyt gorąca, aby móc teraz się nią delektować, więc równie dobrze może poczekać jeszcze chwilę. Żal byłoby nie skorzystać z czyjejś dobrej woli. Słuchała tego co mówi z cierpliwością i bez strojenia żadnych min. Nie czuła jakoś potrzeby aby się śmiać czy negować, wciskać swoje trzy grosze gdy jeszcze nie dokończył własnych myśli i spostrzeżeń. Dała mu czas, a nawet i sobie chwilę, na przemyślenia, choć wiele tego nie potrzebowała.

- Więc mówisz, że podnieca cię czyjaś nieprzewidywalność? Lubisz adrenalinę. Nawet można było się tego spodziewać, po tym co już o tobie wiem, musisz to lubić. Inaczej byś zwariował. - posłała mu miły uśmiech i otworzyła oczy. - Jeszcze nie. Za ciepła. - kącik jej ust drgnął lekko w podzięce za herbatę.

- Podniecenie to takie duże słowo… - powiedział kręcąc z uśmiechem głową żołnierz. - Raczej powiedziałbym, że najemnicy, żołnierze, gladiatorzy i im podobni mogą się uzależnić od adrenaliny. Pamiętam okres przejściowy w moim życiu kiedy pozbyłem się już zabawek najemnika, a jeszcze nie byłem oficjalnie w armii. Aby jakoś zaspokoić moje uzależnienie robiłem głupie rzeczy dające mi namiastkę tego co czuje będąc na akcji. Na przykład wisiałem na rękach pod balustradą balkonu na wysokości drugiego piętra co jakiś czas się podciągając. Albo stawałem na rękach na granicy dachu czteropiętrowego budynku i robiłem na nich pompki. Takie małe, proste rzeczy, które w ogólnym rozrachunku stanowiły atrapę tego uczucia. - Joshua się zastanowił. - Oszukiwałem się, bo szanse na to, że coś mi się stanie były wielokrotnie mniejsze niż w boju, pod ostrzałem. - wojownik przestał na chwilę masować stopy lekarki, po których przeszło przyjemne mrowienie. Po pewnym czasie Williams kontynuował masaż. - Nie czujesz czasem potrzeby wyjścia za mur i łatania tych biedaków będących w polu? Byłaś już na jakiejś konkretniejszej jatce? - Williams spojrzał na twarz Viktorii z zaciekawieniem.

W jej naukowym toku rozumowania to co mówił miało sens. Adrenalina potrafiła działać cuda i dla niektórych też ów cudem była. Przytakiwała więc głową w zamyśleniu, gapiąc się w stary sufit, z którego w niektórych miejscach poodpadał tynk.

- Nie mam potrzeby opuszczania murów. Po co? Nic mnie tam interesującego już nie spotka, tylko ludzkie zachowania, które są nieprzewidywalne. Ja lubię rzeczy, które da się pojąć i wytłumaczyć racjonalnie, wszystko na co nie mam teorii lub odbiega od powszechnej wiedzy wyprowadza mnie z równowagi. - odpowiedziała jednostajnym tonem - Zapewne zauważyłeś, że jestem raczej spokojną osobą, nie ulegam emocjom, choć potrafię się śmiać, określić swoje wady i zalety, rozmawiać chyba też skoro wciąż tutaj jesteś, a nawet dobrowolnie przyszedłeś… A właśnie - uniosła się gwałtownie podpierając z tyłu na łokciach. Był to bardzo szybki i dość niespodziewany ruch, biorąc pod uwagę niedawny, całkiem jakby senny ton głosu. W jednej chwili ożywiła się jak petarda której podpalono lont -... ten Carter to nie czeka na ciebie?! Nie pomyśli sobie czegoś że tak długo tu jesteś? Może powinieneś już iść? Nie mam ochoty potem słuchać docinek, niektóre są tak odrealnione, że nie mam na to sił. I dziwi mnie że ludzie poświęcają tyle energii aby kogoś nękać, jakby nie mieli lepszych zajęć - przewróciła oczami i padła z powrotem na tapczan, wprawiając w ruch płomienne włosy, które w lekkim świetle mieniły się miedzianym odcieniem.

- Carter… - powtórzył Joshua przerywając chwilę wcześniej masaż stóp medyczki. - On faktycznie może zanotować w tym swoim analitycznym łbie, o której tu przyszedłem i… Nie chciałbym aby żołnierze wzięli cię na języki. - dodał powoli odkładając jej nogi na kanapę i wstając. - Oni potrafią plotkować bardziej zajadle niż stare kramarki na targu w Chicago. Uspokoję cię jednak i dodam, że Jones nigdy nie przekaże innym, że tu byłem. - mężczyzna sięgnął po kubek z herbatą i dokończył napar kilkoma dużymi łykami. - Jak byś kiedyś wybierała się za mur nie zapomnij o porządnej ochronie. Co do tych docinek i nękania jest to coś o co powinienem się martwić? W razie co dopisz nazwisko na naszą listę i po kłopocie. - uśmiechnął się Williams zerkając w kierunku kluczy. - To ja już może lepiej pójdę, Viki…

Lekarka gwałtownie podniosła się do siadu, opuszczają nogi na podłogę.
- Carter nikomu nie powie a mimo to idziesz. Czemu? Masz wątpliwości? - spytała chwytając różowy kubek i oparła plecy o miękki jak cholera, sprężynowy tapczan. - Nigdy nie wyjdę za mur, więc nie zamartwiaj się bez potrzeby. - upiła łyk herbaty kompletnie się nie spiesząc i nawet nie sięgając po klucze - I nie ma „naszej” listy, Josh. Dałeś mi tylko jedną taką możliwość. Muszę to zachować na coś poważniejszego niż ciskanie mięsem w jajogłową istotę - ponownie napiła się trochę herbaty, po czym odstawiła kubek gdzie miała jeszcze połowę naparu. Wtedy spojrzała na mężczyznę z lekkim uśmiechem, który nawet zdawał się być przyjazny.

- Chcesz klucze? - pytanie zawisło między nimi, kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą na dłuższy moment. Być może w ich krótkiej relacji to był ten punkt, w którym stwierdzili, że lubią ze sobą rozmawiać.

- Co do Cartera jestem całkowicie pewien, Viki. - uśmiechnął się Joshua bez chwili zastanowienia. - To lojalny kompan. Co do tego “nigdy” to ja bym taki pewien nie był. Pamiętasz jak mówiłem, że medyków za płotem jest jak na lekarstwo? Nic od tamtego czasu się nie zmieniło. - zaśmiał się nożownik. - Miałem na myśli naszą jednoosobową listę, której nie chcesz zapełnić. - żołnierz westchnął. - Myślałem, że mówiąc o czekającym kumplu sugerujesz mi, że mam iść “no matter what”. - uśmiechnął się. - Chętnie jeszcze z tobą posiedzę. Czasem za dużo czytam między wierszami. - zaśmiał się nożownik.
Vi posłała mu lekki uśmiech i poklepała miejsce na kanapie obok siebie.
- To co, herbaty? Poprzednią mało się nie zachłysnąłeś w pośpiechu - zaśmiała się cicho i nie czekając na odpowiedź podniosła swoje cztery litery. Wymieniła torebkę herbaty na nową i wstawiła wodę, aby zawrzała. Stojąc tyłem do Kaprala wyciągnęła ręce ku górze i wygięła się nieco, aby rozciągnąć ciało.

- Poproszę. - uśmiechnął się Joshua siadając. - Tym razem spróbuję nie wypić wrzątku. - dodał wyciągając język aby się upewnić, że nie poparzył sobie przełyku. - Powiesz mi Vi jak to się stało, że wybrałaś akurat medycynę, a nie na przykład rusznikarstwo albo wiedzę komputerową? Powołanie czy rodzina w tym siedzi od pokoleń? - zapytał Williams zaciekawiony. - Aby było jasne nie pochodzę z rodziny nożowników. - zaśmiał się. - Tylko ja jestem wśród “tych” Williamsów nienormalny. - dodał z uśmiechem.

- Czemu od razu nienormalny? - zapytała retorycznie, grzebiąc po wiszących szafkach, oklejonych jakimiś naklejkami robomaszyn. - Jakby tak spojrzeć subiektywnie, to wszystko może być nienormalne, zależy jak się na to patrzy. - Vi wyjęła w końcu jakąś malutką torebeczkę z jednej z szafek i wsypała jej zawartość do kubka Williamsa. - Na poparzenia przełyku, gdyby faktycznie coś… sam wiesz - wyjaśniła, nim czajnik dał o sobie znać. Zalała ze spokojem i dokładnością obie herbaty, odłożyła czajnik i z powrotem usiadła na swoje poprzednie, wygniecione już miejsce.

- Nie wybrałam, po prostu mieszkałam z kimś, kto był chory na tym punkcie i niczego innego nie potrafił mi przekazać. To było całe jego życie, ja mu przeszkadzałam, więc spróbował, abym stała się jego częścią, a by to nastąpiło, musiałam pasować. No i teraz pasuję, a jego nie ma, ot tyle - rozłożyła teatralnie ręce i zerknęła na mężczyznę. - Pytasz bo wyciągasz z ludzi informacje i potem sprawdzasz z aktami? Szukasz kogoś w ten sposób, kogoś kto kiedyś zaginął i nie jesteś pewien kim może być teraz? - wysnuła daleko idący wniosek, ale jej ton nie brzmiał podejrzliwie.

- Zupełnie nie. - powiedział Joshua uśmiechając się. - Po prostu chce cię lepiej poznać. Szukam brata, ale w armii go zapewne nie znajdę. Nic sobie nie poparzyłem, Viki. Chwilę jednak czekałem. Co do medycyny jednak ta osoba miała głowę na karku, bo teraz jesteś specjalistą w jednej z najlepszych dziedzin. Bystry umysł otwiera ci szansę na kilka dodatkowych fakultetów podczas gdy mi podobni jedynie strzelają, kroją, tłuką się i tak w kółko. - zaśmiał się wojownik. - Niestety na tym głównie polega to co tutaj robimy. - westchnął po chwili. - Matka chciała abym został pracownikiem socjalnym i pomagał trudnej młodzieży w NY. Wyobrażasz sobie mnie jako jakiegoś kuratora czy nauczyciela? - uśmiechnął się wojownik niedowierzając w wymienione możliwości.

- Mam kiepską wyobraźnię - posłała mu lekko uśmiech i odwróciła przodem do mężczyzny, kładąc łokieć na oparciu kanapy i opierając głowę na dłoni. - Ale chyba nożownik brzmi ciekawiej - zmrużyła oczy w zastanowieniu - No i masz to - głową wskazała na blizny - A to już wygląda lepiej niż okulary na nosie i teczka pod pachą. Chociaż może od nadmiaru papierologii miałbyś ładniejsze pismo? Kto wie… - Viktoria patrzyła na niego zmęczonym spojrzeniem, choć wcale nie wyglądała jakby miała nagle zasnąć.

- Nie wyobrażam sobie innej wersji mojego życia. - powiedział po chwili zastanowienia żołnierz. - Ty chyba kochasz to co robisz, co nie? - zapytał z pewnością w głosie. - To widać w pasji z jaką zajmujesz się pacjentami. No chyba, że tylko tymi “przystojnymi” jak Carter. - zaśmiał się wojownik. - Podobają ci się moje blizny? - zapytał ponownie. - Mam jeszcze jedną na łydce, którą sama szyłaś i kilka malutkich znamion postrzałowych. Nigdy nie dostałem z niczego większego od AK. - nożownik skrzywił się na wspomnienie postrzału z karabinu. - Coś jeszcze ciebie boli czy chce ci się spać? - zapytał mężczyzna przyglądając się medyczce.

- Wydaje mi się, czy pytasz mnie o mój gust? - uniosła brew na temat wzmianki o Carterze i jego “urodzie” - Lubię robić to, co robię i nie znam się na wielu innych rzeczach. Jednak tutaj moja inteligencja jest niezaprzeczalnie na wysokim poziomie, co przekłada się na ogólny intelekt. Z jednej strony to pozytyw, dobrze być wykształconym, z drugiej strony, będąc w wojsku, to tak jak strzelić sobie w kolano. Nie lubią tutaj gdy ktoś jest od nich mądrzejszy - stwierdziła coś, co było dla niej wystarczająco oczywiste, aby nie zareagować podczas mówienia grymasem wymalowanym na twarzy. Co chwila zerkała na jego blizny, wyobrażając sobie jak musiały wyglądać te rany, zanim się zabliźniły.

- Tak, blizny są całkiem ładne. Z medycznego punktu widzenia, to wręcz dzieło - wymigała się lekko tłumacząc swoje upodobania profesją i posłała mu bardzo słabiutki, aczkolwiek szczery uśmiech. - Boli. Ale to nie jest tak istotne. Przejdzie jak się zdrzemnę w wolnej chwili. Chyba większość ludzi ma problemy z kręgosłupem, to takie normalne raczej. Gorzej, jeśli problemem jest kręgosłup moralny - zaśmiała się krótko uznając żart słowny za odrobinę zabawny. Może nie jakiś śmieszny, aby się telepać i rżeć jak kobyła, ale był naprawdę zacny.

- Dlatego na kręgach moralnych dobrze jest wypracować sobie pewien luz. - uśmiechnął się Joshua. - Rozumiem, że od masażu stóp do masażu kręgosłupa, który zaczyna się dość nisko, a kończy dość wysoko… - wytłumaczył enigmatycznie wojownik. - Jest więcej niż jeden punkt w skali naszej znajomości. Ja też kocham to co robię i nie wyobrażam sobie porzucić tej praktyki przed przymusową emeryturą. - Williams chwilę jakby walczył czy jej o czymś powiedzieć jednak po chwili kontynuował. - Kiedyś chciałem dla ważnej osoby porzucić wojaże, ale okłamywałem siebie myśląc, że z tym skończę z dnia na dzień…

- Bez sensu - skomentowała całkiem krótko ostatnią wypowiedź - Jeśli się z kimś jest, to się idzie w kompromis, a nie że jedna osoba coś porzuca całkowicie. To chyba nie fair? - ni to spytała, ni powiedziała, bo i gówno się znała. Taka prawda. Czytała jednak w jakiejś książce psychologicznej dla par, że kompromis jest ważny. W zasadzie to słowo występowało tak często, że było jedyną rzeczą, którą zapamiętała z lektury.

- Skoro chcesz precyzji, to mam problemy z dolnym odcinkiem kręgosłupa. Ponoć taka się urodziłam, niegroźna wada wrodzona, ale często boli, strzyka i takie tam brednie. Nic czym powinnam się przejmować. - przechyliła głowę mocno w bok, niemal kładąc ją w zgięciu łokcia opartego na oparciu kanapy i spoglądała na Williamsa pod innym kątem. - Też mam blizny. Ale to raczej niechcący się zdarzyło, takie wypadki dzieciaka.

- Też miałem kilka wypadków za dzieciaka, ale żaden nie pozostawił blizn. - powiedział Joshua patrząc na twarz Vi. - W moim przypadku kompromis nie istniał, bo wracałem do domu podziurawiony jak durszlak albo poharatany jak… - westchnął nożownik. - Ogłuszony minami lub granatami hukowo-błyskowymi. Zdarzało się oberwać z tazera albo zwyczajnej teleskopówki. Nie wiem dlaczego, ale kiedy do kogoś się zbliżysz nie boisz się o siebie tylko o to co będzie z tą osobą kiedy staniesz się kaleką albo zginiesz. - nożownik popadł w zadumę. - Na szczęście już mi przeszło. - nagle klasnął, a na jego twarz wrócił uśmiech. - Dół kręgosłupa to już kilka oczek dalej niż masaż stóp. - zaśmiał się Joshua. - O ile dobrze sobie anatomię szkieletu przypominam. - wojownik sięgnął po herbatę, dmuchnął teatralnie i po chwili upił niewielki łyk. - Bardzo dobra herbata, Vi.

- Zgodnie z moim analitycznym umysłem, nim dotkniesz tej części kręgosłupa, powinieneś po drodze zahaczyć o kolano. Systematyczność - dorzuciła naukowo i poważnie, choć na jej twarzy raczej widniał pogodny uśmiech - Nic nie przychodzi tak szybko i łatwo. Trzeba się piąć. To nie tak, że wejdziesz na pierwszy szczebel drabiny a po chwili już stoisz na dziesiątym. Owszem, co drugi krok można pominąć, ale pominięcie większej ilości nie sprzyja. Poza tym, człowiek traci to, co pominął, zazwyczaj już nie zawracasz, gdy gdzieś doszedłeś. Nawet jeśli masz wrażenie, że coś cię ominęło - mówiła bardzo ogólnikowo i było można jej słowa przypisać do tego, co akurat chodziło po głowie. Każdemu według własnych skojarzeń. - Jesteś twardzielem, skoro mimo takich wypadów wciąż wracałeś. Ja bym się położyła i czekała na lepszy dzień - zażartowała obserwując jak chwyta gorący kubek w dłoni. Musiał mieć naprawdę twardą skórę i zrąbane receptory czuciowe, jednak nie powiedziała tego na głos. - Dobra jak na wojskowe szczochy. Racja.

- W tamtej robocie lepszy dzień był kiedy miało się kilka otarć i siniaków. - zaśmiał się Joshua. - Po gorszym dochodziło się do siebie tygodniami. - skrzywił się na wspomnienie nie ciekawych chwil. - Z tą drabiną to próbujesz mnie namówić na masaż kolan czy coś? - zapytał się nożownik unosząc brew do góry. - Niby cicha woda, a tu “co drugi krok można pominąć”. - zaśmiał się wojownik patrząc z uśmiechniętymi oczami na medyczkę.

Kobieta uniosła brew w konsternacji.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała pełna zaskoczenia, jak to niektórzy potrafią przemielić proste informacje i wypluć swoje skojarzenie na taśmę produkcyjną z napisem “perfekcja”. A potem szok i niedowierzanie, że coś jest wybrakowane, skoro zamiast przejść drogę analizy, przechodzi drogę subiektywizmu. - Starałam się tylko zobrazować najlepiej jak umiem, pojęcie systematyczności w okrojonej mocno wersji - przyznała całkiem poważnie i przeniosła spojrzenie na różowy kubek.

- Nie mieliśmy wielu okazji do rozmów, Josh. Ale lubię po prostu gdy mogę z kimś wymienić się myślami. Ty mnie nie krytykujesz, nie naśmiewasz się ze mnie, nie kpisz z mojej inteligencji i wiedzy, z tego, że nie rozmawiam jak człowiek, ale jak maszyna. Ktoś kiedyś powiedział, że pieprzę jak potłuczona. Były też inne określenia, bardziej niepochlebne. Już rzadko się zdarza ktoś, kto próbuje mi pokazać, że moje miejsce jest pod butem siły i pełnego magazynku, ale mimo wszystko wciąż nie miewam wielu okazji do wymiany myśli. Rozumiesz mnie, prawda? - zapytała skupiając wzrok na kubku pełnym gorącego czaju.
 
Lechu jest offline  
Stary 25-09-2019, 12:57   #28
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Smile Dzięki za scenki Shrek & Keth

- Rozumiem co chcesz mi przekazać, ale nie rozumiem takich chcących się dowartościować twoim kosztem palantów. - odparł wojownik po chwili zastanowienia. - Jak ktoś mógłby się pastwić nad tak uroczą osobą, do tego medykiem, który lada dzień może zszywać mu poharatane dupsko? - nożownik pokiwał głową. - To bardzo głupie i zbędne. Jak kiedyś w trakcie naszej wymiany myśli zechcesz mi powiedzieć o kimś kto “naprawdę” przekroczył granicę dobrego smaku i kultury, nie krępuj się. Zajmę się nim po swojemu. - uśmiechnął się żołnierz wesoło. - Nie mam powodu aby się z ciebie naśmiewać czy ci dokuczać. Postaram się natomiast rozruszać cię nieco aby jednak z tego procesora czy płyty głównej wykrzesać jakieś emocje. - zaśmiał się wojownik puszczając jej oko.

- Mamy trochę tych medyków w koszarach - stwierdziła z lekkością - Jestem od wyższych celów, a nie zszywania komuś dupy, to każdy sanitariusz może zrobić. Lepiej lub gorzej, bardziej krzywo i mniej dokładnie, ale da sobie radę - sięgnęła w końcu po kubek, początkowo grzejąc sobie dłonie w jego ciepłocie. - Nie będę ci mówić o takich osobach, nie znamy się na tyle abym śmiała zawracać ci głowę i pakować w kłopoty. - łypnęła na niego zza kubka biorąc łyk i zlustrowała badawczo ładnymi oczami. Josh był umięśnionym i silnym mężczyzną, dbającym o swoją kondycję, na pierwszy rzut oka typowy wojownik - Już ja się domyślam jakie możesz mieć metody, na pewno nie nauczycielskie - uśmiechnęła się pod nosem i odstawiła kubek. - Nie lubię emocji - przyznała szczerze nie tłumacząc się.

- Wbrew pozorom zawsze daję delikwentowi szansę na wytłumaczenie się. - powiedział Williams spokojnie. - Zwykle jednak tacy idą w zaparte, a często chcą spróbować swoich sił. - uśmiechnął się nożownik. - Większość facetów w wojsku jest sprawna i potrafi się bić. Jednak pomiędzy umiejętnościami większości a mną jest przepaść tak samo jak między poziomem “zszywania dup” przez ciebie i wspomnianego sanitariusza. - uśmiech nożownika poszerzył się. - I o ile ty i sanitariusz oboje udzielicie pierwszej pomocy o tyle przy mordobiciu konkurencja jest zgoła inna. Bardziej przeciwstawna. Zwykle wygrywam, nie zawsze. - zaśmiał się kapral. - Dla ciebie jednak zaryzykuję, jak chcesz. Tylko przynieś mi później tosta czy dwa do karceru.

- Nie będzie takiej potrzeby - odpowiedziała mu kręcąc głową - Także nie masz się co szykować na te tosty. I tak, różnicę widać gołym okiem - stwierdziła ze spokojem ponownie lustrując go od góry do dołu badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby miała zamiar napisać o nim jakąś poważną, naukową pracę. - Ale przynajmniej jesteś mniej awaryjny dzięki temu… W sensie, jeśli oczywiście sam się nie pakujesz w kłopoty.

- Powiem ci szczerze, że pochlebiasz mi tak zajadle mnie obserwując. - uśmiechnął się wojownik. - Ty też jesteś atrakcyjna. - dodał szczerze. - Zwykle pakuje się w największe bagno na rozkaz, a zatem nie na własne życzenie. - dodał po chwili sięgając po kubek i biorąc mały łyk. - Wbrew temu co mówię nie jestem częstym bywalcem karceru. Po prostu jak zaczynałem w armii niektórym ubzdurało się kotowanie, a wtedy… Powiedzmy, że dochodziło do nieporozumień. - zaśmiał się nożownik. - Na początku wszystko było proste, bo człowiek tak nie przywiązywał wagi do sprawy. Później dopiero zaczęło mi zależeć chociaż kumple mówią, że jestem zbyt empatyczny jak na nożownika. Jakby ktoś z nich ustalił jakieś standardy. - Joshua spojrzał na medyczkę chwile przyglądając się jej twarzy. - Ty zdajesz się nie przejmować kiedy pacjent wyje na twojej kozetce. Ostatnio byłaś dla mnie delikatna albo to profesjonalizm i moje przyzwyczajenie do sanitariuszy z kilkukrotnie mniejszą praktyką.

- Och, źle mnie zrozumiałeś - zaczęła gestykulując dłonią - Nie oceniam twojej atrakcyjności, nie znam się na tym. Przyglądam się pod innym kątem. Przecież już cię uświadomiłam, że nie jestem taka jak większość ludzi. Wychował mnie maniak medycyny, empatia to dla niego wymysł sił kosmosu co najwyżej - przerzuciła oczami wzdychając ciężko. Nie zawstydził jej, po prostu poczuła potrzebę wytłumaczenia mu jak dziecku pewnych istotnych różnic. Szybko powróciła myślami do wspomnień z dnia, kiedy mogła zszyć mu tę paskudną ranę. Momentalnie przeszły ją przyjemne dreszcze, aż musiała przymknąć na chwilę oczy. - Lubię jak cierpią. To znak, że żyją. Gdy pacjent milczy i nie reaguje, nie wiadomo czy nie marnujesz opatrunków na ciepłego trupa - wyznała z nutą profesjonalizmu w głosie - Ty ładnie cierpisz - dodała otwierając oczy i posyłając mu uśmiech. Założyła z góry, że potraktuje to jak żart. Ludzie zazwyczaj tak reagowali.

- Jesteś dziwna. - zaśmiał się Joshua stwierdzając fakt. - Wydaje mi się, że musimy trochę dłużej nad tobą popracować. Widocznie zrezygnowałaś z zabawy, relaksu i cieszenia się życiem na rzecz nauki. - ponownie stwierdził fakt żołnierz. - Też tak robiłem latami, ale ostatnie czasy sobie odbijam. Kiedy wyskoczymy na obiecaną imprezę? Jak nie chcesz wyjść za mur mogę coś zorganizować wewnątrz. Popijawa między hangarami albo coś. Co lubisz?

- Ciszę, spokój, książki i krzyki cierpiących - odpowiedziała bez większego namysłu i uniosła brew, a jej mina stężała w powadze - Nie pamiętam bym obiecała jakąś imprezę. Nie pomyliłeś kobiet?

- Jesteś jedyną, która ze mną gada. - zaśmiał się Joshua. - Jedyną rudą, młodą medyczką. Nie sposób ciebie z kimkolwiek pomylić. - żołnierz podrapał się po głowie. - Możemy też pokrzyczeć chociaż nie zgadza to się z punktem drugim. Ciszą. - nożownik pomyślał chwilę i napił się herbaty. - Faktycznie nic nie wspominałaś o imprezie. Jak byś ruszała w teren kiedyś to wtedy się napijemy po powrocie.
- Dobrze, że sprostowałeś, że jedyną, rudą medyczką - Viktoria westchnęła cicho i ponownie sięgnęła po herbatę. Teraz jej temperatura była o wiele lepsza do picia. - Nie ruszę w teren - stwierdziła z dziwnym przekonaniem i pewnością.

- Oby Vi… - uśmiechnął się Williams. - Tak naprawdę poza tobą z twojej branży znam jeszcze Lune. - przyznał Joshua. - Nie liczę ludzi po podstawach, jak ja, bo to większość potrafi. - wojownik zobaczył, że herbata jest już dość chłodna aby wziąć dwa większe łyki. - Zbliża się moja pora treningowa. - uśmiechnął się nożownik. - Muszę lecieć. Zobaczymy się jeszcze? Pewnie stan Cartera się nie zmieni i drugi raz nie będę miał wymówki aby przyjść i zapytać o tego “przystojniaka”...

Kobieta wzruszyła ramionami pijąc w spokoju herbatę. Jej się akurat nigdzie nie spieszyło.
- Jeśli będziesz sobie robił krzywdę i nie uczył się na błędach, to pewnie tak - odpowiedziała z lekkością na temat spotkania, przyglądając się mu przy tym - Klucze weź, otwórz sobie i podrzuć mi z powrotem, ja się pewnie położę i przymknę na chwilę oczy, wyprostuję kręgosłup - posłała mu niewielki uśmiech, dopijając herbatę i odstawiając kubek sięgnęła przy okazji po dzwoniący pęk i rzuciła mu klucze.

Joshua złapał klucze jedną ręką, a drugą chwycił niebieski kubek i dokończył herbatę. Nożownik odstawił kubek, uśmiechnął się do kobiety i ruszył otworzyć drzwi. Kiedy zamek z lekkim oporem i nieprzyjemnym zgrzytem został otwarty mężczyzna wrócił i odłożył klucze na miejsce. Zauważył, że rudowłosa leżała już wyciągnięta na kanapie. Joshua zawiesił na chwilę na niej oko, ale póki co musiał zadowolić się masażem jej zmęczonych służbą stóp. Wychodząc zatrzymał się w przejściu.

- Dziękuję za herbatę i wymianę myśli, Vi. - powiedział cicho aby nie drażnić jej słuchu podniesionym głosem. - Jak byś dla odmiany to ty mnie potrzebowała wiesz o kogo i gdzie pytać. - dodał po chwili przyglądania się jej i z lekkim ociąganiem wyszedł.
Wezwanie do kapitana Tannera spadło na kaprala Williamsa krótko przed południem. Joshua był zajęty czytaniem jednak wizja zapewniającej odrobinę adrenaliny misji pobudziła go bardziej niż można by się spodziewać. Nożownik wystrzelił jak z procy snując domysły co też tym razem mogło się zjebać. Nie mogło to być nic błahego skoro „Grupa uderzeniowa Kamikaze” wyruszała w pole pomimo kipiszu jaki niedawno zrobili z kompanami. Na miejscu okazało się jednak, że Joshua będzie pracował z barwną zbieraniną pod dowództwem całkiem świeżo awansowanej sierżant Anderson. Ze znanych mu i pewnych ludzi na miejscu byli tylko Carter Jones na zwiadzie, Viktoria Williams jako zaplecze medyczne, Thomas Cooper jako nadworny cyngiel i szeregowy Heras Romero będący rusznikarskim specem. Reszta stanowiła olbrzymią niewiadomą zaczynając od początkującej w te klocki przełożonej, poprzez wsparcie techniczne, aż do kolejnych ludzi od szeroko rozumianej rozwałki.

Już w momencie ustawienia szeregu kapral Williams zastanawiał się do jak dziwnej, niecodziennej misji przełożeni mogli skompletować go obok takich ludzi jak kapral Frank Boone, szeregowa Harquin czy kapral Mike Woods. Ich wachlarz możliwości razem był tak potężny, że mogliby zrobić w zasadzie wszystko jednak nożownikowi od startu zadania coś nie grało. Najwyraźniej Anderson nie była aż tak kochana skoro na pierwszy wypad z nowym pagonem wysyłali ją z zespołem, który nie potrafił współpracować. Nie żeby te jednostki były jakieś niedorozwinięte, ale żadna zbieranina nie będzie od chwili skompletowania zachowywać się jak oddział z krwi i kości. Casandre nie była głupia i pewnie miała tego pełną świadomość. Joshua postanowił zająć się swoim podwórkiem nie mieszając się do obcego ogródka. On był od słuchania rozkazów, które zwykle przełożeni kierowali aby kogoś wyeliminować.

Kiedy sierżant zaczęła przechadzać się przed siedzącymi członkami oddziału i mierzyć każdego z osobna Williams nie miał zamiaru rozpoczynać walki, w której zapewne by przegrał. Wiedział, że z uwagi na pochodzenie kobieta była dumna i jak mało kto znała się na klockach charakteru. On nie należał do cieniasów dlatego zdecydował się spróbować wytrzymać jej oceniające spojrzenie najdłużej z zebranych. Takich jak on nie brało się na misje aby wyciągali z kogoś informacje czy spuszczali im mentalny wpierdol tylko aby zabijali i nie dali zabić braci broni. Mimo iż TRX kochał relaks miedzy zadaniami to ostatnio zaznał go nawet zbyt wiele. Miał szansę wyjść za płot i chciał wykorzystać ten czas jak najlepiej. W końcu każde doświadczenie, nawet w takiej zbieraninie, mogło być na wagę złota.

Kiedy sierżant Anderson zaczęła przedstawiać sprawę w jakiej zostali wezwani Williams nie miał złudzeń, że wrócą z tej misji w komplecie. To było niemożliwe. Jako osoba, którą większość zebranych oceniłaby jak młot tej misji szanse na przeżycie Josha drastycznie spadały. Mimo dobrego karabinu i ciekawej klamki cały czas ograniczała go standaryzacja amunicji korpusu. 5,56mm to nie był kaliber, do którego przyzwyczaiło go życie najemnika. Tam używał 7,62mm i .45ACP w klamce zamiast standardowej dla armii Collinsa dziewiątki. Joshua był zaskoczony, że do kompletu z porządnym hełmem ACH otrzymał kamizelkę, która nie stanowi przeszkody dla klamki, którą posługiwał się większość życia. Tak samo sprawa się miała z każdym karabinem i sporą ilością rozpylaczy. W tej kamizelce można było jedynie nabawić się tuzina potówek na sutach, ale kule karabinowe przechodziły przez nią jak przez firankę w kanciapie Tannera.

Informacje zapamiętane przez sierżant Anderson na temat bomby – mimo iż stanowiły imponujący komplecik szczegółów – nie były nikomu potrzebne. Wystarczyło powiedzieć, że kiedy bomba jebnie zginie większość okolicy, a na pewno każdy w promieniu 26 kilometrów od miejsca detonacji. Wiadomo, że pozytywne wrażenie trzeba było zrobić, ale niestety nawet brew zdziwienia zaciągnięta do połowy pleców, fachowy, techniczny język i najpiękniejsze docinki jakie korpus widział nie zamaskują jej braków w sztuce dowodzenia. Z resztą nikt nie wymagał cudów, bo Casandre radziła sobie świetnie zwracając uwagę na jej świeżość na stopniu sierżanta.

Pierwsze zadane po przemowie przełożonej pytanie rozbawiło Josha, który starał po sobie tego nie okazywać. Williams siedział pomiędzy rudowłosą medyczką i najlepszym zwiadowcą Fort Jefferson mając nadzieję, że uda mu się zachować powagę i nie wybuchnąć śmiechem. Kapral Frank Boone mu to utrudniał, ale nożownik daleki był od miny wesołka. Zagadnienia poruszone przez Harquin czy Vi miały sens. Było widać, że szeregowe znają się na swoich dziedzinach chociaż zdaniem Williamsa to Nosferatu nie nadawała się do żadnego działania poza fortem. Powinna odsiedzieć swoje, opatrywać nieszczęśników i siedzieć w karcerze jak lubi. Wyżsi stopniem nie powinni na siłę wysyłać jej w pole jak dobrą sanitariuszką by nie była. Lista niezbyt ciekawych zdarzeń jaka mogła ją tam spotkać była długa i śmierć nie była wcale najgorszą z ewentualności.

Następne pytania nie zapowiadały żadnych niesamowitości. Odprawa skończyła się pół godziny przed południem. Williams miał w planach niezapowiedziane „spotkanie” z kapralem Boonem, wizytę u kwatermistrza, spakowanie własnych bambetli i pogadanie z kim trzeba przed wyjazdem. TRX był tak naładowany, że przed bramą główną pojawi się pewnie kwadrans przed czasem. Dawno nie był na akcji.


Zaraz po odprawie, Fort Jefferson

Kapral Joshua Williams nie miał wielu słabych punktów. Nie był przesadnie ckliwy, nie narzekał na brak wygód, nie pił w nadmiernych ilościach ani się nie awanturował bez potrzeby. Niestety żołnierz miał piętę achillesową, o której zwykle dowiadywali się faceci bez skrupułów wyciskający z rudowłosych, filigranowych kobiet litry łez. Nożownik miał w sobie mieszane uczucia po spotkaniu u kapitana Tannera. Misja była niecodzienna nawet dla niego, który zwykle zgarniał największy syf.

Aby wyjaśnić sobie sprawę z kapralem Boonem żołnierz musiał poczekać aż jego przyjaciel starszy szeregowy Carter Jones się oddali aby pospiesznie przygotować się do opuszczenia Fort Jefferson. Zwiadowca i przyboczny Williamsa mógłby go za wcześnie odciągnąć od Franka, któremu należało dać małą nauczkę i zasugerować jak w przyszłości powinien traktować kobiety. Szczególnie takie, które łatały jego rany.

Złapanie wymienionego faceta nie przysporzyło nożownikowi wielu problemów. On również miał jechać na akcję, która miała sprowadzić do domu bombę o sile jebanych dwudziestu megaton. Boone miał robić za zwiad czyli nie mógł być zbyt mocno poobijany.

- Witam kapralu Boone. - powiedział przez zaciśnięte zęby Joshua. - Nikt ciebie nie nauczył, że nie wolno znęcać się nad słabszymi fizycznie kobietami?! - zapytał głośno idąc w kierunku tropiciela z agresją wymalowaną na twarzy.

Kapral Boone właśnie zamierzał się ulotnić… i niestety poniósł klęskę. Pomimo wyjątkowo usilnych starań, by zejść Joshule z drogi, ten wyraźnie pędził w jego kierunku. Zwiadowca dość szybko dał sobie spokój z uciekaniem szybkim krokiem. Słysząc warknięcia giganta, odwrócił się powoli, cofając o krok i pokazując w dość karykaturalny sposób swój strach. Nie zamierzał jednak uciekać. Gigant już i tak był tuż tuż.

- A witam kapralu Williams… - rzucił zadziwiająco spokojnie i uprzejmie, patrząc na mężczyznę z niechęcią - Tak się składa, że nie… Ale też mam do ciebie pytanie. Czy ciebie ktoś nauczył, jak się spuszcza wpierdol gogusiowi obrażającemu twoją ukochaną?

Uniósł delikatnie brwi, wpatrując się w giganta badawczo. Ukradkiem jednak spiął mięśnie, by szybko uniknąć ewentualnego spotkania z pięściami Joshuy. Nie był głupi. Wiedział po co tu przyszedł, zwłaszcza że mu to Viktoria powiedziała.

- Źle się żeś do tego zabrał… Brak ci subtelności. Drzesz się przez pół placu, na wejściu pokazując o co ci chodzi. Zaalarmowany goguś spierdala przytomnie w pobliże dowódcy albo w inne bezpieczne miejsce. A twoja ukochana musi obejść się smakiem… - powiedział z narastającą wściekłością i pogardą w głosie - Ale ja nie będę uciekać, bo szczerze jestem ciekaw jaką lekcję masz mi do udzielenia. Na pewno nauczę się pantoflarstwa, o tak… ale co jeszcze?

Stał pewnie naprzeciwko niego, najwidoczniej nie robiąc sobie nic ze swojej fatalnej sytuacji. Co więcej… postanowił sobie z niego zakpić. Najemnik w rzeczywistości wiedział, że ma przejebane. Więc czemu miałby nie pobluzgać sobie przy okazji? Ostatecznie jednak zmienił taktykę. Uspokoił się nieco, przywołując trochę bardziej przyjacielski ton.

- Posłuchaj stary… Podejdź tu… nie no, wiem że i tak podejdziesz. Podejdź i zaciągnij się! Śmiało! Powąchaj sobie jak śmierdzę. I zadaj sobie pytanie "czemu ten skurwiel tak śmierdzi".

Wojownik nie zwrócił uwagi na początkowo strachliwe zachowanie drugiego żołnierza. Nie obeszły go jednak mocne słowa Franka. Williams zupełnie nie spodziewał się, że jego ocena zwiadowcy spotkanego na strzelnicy mogła być tak daleka od prawdy. Zwykle Joshua nie mylił się co do ludzi jednak tym razem był zupełnie zaskoczony. Nie dość, że Boone pastwił się nad Vi to nie próbował się nawet wytłumaczyć. Zamiast tego wolał wybrzmieć odpychająco, nie kryjąc swojego zdenerwowania i pogardy. Podejrzenie wobec Josha o to, że był „ukochanym” medyczki spowodowało, że TRX domyślił się, że Boone uważał go za męża Vi. Normalnie by się zaśmiał, ale w tamtej chwili jego cała empatia skupiona została w wyłapywaniu najdrobniejszych emocji nie zamierzającego uciekać tropiciela. Jego kpiące słowa, mimika, gesty jedynie wzburzyły nożownika, który nie był pewien czy poprzestanie na szybkim skarceniu damskiego boksera.

Późniejsze uspokojenie się Franka nie zmyliło Josha, który nie miał zamiaru ani wąchać ani zastanawiać się nad efektem powyższego. Higiena zwiadowcy była jego prywatnym problemem i Williams nie zamierzał zagłębiać się w tym temacie. Zamierzał natomiast skopać kapralowi dupsko co było widać w każdym jego geście. Na jego napiętych rękach pojawiły się prążki, jego oczy śledziły każdy ruch oponenta, a mimika twarzy była twarda jakby chorujący na Mount Rushmore nożownik złapał już pierwsze symptomy choroby. Idąc w kierunku Franka żołnierz lekko zacisnął zęby, a Boone nie miał już wątpliwości, że starcia nie dało się uniknąć.

- Ah, ja pierdole…

Wymamrotał z irytują, cofając się o kolejny krok. Widocznie nie docenił inteligencji Joshuy… a raczej jej braku. Teraz ta wielka kupa mięsa zmierzała w jego kierunku, a on jedynie mógł czekać i modlić się, o tyle refleksu, by nie zostać znokautowanym w pierwszej sekundzie. Mimo wszystko… Postanowił jeszcze raz spróbować. Może przynajmniej go rozproszy.

- Słuchaj Joshua… Jesteśmy profesjonalistami. Zaraz jedziemy na misję. Można to załatwić inaczej i wszyscy będą zadowoleni. No ale jeśli wolisz się wyżyć i po prostu zaimponować, to chyba nie ma co nawet rozmawiać…

Odpowiedział w miarę spokojnie, głównie uwagę jednak poświęcając jego wyjątkowo źle wróżącym mięśniom. Postanowił chwycić się ostatniej deski ratunku. Lepsza oferta… Nie bał się walki jakoś zbytnio. Bił się niejeden raz i niejeden raz przegrał. Ale negocjacje były bardziej atrakcyjną opcją.

Joshua w swej wściekłości zdołał przypomnieć sobie niedawną rozmowę z Vi. Kobieta uważała, że Williams nie był w stanie edukacyjnie załatwiać waśni co nie było prawdą. TRX wcale nie chciał krzywdzić Franka i gdyby tropiciel odpowiednio to rozegrał nie doszłoby nawet do jednego klapsa w jego wyszczekany ryj. Niestety Joshua nie widział w nim nic aby do takiej sytuacji doszło. Mężczyzna przyznał się do znęcania psychicznego nad Viktorią, zachowywał się jakby zupełnie tego nie żałował, a na domiar złego kpił z zachowania Josha, który wstawił się za pokrzywdzoną kobietą.

Niby kapral Boone cofnął się, czuł jakiś respekt, ale w jego zachowaniu nie było nawet cienia skruchy. Joshua był profesjonalistą i miał świadomość, że lada chwila opuszczają bazę dlatego nie miał zamiaru katować Franka. Chciał mu dać nauczkę aby na przyszłość poważnie się zastanowił kiedy wpadnie na pomysł aby poznęcać się nad słabszą osobą. Boone nie bał się walki, ale Joshua nie odpuszczał patrząc na niego groźnie i będąc już kilka kroków od celu.

Mężczyźni starli się na równych warunkach. Mimo iż Joshua próbował zastraszyć Franka przed samym starciem to nie udało mu się to. Boone był większym twardzielem niż nożownik podejrzewał. Potrafił się też bić. Kiedy pierwszy szybki, prosty cios pięścią szturmowca wystrzelił drugi żołnierz zręcznie uniknął go wykonując rotację ciałem niczym przedwojenny pięściarz. Niestety dalsza część starcia nie poszła po myśli Franka. Boone miałby szanse przejąć inicjatywę gdyby nie kolejny, równie szybki cios Williamsa. Cep miał trafić Franka w bok głowy, z dala od skroni, ale też szczęki i nosa. Złamany nos czy wybite zęby zostawiłyby na ciele kaprala ślady, których Joshua nie chciał. Chciał dać mu nauczkę bez przesadnych komplikacji zdrowotnych. Tym razem Boone nie dał rady uniknąć ciosu. Pięść Williamsa wylądowała gdzieś w okolicy czoła zwiadowcy naruszając łuk brwiowy, który był dość mocno unerwionym i ukrwionym miejscem. Skóra tropiciela naddała się sile uderzenia rozrywając się. Frank krwawił. Po chwili jasna posoka spłynęła po jego policzku, aż do szczęki. TRX zatrzymał się spoglądając na oponenta.
- Nigdy więcej nie znęcaj się nad słabszymi, dobrze Frank? – zapytał nieco mniej naładowanym jak chwilę wcześniej głosem nożownik. – Nie chciałbym wracać do tego tematu. – dodał sięgając do swojej ładownicy EDC i wyciągając na otwartej dłoni w kierunku tropiciela jałową gazę.
Nim Frank w ogóle zdołał cokolwiek pomyśleć lub znów spróbować przekonać Joshue do zaniechania walki, nadszedł pierwszy atak. I chociaż zdołał uniknąć jednego ciosu, drugi rozbił się o jego głowę, rozrywając skórę i powodując cieknięcie krwi. Mężczyzna cofnął się o krok, łapiąc odruchowo za ranione miejsce. Czuł, jak krew spływa mu po policzku. Myśli nagle przesłoniła mu jakaś mgła, przez którą nie miał okazji spodziewać się czegokolwiek innego, niż kolejnego ataku. Powoli uniósł głowę, wbijając w Joshue wściekłe spojrzenie. Okazało się jednak, że był w błędzie. Atak nie nadszedł. Żołnierz powiedział coś do niego, wyciągając na końcu rękę z gazą. Ze zwiadowcy powoli ulatywała adrenalina, gdy zorientował się, że to już koniec. Joshua nie zamierzał więcej uderzyć. Odsunął ostrożnie rękę od głowy, strzepując z niej kropelki własnej krwi. Nieoczekiwanie parsknął śmiechem. Pełnym rozbawienia, pozbawionym jednak kpiny, charakterystycznej dla Boonea.

- Mówisz zupełnie jak mój tata… Nawet przypierdalasz równie mocno. - Wymamrotał cicho, znów przykładając dłoń do miejsca uderzenia. Wbił wzrok w rękę szturmowca, w końcu i na niego patrząc.

- Zatrzymaj to na kogoś innego. Oszczędźmy sobie czasu na uzupełnianie sprzętu. - Rzucił do niego z jawną niechęcią. Cofnął się o krok, tym razem jednak nie ze strachu. W zasadzie im bardziej docierało do niego co się stało, tym większą wściekłość czuł. Nie zamierzał jednak popełniać tych samych błędów… emocje zatrzymał w dużej mierze dla siebie.

- Mogę ci powiedzieć że "dobrze", ale odpowiedz sam sobie, ile w tym będzie prawdy. Nie będę się znęcał nad twoją dziunią, tak samo jak wcześniej tego nie robiłem. Ale nie dlatego że jest słaba… Dlatego, że jest silna. Ktoś z takim gigantem jak ty na zawołanie z pewnością może nazywać siebie silnym. Do zobaczenia na misji Joshua.

Rzucił do niego z lekką wściekłością w głosie… ale i swego rodzaju zawodem, którego prawie nie sposób było wyczuć. Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź, ruszył gdzieś w swoim kierunku. Czas im uciekał.

Williams schował nierozpakowane opakowanie z gazą do ładownicy rozglądając się niespiesznie czy swoją „wymianą spostrzeżeń” z Frankiem nie zwrócił niczyjej uwagi. Kilka osób zauważyło krótką sprzeczkę. Wśród nich Joshua zauważył kaprala Thomasa Coopera poznanego kilka dni wcześniej na siłowni. Facet skinął mu głową być może samemu mając zamiar przemówić Frankowi do rozsądku. Szturmowiec miał czas aby udać się do kwatermistrza, zebrać co się dało i wyszykować do zbliżającego się zadania…
Szybkie odwiedziny w kwatermistrzostwie nie były dla kaprala Williamsa niczym zaskakującym. Joshua pobrał najpotrzebniejszy sprzęt z profesjonalizmem i uprzejmością podchodząc do żołnierza pełniącego obowiązki kwatermistrza. Nie zapomniał o honorach dla wyższego stopniem i uprzejmości, z których w zasadzie był znany. TRX często pozwalał sobie na spoufalanie się, ale zwykle było ono skierowane do niższych albo równych mu stopniem. W stosunku do wyższych stopniem zawsze pozostawał zdystansowany jedynie na macie treningowej pozwalając sobie na zaznaczenie swojej obecności i pokazanie, że mimo krótszego stażu w armii mieli do czynienia z kimś zgoła sprawniejszym niż wskazywał na to czas spędzony w korpusie.

Usłyszane na odprawie szokujące wieści zdruzgotały Herasa. Czując niecodziennie miękkie kolana, szeregowiec dowlókł się do zajmowanego przez pododdział Anderson baraku, ale nie wszedł do środka, nie wystarczyło mu na to odwagi. Nie sądził, by potrafił spojrzeć w oczy skazanym na śmierć druhom i wciąż zachować w tajemnicy znany już sobie wyrok.

Potrzebował świeżego powietrza, toteż usiadł przy rozkładanym metalowym stoliczku, przy którym zwykł sprawdzać i konserwować swoją broń. Zamknął kilka razy oczy, odetchnął głęboko, potem zaczął bębnić palcami w blat stolika usiłując zagłuszyć tym dźwiękiem hałas czyniony przez pakujących swój ekwipunek towarzyszy. Sam zawsze był spakowany, więc wciąż mógł sobie pozwolić na wątpliwy komfort przebywania na zewnątrz kwatery.

Cień, który padł na jego przymknięte oczy przyjął postać uśmiechającego się z zadowoleniem Williamsa. Joshua sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie wygrał w żołnierskiej ruletce i zgarnął co najmniej bon na dodatkowe energetyczne napoje. W umyśle Herasa stał się znienacka absolutnym przeciwieństwem wszystkiego, co działo się z duszą Hiszpana, toteż rusznikarz z miejsca poczuł się jeszcze bardziej nieszczęśliwy.

- Muszę się czegoś napić, czegoś mocniejszego – wymamrotał pod nosem pozwalając sobie na największą jak dotąd poufałość w stosunku do członka drużyny – Napijesz się ze mną? Mam coś w plecaku, poczekaj to przyniosę.

Joshua miał do załatwienia kilka spraw, ale czasu było aż nadto. Williams był niezwykle rad ze zbliżającej się misji, ponieważ ostatnimi czasy ciągle się przygotowywał albo pogrążając się w treningu albo praktykując strzelanie jedynie czasem robiąc sobie wolne na chwile wytchnienia. TRX bez problemu czytał ludzkie emocje, a szeregowy Romero wcale nie ukrywał, że coś go więcej niż trapiło. Williams przypomniał sobie swoją pierwszą tajną akcję, przed którą przypominał naładowany testosteronem pociąg.

- Nie ma sprawy. - odparł z lekkim uśmiechem kapral. - Byle nie za dużo, bo przygoda przed nami. - dodał z pokrzepiającą nutą w głosie. Zupełnie jakby wybierał się na mało znaczący wypad, a nie odzyskać bombę wodorową z rąk terrorystów.

Kiedy rusznikarz wrócił z alkoholem nożownik był już w trakcie kompletowania swojego sprzętu. Heras musiał przyznać, że Joshua układał wszystko i sprawdzał z pedantyczną dokładnością. Na jego stanowisku było widać znany szeregowemu karabin, świetnie zachowany pistolet Swock, trzy różnej wielkości i kształtu noże, maczetę kukri i całą masę innych zabawek. W pewnym momencie kapral przerwał sprawdzanie sprzętu i spojrzał na szeregowego.
- Co cię martwi? - zapytał świdrując wzrokiem mężczyznę Joshua.

Heras rozejrzał się wokół siebie zdesperowanym wzrokiem, a potem szybko wyciągnął z kieszeni spodni niewielką metalową flaszkę i odkorkował ją jednym ruchem drżących palców. Wciąż strzelając na wszystkie strony oczami, Hiszpan upił łyk wódki, a potem podał piersiówkę Williamsowi.

- Tu coś jest nie tak - powiedział wyrzucając z siebie potok szybkich słów jakby podejrzewał, że ktoś może go najść i podsłuchać - Nie widzisz tego? Dlaczego my, a nie specjalsi? Bez przesady, ale jesteśmy jedynymi zawodowcami w tej ekipie nie licząc sierżant. Tanner mógł wysłać elitarną grupę, powinien był, a tego nie zrobił. Jedna lekka drużyna do poszukiwań gości, którzy sprzątnęli inną taką drużynę i zwinęli bez problemów głowicę. Nie dziwi cię to?
Williams przejął przyjemnie chłodną stalową flaszkę od szeregowego. Chwilę ważył ją w dłoni po czym wziął solidny łyk. Jego twarzy nie wygiął żaden grymas. Alkohol przyjemnie gryzł w gardło. Rozgrzewające właściwości trunku sprawiły, że kapral na sekundę przymknął oczy.

- Często brałem udział w tajnych misjach zamiast specjalnych. - powiedział cicho Joshua, a jego ręce też mocno drżały co zwróciło uwagę szeregowego. - Gdyby chcieli was wysłać na śmierć nie dawaliby w oddziale mnie, Cartera, Coopera, najlepszej medyczki i Anderson jako dowódcy. - wyjaśnił nożownik po chwili zastanowienia. - Masz się czego obawiać? Ktoś ci groził? - zapytał wojownik z ledwie wyczuwalną nutą troski w głosie.

- Ja? - odparł pytaniem Romero - W życiu! Ale nie wiem jak inni. Tak się zastanawiam… Ta Anderson to podobno gruba ryba w Appalachach, tak gdzieś słyszałem. Nie wiem, czy ktoś nas nie wystawia… sam nie wiem… najlepiej zapomnij o tej rozmowie, Josh!

Heras odebrał piersiówkę swemu rozmówcy, wsadził ją z powrotem do kieszeni spodni, zaczął chodzić tam i z powrotem obok stolika. Śledzący go wzrokiem kapral nie mógł nie zauważyć jak Hiszpan bezwiednie pstryka bezpiecznikiem tkwiącej w kaburze Beretty, tam i z powrotem, tam i z powrotem.

- Musimy bardzo dobrze uważać - powiedział po chwili milczenia Heras - Dam ci znać, jeśli tylko coś zauważę, ale z nikim nie rozmawiaj. Myślę… że muszę spakować swój plecak. Tak, spakować plecak.

Szeregowiec zatrzymał się w miejscu, obrzucił Williamsa uważnym spojrzeniem.

- Jeszcze jedno… Jeśli zdążysz, skocz na targ pod bazą i kup od handlarzy wkłady do maski. Nie patrz na mnie jak na wariata. Nie mogę ci teraz tego wytłumaczyć, musisz mi zaufać. To bardzo ważne. Tylko nie mów nikomu.

Machając dłonią żołnierz cofnął się od stolika i ruszył w stronę baraku pozostawiając za sobą stojącego z lekko otwartymi ustami Williamsa. Nożownik nie miał pojęcia dlaczego szeregowy wspomniał o filtrach i co było nie tak z przydziałowym sprzętem. Przez jego głowę przebiegła myśl, że rusznikarz nie zażył psychotropów i zaczynało mu odbijać. Z drugiej strony Williams polubił tego gościa i zdecydował się postarać aby wrócił z wyprawy w jednym kawałku. TRX z pedantyzmem kończył zbieranie sprzętu dwukrotnie sprawdzając czy zabrał wszystkie potrzebne mu elementy szpejowej układanki.
Kapral Williams nie miał czasu do stracenia ruszając wymienić jeden z posiadanych przez siebie filtrów w miejsce wskazane przez Herasa. Handlarz nie chciał się zgodzić na wymianę 1:1 dlatego żołnierz musiał dołożyć mu karabinowy nabój od swojej HaKaśki. TRX wątpił aby z przydziałowymi wkładami coś było nie tak, ale skoro szeregowy zebrał się na takie wyznanie to nożownik postanowił porównać na oko takie same filtry w akcji.

Wojownik miał już swój sprzęt pod ręką dlatego ruszył na miejsce spotkania będąc jakiś kwadrans przed czasem. Dziesięć minut poświęcił na – jak zwykle przyjemną – rozmowę z Nosferatu, która powoli się do niego przekonywała co stwierdził po zatrważająco znikomej ilości wyzwisk jakimi raczyła wszystkich. Szturmowiec był niemal pewien, że wystarczyło jeszcze kilka tygodni znajomości, uratować jej z dwa razy skąpany w oparach tytoniowych żywot i z trzy razy się napić czegoś mocniejszego, a miał szanse awansować w jej architekturze społecznej nad stanowisko przeciętnego „leszcza”.

Kiedy szeregowa Harquin zaczęła swój śpiew nożownik posiedział chwile w zadumie wstając dopiero kiedy jego zainteresowanie wzbudziła przyjemna dla oka piegowata posiadaczka mieniących się miedzianym odcieniem loków. Starsza szeregowa Williams nie wyglądała na zadowoloną ze swojego pierwszego opuszczenia Fort Jefferson. Joshua miał jeszcze kilka minut zatem – przed zbiórką organizowaną przez sierżant Anderson – podjął wyzwanie podniesienia medyczki na duchu. Sprawę ułatwiał mu bohaterski w jego mniemaniu czyn oklepania nieprzyjemnego w obyciu tropiciela…
 
Lechu jest offline  
Stary 25-09-2019, 23:26   #29
 
ShrekLich's Avatar
 
Reputacja: 1 ShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputacjęShrekLich ma wspaniałą reputację
Fort Jefferson, zaraz po rozprawie

Odprawa... "Odprawa". Nowe słowo, którego żołnierz szczerze znienawidził. Niewiele takich odpraw w życiu miał, ale ta z pewnością należała do najciekawszych z nich. W jak najbardziej negatywnym tego słowa znaczeniu. Bomba. Normalnie śmiech na sali, szkoda tylko że nikt się nie zaśmiał. Boone szczerze miał przez dłuższą chwilę nadzieje, że Pani sierżant rzuci nagle tekstem w stylu "nie no... jaja sobie robimy, macie po prostu iść sprzątać kible". Ale nie. Nie padło żadne takie zdanie, zaś ich przywódca na koniec jeszcze zaczął oczekiwać pytań. Ciekawe jakich... Frank wciąż parodiował w głowie jej głos. "Ruszacie na misję odzyskania bomby zdolnej zabić setki tysięcy ludzi. Za godzinę wymarsz. Jakieś pytania?". Mężczyzna jednak, o dziwo, miał jedno jedyne pytanie.

Czy dostanie więcej mięsa... Nie. Wyśmiali go i nie mógł powiedzieć, by się tego nie spodziewał. Tropiciela bardzo niewiele obchodziły szczegóły misji. Wiedział, że i tak ma przejebane. Wpierw wpadka przez którą tutaj trafił, teraz wysyłają go na misję samobójczą... Może właśnie dlatego chcieli go zatrudnić. Od początku. Ale czy to miało wielkie znaczenie? Miało znaczenie jak dokładnie zginą? Albo jaką bronią będą mogli się posługiwać? Niewielkie doprawdy. Frank miał to, co mu było trzeba. Dobrze pracował z już posiadanym sprzętem. Zaś obmyślanie strategii na całość wycieczki raczej nie leżało w jego kompetencji. Jedyne, co go obchodziło, to mięso. Zaś ściślej nagroda, jaką ono symbolizowało. Niby tyle już służył, a nadal w głowie zawsze zapalała mu się lampka... Za co to robi? Po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy musiał sobie samemu odpowiedzieć. Za ojczyznę.

Pytanie jednak nie przypadło do gustu ani jego towarzyszom, ani samej Pani sierżant. Mężczyzna już nawet nie przejmował się tym, że do jednej drużyny trafił z egocentryczną histeryczką oraz jej umięśnionym przydupasem. Do tego z istnym uosobieniem wampira, czy jeszcze innymi indywiduami. I chociaż próbował przez chwilę przejąć inicjatywę we własnych interesach... Poniósł klęskę. Dość rychło przekonał się, że nie dowodzi nimi kobieta, z którą można iść na układy. Postanowił skapitulować, nim zrobi sobie jeszcze większą krzywdę. Już i tak miał sapiącego osiłka na karku. Który zresztą, miał wrażenie, dopadnie go zaraz po odprawie. Dlatego też większość spotkania spędził na obmyślaniu planu, jakby tu go uniknąć. No cóż... Był on do dupy, jak się niedługo potem przekonał. I jak mogła się przekonać reszta, na widok jego nowej, jakże zacnej skazy na gębie.

***

Ledwo wydostał się z “objęć” Joshuy, przestał się powstrzymywać i po prostu krzywił za każdym razem, gdy dotykał rany. Może i głupio zrobił odrzucając gazę… Teraz już jednak na to za późno. Bliżej będzie miał do własnego kąta. Zwiadowca szybkim krokiem skierował się do siebie, starając przy tym jak najmniej rzucać w oczy innym żołnierzom. Przegrana bójka nie wpływała zbyt dobrze na reputację… No co poradzić. Zresztą, chyba jeszcze bardziej od tego chciał uniknąć kretyńskich pytań “co się stało”.

Wpadł do namiotu i od razu rzucił w kierunku własnego wyra. Wyciągnął jakąś bardziej czystą szmatę, bądź skarpetkę i przyłożył do czoła.. W zasadzie niezbyt przejmował się, co tam w przyciska do rany. Byle było czyste i skutecznie chłonęło krew. Gdy już mężczyzna skutecznie zatrzymał istny krwotok ze swojej głowy, dopadł jakąś wodę i obmył miejsce impaktu pięści Joshuy z jego mordą. Może i rana była nieszkodliwa… Ale raczej wolał nie mieć krwi na całej twarzy i w takim stanie stawić się do wyjścia. Dopiero wtedy Frank ochłonął na tyle, by dojść do prostego wniosku, że musi to załatać jak najszybciej. Dostał godzinę, a nie było okazji nawet się spakować. No i nie miał czym załatać tego swojego czółka… Sam nie wiedział, czy to on gdzieś posiał apteczkę, czy też mu ją zwyczajnie ktoś “pożyczył”. Nie miał zbytnio czasu zastanawiać się nad tym faktem. Zgrzytnął jedynie zębami z irytacją, po czym ostrożnie wyszedł na zewnątrz. Co jak co, ale nie planował przewiązywać głowy średnio czystą skarpetką. Szybkim krokiem zaczął iść między namiotami, zastanawiając się w międzyczasie do którego medyka zawita. Wiedział na pewno, do którego nie zawita.

Właśnie kapral idąc oglądał sobie niesamowity spektakl, jakim było zawalanie się namiotu zaraz obok, gdy nieoczekiwanie wyszedł na nieco bardziej otwartą przestrzeń. Rozejrzał się z niezadowoleniem dookoła, szukając odpowiedniego miejsca lub osoby i wtedy jego wzrok padł na kobietę z charakterystyczną opaską na ramieniu. W dodatku ledwie kilka metrów od niego. W zasadzie to wylazł jej tuż przed nosem, blokując w ten sposób drogę. Nieco ostygł jego zapał, gdy oczy uniósł bardziej do góry i zrozumiał, że to ta sama kobieta z odprawy. Śpieszyło mu się jednak na tyle, że przełknął dumę.
- A tak! - powiedział głośniej, z tylko trochę udawaną radością - Ciebie właśnie szukałem…
Odwrócił się całkowicie w jej kierunku i zrobił krok do przodu. Ze skarpetką przyciśniętą do czoła, usiłował robić na tyle dobre wrażenie, by powstał grunt pod dalsze negocjacje.

Przywitało go chłodne, niechętne spojrzenie czarnych oczu. Blada gęba sanitariuszki wykrzywiła się również niechętnie. Niechęć dobrze maskowała zaskoczenie, a zatopiona we własnych myślach Harquin niestety została zaskoczona, czego nienawidziła. Od startu więc nastawiona do problemu przed sobą była negatywnie. Nie pomagał też fakt, że dźwigała całe naręcze paczek, skrzyneczek i jeszcze plecak plus torbę przewieszoną przez ramię.
- No to kurwa pomyliłeś adresy - prychnęła, wzrok jej zjechał niżej. Tam gdzie plakietka z nazwiskiem. Potem zaś powędrował na górę, gdzie gęba. Szybki rzut oka wystarczył aby dało się zauważyć zmianę w aparycji Forresta z odprawy.
- Nieczynne, wydupiaj do Williams. - dodała, robiąc krok w bok i do przodu żeby wyminąć zawalidrogę. - O ile będzie chciała opatrywać leszcza który jej cisnął, chuj wie. Ja jestem zajęta, nie mam czasu na głupoty.

Przełknął ślinę nerwowo i zgrzytnął lekko zębami. Nie wierzył, że akurat teraz… Akurat teraz, gdy czasu brakowało, jedyna sanitariuszka jaką spotkał okazała się być wyjątkowo nieskora do pomocy. Gdyby nie to, że potrzebował czegoś od niej, już zapewne dawno poszedłby sobie albo odpowiedział jej równie wulgarnie i zaczepnie. Teraz jednak nie było na to czasu.
- Ja również chciałbym być równie zajęty co ty, ale niefortunnie skarpeta niezbyt nadaje się na tamowanie krwi. Z pewnością bardziej mogę się przydać, niż biegając za czystszą od tej szmatą.
Rzucił za nią, odwracając się w kierunku sanitariuszki i ledwo utrzymując w miarę przyjazny ton. Przez głowę zaczęły powoli przelatywać mu różne pomysły na rozwiązanie tej sytuacji, ale nie wierzył, by jakikolwiek z nich podziałał w przypadku wampirzycy. Zwłaszcza, że najwyraźniej mocno związanej z drugim medykiem, u którego nawet nie miał co szukać.

- Ja jebie, wyhoduj sobie jaja. To tylko draśnięcie… kurwa za jakie grzechy… całe życie z debilami - jeśli początek szeregowa powiedziała głośno i przez ramię, to końcówkę skierowała wyraźnie do siebie samej, pomstując na czym ten podły świat stoi. Dreptała dalej swoim lekko kaczkowatym, szybkim krokiem, kolebiąc się na boki pod ciężarem przenoszonych pakunków i tylko za jej sylwetką powiewały, niczym czarny płaszcz, rozpuszczone włosy.

- Wkurwiające draśnięcie, którego nie mam czym zatamować…
Wymamrotał pod nosem, wpatrując się z wściekłością w plecy sanitariuszki. Idealne zwieńczenie tego, jak aktualnie wyglądała jego sytuacja… Świetnie. Wszyscy chcieli go upierdolić, bo ktoś się popłakał z jego powodu. Uwadze mężczyzny nie uszedł komentarz dotyczący jego sprawności umysłowej. Który to już raz słyszał dzisiaj, że jest debilem… Może rzeczywiście był. To by wiele wyjaśniało. Gdy jednak oddaliła się kilka metrów, Frank nie mógł się powstrzymać by nie warknąć czegoś pod nosem.
- Świetnie, też się cieszę na współpracę. A będzie coś chciała… - wycedził cicho, mrużąc przy tym nieco oczy - Zwiad… Zwiad kurwa… Zwiadu im się zachciało! Będziecie mieli zwiad do chuja! Obyście wszyscy się wpierdolili na jakąś minę!
Ostatnią część dodał głośniej, by nawet kobieta mogła ją usłyszeć. Następnie odwrócił się szukać szczęścia gdzie indziej. Miał po dziurki w nosie Viktorii i jej zgrai przyjaciół. Zresztą nie zostało mu zbyt wiele czasu.

***

I tak się jakoś złożyło, że niedaleko musiał szukać. W końcu nie tylko wampirzyce i rudą złośnice miał w jednostce. Mimo że większość sanitariuszek mu raczej schodziła z drogi (sam nie był do końca pewien, czy to przez wygląd, czy też wieści się tak szybko roznoszą), to trafił mu się ktoś inny. Ktoś, kto dosłownie mu spadł z nieba i tym razem nie był wkurzającą gitarzystką.

- Fraank! Tu jesteś... Co ta... - głos za jego plecami urwał się nagle, zaś kroki kazały sądzić, że właściciel do niego podchodzi - Czemu tak trzymasz tą skarpetkę przy gębie?
Dobrze znajomy Frankowi mężczyzna zrobił się nagle wyjątkowo ciekawski, gdy zobaczył aktualną przyczynę zmartwień tropiciela. Stanął przed nim, blokując w ten sposób drogę i zaczął przyglądać z zaintrygowaniem.
- No witaj Mike... A wiesz, tak sobie. Brakowało mi zapachu skarpet.
Odpowiedział mu wręcz sztucznie pogodny ton Boone'a.

Gravell dość szybko się zorientował, że to chyba nie była najlepsza chwila. I raczej powinien się domyślić, teraz już jednak i tak ciekawość go zżerała zbyt mocno.
- Jak nie masz co wciągać, to trzeba było przyjść do mnie... Słuchaj, zabierz to od ryja i opowiedz co tam się stało!

Frank nie wyglądał zbytnio, jak gdyby zamierzał przystawać na propozycję medyka. W zasadzie to jedynie coraz bardziej się irytował, gdyż zegar tykał...
- Bo widzisz, mi się niesamowicie wręcz kurwa śpieszy. Trochę mnie nie będzie i mam godzinę, by doprowadzić się do porządku.
Zaczął odpowiedź z już lekką wściekłością. Wtedy jednak go olśniło. Natychmiast na jego twarzy wykwitł lekki uśmieszek, gdy do mężczyzny dotarło, że w końcu znalazł rozwiązanie problemu.
- Aaale może i byś mógł mi pomóc... Powiedź, masz ty może przy sobie coś by opatrzyć mi ryło?
Mężczyzna uniósł delikatnie brwi, co jednak okazało się błędem. Niewłaściwe miejsca się poruszyły i natychmiast musiał przestać, by nie wywołać kolejnego krwotoku. Lekko odjął skarpetkę od czoła, pokazując niezbyt przyjemny widok.

- Coś tam mam... - stwierdził medyk pogodnie, nieprzejęty emocjami rozmówcy czy też jego ranami - Ale wpierw to sobie to ryło umyj.
Frank długo nie polemizował... No rzeczywiście, i tak miał iść pod prysznice. Miał jedynie nadzieje, że zdąży później jeszcze się zapakować. Na tydzień morderczej wędrówki po bombę śmierci i zniszczenia.

***

- To co się stało?
Gravell delikatnie uniósł brwi, stojąc bliżej wejścia od kaprala.

Frank tymczasem kończył właśnie myć się w umywalce. Rozebrany od pasa w górę, przemywał twarz i ogólnie śmierdzące dosyć (od wiaderka Viki) ciało. Na końcu, odprężony już nieco, wytarł się porządnie i zwrócił wzrok na medyka. Mimo że był mu coś winien, to spojrzenie sugerowało, że to niezbyt pożądany temat.
- Walnąłem się... Śpieszyło mi się do kibla i zahaczyłem główką o jakąś lampę, czy drzwi. Trudno się było zorientować.
Przez chwilę zdawało mu się, że Mike uwierzy. Co prawda nie włożył jakoś zbyt wiele przekonania w swoje słowa, nie brzmiały jednak jakoś bardzo nieprawdopodobnie... Niestety, najwyraźniej wypadł z formy. Albo to po ranie było tak widać.

- Tłukłeś się. - parsknął śmiechem z rozbawienia - Frank Boone wdał się w bójkę... Niesamowite... To z powodu jakiejś panienki tak straciłeś głowę?
Przekręcił nieco łeb z rozbawieniem, opierając się o umywalkę. Brzmiało to jednak o wiele bardziej jak żart, niż kpiny ze strony Franka. Od zawsze z ich dwójki to on lepiej potrafił żartować. Tak, że nikt nie chciał go za to odstrzelić. Medyk sięgnął do pasa i zaczął przeszukiwać swoją apteczkę.

- Żałosne... Tyle się znamy, a ty wciąż mi nie ufasz... - tropiciel pokręcił lekko łbem z niesmakiem, po czym zaczął wkładać z powrotem ubrania - Ale nie. Z powodu panienki co prawda, ale nie straciłem głowy. Weź mi wiąż to czoło. Za niecałe 40 minut muszę już mieć spakowane majteczki i kilka zabawek do zabijania.
Rzucił ze zniecierpliwieniem i zaczął zapinać mundur. Tym razem już nie kłamał. Wciąż jednak widocznie usiłował unikać tematu. Co dawał wyraźnie Gravellowi do zrozumienia. Ten jednak jeszcze bardziej dawał do zrozumienia, że nie zamierza odpuścić.

- Która to niewiasta zakręciła naszemu złodziejaszkowi we łbie?
Spytał rozbawiony i podszedł do niego, z przygotowanym już opatrunkiem. Frank zapewne by mu przyłożył, gdyby nie to, że nie miał jeszcze załatanego czoła.

- Tobie ja chyba zakręciłem w głowie, skoro takie rzeczy pierdolisz... Nie martw się homośku. Póki co ani ja, ani żadna kobieta w tej jednostce nie planujemy siebie nawzajem krzywdzić.

- Masz dość dziwną wizję związku... A który to zazdrośnik tak ciebie urządził?

Medykowi odpowiedziało milczenie. Tą informacją Frank na pewno nie zamierzał się dzielić. I dopiero po kilku sekundach padła odpowiedź.
- Nie twój interes. Przestań się tak kurwa pytać. Czuję się jak w przedszkolu na przesłuchaniu u wychowawcy. Może jeszcze mam ci powiedzieć ile razy sobie ostatnio zwaliłem konia?

Mike zaśmiał się krótko.
- Obejdzie się. Ale chyba na jakieś wyjaśnienia zasługuję, skoro to ja ciebie opatruję, a nie na odwrót... - mruknął cicho, po czym ostatni raz szarpnął - Gotowe. Wstawaj przystojniaku! A gdzie to w zasadzie jedziecie?
W głosie Mike'a znowu pojawiła się ciekawość. Której ponownie Boone nie zamierzał zaspokoić.

- To również nie twój interes. Dzięki za opatrunek. A teraz do zobaczenia.
Stwierdził pośpiesznie, ścisnął mu na szybko rękę i skierował się do wyjścia. Przypuszczalnie było to ich ostatnie spotkanie... Trochę tropiciel żałował, że nie mógł bardziej uzmysłowić Gravellowi sytuacji. Niestety rozkaz to rozkaz.

- Pomyślnych łowów ogierze!
Zakrzyknął jeszcze za nim medyk, co spotkało się z cichym zgrzytem zębów u Franka. Mężczyzna tym razem bez większych problemów dotarł do namiotu, po czym zapakował rzeczy. Idąc na miejsce spotkania z daleka już słyszał śpiewającą wampirzyce i widział rudolfinę oraz jej kompana, od którego kapralowi aż chciało się wymiotować. Jak można tak nisko upaść, by być pod pantoflem kogoś takiego... Zadziwiało go, jak często świat wypominał mu wpływ miłości. Na wszystko w zasadzie. Czyniący z geniuszy głupców, a z twardzieli miękkie pantofle.

Miłość to piękno, powiadają. Miłość to szczęście, powiadają. Ale on wiedział swoje. Miłość to rozjebany łuk brwiowy.
 

Ostatnio edytowane przez ShrekLich : 25-09-2019 o 23:32.
ShrekLich jest offline  
Stary 06-10-2019, 21:24   #30
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
Miejsce: Baza wojskowa Jefferson City; główna brama
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 12:45 am
Pogoda: słonecznie, bezchmurnie.
Temperatura: ok. 18 stopni.



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=dPIcwjFB1PY[/MEDIA]
Jeden krótki rozkaz wystarczył aby zebrać oddział w karnym rządku. Obwieszeni sprzętem, tobołami i bronią zwracali uwagę wojskowej braci, wiedzionej zwykłą ciekawością i międzyludzką empatią, pozwalającą doceniać uroki koszarowego, życia podczas gdy kumple obok musieli pakować się w drelichy, zarzucać kilkadziesiąt kilogramów na plecy i leźć tam, gdzie dowództwo akurat sobie wydumało… tak. Dobrze było zostać w bazie - gotowi do drogi żołnierze widzieli to w pełnym namaszczenia kiwaniu głowami, lecz nie zawsze. Ci młodsi, jeszcze nie obyci i wciąż z nadmiarem adrenaliny i złudnych marzeń, patrzyli na nich z zazdrością, zapewne marząc po cichu aby móc być na ich miejscu. Móc się wykazać, postrzelać, poszpanować… młodość miała wszak swoje zalety, ale również wady.

Nie czekali długo, gdy od strony magazynów doszedł ich miarowy warkot silnika - silniejszy z każdą mijającą sekundą. Wpierw ujrzeli smugę czarnego, lepkiego dymu, później pojawił się ropożerny smok na kołach, malowany oczywiście w tradycyjne maskowanie dostosowane do ich umiarkowanego klimatu pełnego zieleni, brązów i czerni.
Gdyby na odprawie sierżant Anderson nie wspomniała o modelu fury, dla większości z zebranych pozostawałaby enigmą, na równi z zagadką milczących sfinksów… gdyby jeszcze wiedzieli czym owe sfinksy były. Szeregowej Harquin było to w tej krótkiej chwili idealnie obojętne, a owa obojętność walczyła o palmę pierwszeństwa z obojętnością odnośnie pozostałych zebranych dookoła ludzi - miała gitarę i to jej wystarczyło do szczęścia. Na mniej zadowoloną wyglądała Williams, przeliczająca w pamięci raz po raz listę zabranych medykamentów i zastanawiająca się czy aby na pewno starczy wszystkiego, albo czy przewidzieli wszystkie możliwe przypadki…

Z sykiem hydraulicznych hamulców M939 zatrzymał się przed bramą, ze cztery kroki od oddziału. Oczywiście nie jechał sam - za kierownicą siedział potężnie zbudowany mężczyzna który szczerzył się szeroko, zaś Woods miał dziwne wrażenie, że jego kumpel Summers odwalił coś grubego zanim przyjechał, inaczej nie miałby takiej kociej, wrednej mordy.

- Co kurwa, zawinąłeś manele i zapomniałeś o starym kumplu, co? - mruknął do niego, gdy Mike wsiadał do szoferki. Widząc niezrozumienie w minie kumpla, rozłożył ramiona i dorzucił coś o burdelu w armii. W międzyczasie ludzka masa władowała się na pakę, zajmując miejsce na ławeczkach przy burtach.

Obładowani szpejem mogli odczuć ulgę, że zamiast maszerować w słońcu po nierównym terenie, mogą sie rozwalić i regenerować siły przed właściwym wysiłkiem. Szło sprawnie, szybko i bez niepotrzebnych przestojów. Automatycznie, jak w wojsku. Najpierw zapakowano medyków i najważniejszy sprzęt. Poza tym dwie kobiety były najdrobniejszymi członkami ekipy i dawały radę siedzieć w miarę wygodnie przy beczce paliwa, umocowanej właśnie w najgłębszej części paki, idealnie pośrodku między ławkami dla ludzi.

Gdy cały komplet znalazł się wewnątrz ciężarówki dano znać łomotem w ściankę do szoferki, że można ruszać. Siedzący za kierownicą Woods nie tracił czasu i od razu dał po garach. Fura wyskoczyła dziarsko do przodu.

- No widzi pani sierżant jaki ktoś tutaj ma krótki kabel? - Summers zaczął nawijać gdy tylko minęli bramę. Gadał do trzeciej i ostatniej osoby w szoferce. Właśnie od tego się zaczęło: od kabla od radiostacji. Docelowo komunikacją miał zajmować się Romero, lecz ledwo byczek obczaił perfidnie dowódcę od góry do dołu, zaraz znalazł niedający się przeskoczyć problem, wymagający jego obecności w szoferce. Padło na krótki kabel od słuchawek, do tego wadliwy… tylko Mike coś dziwnym trafem przeczuwał, że kabel był odpowiedniej długości i cały zanim się przesiedli, biorąc kobietę w środek.

- Ile to człowiek musi się namęczyć przy obsłudze takiego krótkiego badziewia. - mechanik nadawał dalej, pochylając się konfidencjonalnie nad Anderson. Potrząsał też przy tym zestawem słuchawek z mikrofonem przylepionym do starego, niezawodnego RRC 9310AP. Łypnął również wymownie na kierowcę i dorzucił z kamienną miną - Dobrze, że ja mam kabel odpowiedniej długości. Niestety nie wszyscy mają takie szczęście - przybrał pełną współczucia minę.

Tymczasem na pace nastroje też dopisywały. Skoro zostali samopas, bez mrożącego wzroku rudej sierżant, szybko na wierzchu pojawiły się procenty.
- To co? Za robotę? - Cooper zaśmiał się, podnosząc szkło w toaście, łyknął i przekazał flaszkę Williamsowi.

Duże zainteresowanie wzbudzała gitara, leżąca na kolanach sanitariuszki. Zwłaszcza u Danielsa, który raz po raz przyglądał się instrumentowi, aż wreszcie uśmiechnął się do czarnowłosej.
- Zagraj nam coś -
poprosił.

W pierwszej chwili napotkał krzywy, kwaśny uśmiech. Czarne oczy Nosferatu przeskoczyły po rozpiętej koloratce i wtedy bladą gębę przyozdobił wyszczerz równie szeroki, co szyderczy. Sprawnie chwyciła gryf, chwilę przebierała palcami po strunach aż się zdecydowała na konkretna melodię w spokojnej tonacji.
- Niewinność zmęczona rozwiera białe swe nogi. Dotyka klejnotów spragniona grzechu - marzenia. - śpiewała niskim, ochrypłym głosem, patrząc kapelanowi głęboko w oczy - Dlaczego płomienie ukrywasz między palcami? Dlaczego spełnienie jest tylko bladym odbiciem?
Bladym odbiciem barw… Dziwny szept, ciemny las, dzikie sny, czarna msza i bóg
- skrzywiła się nagle podniosła głos, rycząc na całe gardło - Nagaaa budzisz sięęęę w wielkich jaaajaaaaach!!!

Szarpnęła agresywnie struny… i nagle jej potylica zetknęła się z otwartą dłonią Evansa.
- Zmień płytę - prychnął do tego strofująco, na co Harquin przewróciła oczami i uniosła oczy do sufitu.

Carter uśmiechnął się połowicznie, po czym milcząc zaczął raz jeszcze sprawdzać broń i dodatki do niej.

- Nie mogę niczego dokonać, bo ktoś mi się patrzy w oczy! Nic nie mogę zrobić, bo ktoś mi się patrzy na ręce! - dziewczyna odwarknęła, do akompaniamentu nowej, zmienionej błyskawicznie melodii. Lampiła się przy tym na Wnuczka jakby była żmiją szykującą się do ataku. - Wszędzie pełno ludzi, ludzi którzy chcą utrudnić mi życie. Każdy z nich złośliwie staje mi na drodze. Przeszkadza mi w życiu!

Coś w piosence szeregowej było. Nikt z obecnych na pace nie był kryształowo czysty. Każde z nich miało swoje przewiny, wszyscy też pokutowali - za to, że żyli.
Pokutowali na różne sposobny, lecz jedno było pewne.
Jutro mogło zmienić ich życia w pył i piach.

Miejsce: dawna droga stanowa nr. 63, kilka mil prze Ashland
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 1:05 pm
Pogoda: pochmurno
Temperatura: ok. 16 stopni.


Trasa z początku przebiegała bez problemów, jechali dobrym tempem w słońcu i przy śpiewie ptaków, dobiegających z zarośli. Krótki odcinek po całkiem porządnie utrzymanej drodze - czego chcieć więcej?

Zaczęło się całkiem niewinnie - wpierw zerwał się wiatr, który przywiał ciemne, burzowe chmury o ciężkich deszczem brzuszyskach. Nie wiadomo kiedy pierwsze grube krople zatłukły w szyby i plandekę. Zrobiło się szaro, ponuro i zmierzchowo mimo wczesnego popołudnia.

- Ale chluśnie - Cooper mruknął do Viktorii i jakby natura tylko na to czekała. Ściana wody uderzyła w ciężarówkę, momentalnie się ochłodziło.


Przejechali jeszcze z pół mili, gdy w szoferce nastroje też się zmieniły. Radio szczeknęło, Summers założył słuchawki, pochylając się sprzętem ze zbolałą miną.
- Tu Masher, odbiór - burknął, gapiąc się na Woodsa i Anderson. Widzieli więc, jak nagle zmrużył oczy, skrzywił się i pokręcił głową. Odsłonił jedno ucho i powiedział do towarzyszy - Ktoś z outpostu widział furę Arki w Hannibal. Mamy tam niezwłocznie jechać.

- Gniazdo, tu Masher, zrozumiałem, odbiór. -
powiedział poważniejszym tonem, kiwnął ze dwa razy łbem po czym zrzucił słuchawki i prychnął zniechęcony. - Ale mamy przejebane.

Anderson szybko otworzyła sztabówkę z mapą i rozłożyła, patrząc na lekko wyblakłe kreski i plamy mapy, pokreślone markerami. Ładnie to nie wyglądało… większość tras zaznaczono jako nieprzejezdne z powodu roztopów, podtopień i wszechobecnej wody z rozlanych bagien.

- Kurwa
- wyrwało się z niejednego gardła.

- Tędy nie przejedziemy, “sześćdziesiątka jedynka” zajebana błotem. Musimy nadrabiać - Summers zawiesił się nad głową sierżant i łypali wspólnie, próbując grupowo ogarnąć najlepszą trasę.

- Odbijamy na wschód “pięćdziesiątką jedynką”, aż do “siedemdziesiątki” i dalej przebijamy się na północny-wschód - Anderson pokazała palcem przewidywaną trasę, nie wiedząc jeszcze, że stwierdzenie “przebijamy się” będzie jak najbardziej dosłowne.

Miejsce: Leśna droga gdzieś w okolicy Vandalii
Data: 3.09.2050 roku;
Godzina: 4:32 pm
Pogoda: nawałnica, pochmurnie i wietrznie.
Temperatura: ok. 9 stopni.


Trzy godziny… trzy przeklęte godziny koszmaru, podczas którego oddział praktycznie nie jechał, tylko przebijał się metr po metrze, droga po drodze. Ledwo wjechali na dawną stanową autostradę numer 70, zaczęły się schody. Wpierw pojawiła się woda i błoto, zaraz po nich doszły przewalone drzewa i krzaki, które musieli ściągać z drogi. Poruszali się więc mozolnie, marznąć jednocześnie od padającej nieprzerwanie ulewy i coraz bardziej obfitego błocka.
Wreszcie ludzie zaczęli charczeć i trząść się z zimna, padł więc rozkaz postoju.

- Jezu... wreszcie! - Daniels mruknął ,ocierając ubłoconym rękawem niemniej ubłocone czoło. Inni reagowali podobnie, jakoś nikomu nie siliło się na żarty i docinki.

Zjechali na pobocze, aby odpocząć, zjeść coś, napełnić żołądki bo już podróż, przez tą bagnistą okolicę i co chwila usuwanie jakichś gałęzi z drogi dawała im się we znaki. Byli jednak na Pustkowiach i tutaj mogło się wydarzyć wszystko i każdemu.
Kapral Boone nawet nie wiedział co się stało - w jednej chwili odbijał na bok za potrzebą i już majstrował przy guzikach spodni, gdy nagle grunt uciekł mu spod nóg i runął z krzykiem zaskoczenia w mroczną czeluść.

Reszta usłyszała trzask zapadającego się podłoża, ludzki wrzask strachu i łomot o ziemię. Pechowy żołnierz zaś poczuł ból, wstrząs. Zdążył złapać perspektywę, że leży na ziemi, gdy z ciemności doszły go odgłosy zwierzęcego warkotu… i to nie jednego. Zimny pot wstąpił Frankowi na czoło, czuł się skołowany, lecz mimo bólu i grozy tłamszącej go dosłownie z każdej strony, nie stracił zimnej krwi.

Na górze za to pierwsza zareagowała Anderson, podrywając się na równe nogi i łapiąc za broń. Zaraz za nią, o dziwo, to samo uczyniła Nosferatu. Reszta albo zamarła, albo dopiero co zaczynała reagować.

Sierżant błyskawicznie oceniła sytuację i ściągnąwszy karabin z pleców
- Okorie zabezpiecz wóz, bierz Woodsa i Viki. Reszta za mną! - odwróciła się do Marcusa, który jako trzeci odznaczał się gotowością do działania. Zaraz za nim broń w dłonie chwytał Joshua. Romero i Woods skrzyżowali zdenerwowane spojrzenia, podnosząc się jednocześnie, a wraz z nimi podniosła się reszta towarzystwa... prócz starszej szeregowej Williams, która zastygła na moment, patrząc na swoje drżące dłonie i przełykając nerwowo ślinę.
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 06-10-2019 o 23:41.
Amduat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172