Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-05-2023, 09:17   #1
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
[D&D 5e] Duchy Harrowstone [Korona Rozkładu I]






Tego ponurego wieczora, karczma "Chichot Demona" w Ravengro pękała w szwach, głównie za sprawą paskudnej pogody panującej na zewnątrz. Lało i wiało od kilku godzin i nic nie zapowiadało, by sytuacja przez noc miała się poprawić. Tym przyjemniej było lokalnym posiedzieć w cieple i przy kuflu piwa bądź kieliszku czegoś mocniejszego. A i było o czym rozmawiać - niedawno w tym spokojnym miasteczku miał miejsce zgon profesora Petrosa Lorrimora, który - zanim przeszedł na emeryturę - wykładał na Uniwersytecie Lepidstadt. Miejscowy znachor, Costin Șerban, opowiadał zgromadzonym przy stoliku słuchaczom szczegóły zgonu "profesorka", jak nazywano Lorrimora w miasteczku. Cyrulik miał długi język, szczególnie, gdy solidnie popił i nie dbał o tak zwaną "tajemnicę lekarską", nową zasadę medyków z wielkich miast. Ravengro było małe i nie miało przed sobą tajemnic. Przynajmniej teoretycznie.
- Spadł mu na łeb jeden z tych gargulców, co je tam postawili, jak więzienie budowali. Tak, że aż mu mózg uszami wypływał. - Mówił, aż mu się oczy świeciły. - W pękniętą czaszkę to można było trzy paluchy wsadzić. Z gęby też mało co zostało. Jak żyję, to czegoś takiego żem nie widział. Dobrze, żeśmy Kendrze go takiego nie okazali, bo by nam na serce tam padła.

Jeden ze słuchaczy, wysoki, barczysty mężczyzna upił łyk piwa.
- Mógł się nie kręcić przy starym więzieniu. Przecie tam straszy i to wszyscy wiedzą od dawna. Sam na siebie śmierć sprowadził.
- Ale te miastowe naukowce tak mają. Chociaż by im gadać, żeby się nie pchali tam, gdzie nie pocza, to i tak polezą. - Dodał inny, tyczkowaty brodacz.
- No i się doigrał - mruknął kolejny, osiłek o twarzy mordercy. - Jeszcze tylko tę jego córunię jakoś stąd wyprowadzić i będzie nam się żyło spokojnie, jak dawniej. Uczonych nam tu nie trzeba. I to takich, co mogą tylko na nas większe kłopoty sprowadzić.
- Dokładnie, Conrad ma rację. - Poparł go kolejny i stuknął się z nim kuflem. - A tak w ogóle, to po co on tam lazł? Znaczy ten profesorek?
- Bo głupi był. Czasami lepij na dupie siedzieć, jak my tu, o! W cieple, przy piwku, a nie wiatru w polu szukać... Do starego więzienia nie zbliża się nikt, kto nie chce skończyć jak Lorrimor. Ale tym profesorkom nie przetumaczysz, one wiedzom lepiej - odparł brodacz. - A potem płacz. No ale pogadajmy o czymś innym, profesorek już dawno po sądzie u Pharasmy. Napijmy się lepij...




Tymczasem na obrzeżach Ravengro, w starym, dużym domu młoda, czarnowłosa kobieta wpatrywała się nieobecnym wzrokiem w okno, za którym szalała ulewa. Jej serce pożerał dojmujący smutek i żal po stracie ukochanego ojca. Wciąż nie potrafiła przyjąć do wiadomości, że już nigdy go nie zobaczy i nie mogła się z tym pogodzić. Chociaż ojciec był obieżyświatem i często nie było go w domu, to więź, jaka ich łączyła była mocna i zbudowana na solidnych fundamentach. Wiedziała, co musi teraz zrobić.

Zdawała sobie sprawę, że wojaże ojca bywały niebezpieczne, ale rozumiała też, ile dla niego znaczyły. Czasami może nawet zbyt wiele. Nigdy wcześniej jednak nie dopuszczała do siebie myśli, że ojciec umrze podczas którejś z takich wypraw, a już tym bardziej rzut kamieniem stąd, tak blisko swojego domu i córki. I za każdym razem, gdy przez jej umysł przebiegł choćby cień tej myśli, robiło jej się niedobrze. A słowa “wrócę przed północą, skarbie” i jego ostatni uśmiech, gdy zamykał za sobą drzwi pozostaną z nią już na zawsze. Ojciec pozostawił ją nie tylko w żałobie, ale i z wyraźnymi instrukcjami, co uczynić, gdyby przedwcześnie odszedł z tego świata. Wskazał jej konkretne osoby, które miała powiadomić. Osoby, które zawarł w swojej ostatniej woli.

Kendra nie wierzyła w przypadkowość śmierci ojca. W nieszczęśliwy wypadek. Petros był w młodości poszukiwaczem przygód i choć wiele razy zostawał ranny, zawsze wychodził z opresji obronną ręką. Mógł polegać na wielu ludziach, miał ogromną siatkę kontaktów. Niektórzy zawdzięczali mu życie i on zawdzięczał je niektórym. Poświęcił życie na badanie przeróżnych zjawisk paranormalnych i nadnaturalnych istot. Spotkał się w swoich podróżach z tyloma przeciwnościami i dziwnymi stworzeniami, że gdyby była taka możliwość, to doświadczeniem mógłby obdarować kilkadziesiąt osób.

Nie chciała wierzyć słowom miastowego medyka, że na ojca przypadkowo osunął się jeden z gargulców umieszczonych na murach ruin więzienia Harrowstone. To było zbyt proste, zbyt trywialne. Coś złego musiało się tam zdarzyć - czuła to, choć szeryf Caeller stwierdził, że po przeprowadzeniu ze swoimi ludźmi dokładnego śledztwa nie odnalazł tam śladów walki ani niczego innego, co wskazywałoby na zaplanowany atak. Nad dochodzeniem pieczę trzymał sam burmistrz miasteczka Vashian Dragescu, który był serdecznym przyjacielem Petrosa i on też zapewniał ją, że jego śmierć była wynikiem nieszczęśliwego wypadku.

Miała swoje przeczucia graniczące z pewnością, że to nieprawda. Stare więzienie zostało zbudowane wiele lat temu na wzgórzu niedaleko Ravengro i nie cieszyło się najlepszą opinią jeszcze za czasów użytkowania. A gdy pozostały po nim tylko ruiny, jego reputacja spadła tym bardziej. Ponoć miejsce było nawiedzone, co wcale nie musiało być zabobonem, skoro ojciec się nim zainteresował. Dlaczego jednak tak nagle? Dopiero teraz? Wszak mieszkali w Ravengro od wielu lat…

Żałowała, że nie wypytała go zawczasu, dlaczego tak bardzo chce się tam wybrać po zmroku tego paskudnego wieczora, który stał się ostatnim wieczorem, gdy przytulała go na odchodne, choć wiedziała, że zbyłby ją jakimś prozaicznym wyjaśnieniem. Nigdy nie angażował jej w swoje sprawy, chcąc ją chronić a ona miała teraz do siebie żal, że nie była wystarczająco stanowcza. Choć po prawdzie nie sądziła, by cokolwiek to zmieniło.

Westchnęła ciężko, przetarła chusteczką mokre oczy i pociągnęła nosem. Oderwała wzrok od młóconej deszczem szyby, usiadła przy biurku ojca i otworzyła małym kluczykiem drugą szufladę od dołu. To tutaj znajdowały się adresy osób, z którymi miała się skontaktować, gdyby coś mu się stało. Planował swoje życie zawsze kilka kroków naprzód i nawet teraz, gdy leżał samotnie w ciemnej, zimnej, podziemnej krypcie świątyni Pharasmy, odnosiła wrażenie że ci, których zaprosił z różnych części Ustalavu na swój pogrzeb, nie zostali ściągnięci do Ravengro przypadkowo.

 

Ostatnio edytowane przez Ayoze : 22-05-2023 o 16:38.
Ayoze jest offline  
Stary 22-05-2023, 16:33   #2
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację





Śmierć Petrosa Lorrimora, o której poinformowała listownie jego córka, Kendra, była dla was ogromnym zaskoczeniem. Co prawda mężczyzna był już nieco po sześćdziesiątce, ale wciąż dobrze się trzymał i swoim wigorem mógłby zawstydzić niejednego młokosa. Emerytowany profesor Uniwersytetu Lepidstadt był w przeszłości poszukiwaczem przygód badającym nadnaturalne i paranormalne wydarzenia a wachlarz jego zainteresowań był bardzo szeroki: od okultyzmu, przez religioznawstwo, czy alchemię. Można by długo wymieniać, ale ci, którzy go znali doskonale wiedzieli, że miał otwarty umysł i nie zamykał się na nowe ścieżki, którymi mogła podążyć nauka. I chociaż Kendra w wysłanych listach nie podała przyczyny śmierci Petrosa, to domyśliliście się, że z pewnością nie zmarł przykuty do łóżka chorobą.

Równie zaskakujący był fakt, że profesor umieścił każde z was w swoim testamencie i ostatniej woli. Oczywiście, znaliście go od dawna, mogliście nawet nazwać przyjacielem, o co w miejscu takim jak Ustalav było niezwykle trudno, jednak mimo wszystko należało uważać, że w przypadku testamentu Petros sięgnie po ludzi, z którymi łączyła go dużo dłuższa zażyłość i przyjaźń. Dlatego też z szacunku dla profesora ale i zaintrygowani sytuacją postanowiliście pojawić się na pogrzebie przyjaciela. Ponieważ znając naturę Petrosa, nie wierzyliście, że odszedł z tego świata bo takie było jego przeznaczenie. Zresztą, profesor nie wierzył w coś takiego, jak przeznaczenie; zawsze uważał, że to człowiek kieruje swoim losem i to jego wybory decydują o dalszej drodze życia.


Choć do posiadłości Lorrimora dotarliście w różnych odstępach czasu, tego dnia Ravengro witało was ponurym przedpołudniem, zimnym deszczem oraz kąsającym wiatrem; pogodą typową dla miesiąca Pharast. Niby zima już odeszła, ale w chłodnym powietrzu wciąż dawało się odczuć jej ostatni dotyk. Pękate, sino-szare chmury wisiały nisko, jakby za chwilę miały runąć na miasteczko i okolicę, całkowicie je topiąc. Drewniane i murowane chaty stały blisko siebie, gdy pokonywaliście kolejne opustoszałe uliczki, niczym zjawy zmierzające do domu profesora, by odprowadzić go w ostatnią drogę. Co jakiś czas widzieliście, jak w niektórych domach poruszają się zasłonki, ale oprócz tego nikogo nie zauważyliście - najlepiej było obserwować nieznajomych z bezpiecznej odległości. Drzwi domostw upstrzone były pękami czosnku i różnymi dziwnymi gałązkami, mającymi odstraszać stworzenia nocy, co było dość oczywiste, biorąc pod uwagę, gdzie leżało Ravengro. Otoczone gęstym lasem z jednej strony, z dostępem rzecznym z drugiej z pewnością nie widywało zbyt wielu podróżnych. Przy wjeździe do miasteczka nie zachęcała również wiadomość wypalona na sporym kawałku drewna: "PÓŁORKI I CZAROWNICY BĘDĄ PALENI". Gdzieś na wzgórzu nieopodal miasteczka, schowana teraz za kurtyną deszczu, majaczyła posępna, skryta w ciemnościach budowla.

Pomimo opustoszałych uliczek odnieśliście wrażenie, że wasze pojawienie się w miasteczku nie uszło uwadze mieszkańców. Kendra do każdego wysłanego listu dołączyła mapkę z zaznaczonym domostwem, więc ze znalezieniem posiadłości nie było większych problemów. Pierwsza na miejsce dotarła Shelessara, za nią siostra Teodora. Kwadrans później Nikolai, potem Garviel i w końcu Argen. Dom Lorrimorów prezentował się naprawdę okazale a jednocześnie tajemniczo i posępnie. Na tle innych budynków w miasteczku wyróżniał się przede wszystkim wielkością a także barwą - ściany wykonano z ciemnego kamienia, a dach pokryty czarną dachówką opadał pod różnymi kątami. Do drzwi wejściowych skrytych pod werandą prowadziła krótka ścieżka, a całe domostwo otoczone było metalowym płotem. Dwuskrzydłowa brama umieszczona niedaleko głównej furtki sugerowała, że gdzieś na tyłach musiała znajdować się powozownia. Dom - przynajmniej na zewnątrz - wyglądał na porządny i zadbany.


Każdemu z was drzwi otwierała niska, drobna kobiecina o starym, pomarszczonym obliczu.
- Witam w tym przykrym dniu. Nazywam się Alina, jestem główną gosposią i posługaczką w domu Lorrimorów - Przedstawiła się, siląc na uśmiech. Ton jej głosu był płaski, zdecydowanie nie wyrażał zadowolenia ani tym bardziej żałoby. - Zapraszam, zapraszam za mną. Pani domu zejdzie, gdy tylko pojawią się wszyscy goście zaproszeni na pogrzeb pana profesora.

Alina poprowadziła każde z was ładnie wykonanym, drewnianym korytarzem do obszernego, urządzonego ze smakiem salonu, gdzie na dwóch złączonych stołach pod oknem leżała zabita gwoździami prosta, sosnowa trumna z ciałem Petrosa, na której umieszczono spory wieniec z kwiatów. Słodkawo mdły odór zgnilizny mieszał się z zapachem roślin, co było dość osobliwym połączeniem, ale znanym większości z was. Shelessara, Teodora i Nikolai wiedzieli, że Kendra jeszcze długo po pochówku ojca nie pozbędzie się z salonu tego zapachu. W gustownie wykonanym kominku niemrawo płonął ogień a nad nim znajdowało się duże lustro oprawione w piękną ramę. Na wszystkich ścianach salonu wisiały kinkiety z zapalonymi świecami, zaś na okrągłym stoliczku nieopodal trumny umieszczono tacę z serem, wędliną, pieczywem oraz dwoma butelkami dobrego wina i pięcioma kieliszkami.
- Proszę się częstować, panna Kendra odpoczywa w swojej sypialni, ale niedługo zejdzie na dół. Jakby czego było trzeba, to wołać, będę w kuchni - powiedziała Alina. Służka zdawała się wam zdystansowana i chłodna w obyciu. Nic niezwykłego w Ustalavie.

Zostawiła was samych, a rzuciwszy okiem na meble, czy wykończenie wnętrza łatwo można było dojść do wniosku, że profesorowi i jego córce dobrze się powodziło. Nie minęło nawet pięć minut od momentu pojawienia się w domu Argena, gdy usłyszeliście odgłos skrzypiących desek towarzyszący schodzeniu po schodach. Chwilę później do salonu weszła przystojna, średniego wzrostu młoda kobieta mogąca mieć nie więcej, niż dwadzieścia pięć lat. Miała na sobie czarną suknię do samych kostek, idealnie współgrającą z długimi włosami opadającymi luźno na ramiona i plecy. Jej oczy były zaczerwienione i opuchnięte od płaczu a twarz zdjęta cierpieniem. Widać było, że mocno przeżywała odejście Petrosa.


- Bardzo się cieszę, że jednak przybyliście w komplecie. - Zaczęła łagodnym, kobiecym głosem. Prawą dłonią, w której trzymała błękitną chustkę przetarła oczy i nos. - Nazywam się Kendra, to ja zaprosiłam was na pogrzeb mojego ojca. Jak minęła wam podróż? Mam nadzieję, że obyło się bez niespodzianek na szlaku? Niedługo powinni pojawić się nowicjusze od ojca Corianu z naszej świątyni Pharasmy. Oni zaniosą trumnę ojca na cmentarz i z wybiciem pierwszego dzwonu rozpocznie się ceremonia. Częstujcie się winem i jedzeniem, jeśli macie ochotę. Poprosiłam Alinę, żeby przygotowała dla was, co mamy najlepszego.

Kendra usiadła w jednym z wolnych foteli przy kominku i znów otarła oczy chusteczką. Mimowolnie spojrzała w stronę trumny z ciałem ojca i zaczęła cicho płakać.
- Przepraszam… przepraszam... - załkała łamiącym się głosem.

 
Ayoze jest offline  
Stary 22-05-2023, 17:57   #3
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację


W skąpanym w półmroku pomieszczeniu rozległy się odgłosy wioli. Łagodne, ciemne i ciche, o niskim wolumenie dźwięku. Stanowiące perfekcyjne odwzorowanej wyszukanej notacji. Odpowiadała za nie siedząca na krześle kobieta, która obejmując kolanami muzyczny instrument, smyczkowała, wspominając detale niedawno rozwiązanej sprawy. Śledztwo zlecił jej zachowujący się jak histeryczny neurotyk mężczyzna o imieniu Stefan Batescu, przekazując tajemniczy manuskrypt zawierający relacje wydarzeń, których był świadkiem, oraz rzekomo potwierdzające je dokumenty i skopiowane przezeń listy. Sprawa dotyczyła serii niedawnych i wielce osobliwych zaginięć w okolicy otoczonej starym lasem wiekowej posiadłości zamieszkiwanej w tamtym czasie przez jego podejrzanie zachowującego się jego kuzyna, Ambroziego Dewesa. Aczkolwiek materiały dostarczone przez Batescu wskazywały, że do podobnych incydentów mogło dochodzić tam już prawie 200 lat wcześniej, mniej więcej w czasach kiedy przodek jego i gospodarza się tam osiedlił. Na pewno wszystkie zniknięcia łączył wielce sugestywny fakt, iż zachodziły w tajemniczych okolicznościach i dochodziło do nich wyłącznie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od feralnego domostwa. Na dodatek miesiące później, dokładnie na tym samym obszarze, zdarzało się potem znajdować zdeformowane lub postarzone nieproporcjonalnie do upływu czasu zwłoki niektórych zaginionych. Tu warto odnotować, że do przodków obu wspomnianych mężczyzn zaliczali się potężni czarodzieje tacy jak Riciard czy Alons Bilitos, których lękała się cała okolica. Stąd też wina za dawne zdarzenia zdawała się spoczywać na nich. Jednak na przekór temu świadczyły przedstawione przez Batescu materiały. Wynikało z nich, że Riciarda nawiedzili pewnego razu inkwizytorzy Iomedae i nie stwierdzili niczego podejrzanego. Temu drugiemu również nie dowiedziono nigdy winy, zaś ponad pół wieku po śmierci ojca, opuścił on posiadłość razem ze swym synem Labanem i udał się do Taldoru, przy okazji pozostawiając przyszłym lokatorom garstkę dość dziwnych instrukcji. To je właśnie z niejasnych przyczyn kilkadziesiąt lat później złamał należący do dalszej rodziny Dewes. Batescu odwiedzając pewnego razu kuzyna, zauważył w jego zachowaniu wyraźne zmiany. Zwłaszcza w osobowości. Powodowany troską o zdrowie psychiczne krewniaka postanowił zostać na dłużej, by móc baczniej mu się przyjrzeć. A wraz z narastaniem podejrzeń zaczął go nawet śledzić. Odkrył w międzyczasie, ku swej dojmującej trwodze, osobliwe okno na poddaszu, o szczególnej porze miesiąca zamieniające się w rodzaj międzywymiarowej bramy czy raczej wizjera. Przerażony tym upiornym znaleziskiem nawet nie zapytał o nie gospodarza. Niedługo potem okazało się, że kuzyn Dewes jakiś czas wcześniej nawiązał przyjaźń z dziwnym przedstawicielem jaszczurzego ludu, szamanem o imieniu Q’uamais i razem z nim odwiedzał w nocy pobliski stary kamienny krąg ustawiony u podnóża zrujnowanej wieży.


Stefan lękał się podążać za nimi o takiej porze, jakby domyślając się ich zamiarów, ale dobrze widział z domu dobiegające stamtąd osobliwe błyski oraz aż nazbyt wyraźnie słyszał, jak wszelakie leśne stworzenie podniosło wtedy niewyobrażalny jazgot, przechodząc wkrótce w piekielne unisono. Kilka dni po tych wydarzeniach Dewes chyba zaczął coś przeczuwać, bo nakazał Batescu opuścić dom, tenże jednak do tej pory zdołał wywiedzieć się dzięki rodzinnej bibliotece wystarczająco o historii rodu oraz wydarzeniach ongiś i niedawno nawiedzających okolicę. Wsparty właśnie tą wiedzą i własnymi obserwacjami udał się do kobiety po pomoc. Nie doczekał jednak końca śledztwa bowiem wkrótce zaginął, choć zdążył przedtem jeszcze wysłać do niej dramatyczny list, stwierdzając w nim, że jego śladem podąża jakiś świetlisty i amorficzny stwór z innych sfer. Mimo utraty zleceniodawcy, kobieta nadal zamierzała dokończyć sprawę. I tak pracowała z umiłowania do sztuki, a nie dla pieniędzy, poświęcając uwagę wyłącznie dochodzeniom, które dotyczyły czegoś niezwykłego czy też wręcz fantastycznego. Kontynuując jednak, w wyniku analizy manuskryptu Batescu, następującego po nim śledztwa i dzięki konsultacjom z profesorem Petrosem Lorrimorem udało jej się z czasem odkryć, że Ambrozi Dewes został opętany przez swojego przodka, maga Riciarda Bilitosa, przebywającego poza sferą materialną. A dokładniej, to kliffota zwanego w księgach tajemnych jako „Mistrz”, którego ten ostatni swego czasu przyzwał z najgłębszych Otchłani, po czym utracił na jego rzecz swą wolę i ciało. To opętany Riciard odpowiadał za tajemnicze zaginięcia sprzed prawie dwóch wieków i powite wtedy przez liczne chłopki mutanty. Wydawał on niewinnych ludzi na żer swemu panu – Lordowi Kliffot o imieniu „Czekający u Progu” i przesycał poprzez swe czarnoksięskie praktyki okolicę energiami zepsucia. Nie został ongiś ujęty bowiem upiekło mu się z inkwizytorami, i to wyłącznie dlatego, że przy wsparciu swego patrona potężną magią wymazał im pamięć o tym co zobaczyli i co im uczynił. Na szczęście jego potomek, Alons, poszedł z goła odmienną drogą. Studiował nauki tajemne przez dziesięciolecia po to, by móc zdjąć z rodu mroczną klątwę sprowadzoną przez ojca i nie dać się opętać owemu mrocznemu bytowi, znanemu jako „Mistrz”. Lecz co najważniejsze, starał się także uchronić świat przed ryzykiem otwarcia kolejnej pełnoprawnej wyrwy do Otchłani. Czegoś, co z czasem mogłoby przybrać kształt i rozmiary Rany Świata z Mendevu… Fortunnie dla całego Golarionu, udało mu się. Zapieczętował znajdujące się w zrujnowanej wieży przejście do Otchłani poprzez utworzenie u jej podnóża zaklętego magicznie ochronnego kamiennego kręgu. Następnie, jak głosi relacja pochodząca z dziennika jego syna Labana, udał się do Taldoru. Porzucając rodzinne strony zostawił dla przyszłych lokatorów tajemnicze instrukcje na piśmie, czego pod żadnym pozorem nie wolno im robić. Jednak jego daleki krewny, Ambrozi Dewes, który przejął posiadłość dziesięciolecia później, wiedziony zgubną ignorancją i ciekawością zignorował je. Odsłonił on osobliwe okno na poddaszu, trafiając akurat na pełnię księżyca i niewyobrażalnie potworne przedstawienie. To właśnie od tamtej chwili jego ciało począł przejmować Bilitos/„Mistrz”. Wkrótce opanowując nieszczęśnika w pełni i wskrzeszając swego starego kompana w czarnoksięskich praktykach, Q’uamastizssa (który dla ukrycia tego faktu przybrał miano Q’uamais). Mniej więcej w tym czasie odwiedził go Stefan Batescu. Para czarnoksiężników bazując na niewiedzy tegoż, jego rękoma usunęła magiczne pieczęcie z kamiennego kręgu, a następnie zaczęła ponownie otwierać przejście dla „Czekającego u Progu”, czego dalszy ciąg jest już znany. Finał tych wydarzeń był zaś następujący: wynajęta kobieta uzbrojona w wydedukowaną i zdobytą wiedzę udała się do mrocznego lasu, gdzie mieściła się przeklęta posiadłość. Podczas pełni zakradła się do zrujnowanej wieży i powaliła z zaskoczenia obu czarnoksiężników odprawiających akurat kolejny plugawy rytuał. Potem na podstawie informacji z manuskryptu Batescu odnowiła magiczny krąg, odkrywając przy okazji u podnóża wieży dziesiątki szkieletów należących ofiar Lorda Kliffot. Kolejnym jej krokiem było pochowanie nieszczęsnego Dewesa (Q’uamastizss rozpadł się po śmierci w pył), po czym zbicie zaklętej szyby z poddasza. Na sam koniec spaliła doszczętnie posiadłość wraz z biblioteką, by nikt inny nie mógł pójść w ślady pary kultystów. Po wszystkim zaś obiecała sobie nie podzielić się nigdy z nikim nigdy tym, co udało jej się odkryć, a zwłaszcza zobaczyć, kiedy przez moment nad zrujnowaną wieżą otworzyła się brama…

Po skończeniu grania utworu kobieta odłożyła instrument i sięgnęła po kieliszek elfiego absyntu, leżącego na pobliskim stoliku, zaraz obok dogasającej opiumowej fajki. Ledwie zdążyła upić nieco zielonkawego napitku, a ktoś zapukał do drzwi jej komnaty. Ze zmęczoną twarzą, nieco zamroczonym spojrzeniem oraz rozchełstaną koszulą nie posiadała adekwatnej prezencji do przyjmowania gości, ale postanowiła rozewrzeć odrzwia i sprawdzić kto postanowił ją odwiedzić. Okazało się, że był to goniec z listem. Po odbitej w laku pieczęci rozpoznała ród Lorrimorów. Pożegnała posłańca, zamknęła drzwi i otworzyła wiadomość. List zawierał mapę osady, gdzie mieszkał Lorrimor i wiadomość spisaną wprawną ręką. Kyoninka przeczytała ją dokładnie, i mimo odurzenia, doskonale zapamiętała jej treść. Tekst wzbudził w niej nie tylko cień żałoby, ale i sporą dozę podejrzliwości. Bo choć nie podawał przyczyny zgonu, to sam Lorrimor raczył wspomnieć we wcześniejszej korespondencji, że jeśli kiedykolwiek skona z dala od domu, badając nadnaturalne rzeczy, to z pewnością nie będzie to dziełem przypadku. Przestrzegając zarazem, że nawet jeśli sprawa dla każdego innego obserwatora wyglądałaby na czyste zrządzenie losu, to ona nie powinna dać się zwieść tym pozorom. Na szczęście adresatka nie należała do osób łatwowiernych i zadowalających się wątpliwymi odpowiedziami, dlatego jeszcze tego samego dnia spakowała się, by następnego ranka wyruszyć do Ravengro.


Z powozu wysiadła smukła kobieta o elfiej urodzie i spiętych w koński ogon włosach koloru jasnoblond, nieco ziemistej cerze oraz delikatnie podkrążonych, czujnych i zimnych szaro-niebieskich oczach. Nosiła na sobie wytworny, acz wysłużony długi hebanowy płaszcz ze zdobnym motywem, złotymi wykończeniami i dodatkowym skórzanym okryciem ramion, elegancką brunatną kamizelkę, białą koszulę, dopasowane do reszty stroju ciemne spodnie i wysokie buty. Z szyi opadał jej biały krawat spięty złotą broszą z zielonym agatem, a od ramion ciągnęła się długa peleryna. Dłonie osłaniały skórzane rękawiczki, zaś na głowę nałożony miała trikorn z fantazyjnym piórkiem. Po boku zwisała jej torebka na ramię, a pod płaszczem przepasywał bandolier wypełniony osobliwymi przyrządami, buteleczkami z płynami i dwoma nożami do rzucania. Przy pasie wisiały jej szpada, lewak i ręczna kusza.

Jeszcze zanim umilkł tętent oddalających się końskich kopyt, kobieta skończyła badać wzrokiem niegościnne otoczenie. Następnie ruszyła po rozmiękłej drodze w kierunku pobliskiego Ravengro. Miasteczko stanowiło dlań wręcz charakterystyczną ustalavską scenerię. Posępną, odpychającą i pełną marazmu. Chłodna, dżdżysta pogoda i bezlitosne smagnięcia wiatru jakby celowo starały się wprawić wędrowczynię w nędzny nastrój, czemu wtórowały popielato-czarne chmury chciwie zakrywające symbolizujące nadzieję słońce i jednocześnie rzucające złowrogi cień na ustawione w ciasnym szyku surowe, drewniane chaty zaściełające opustoszałe uliczki. Śledcza wychwyciła pozawieszane tu i ówdzie zabobonne zabezpieczenia przed stworzeniami mroku, niezbyt skuteczne, ale dające wyraźne świadectwo mentalności mieszkańców. Już przy samym wjeździe wrył jej się w pamięć ponury napis wypalony na sporym kawałku drewna. Aczkolwiek nie wzbudził w niej szczególnego zdziwienia. Przebywała od prawie roku w Ustalavie i przez ten czas dobrze poznała obyczaje panujące w tym kraju.

Podczas marszu przez Ravengro niejednokrotnie uchwyciła blask oczu nieśmiało spozierających spomiędzy uchylonych, przydymionych okiennic. Równie ciekawskich, co raptownie uciekających od spotkania z jej spojrzeniem. Kiedy w końcu dotarła do okazałej posiadłości Lorrimorów, poświęciła chwilę nadgryzionej zębem czasu, acz kunsztownej ciemnej fasadzie budynku. Jej misternym wykuszom i ryzalitom, precyzyjnie wykonanej elewacyjnej sztukaterii, smolistym żeliwnym zdobieniom i wzorzystej dachówce w kształcie rybiej łuski. Nie umknęła jej również drobiazgowa stolarka, z jaką wykonano werandę z gankiem.

Chwilę po obejrzeniu konstrukcji, zbliżyła się do drzwi i użyła kołatki.
— Dzień dobry pani Alino, byłam umówiona. Jestem Shelessara Merilineth z Kyonin. Prywatna detektyw — przedstawiła się kobiecie, która uchyliła jej drzwi i wpuściła ją do środka.
Śledcza od razu odnotowała niespójny ze słowami ton głosu służącej. Czyżby w głębi podzielała ona uprzedzenia wobec rodu przejawiane przez swoich ziomków? Pozostawiając tę sprawę na później, elfka zostawiła zbędny rynsztunek i zdecydowanym krokiem ruszyła za kobieciną, korytarzem docierając do obszernego, ładnie urządzonego salonu. Na miejscu od razu wyczuła znajomy zapach, który miał pozostać w pomieszczeniu jeszcze przez wiele dni, po czym przyjrzała się trumnie. Sosnowa i prosta stanowiła niezbyt wystawny wybór. Co musiało wynikać woli zmarłego, bowiem zdecydowanie rodzinę stać było na dużo lepszą. Blondynka skinęła głową służce i skorzystała z kieliszka, by napić się wina. „Pięć kieliszków, zatem spodziewają się dokładnie tylu gości” skonstatowała, patrząc na tacę. Jadła nie tknęła, i nie chodziło wcale o fakt, że w powietrzu unosiła się mało apetyczna woń. Do niej akurat była przyzwyczajona. Po prostu nie była głodna. Oceniając po zawartości półmisków, strawa była solidna i przedniej jakości. Ewidentnie Kendra chciała uhonorować przyjaciół jej drogiego ojca.

Usadowiwszy się na kanapie Merilineth poczekała na resztę spodziewanych gości i samą gospodynię. Z tej pierwszej grupy najpierw zjawiła się aasimarka odziana w głęboką czerń pogrzebowych szat, ozdobionych symbolem bogini Pharasmy. „Homo celestialis, rzadki to widok" skomentowała w myślach, sondując wzrokiem najwyraźniej niewidomą, acz wyjątkowo wysokofunkcjonującą przybyszkę. Po formalnym przywitaniu się, zagadnęła ją.
— Jak poszła przedwczorajsza celebracja Dnia Kości?
Kwadrans później poczęli zjawiać się kolejni goście, sami mężowie (w tym drugi okaz Homo celestialis). Merilineth drogą wizualnej analizy wyciągała wnioski odnośnie tego kim byli, czym się trudnili i skąd przybyli. Nie zagadywała ich, jak to uczyniła drogą wyjątku wobec Teodory. Na wyraźną potrzebę potrafiła być towarzyska i kontakty z ludźmi nie sprawiały jej najmniejszych problemów, lecz o wiele bardziej wolała obserwować, aniżeli mówić.

Niecałe pięć minut po ostatnim gościu w salonie zjawiła się sama Kendra. Shelessara wnikliwie oceniła jej stan psychiczny, sposób wypowiedzi oraz inne detale. Nie zauważyła jednak nic podejrzanego. Jako pierwsza z gości zabrała głos.
— Podróż upłynęła spokojnie, dziękuję — odparła na pytania gospodyni. — Jeśli pozwolisz, to przejdę od razu do konkretów. W końcu każde z nas przybyło tu we wiadomym celu. Przede wszystkim więc proszę cię, szanowna Kendro Lorrimor, byś zechciała przyjąć me najszczersze kondolencje z powodu utraty ukochanej osoby.
Zdjęła na chwilę kapelusz i zerknęła wymownie w stronę sosnowej trumny.
— Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem, nietuzinkowym poszukiwaczem przygód, a przede wszystkim wybitnym uczonym obdarzonym niezwykle przenikliwym umysłem i drogim mi druhem. Jego śmierć to wielka strata nie tylko dla nas, ale i dla całego Golarionu… Lecz jak możesz się domyślać, swą ostatnią wolą nie wezwał nas tutaj, a szczególnie mnie, jedynie ze względu tę smutną uroczystość i łączącą nas ongiś zażyłość. Wszak był człowiekiem zapobiegliwym i nader roztropnym. Niewątpliwie spodziewał się, co może go spotkać. Dlatego istotne jest, byś podzieliła się ze mną wszystkim, co wiesz. Ale to później. Na razie wystarczy, jeśli powiesz nam, co się w zasadzie wydarzyło. Jak właściwie doszło do tej tragedii?
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 25-05-2023 o 16:46.
Alex Tyler jest offline  
Stary 23-05-2023, 22:29   #4
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
“Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, lecz jego częścią.”
- Haruki Murakami, “Mekurayanagi to, nemuru onna”






Jesienny całun ciężkich chmur opadł już zupełnie na Ustalav, przynosząc ze sobą zwyczajowe dla tej pory roku ulewy i zimne powietrze, które skutecznie i definitywnie przegoniło resztki letniej aury. Ponura szarość wdarła się w życie, rozgościła już na dobre i objęła we władanie krótkie dni i długie noce, rządząc niepodzielnie tą kwartą golariońskiego kalendarza, wciśniętą między dwa ekstrema - ciepło lata i mróz zimy. Szkielety drzew smętnie bujały się w chłodnym wietrze, pola umierały pod twardniejącą ziemią, ubite trakty zamieniały się w błotniste breje, nawet codzienne życie traciło na i tak skromnej dynamice oraz werwie. To jesienią właśnie Ustalav stawało się takim, jakim wyobrażali je sobie cudzoziemcy. Krainą wiecznie skąpaną w deszczu, ponurą, nieprzyjemną, niebezpieczną.

Dżdżysta ulewa i urwanie chmury tego wieczora nadeszły wraz z mroźnym wichrem schodzącym ze zwierzęco dzikich Kłów, przetaczając się przez zachodnie rubieże hrabstwa Lozeri, ogołacając już zupełnie szkielety drzew z resztek liściastych koron w wyblakłych barwach, wprawiając w drżenie drewniany chałupy i bębniąc ciężkimi kroplami. Urwanie chmury przeszło przez Courtaud tak jak przyszło, nagle i znienacka, pozostawiło za sobą tylko błotniste fałdy wypełnione strumyczkami i zawodzące upiornie w załomach i prześwitach podmuchy zimna.

Costel wzdrygał się przy każdym jednym wizgu wpadającym do zatęchłej krypty, podszytym szmerem i kapaniem ściekającej po stopniach wody, ginącej w pęknięciach wiekowego kamienia. Zimny wicher tylko zagęszczał wrzynający się w kości chłód krypty grabionej z kosztowności przez zbójecką bandę, do której syn uchodźców z ziem, które po wojnie domowej zaczęto zwać Bruzdami, dołączył wiedziony desperacką potrzebą zarobku. Rabunek na podróżnych przemierzających ponure ustalavskie szlaki był jednak jednym, a łupienie grobów czymś zupełnie innym. Costel nie mógł odpędzić od siebie drżenia i rosnącego przeczucia, że oto właśnie popełniali nie tylko śmiertelny grzech, lecz również błąd.

C-co to...? — syknął, zaalarmowany, gdy ponad wizgiem wiatru z zewnątrz rozbrzmiało coś jeszcze. Coś złudnie przypominającego ptasi trel.

Heh, Cos, trza było założyć brązowe bryczesy — zarechotał Stefan.

Dajże spokój młodemu. Pierwszy raz grabi groby, to nie dziwota że widzi duchy w każdym cieniu — zakomenderował władczo Allan, oszpecony blizną ciągnącą się na wskroś przez twarz. — Dobra, starczy. Więcej nie udźwigniemy.

Banda zawiązała napuchnięte łupami worki, ze stęknięciami przerzucając je przez ramiona i snując przyjemne plany na temat tego, co przyniesie im spieniężenie zagrabionych kosztowności. Costel milczał. Ptasi trel niemal ginący w wietrznych wizgach nie ustępował, a gdy pierwsi kamraci stanęli na zewnątrz i zaczęli milknąć wpół słowa, młodzieniec przez chwilę miał ochotę zaszyć się w krypcie, oczekując najgorszego. Resztę stopni pokonał z duszą na ramieniu, a gdy stanął w chłodnym powietrzu zachłysnął się strachem.

Figura trwała w stoickim oczekiwaniu, niczym jeden z anielskich posągów jakie zdobiły niektóre z nekropolii. Odziana w szarawą biel i żałobnie czarny welon, burzone podmuchami wiatru, z urękawiczoną prawicą obejmującą spiralnie kutą rękojeść, zakończoną stylizowaną ciemną różą, obnażonego zweihändera niemal tak długiego, jak ona była wysoka, wpatrywała się perłowymi oczami, osadzonymi w niepokojącej symetrii alabastrowej twarzy, przed siebie. W kierunku krypty i wylegającej z niej bandy. Żywy posąg o niewidzącym spojrzeniu. Zwiastun zguby.

Costel słyszał o Burym Biesie masakrującym ludność hrabstwa, widmie przybierającym postać potężnego wilczura. Teraz, patrząc na tą posągową postać, nie mógł przegonić myśli, że tutejsze strony nawiedzała jeszcze inna szara zjawa. Worki pacnęły w błoto jeden po drugim, gdy dłonie zaczęły sięgać ku ostrzom.

T-t-to pharasmitka — syknął Costel, wpatrując się w amulet na napierśniku statuy o kształcie spirali.

Samotna, ślepa pharasmitka z nieporęcznie długim ostrzem — odparł Allan. Mężczyzna pozostawał jakby niewzruszony widokiem przybyszki, nie bez powodu będąc liderem bandy. Granica między odwagą, a głupotą była jednak niezwykle cienka i Costel nie był pewien, po której stronie stąpał teraz bliznowaty, ostrożnymi krokami zbliżający się do istoty. Drżącymi dłońmi odłożył worek, podążył za kompanami. — Zejdź nam z drogi, kobieto. Jest nas więcej.

Costel uchwycił się tejże myśli, zaciskając palce na kordelasie. Mieli przewagę liczebną.

Każdy z nas podąża ścieżkami losu — figura odezwała się chłodem. — Wasze rozwidlają się teraz i musicie dokonać wyboru. Obie prowadzą w to samo miejsce, przed oblicze Sądu Ostatecznego, lecz jedna z nich wije się o wiele krócej. Złóżcie oręż i oddajcie pod ziemski osąd, a będzie wam dana szansa na odpokutowanie grzechów.

Chędoż się, suko — syknął Allan.

Syknęło i ostrze, gdy bliznowaty skoczył w kierunku bladej zjawy. Tak prędko jak skoczył, tak poleciał w tył. Zweihänder w dłoniach kobiety, pozornie nieporęczny, poruszał się rozmytą prędkością, błyszcząc w świetle księżyca i latarni. Rozorał bliźniaczą, krwawą linią twarz Allana, okręcony zręcznym ruchem odpędził nacierających rozbójników z lewej. Zjawa postąpiła do przodu, sprowadziła klingę cięciem na odlew w drugą stronę, skracając Stefana o palce przy nieudolnie i zbyt wolno złożonej paradzie, a Mihaila o czubek głowy, ciągnąc za sobą pasmo czerwieni, szarej materii i kawałków kości.

Krew zalała połowę świata Costela, gdy koniuszek ostrze rozciął skroń. Chłopak chciał się wycofać, uciec jak najdalej od krwawej zguby, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa i rąbnął w błotnistą breję, kuląc się w miejscu i zasłaniając dłońmi. Krzykiem - a może tylko myślą, zalany strachem nie był pewien - błagał o litość. Poczuł podmuch ostrza nad głową, usłyszał mlask postępującej nieubłaganie do przodu zjawy. Atak bandy załamał się już zupełnie pod naporem krwawego wiru, niesionego i poddającego się pędowi oraz prędkich sztychów. Poruszenie umarło w parę chwil, powietrze wypełnił smród śmierci i potworne charkoty dogorywających ludzi. Costel ostatkiem sił zmusił się do ruchu, do przyjęcia pokornej pozycji na klęczkach. Nie chciał, nie mógł, patrzeć nigdzie indziej, jak przed siebie. Zaskamlał, gdy ciężkie buty zatrzymały się przed nim. Z całych sił starał się ignorować ostrze wsparte o ziemię, spływające czerwienią i gęstniejący wokół smród śmierci.

L-litości. Błag-gam.

Niechaj ten dzień będzie dla ciebie początkiem nowej ścieżki, chłopcze — zimny głos przemówił po raz kolejny. — Śmiertelny sąd być może okaże ci łaskę, lecz bądź świadom tego, że Szara Pani sądzi wszystkich jednako sprawiedliwie. Gdy twa nieśmiertelna dusza przemierzy Rzekę Dusz i stanie w obojętnie zimnym blasku Sądu Ostatecznego wiedz, iż liczyć się będą tylko twe decyzje i ścieżki, jakie przebyłeś. Rozumiesz, chłopcze? Spójrz na mnie.

Costel z drżącym oddechem powoli uniósł spojrzenie. Perłowe spojrzenie, choć niewidzące, bezbłędnie skrzyżowało się z jego własnym, jeżąc mu włos na głowie. Urękawiczona dłoń osiadła na jego twarzy, kciuk przeciągnął po szramie na skroni, zimnym blaskiem uśmierzając ból. Costel pokiwał głową, przymykając oczy drażnione przez mdłą poświatę.

Powstań, chłopcze. Cielesne powłoki twych kamratów wymagają pochówku.

Chłopak powstał powoli, ospale. Za jego plecami, na spadzistym dachu krypty, przysiadł lelek. Żałobny trel towarzyszył zjawie i pokutującemu przez resztę zimnego wieczoru.





Zapach nowego życia spowijał izbę rozbrzmiewającą krzykami boleści, przeplatanymi płaczliwie rwanymi słowami. Mokra plama na łożu była zmieszana i splamiona czerwienią, rozpostarte sukno wykręcane mocno zaciśniętymi nań palcami nasiąkało słonym potem. Wicher stukający okiennicami i krople deszczu weń uderzające ginęły pod głosem brzemiennej dziewczyny, tak jak gorączkowe szepty akuszerek, wpatrujących się w niewidomą Szarą Siostrę, pochyloną nad łożem. Palce w grubych, jasnych rękawicach wprawnymi ruchami badały nabrzmiały brzuch. Alabastrowa twarz niezdradzająca choćby cienia emocji po paru chwilach pochyliła się jeszcze niżej, przykładając ucho do spoconego ciała i nasłuchując. Aasimarka wyprostowała się w końcu, sięgając ku miednicy w której zamoczyła skrawek materiału i otarła czoło dziewczęcia. Drugą dłonią wyswobodziła jej palce z prześcieradła, pozwoliła im zacisnąć się boleśnie, odwzajemniając gest chcąc dodać jej otuchy.

Mężowie toczą swe boje na polach bitew. Wielu kobietom pisana jest ta batalia — przemówiła łagodnym chłodem. — Wiedz jednak, iż nie toczysz jej samotnie. Tak jak Szara Pani czeka na nas u kresu naszych dni, tak i jest z nami u początku naszej podróży. Towarzyszy ci teraz, w tej trudnej chwili.

Wykrochmalone szaty akuszerek zaszeleściły za plecami bladej kobiety, gdy dwa palce powiodły nad sercami, kreśląc znak spirali. Gdy posłały po przejeżdżającą przez miasteczko siostrę Luminitę, nie uczyniły tego bez powodu i właśnie sprawdzały się ich najgorsze obawy, wypowiadane wyważonym mezzosopranem.

Twe dziecię jest zwrócone głową do góry — perłowe oczy zalśniły cieniem. — Bicie serca jest zbyt słabe, bym ważyła się spróbować je odwrócić. Musisz podjąć straszliwie trudną decyzję, dziecino. Nie, nie przyj. Próbując je urodzić naturalnie, ugasisz oba płomienie życia.

N-nie... nienienie...

Mogę sprowadzić je na świat poprzez cięcie. Wiedz jednak, iż dając dziecięciu życie, poświęcisz swe własne. Nie będę w stanie cię uleczyć, stracisz zbyt dużo krwi.

Wiatr i deszcz zacinały w okiennice, gdy dziewczę tkwiło w chwili niemocy, postawione przed straszliwym wyborem. Zadecydowała jednak, słabym głosem dając odpowiedź między jednym szlochem, a drugim.

Dz-dzieciątko. Rat-tuj j-je.

Siostra Luminita kiwnęła głową i ścisnęła mocno dłoń dziewczyny po raz ostatni. Akuszerki zbliżyły się do łoża, szykując do pomocy pharasmitce w ponurym zabiegu. Aasimarka obmyła urękawiczone dłonie w miednicy i ściągnęła z pasa skane, ceremonialny sztylet o spiralnej rękojeści zwieńczonej podobizną Pharasmy. Hojnie przemyła ostrze ostro pachnącym alkoholem i powróciła na swoje miejsce przy łożu, z pochyloną głową odmawiając krótką modlitwę.

Aura za oknem wezbrała jakby w odpowiedzi na przeciągły krzyk płaczu, gdy siostra Luminita zagłębiła ciemne ostrze. Wściekłe podmuchy wiatru towarzyszyły pewnym ruchom dłoni aasimarki i pokrzepującym słowom asystujących akuszerek, trzymających brzemienną w miejscu. Krew zaczęła plamić już nie tylko posłanie, ale również zbierać się u stóp kobiet w gęste kałuże. Teodora wyswobodziła dziecię nie tylko z łona matki, lecz również z pępowiny owiniętej wokół jego szyi. Jedna z akuszerek przejęła noworodka w ramiona, gdy aasimarka ponownie przemyła ostrze.

Szara Pani błogosławi początek twej wędrówki i oczekiwać cię będzie u jej kresu — siostra Luminita wygłosiła tradycyjne błogosławieństwo, przecinając pępowinę. — Oby twa ścieżka była jak najdłuższa.

Kobieta odłożyła ostrze i skinęła głową w stronę akuszerki, która ułożyła noworodka w ramieniu matki. Aasimarka ponownie ujęła dłoń dziewczyny, czując słabnący z każdym uderzeniem serca puls w nadgarstku i wsłuchując w płacz dziecka, zmieszany z wątłym śmiechem umierającej w ponuro perfekcyjnej alegorii pharasmickiego cyklu. Szara Siostra pochyliła zakrytą welonem głowę, w duchu wznosząc kolejną modlitwę.

An... Andrei — wyszeptało dziewczę.

Gdy ostatni oddech uciekł z młodzieńczej piersi, Teodora uniosła martwą dłoń i ułożyła ją nad jeszcze do niedawna bijącym sercem. To samo uczyniła z drugą i powiodła palcami, mdłym blaskiem zasklepiając ranę na brzuchu.

Zajmijcie się dziecięciem i poślijcie po któreś z moich braci i sióstr — odezwała się po minucie ciszy. — Rozmówię się z jej rodziną, gdy tylko przygotuję ciało do pochówku.

Pozostawiona sama w izbie i otoczona mieszaniną życia i śmierci, siostra Teodora przywdziała żałobną czerń i rozpoczęła ostatni sakrament.





Gdy Teodora dwa dni temu zatrzymała się na noc w jednym z prowincjonalnych klasztorów Szarej Pani i siostra Kassandra, po tradycyjnym powitaniu, oznajmiła jej że późną nocą przybędzie adresowana do niej wiadomość, przez którą przyjdzie jej wyruszyć na zachód na następny dzień, nie była pewna czego oczekiwać. Spodziewała się wiadomości od któregoś z bratnich Głosów Iglicy, zawierającej informacje o nowym zagrożeniu dla świętego porządku, kolejnym gnieździe perwersji życia czy następnym czarnoksiężniku sięgającym po plugawą magię. Nie spodziewała się za to wieści o śmierci profesora Lorrimora. Ich ścieżki skrzyżowały się dawno temu w drodze do Lepidstadtu, a nawiązaną wtedy przyjaźń pielęgnowali przez lata regularnym korespondowaniem. Odczytane przez jednego z akolitów nowiny przekazane przez latorośl starego druha przyjęła jak każdą inną śmierć. Każda wędrówka musiała dobiec końca. Taki był święty porządek rzeczy. Siostra Luminita tego dnia zmówiła tylko krótką modlitwę ku pamięci Petrosa podczas porannych rytuałów i, tak jak siostra Kassandra przewidziała, wyruszyła na zachód.

Dopiero w kolebiącym się powozie, smaganym wiatrem i deszczem, zastanowiła się głębiej nad treścią wiadomości. Nie była pewna dlaczego profesor Lorrimor ujął jej imię w testamencie. Teodora prowadziła ascetyczny tryb życia, wygody i luksusy były jej zbędne. Jako wędrowna paladynka Pharasmy, zaprzysiężona swojej misji eksterminacji plugawych mocy i wypalania śladów ciężkiego dziedzictwa Szepczącego Tyrana z każdego zakątka Nieśmiertelnego Księstwa, podróżowała siłą rzeczy lekko i nie mogła sobie pozwolić na sentymentalne pamiątki. Wszelkie zbędne dobra doczesne oraz nadmiar gotówki z kolei przekazywała odwiedzanym placówkom Szarej Pani, sierocińcom bądź uzdrowicielom. Profesor Lorrimor był doskonale świadom tychże faktów, wobec czego aasimarka skłaniała się ku tezie, że obecność jej imienia w ostatniej woli musiała być tylko pretekstem do ściągnięcia jej do Ravengro. Śmierć była naturalną częścią życia, jednak nie każda śmierć następowała wskutek naturalnych przyczyn.

Rozmyślania Szarej Siostry przerwał nagły postój toczącego się powozu. Kobieta obróciła głowę w stronę przesuwanej przez woźnicę ścianki, dzielącej wnętrze pojazdu od kozła.

Wybaczcie, siostro. Jakiś włóczykij martwy w rowie leży. Myślelim z bratem, że pewnie zechc...

Zachrypnięty głos nie skończył nawet mówić, a paladynka już opuściła powóz i zeskoczyła na błotnisty trakt z zweihänderem w dłoni. Kierując się w ślad za mlaszczącymi w breji gościńca krokami jednego z woźniców, podeszła do ciała. Przykucnęła, wsparta o swój oręż, którego ostrze było owinięte płowym suknem, dłonią wodząc po trupie. O poranku była przekonana, że nie miało jej być dane wziąć udziału w ostatniej posłudze w ten święty dzień, lecz myliła się. To, że w stosowny sposób będzie mogła uczcić Dzień Kości, nie napawało jej jednak radością. Ani smutkiem. Sprawowała po prostu swój obowiązek, jak każda pharasmitka.

Przynieś łopatę, Mihailu.

O... o-oczywiście, siostro.

Głos mężczyzny brzmiał niechęcią do postoju w głuszy tylko po to, aby pogrzebać cielesną powłokę jakiegoś nieszczęśnika, lecz zapewne jeszcze większą niechęć odczuwał na myśl o próbie wyperswadowania tej czynności Wiernemu Ostrzu Pharasmy, która i tak spełzłaby na niczym.

Dogmaty Szarej Pani zapewniały wszak, że każde ciało mogło liczyć na godny pochówek.





Sunęła błotnistą drogą wśród chałup niczym zjawa, w ciemno-szarym płaszczu podszytym futrem i zweihänderem wspartym o ramię, czując na sobie ukradkowe spojrzenia rzucane z bezpiecznych i ciepłych wnętrz domostw. Mihail i Gavril, którzy dowieźli ją do rubieży Ravengro, zaoferowali jej odprowadzenie aż pod same drzwi rezydencji Lorrimorów, lecz paladynka dawno temu przywykła już do postrzegania świata takim, jakim ukazywała go Szara Pani. Wiele lat upłynęło od tamtego życia - od śmierci Teodory Luminity, córy świecarzy i miejscowej akuszerki, a zarazem narodzin Teodory Luminity, Dziewicy Chastelańskiej. Nie potrzebowała wzroku by kroczyć wyznaczoną jej ścieżką, by wiernie służyć Spirali Losu, by gorliwie chronić święte ekwilibrium i by być narzędziem Jej woli po tej stronie Rzeki Dusz. Zupełnie tak jak teraz nie potrzebowała wzroku, by odnaleźć domostwo Lorrimorów, wiedziona śpiewem lelkowca czekającego nań u celu podróży, który odfrunął gdy tylko pchnęła furtkę.

Siostra Teodora Luminita — oznajmiła krótko gosposi.

W przedsionku posiadłości aasimarka oparła owiniętego w sukno zweihändera o ścianę, wraz z odpiętym z pasa morgenszternem, a przemoczony płaszcz podróżny zawiesiła na jednym z haków. Mimo że swój oręż planowała pozostawić w tym pomieszczeniu, Szara Siostra nie zrezygnowała z pancerza, nałożonego na dobrej jakości i prostego kroju szatę kapłańską w barwie szarawej bieli. Jej dłonie jak zawsze pozostawały ukryte w czarnych rękawiczkach pod łokcie, a twarz - niepokojąco symetryczna, blada twarz ze spojrzeniem przywodzącym na myśl perły, jawne przejawy niebiańskiej krwi w żyłach - owinięta była żałobnym welonem, trzymanym w miejscu prostą obręczą ze srebra. Teodora nie pozostała długo w tymże odzieniu, prosząc Alinę o wskazanie jej ustronnego miejsca, gdzie przywdziała strój żałobny.

W salonie pojawiła się zatem cała odziana w czerń, tradycyjny kolor pogrzebowy kapłanów Pharasmy. Cienka szata wierzchnia, która skrywała jej zwyczajowe odzienie, była ozdobiona spiralnym motywem wyszywanym srebrną nicią, a na szyi - oprócz świętego symbolu Pani Grobów - zawieszona była również fiolka wody święconej. Siostra Teodora powolnym krokiem przecięła salonik, uważnie wsłuchując w dźwięk obcasów swoich ciężkich butów odbijający się od ścian i umeblowania, na chwilę tylko obracając nieznacznie głowę w kierunku ciepła życia na kanapie, któremu skinęła zdawkowo na powitanie. Dopiero gdy kobieta zakończyła krótką modlitwę nad trumną woniejącą jakże znajomym zapachem, pozwoliła sobie na bardziej kordialne powitanie. Wymianę uprzejmości poprzedzając lekkim ukłonem i dwoma palcami kreślącymi spiralę nad sercem.

Dżdżyście, jeśli słuch mnie nie mylił — odparła na pytanie Kyoninki, przywołując na twarz widmo uśmiechu. — Święty dzień spędziłam w podróży, nie było mi więc dane wziąć udziału w celebracjach.

Siostra Teodora odnalazła dłonią oparcie fotela, na którym zasiadła, lekko zwracając sylwetkę w stronę rozmówczyni.

Twe imię jest mi znane, Shelessaro Merilineth — oznajmiła bezpośrednim tonem. — Ścieżki, jakie obierasz przy swej wędrówce, są intrygujące i nie dziwi mnie, że niegdyś skrzyżowały się ze ścieżkami Petrosa.

Niestety twe dokonania są mi zupełnie nieznane, Teodoro, zatem nie mogę odwdzięczyć się podobnymi słowy. W związku z czym pozostaje mi jedynie żywić nadzieję, iż nie odbierzesz tego jako afront — odparła czysto kurtuazyjnie elfka. Po powołaniu i manierze aasimarki wnosiła, iż taka reakcja z jej strony była praktycznie niemożliwa. — Mimo to jestem całkowicie świadoma, że obcuję z nie byle kim. Twa obecność tutaj bezspornie dowodzi, że należysz do wąskiego grona wyjątkowych person, które zasłużyły na szczególną uwagę i przyjaźń profesora. Dlatego też z przyjemnością nadrobię tę zaległość.

Nie do wyśledzenia są drogi, które układa dla nas Szara Pani. Twe słowa są mi niezwykle miłe, Shalessaro, lecz jeśli przyjdzie nam kroczyć wspólną ścieżką, przekonasz się iż ma osoba pozbawiona jest wyjątkowości. Jestem zaledwie zaprzysiężonym ostrzem Pani Grobów, egzekutorką Jej prawa i protektorką świętego ekwilibrium, jakich wiele na tym świecie — paladynka wsparła rzeczowy ton pokornym pochyleniem głowy. Perłowe spojrzenie zwróciło się w kierunku sutej uczty, jaka została naszykowana na ich przybycie. — Czy byłabyś tak uczynna i rzekła mi, czy na tym bogato woniejącym stole znajduje się może dzbanek wody?

Każdego z gości, który przybył przez następny kwadrans, powitała tymże samym gestem co Shelessarę, podnosząc się przy powitaniu ze swojego miejsca i ponownie je zajmując, dopełniwszy rytuału. Gdy zaledwie pięć minut po ostatnim przybyłym w pomieszczeniu zjawiła się młoda pani domu, siostra Teodora pozostała już w pozycji stojącej, przybierając grobowo posągową pozę.

Gdy przebrzmiało pytanie elfki, na odpowiedź którego Kendra wyraźnie potrzebowała chwili, by zebrać siły, aasimarka podeszła w jej stronę, kładąc dłoń na ramieniu. Perłowe spojrzenie odnalazło oczy szklące się od łez.

W tej ponurej godzinie żałoby pamiętaj o tym, dziecko — przemówiła życzliwym chłodem — iż twój ojciec, choć jego nieśmiertelna dusza przemierza teraz Rzekę Dusz, nie opuścił cię zupełnie. Nadal istnieje w twej pamięci oraz w twym sercu. Pozostanie tam aż po kres twej własnej wędrówki.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 24-05-2023 o 14:22.
Aro jest offline  
Stary 24-05-2023, 10:04   #5
 
Szelma's Avatar
 
Reputacja: 1 Szelma nie jest za bardzo znany


Przez zaciągnięte, ciężkie zasłony przebijał się jedynie delikatny snop światła, pozostawiając cały pokój w ponurym półmroku. Przywiązany do krzesła stojącego pośrodku pomieszczenia krępy mężczyzna miotał się na nim, próbując oswobodzić, ale nawet jego potężna postura nie była mu w stanie w tym pomóc. Skroń i prawa część klatki piersiowej paliły go bólem, wyczuł też zaschniętą krew na swojej górnej wardze. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie jest i co w ogóle tutaj robi, ale dość szybko sobie przypomniał. I nie podobało mu się to.

Na drugim krześle, w kącie pokoju siedział ktoś będący jego przeciwieństwem - szczupły, wysoki białowłosy mężczyzna, którego prawa dłoń spoczywała na wspartej o podłogę lasce.
- No, wreszcie się obudziłeś - rzucił wesoło, z lekko szyderczym tonem. - Zaczynałem się nudzić.
- Wiesz, że po mnie przyjdzie
- odburknął związany, patrząc na białowłosego spode łba.
- Wiem. Dlatego tutaj jesteśmy.
- Słuchaj…
- Skrępowany przełknął ślinę. - Nie chcę tego robić, rozumiesz? Nie chcę. Musisz mnie przed nim uchronić.
- Pomyślę nad tym, Hristo.

“Skoro jest taki zdesperowany, zapytaj go, ilu niewinnych wysłał do Pharasmy”, białowłosy usłyszał w swojej głowie kobiecy głos.
- Ale możesz mi powiedzieć, ilu dobrych, niewinnych ludzi pozbawiliście życia z tym twoim opętanym dzieciakiem.

Hristo milczał przez moment.
- Dwadzieścia osób. Głównie bogatych skurwieli, którzy takich biedaków jak ja mieli za nic - odparł w końcu i spojrzał w stronę białowłosego. - Mam ich pieniądze! Dam ci wszystkie, tylko proszę cię, ochroń mnie przed nim!
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy - odrzekł czarownik. - Zawarłeś pakt z demonem, Hristo. Oddałeś mu swojego syna. Jaki ojciec oddaje demonowi swoje jedyne dziecko? Na pewno żaden normalny. Zabiliście obaj przez pół roku wielu uczciwych ludzi, Hristo. I chciałeś zabić mnie. Nie jesteś wart tego, żebym kiwnął nawet palcem w bucie w twojej obronie.

Wtem obaj usłyszeli głośne trzaśnięcie drzwi dochodzące gdzieś z dołu.
- O nie, o nie… on tu jest - Jęknął Hristo, szarpiąc się w więzach.
- I dokładnie o to chodziło - odparł czarownik, podrywając się w mig z krzesła. - Czas uwolnić Karcau od ciebie i twojego demonicznego synalka.




Szeryf Popescu podszedł do masywnej, dwudrzwiowej szafy i w chwili, w której sięgał do klamki, w pokoju rozległ się głośny, dudniący odgłos, po którym nastąpiła seria przeraźliwych zgrzytów. Odgłosy były tak przenikliwe i powodowały takie wibracje, że z szafki przy łóżku spadły wszystkie świece. Drżały nawet szyby w oknach.
- Co to jest, na Desnę! - krzyknął Popescu.
Nikolai uśmiechnął się chytrze. Po raz pierwszy, odkąd tutaj dotarli, stróż prawa okazał jakieś emocje. Rozglądał się bezradnie po pokoju, próbując ustalić, co jest źródłem tych dziwnych hałasów. W uszach Nikolaia brzmiało to tak, jakby ktoś mielił w maszynce oporny kawał mięsa.
- To ostrzeżenie - rzucił czarownik.
- Ostrzeżenie? Jak to możliwe, że ten dom trzęsie się sam z siebie?!
- To zjawa, o której mówiłem panu wcześniej. Chce pokazać, jak bardzo jest na nas zła.
- A niby z jakiego powodu ma na nas być zła?
- Popescu próbował przytrzymywać się ściany a zgrzytanie z każdą chwilą robiło się coraz głośniejsze. Zaczęły wibrować nawet deski w podłodze. Nikolai musiał przytrzymać się poręczy łóżka, żeby zachować równowagę.
- Niechże pan coś z tym zrobi, do cholery! - Warknął szeryf, robiąc się coraz bardziej czerwonym na twarzy.
- Jak sobie pan życzy. - Czarownik skłonił się lekko i wbijając wzrok w sufit, przemówił głośno. - Mirjano Gordanova! Przestań! Obiecuję ci, że pójdziemy stąd! Pójdziemy i zostawimy cię w spokoju! Ciebie i twojego syna!

Dało się słyszeć jakiś ponury charkot a po kilku sekundach wszystko niespodziewanie umilkło i w pokoju zapadła absolutna cisza. Szeryf Popescu rozejrzał się, przecierając spocone czoło, po czym spojrzał na Nikolaia.
- Zadziałało.
- Jedynie tymczasowo
- odparł aasimar. - Wyjdźmy na zewnątrz, nim nasza dama znów się rozzłości.
- Krzyknął pan “Mirjano Gordanova!”.
- Zgadza się.
- Ona… ona była właścicielką tego zajazdu wiele lat temu.
- Wiem. Zamknięto ją w więzieniu za usiłowanie morderstwa. Myślę, że zjawa, z którą mamy do czynienia to właśnie ona. Właściwie to byłem tego pewny jeszcze zanim tutaj z panem przyszedłem.
- Pan naprawdę w to wierzy? Przecież ta kobieta od dawna nie żyje.
- To nie ma żadnego znaczenia, szeryfie. Nawet jeśli jest martwa, wpływa teraz na to, co dzieje się w zajeździe. Odeszła z tego świata, ale żądza zemsty sprawia, że jest wśród nas. Stara się śmiertelnie wystraszyć nowych właścicieli. Wszystkie niewytłumaczalne zjawiska, które tu zachodzą, to jej sprawka. Zakrwawiony dywan, dziwne dźwięki w nocy. No i to zgrzytanie.
- Jeśli to wszystko, co pan mówi to prawda, to jak się jej pozbędziemy?
- Popescu podrapał się po głowie.
Nikolai uśmiechnął się szeroko i otworzył drzwi pokoju.
- Chodźmy, szeryfie. Na zewnątrz powiem panu, co musimy zrobić.




Posłaniec z listem od Kendry Lorrimor zastał Nikolaia w biurze, gdy siedział nad kolejną sprawą, tym razem zaginięć ludzi w starym sierocińcu na obrzeżach Lepidstadt. Po przeczytaniu wiadomości od niej od razu dał znać swojej wspólniczce Nadii, że musi przejąć to śledztwo, gdyż Nikolai wybierał się na pogrzeb jednego z najbardziej światłych ludzi, jakich poznał w swoim życiu. Był twardym i mocno bezemocjonalnym osobnikiem, ale gdy przeczytał o śmierci Petrosa, to poczuł paskudne ukłucie w sercu. Ostatnim razem odczuł coś takiego bardzo dawno temu. Za czasów, do których nie chciał wracać pamięcią.

- Odszedł od nas jeden z najlepszych - rzucił w sumie do siebie, bo wiedział, że Azalea i tak mu nie odpowie. Ostatnimi czasy bardzo rzadko się z nim kontaktowała.

Spakował wszystko, co potrzebne i zabrał się do Ravengro z kompanią przewozową “Cztery Pory Roku”. Głównie przez to, że oferowali zbrojną eskortę swoich karoc, a Nikolai nie miał ochoty brudzić sobie rąk na szlakach prowadzących do miejsca docelowego, bo i nie był w nastroju na takie hece. A że trafił mu się niepełny przedział z jakąś szlachcianką, jej służką oraz uczonym, który przez całą podróż skupiał się na jakichś księgach, to tym bardziej sobie taką podróż cenił. Miał sporo miejsca dla siebie, nikt go nie zaczepiał i mógł pogrążyć się we własnych rozmyślaniach. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Petros zmarł i to nie dawało mu spokoju. Spotkał go w swoim życiu kilkanaście razy i to był tak łebski facet, że zawsze mierzył siły na zamiary z czymkolwiek miał mieć do czynienia. A jak potrzebował pomocy, to po prostu prosił o nią profesjonalistów w swoim fachu. Tak też się poznali.

Petros był jednym z tych ludzi, którzy zwykłą rozmową potrafili inspirować i kierować w zakątki wiedzy, o których wcześniej się nawet nie myślało, by po nie sięgnąć. Oprócz tego poziom jego empatii pozwalał mu zaskarbiać sobie przychylność i sympatię tak starszych, jak i młodszych. Rzadko się na takich ludzi trafiało. On też musiał widzieć coś w Nikolaiu, skoro zawarł go w swoim testamencie. To było dziwne, bo zwykle gdy współpracowali to czarownik był bezkompromisowy i dążył do swego, ale mimo wszystko zawsze jakoś umieli się dogadać. Może właśnie to było decydującym czynnikiem. A może coś innego. Bo każdy człowiek miał dwa oblicza, a taki ktoś jak Petros z pewnością zdecydowanie więcej.

Woźnica wysadził go przy wjeździe do miasteczka i resztę drogi aasimar musiał pokonać na nogach. Widząc wypaloną na kawałku drewna wiadomość odnośnie palenia orków i czarowników uśmiechnął się półgębkiem.
- Chciałbym to zobaczyć - mruknął do siebie.

Nie był w nastroju, co jeszcze potęgowała parszywa pogoda. Zerknął na mapę załączoną do listu, rozejrzał się i stwierdzając, że jest na dobrej drodze ruszył przed siebie z wypchaną torbą na ramieniu. Krajobraz niewiele się różnił od innych tego typu mieścin, w których miał przyjemność i nieprzyjemność bywać przez ostatnie lata swojej działalności zawodowej. Wszędzie na gankach czosnek, gałęzie wierzby i inne odstraszacze nocnych stworzeń. Typowe suburbia Ustalavu. Do domu Lorrimorów szedł pewnych krokiem, mając za nic pogodę i fakt, że wścibskie oczy obserwowały go zza fałszywie pustych okiennic. Nie dziwił się tym ludziom. Setki lat pod butem Tego, O Którym Nikt Nie Wspominał zostawiły swój ślad na obecnym pokoleniu. I na kolejnym też zostawią.

Dom Petrosa wyróżniał się pośród innych budynków w tym miejscu, ale na Nikolaiu nie zrobił większego wrażenia - w końcu jego stary przyjaciel był zasłużonym profesorem uniwersyteckim, więc mógł sobie pozwolić na wyższy standard. Zapukał do drzwi, a gdy otworzyła mu stara służka, przedstawił się i wszedł do środka, zostawiając dwa spore tobołki i przemoczony płaszcz na wieszaku w holu. Jednocześnie sięgnął do jednej z toreb i wyłuskał z niej świeży smoking, po czym zarzucił go na siebie.

Poprowadzony przez Alinę do salonu, gdzie znajdowała się trumna Petrosa, najpierw podszedł do niej i położył dłoń na wieku. Wcześniej nie był na to przygotowany, ale dopiero jej widok uderzył w niego z siłą, jakiej się nie spodziewał. To jednak był definitywny koniec podróży Petrosa na tym padole. Czuł napływający smutek i ukłucie bólu w duszy, bo profesor wciąż miał w sobie ten głód odkrywcy. Głód, który już nigdy nie zostanie zaspokojony. Tkwił w zawieszeniu przez krótką chwilę, po czym odwrócił się i podszedł do siedzących przy kominku kobiet.

- Witam. Nazywam się Nikolai Rădescu. - Przedstawił się i wymienił uprzejmości z Shelessarą oraz Teodorą. - Miło mi was poznać, drogie panie, choć okoliczności tegoż są bardzo niesprzyjające.

Był mężczyzną przed trzydziestką, charakteryzującym się pewnym krokiem i obliczem, które zwracało uwagę kobiet. Prosty nos, kwadratowa szczęka, wysoko osadzone kości policzkowe, tajemnicze spojrzenie szarych oczu i idealnie ułożone włosy perłowej barwy przyciągały spojrzenie płci pięknej. Zdradzały też, iż w jego żyłach płynie niebiańska krew. Trzymał się prosto i choć nie był zbudowany atletycznie, swoim stylem bycia i ruchami okazywał pewność siebie.

Na pogrzeb przyjechał ubrany adekwatnie do ceremonii, w której zamierzał uczestniczyć. Miał na sobie czarne buty pod kolano, szare bryczesy, do tego czarną koszulę i takiej samej barwy kamizelkę w srebrne wzory. Całości dopełniał płaszcz z podobnymi srebrnymi motywami, jakie umieszczono na kubraku. Obie dłonie skrywały skórzane rękawice, a w jednej z nich Nikolai dzierżył laskę o pięknie wykonanej rękojeści. Wszystko, co na sobie nosił było idealnie dopasowane do jego sylwetki i z najwyższej półki, co mogło sugerować, że pochodził z wyższej klasy społecznej. Nie nosił pancerza, ani żadnej widocznej broni.

Z każdą kolejną minutą pojawiali się kolejni zaproszeni na pogrzeb Petrosa. Nikolai witał się z nimi uprzejmie oraz przyglądał im się nienachalnie, tak samo, jak i dwóm kobietom, które przybyły tu jako pierwsze. Chciał mniej więcej wiedzieć, z kim może mieć do czynienia, choć oczywiście więcej dowie się z czasem. Oczekując na córkę Petrosa nalał sobie wina do szklanicy, choć nawet tak dobry trunek smakował w obecnej chwili dziwnie i bez polotu.

W końcu pojawiła się Kendra. Była wyraźnie rozbita śmiercią ojca, co w obecnej chwili nie było niczym dziwnym.
- Najszczersze wyrazy współczucia, droga Kendro - powiedział, gdy zajęła fotel. - Właściwie nie mogę powiedzieć niczego więcej, czego nie powiedziała już Shelessara na temat twojego ojca. Był absolutnie najlepszym z najlepszych. To jeden z najczarniejszych dni w historii Ustalavu.

Również zamierzał zapytać o przyczynę śmierci profesora, ale ubiegła go elfka, więc na razie nie dodawał nic więcej od siebie. Na wszystko przyjdzie czas po pogrzebie, choć zdawał sobie sprawę, że rozpytując Kendrę należy być delikatnym i nie naciskać jej zbytnio. Gdy się rozpłakała, Nikolai podszedł do niej i położył dłoń na ramieniu.
- Nie przepraszaj, jesteś wśród swoich… Płacz, Kendro, płacz. To pomaga poradzić sobie z emocjami, zrzucić nieco ciężar bólu i oczyścić umysł. - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni smokingu, skąd wydobył świeżą, białą chustkę, którą podał młodej kobiecie.
Czekał spokojnie na dalszy rozwój zdarzeń.
 

Ostatnio edytowane przez Szelma : 24-05-2023 o 10:09.
Szelma jest offline  
Stary 25-05-2023, 10:23   #6
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację

Dwudziestokilkuletni chłopak walczył zaciekle parując serię kolejnych ciosów swoim rapierem. Odskoczył w bok na palcach, a potem jeszcze dalej. Dbał, żeby robić to jak najciszej. Serce waliło mu jak młotem.

- Słyszę jak sapiesz Lokenie. Opanuj się.

Prawie trzy metry od niego stał postawny brunet ze zdobionym rapierem. Broń miał w postawie Tag. Jego oczy skrywała czerwona przepaska.

- Jesteś młodszy, silniejszy i szybszy. Poza tym cię nie widzę. Naprawdę nie umiesz tego wykorzystać? - mężczyzna w przepasce drwił z drugiego szermierza. Tamten jednak tylko powoli na palcach poruszał się w swoje prawo próbując obejść przeciwnika.

- Sapiesz jak wół. Naprawdę. Uspokój oddech.

Mężczyzna nazwany Lokenem nie wytrzymał. Przypuścił atak. Wyprowadzał sztych nisko, tak, żeby przeciwnik w pozycji Tag nie zdążył sparować. Jednak oślepiony nie parował. Odskoczył w lewo, wyprowadzając kopnięcie w zakroczną nogę napastnika. Rapier z pozycji Tag świsnął trafiając młodszego mężczyznę w pośladki, zanim ten padł jak kłoda na marmurową posadzkę. Wtedy starszy szermierz zdjał przepaskę.

- Bracie, moje słowa wprawiły cię w gniew? Nie możesz kierować się emocjami. To tylko słowa. Gotów żeś zginąć, bo ktoś nazwie cię wołem? Jeżeli słowa cię kontrolują, to znaczy, że kontroluje cię każdy, kto może te słowa wypowiedzieć.

Meżczyzna bez przepaski wyglądał niemal jak starsza kopia leżącego. Obaj mieli kruczoczarne włosy. Starszy miał jeszcze równo przyciętą brodę. Włożył rapier ostrzem pod pachę, zdjął rękawiczkę i wyciągnął dłoń w stronę młodszego brata.

- Po kilku latach w frateri Malkenclaw wyjdziesz na ludzi. Jest to najlepsze co spotka cię w Lepidstad. Wspomnisz moje słowa.

- A może mam już dość stania w cieniu mego starszego brata? - Loken przyjął wyciągniętą rękę, choć był cały czerwony na twarzy.
- Ależ Lokenie, mnie nie ma już na uczelni. Pełnię tam jedynie funkcje honorowe. Z czasem przejmiesz też i tę rolę, a ja zastąpię ojca u boku hrabiego Neski. Jednak nic nie dzieje się natychmiast. Wszystko w życiu jest po coś. Za młodu każdy z nas może odebrać naukę, która pomaga mu się ustrzedz błędów w późniejszym życiu. Wykorzystaj to.
- Oby cię piekło pochłonęło z tymi twoimi mądrościami Garvielu.

Tymczasem Garvel wycierał broń i chował ją do pochwy. Idealnie wyważony rapier z bogato zdobionym koszem, z motywem smoczego łba charakterystycznego dla bractwa szermierzy z Malkenclaw. Założył też długi płaszcz i szykował się do wyjścia z wielkiej sali balowej, którą wraz z bratem zaadoptowali do treningów. Jednak w drzwiach pojawił się Laning. Ich majordomus. Szedł wyprostowany z kamienną twarzą. W wyciągniętej prawej dłoni niósł srebrną tacę.

- Mój Panie -
ukłonił się Garvielowi, - Panie - dodał kłaniając się Lokenowi. Na srebrnej tacy znajdował się zapieczętowany list oraz elegancki nożyk do otwierania listów. Na liście widniał napis: Pan Garviel Torgadon.

Szlachcic przewrócił oczami. Samo to powiedziało mu, że ma do czynienia z kimś, kto nie obcuje ze szlachtą. W końcu był Baronetem. Dziedzicem Barona Torgadona. A Baron był następny po Hrabim Nesa w Barstoi. Co oznaczało, że na liście powinno znaleźć się Jaśnie Pan, Wielmożny Pan, lub Wielce Szanowny Pan. A nie Pan. Pan brzmiał trochę jakby ktoś splunął mu w twarz. W przeciwieństwie do brata nie był rycerzem, czy pośrednim lordem. Cóż, nie każdy rodził się szlachcicem. A ludziom niskiego stanu należało wybaczyć i douczyć. Sięgnął po nożyk i odwrócił list. Zamrugał oczami. Pieczęć profesora? Garviel się zaniepokoił. Profesor Lorrimor nigdy nie popełniał błędów tytularnych. Abstrahując od faktu, jak bardzo nieformalna była ich korespondencja, to adres na liście nigdy nie sugerował, że Petros i Garviel mają jakąś nieformalną relację. To zwiastowało kłopoty, dlatego Garviel usiadł.

Oczami przebiegał szybko po niepokojącej treści listu.
- Laning, przygotuj karetę. Wyjeżdżam natychmiast.

- Co jest Garviel?

- Zmarł… - szlachcic się zawahał. Był okres, gdy ich relacja z profesorem była bardzo silna. Najbardziej w okresie studiów na Lepidstad. Ostatnie trzy lata wprawdzie się nie widzieli, ale Garviel przykładał uwagę do tego, żeby wymieniali korespondencję. Jednak znajomość cierpiała, bo profesor na emeryturze realizował swoje plany, bez uwiązania grantami uniwersyteckimi. Dlatego przebywał w różnych częściach księstwa. Garviel zaś jako Baronet oficjalnie reprezentował interesy ojca i coraz bardziej angażował się politycznie w rozgrywki hrabiego Nesy. Jak relacja ich łączyła? Mentor i uczeń? Rodzina Torgadona czasem fundowała badania profesora. Zatem otoczony opieką naukowiec i jego patron? Garviel naprawdę zawiesił się myśląc nad odpowiedzią. Potrząsnął głową.
- Zmarł mój przyjaciel - dokończył i ruszył przygotować najpotrzebniejsze rzeczy do wyjazdu.

***


- Dziękuję, że szanowne grono zechciało mnie przyjąć. Zapewne dotarły do państwa uszu informacje o śmierci zasłużonego dla naszej uczelni profesora Petrosa Lorrimora. Jako członek honorowej kapituły i reprezentant rodu Torgadon w stowarzyszeniu absolwentów chciałbym zasugerować jednorazową wypłatę pośmiertnej nagrody, za zasługi wniesione na rzecz nauki dla córki profesora Lorrimora. Pozwolę sobie teraz odczytać listę publikacji profesora, które przyniosły chwałę naszej uczelni.

Torgadon sięgnął po zwinięty pergamin i zaczął powoli czytać tytuły kolejnych traktatów. Pergamin celowo był dłuższy niż było to potrzebne, a szlachcic czytał wolno i wyraźnie sprawiając wrażenie, że zasługi profesora są większe niż można było się spodziewać. Kilkukrotnie robił pauzy, przypominajac sobie jak pomagał swemu mentorowi w pracach archeologicznych.

Samo wystąpienie trwało niemal tyle co pełnowymiarowy wykład. Władze uczelni wykazywały się swoistą bezwładnością urzędniczą, toteż pragnęli się naradzić. Jednak Garviel nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał pięciu lat nauki retoryki na wydziale historii w Lepidstad.

- Wyjeżdżam dziś, tak, żeby zdążyć na pogrzeb. Tam, niezależnie od decyzji rady nasza rodzina przekaże podarek dla Kendry Lorrimor.

Klasyczny szlachecki pstryczek w nos wysokiej komisji. Teraz grono rektorów mogło dołączyć do grona dobroczyńców i przejąć zasługi. Albo mogło radzić i radzić i radzić.

***


Ustalav nie zaskakiwało. Wiosna obfitowała w deszcze. Garviel korzystał z wygodnej karety zaprzegnietej w cztery kare klacze. Miał ze sobą woźnicę i strzelca. Nigdy nie było wiadomo cóż może wyjść z przydrożnych rowów. Czy jakiś potwór, będący reliktem po rządach wielkiego nekromanty, czy może banda zbójców, którzy zapragną szlacheckiego złota. Dlatego też strzelec z ciężką kuszą na zydlu woźnicy bacznie obserwował drogę.

Garviel zaś rozmyślał o spadku. Nie był kimś, komu zależało na pieniądzach. Toteż nie myślał ani chwili o tym jakie korzyści mógłby otrzymać. Choć z drugiej strony wiedział, że profesor posiadał kilka bezcennych przedmiotów. Ręcznie robione szklane szachy z Magnimaru, albo fragment kamiennej tablicy przedstawiającej koronację cesarza Xin o potwierdzonym Thasilońskim pochodzeniu. Na moment Garviel się rozmarzył. Wiele rzeczy można było kupić, ale tak naprawdę to te bezcenne dawały mu radość.

Odsunął zasłonę karety i spojrzał na mijane pola. Pola i pola. Wszędzie pola. Obszary tak inne od jego rodzinnego Brastoi. Podobno hrabstwo Canterwell odpowiadało, za sześćdziesiąt procent produkcji rolnej w całym księstwie Ustalav. Było to godne zapamiętania. Baronet sięgnął po węgiel i zaczął szkicować krajobraz. Rysowanie i malowanie pomagało mu się skupić. Pomagało też odpędzić myśli o stracie. Zastanawiał się cóż też się stało, ale nie miał żadnego pomysłu. Nie znał też Kendry i nie wiedział czego spodziewać się z jej strony. Myślał też o polityce. Często rozmyślał o polityce. Hrabstwo Canterwall było pomyłką. Nie w sensie terytorialnym, lecz w sensie politycznym. Prawo do władania ludźmi powinno należeć do bogów i z boskiego namaszczenia powinni je sprawować królowie. Z władzą dziedziczną. Wtedy każdy dba o swoje królestwo, księstwo, hrabstwo czy baronię jak o własny dom. Czyli robi to, co dla niego najlepsze. Wie kiedy trzeba oszczędzać, żeby po kilku latach wybudować coś większego. Wie kiedy można popuścić pasa i poprawić jakość życia swojej rodziny. Jest to w zupełności naturalne. Tymczasem w Canterwall wszystko stoi na głowie. Tak zwany Palatynat jest zarządzany przez dziewięcioro reprezentantów wybieranych demokratycznie. Demos, Kratos. Władza w rękach ludu. Chore założenie. Lud chce się jedynie zaspokoić swoje podstawowe potrzeby. Mówiąc kolokwialnie, to chce żreć. I jak ma podjąć decyzję kto ma nim rządzić? Nie jest w stanie racjonalnie ocenić skutków swoich decyzji, bo jako zbiorowość nie myśli. Gdy tylko ktoś mądrzejszy zorientuje się jak to działa, to obieca ludowi więcej żarcia, a ten wybierze właśnie tego populistę. I co on zrobi? Nie rządzi dożywotnio. A państwo jest bardzo bezwładnym tworem. Chore decyzje rządzącego uderzają konsekwencjami dopiero po latach. Czyli hulaj dusza. Obiecaj co tylko się da, zrealizuj połowę z tego, a potem z odłożonego bogactwa wiedzie spokojne życie do śmierci gdzieś daleko. Canterwell upadnie, to kwestia czasu. Ludzie nie są gotowi na demokrację. Najpewniej nigdy nie będą gotowi, dlatego ludzie tacy jak Garviel, którzy z boskiej woli są szlachtą, będą odpowiadać za masy i nimi rządzić. Być może sąsiednie hrabstwa podzielą ziemię Canterwall między siebie. Teraz było też jasne, dlaczego Kendra nie zapisywała w adresie Wielce Szanowny Pan Garviel Torgadon. Tytuły szlacheckie były jej obce.
- Świat chyli się ku upadkowi - powiedział do siebie baronet szkicując pole, na którym niedługo ktoś rozsieje jary jęczmień.

***


- Mój Panie, nie przejedziemy - Ruryk był woźnicą. Właśnie spacerował po jednej z odnóg skrzyżowania. - Deszcz pada zbyt długo. Grunt zbyt podmokły. Karetą nie przejedziemy. Na pewno nie dziś.

Garviel przyjął tę informację bez zbędnych komentarzy. Uśmiechnął się do swoich myśli, bo coś go pokusiło, żeby zabrać plecak zamiast skrzyni z pakunkami. Przypominało mu to wyprawy z profesorem z czasów studiów.

- Dobrze. Wy jedźcie dalej utwardzoną drogą. Musi tu być jakaś karczma, tam przenocujcie i oporządźcie konie. Ja udam się do domu rodzinnego Lorrimarów.

- Mój panie, nalegam, żeby wam towarzyszyć. W okolicy może być niebezpiecznie - przemówił Brahs wskazując na znak, który stał obok nich i obwieszczał czego mogą się spodziewać odwiedzający miasto czarownicy. Brahs był wysokim mężczyzną w ciężkim pancerzu, z hełmem ledwie odsłaniającym część twarzy i ciężką kuszą w dłoniach.

- Brahs, dziękuję, ale nie. Młoda Kendra straciła ojca, jest pogrążona w żałobie. Nie potrzebuje w rodzinnym domu żołnierza uzbrojonego po zęby, który za zasłonami będzie szukać potencjalnych zamachowców. Wezmę ze sobą broń. Poradzę sobie - Garviel mówił spokojnie. Przy tym wszystkim położył dłoń na zdobionym koszu rapiera.

- Mimo wszystko nalegam.. - ochroniarz był uparty.
- Rozumiem. Odnotowałem. Teraz proszę odmaszerować i wykonać rozkaz.
- Tak jest mój panie.


***


Garviel Torgadon spokojnie maszerował z plecakiem przez miasto. Na szczęście już nie padało. Nie miał też ze sobą ciężkiej karety i czwórki koni, więc nie zapadał się w błotnistym gruncie. Raz spojrzał na wyrysowaną przez Kendrę mapę i później już szedł pewnie. Nie widział nikogo z miejscowych, choć znaki ich obecności były oczywiste. A to szybko zamykane okiennice, a to znów jakiś cień przemykający na granicy widzenia. Garviel zastanawiał się, czy to widok idącego piechotą szlachcica tak ich onieśmiela, czy też lokalni ludzie tacy właśnie są.

Doszedł do domostwa profesora, czy też w zasadzie teraz jego jedynej córki. Na moment zatrzymał się przed drzwiami, po czym energicznie zapukał.

***


Garviel odkłonił się służącej i przedstawił.

- Garviel Torgadon, baronet wschodniego Barstoi.

Było to wszystko co powiedział służce. Jego stan nie powinien rozmawiać ze służba dłużej niż to było potrzebne, a Garviel nie miał zamiaru naruszać tych jakże istotnych zasad etykiety. W korytarzu odłożył plecak. Zabrzęczała przy tym zbroja łuskowa, którą zabrał ze sobą wiedziony wspomnieniami o wspólnych z profesorem wyprawach archeologicznych. Od razu jego uwagę zwrócił wielki miecz, najprawdopodobniej pozostawiony przez kogoś z gości. Poświęcił mu chwilę, bo broń robiła naprawdę dobre wrażenie. Wiedząc, że wypada pozostawić oręż, odpiął więc również swój rapier i pozostawił go wraz z długim skórzanym płaszczem przy wejściu.

W drodze korytarzem jedynie ukłuła go wątpliwość, jak tutejsi ludzie podchodzą do zasad etykiety, skoro lokalna władza nie jest powiązana ze szlachtą. Jak w ogóle funkcjonuje to społeczeństwo? Ciekawość spowodowała, że przez moment nie myślał o śmierci profesora. Jednak był to moment, który szybko poszedł w zapomnienie.

Gdy wszedł do pomieszczenia to zastał tam już kilka osób. Służka nie przedstawiła go oficjalnie, ani też nieoficjalnie. Doszedł więc do wniosku, że spotkanie odbywa się w anonimowym gronie.

Garviel stał wyprostowany, z wypiętą klatką piersiową. Nie wydawał się przesadnie umięśniony, jednak cechowała go klasyczna oszczędność ruchu zwyczajowo kojarzona z wojskowymi. Był dobrze ogolony, a jego broda była wymodelowana a włosy pokrywała pomada. Mógł mieć około trzydziestu lat. Być może nieco ponad to. Co wprawniejsze oko mogło zauważyć, że jest upudrowany.

Odruchowo stanął w taki sposób, że światło zdecydowanie mocniej oświetlało jego nienaganny lewy profil. Był to gest tak swobodny, że mógł świadczyć o wieloletnim przyzwyczajeniu. Być może dlatego, że na prawym policzku od kości jarzmowej po kącik ust rozciągała się blizna, starannie przypudrowana, jednak nie dość starannie, żeby oszukać wprawnego śledczego.

Był ubrany w czarny smoking haftowany złotą nicią, z wykończeniami i podbiciem z czerwonego jedwabiu. Podobnie haftowana była kamizelka spod której wystawała biała koszula z żabotem. Na lewej piersi kamizelki znajdowała się brosza z symbolem srebrnego smoczego łba. Symbolu rodowego Torgadonów. Ten sam symbol znajdował się na palcu, w formie rodowego sygnetu. Jednak w przeciwieństwie do broszy sygnet był mistrzostwem sztuki jubilerskiej. Połączeniem złota i srebra z osadzonymi maleńkimi rubinami w miejscu smoczych oczu. Wizji dopełniały buty, które były elegancką wariacją na temat butów wojskowych. I mimo tego, że były na nich ślady błota po pieszej wędrówce, to również one biły bogactwem, a złocone wstawki- sugerowały, że wykonano je na zamówienie do kompletu z haftem na smokingu. Ostatnim na co zwracał uwagę Garviel, ale który nie umknął by nikomu żyjącemu z rabunku, były dwie pękate sakiewki przy pasku. Same musiały być wartościowe, bo również były zdobione. A szlachcic wyraźnie nie krępował się ich zawartością, co oznaczało, że w codziennym życiu był przyzwyczajony do obcowania z dużą gotówką.

Nie przedstawiony nikomu Garviel pokłonił się w powitaniu, po czym w kilku długich krokach przeszedł pomieszczenie i zbliżył się do trumny. Słodkawy zapach rozkładających się zwłok obdzierał tę chwilę ze wszelkiego pietyzmu jakiego się spodziewał. Sięgnął do rękawa smokingu, gdzie w sprytnym schowku miał przygotowaną perfumowaną chusteczkę z błękitnego jedwabiu. Podsunął ją sobie pod nos zasłaniając twarz. Prawą dłoń zaś położył na trumnie i pogrążył się na chwilę w zadumie.

Po czasie w jakim można było odmówić dwie krótkie modlitwy baronet Torgadon odstąpił od trumny i zaczął zerkać po zebranych. Strój zakonny i ciężka zbroja zwracały uwagę najbardziej. Dlatego szlachcic podszedł i ukłonił się siostrze Teodorze. Wykonał przy tym gest pozdrowienia bogini, tak jak uczono go na lekcjach etykiety. Krótka obserwacja nie wskazała, żeby siostra zakonna była w randze Mistrza Zakonnego, czy Inkwizytora. Oznaczało to, że nie będzie faux pas klasyczny zwrot grzecznościowy.
- Pani siostro, pragnę podziękować w imieniu ludu Barstoi za posługę waszego zakonu w zakresie prawa i porządku jakie niesiecie.

I tyle. Nic więcej nie wypadało powiedzieć, jeżeli rozmówczyni nie podejmie tematu. Coś co można było powiedzieć o zachowaniu Garviela, to to, że pozostawał sztywno w ramach etykiety.

Pozostała dwójka nie miała niczego co Garviel mógł przypisać do jakiejś grupy społecznej. Zwłaszcza kobieta siedząca w kącie była zagadką. Szlachci zaszczycił ją jednym długim spojrzeniem. W myślach miał nadzieję, że szybko minie moda na to, że młode kobiety noszą męskie spodnie. Kolejny dowód potwierdzający tezę Garviela o tym, że hrabstwa demokratyczne Palatynatu skłaniają się w stronę barbarzyństwa pod pretekstem błędnie pojętego postępu. Ostatnią osobą był elegancko ubrany mężczyzna, jednak nie miał na sobie symboli rodowych, co oznaczało dla Garviela, że najpewniej był jakimś kupcem, lub może historykiem. Cóż, ci ludzie byli bliskimi profesora i darzył ich zaufaniem. Oznaczało to dla Garviela, że jakiekolwiek własne oceny powinien odstawić na bok. Przynajmniej na ten wieczór. Żałował tylko, że nie było w pomieszczeniu żadnych obrazów, którym mógłby poświęcić uwagę. W końcu zaczął z uwagą oglądać wazy i zdobione świeczniki na kominku.

***

Chwilę po przybyciu ostatniego mężczyzny przyszła również pani domu. Garviel pozostawał z tyłu. Nie chciał się narzucać, tym bardziej, że inni odpowiadali przed nim i przed nim przystąpili do składania kondolencji.

W końcu powiedział:
- Był wyjątkowym człowiekiem. Wszystkim nam będzie go brakować.

Po tych słowach i uściśnięciu dłoni Kendry znów odsunął się czekając na przybycie ludzi kapłana.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 25-05-2023, 13:42   #7
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jasnowłosy, wysoki mężczyzna, z niedowierzaniem i smutkiem wypisanymi na twarzy, odłożył na stół pismo, z którego treścią zapoznał się przed chwilą. Nie mógł i nie chciał uwierzyć w to, że profesor Lorrimor nie żyje.
Raz jeszcze spojrzał na umieszczoną w treści listu datę i odrobinę się skrzywił. Nie zostało mu zbyt wiele czasu. Będzie musiał przełożyć kilka spotkań, odłożyć na później parę spraw, załatwić transport. I to szybki transport, niemal na drugi koniec kraju.
Kłopot, ale nie mógł zawieść profesora. I Kendry. Na szczęście ojciec miał paru znajomych, a przyjaciele Argena byli wyrozumiali.
Panna Barsi mniej, ale cóż... Jeśli się obrazi "na śmierć", to też da się to przeżyć. W końcu świat pełen jest pięknych kobiet.

Raz jeszcze przestudiował otrzymane od Kendry pismo i po raz kolejny pojawiło sie to samo odczucie - list zwiastował kłopoty.
Ale to Argena nigdy nie odstraszało.

* * *

- Dobrze, że nie półelfów - mruknął do siebie, gdy przeczytał informację o paleniu przedstawicieli niektórych ras i profesji.
Sam miał w żyłach sporo elfiej krwi... i parę zdarzeń z tym związanych, nie zawsze przyjemnych. Dobre pochodzenie i dobra broń nie zawsze chroniły przed niektórymi rzeczami... tudzież poglądami na elfy i podobne do nich istoty. A jeśli do tego dodać odrobinę magii (z posiadaniem której nie zamierzał się - przynajmniej w tym miasteczku - zdradzać)... Nie da się ukryć, że różnie z tym bywało bywało. Przyjemnie było oczarować jakąś pannę miłym uśmiechem i drobną sztuczką, ale w niektórych miejscach lepiej było zapomnieć o tym, że się w ogóle o magii słyszało.
Jak było widać - w tej uroczej miejscowości również.

* * *

Dom profesora stał co prawda na uboczu, dość daleko od tablicy, stanowiącej ostrzeżenie dla półorków i magów, ale i tak Argen był pewien, że o jego przybyciu w parę minut będzie wiedzieć całe miasteczko.
Pożegnał przyjaciela ojca, który podwiózł go, spłacając jakąś starą przysługę, a gdy stanął na progu domu Lorrimorów użył drobnego zaklęcia, by pozbyć się śladów bardzo długiej podróży.

W domu powitała go Alina, gospodyni. Czy pracowała tu 'od zawsze', czy zatrudniono ją niedawno, tego Argen nie wiedział.
Profesor dużo mówił o swej córce, a o domu i pracującej tam służbie raczej nie wspominał.
- Witam, pani Alino - odparł na powitanie. Odwiesił płaszcz na wieszak, powierzył gospodyni swój bagaż, strzepnął nieistniejący pyłek z poły szykownego ubrania, godnego nawet pokazania się na książęcym dworze, po czym dał się zaprowadzić do pokoju, w którym znajdowała się trumna.

Wysoki, jasnowłosy mężczyzna, wkraczający do salonu, ubrany był w bardzo elegancki, czarny strój, który nie kłuł w oczy ilością ozdób, ale cechował się znakomitą jakością materiału i wykonania. Z czernią kontrastowała idealna biel koszuli.
Jedyną ozdobę półelfa, bowiem przedstawicielem tej rasy był nowo przybyły, stanowił rodowy pierścień, z herbem przedstawiającym czarnego gryfa.

- Argen Torisi - przedstawił się obecnym tu osobom. Profesor nigdy nie zatrudniał majordomusa, więc trzeba było to zrobić osobiście.
Potem podszedł do trumny, by pożegnać przyjaciela i mentora zarazem.

* * *

Kendra niezbyt przypominała pełnej życia osoby, znanej z opowieści Lorrimora. Ale tragedia w rodzinie na nikogo nie wpływała dobrze.

- Jestem Argen - powiedział, podchodząc do młodej kobiety. - Wyrazy szczerego współczucia. Ode mnie i od rodziców.

Potem wrócił na miejsce, by cierpliwie poczekać, aż Kendra opanuje się na tyle, by podzielić się z nimi szczegółami całej sprawy.
 
Kerm jest offline  
Stary 26-05-2023, 09:29   #8
 
Ayoze's Avatar
 
Reputacja: 1 Ayoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputacjęAyoze ma wspaniałą reputację
Zapłakana Kendra kiwała tylko głową na wszelkie próby wsparcia, raz po raz wycierając nos i oczy. Z pewnością była wam wdzięczna, jednak nie mogła tego teraz okazać. Przyjęła świeżą chustkę od Nikolaia i po pewnym czasie uspokoiła się na tyle, by mogła odpowiedzieć na pytanie Shelessary, które nurtowało zapewne wszystkich przybyłych na pogrzeb profesora.

- Ojciec miał wypadek. Badał ruiny więzienia Harrowstone - to ta ponura budowla na wzniesieniu za miastem, którą być może mieliście okazję zobaczyć, gdy znaleźliście się w Ravengro. Miejsce jest stare, podobno nawiedzone, dlatego ojciec chciał sprawdzić, ile w tym prawdy. Ale myślę, że było coś jeszcze, bo zanim tam poszedł, stał się dziwnie zamyślony, jakby coś go martwiło. Nie chciał mi zdradzić, co zaprząta mu myśli; zresztą, zawsze trzymał mnie z dala od swojej pracy. Podobno osunął się na niego jeden z gargulców, które umieszczono na murach więzienia. To, w całej tej tragedii, jest wręcz niewyobrażalnie śmieszne. - Kendra przetarła mokre oczy chusteczką. - Przez tyle lat włóczył się po całym świecie, badał miejsca o wiele niebezpieczniejsze, mierzył się z ludźmi i potworami z najgorszych koszmarów, a zginął przygnieciony kamiennym maszkaronem. - Westchnęła ciężko. - Nie wierzę w to, biorąc pod uwagę, jak zachowywał się przed wypadkiem. Lokalny szeryf, Benjan Caeller przeprowadził śledztwo i w związku z brakiem na miejscu dowodów potwierdzających moje przypuszczenia stwierdził, że to było nieszczęśliwe zrządzenie losu.

Wycierając oczy podeszła do trumny, kładąc na wieku obie dłonie. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w okno, choć bardziej wyglądało, jakby utkwiła wzrok w jakimś niewidzialnym punkcie.
- Początkowo chciałam, żeby trumna była otwarta i żeby goście, którzy przybędą mogli pożegnać się z ojcem, jednak szeryf Caller doradził, żeby ją jednak zamknąć ze względów estetycznych. Podobno twarz ojca wyglądała strasznie po tym wypadku i dla mnie to również nie byłby odpowiedni widok. Wolę zapamiętać go takim, jakim był za życia - powiedziała.

Niedługo później rozległo się pukanie do drzwi. Alina przemknęła niczym zjawa przez hol, by sprawdzić, kto nadszedł. Usłyszeliście cichą rozmowę między służką a jakimś mężczyzną i po chwili kobieta wprowadziła do salonu czterech akolitów ze świątyni Pharasmy. Wszyscy ubrani byli w takie same, czarne kukulle a na szyjach zawieszone mieli miedziane symbole Pani Grobów. Jeden z nowicjuszy, wysoki szczupły mężczyzna podszedł do Kendry stojącej przy trumnie ojca.
- Zabierzemy trumnę na cmentarz, tam przy wykopanej mogile czeka już na zmarłego i żałobników ojciec Corianu - powiedział.

Gdy kobieta skinęła energicznie głową, powstrzymując się od płaczu, akolita skinął głową na swych towarzyszy i cała czwórka szybko, ale i z zachowaniem pewnej wymaganej w takich sytuacjach delikatności zarzuciła sobie trumnę z ciałem Petrosa na barki. Widać było, że mieli już w tym sporą wprawę.
- Alina zostanie w domu, poda nam obiad, gdy wrócimy z pogrzebu. Choć nie wiem, czy dam radę cokolwiek przełknąć. - Wyjaśniła wam mocno pobladła na twarzy Kendra. - Mam oczywiście nadzieję, że zostaniecie przynajmniej jakiś czas w naszych... w moich włościach. - Poprawiła się. - To duży dom, miejsca do spania jest aż nadto.

Narzuciła na siebie ciemny, szykowny płaszcz przyniesiony przez służkę i zebraliście się do drogi. Na zewnątrz deszcz nieco zelżał, ale podniosła się delikatna mgła. Nowicjusze niosący trumnę szli przodem a za nimi Kendra. Wy trzymaliście się dwa kroki za plecami córki Lorrimora. W czasie drogi na cmentarz do procesji pogrzebowej dołączały kolejne osoby. W sumie trzech mężczyzn i trzy kobiety - wszyscy wyglądali na typowych mieszkańców miasteczka, którzy zapewne chcieli oddać hołd zmarłemu. Nie był to zbyt imponujący wynik jak na kogoś, kto mieszkał w Ravengro piętnaście la, jednak zdawaliście sobie sprawę, że za życia profesor był bardziej zainteresowany własnymi badaniami, eksploracją nowych miejsc oraz poznawaniem wartościowych ludzi, niż marnowaniem czasu na znajomości, które niewiele mogły wnieść do jego egzystencji. Nigdy jednak nie okazywał innym pogardy.


W ciszy i przy akompaniamencie deszczu uderzającego o wieko trumny dotarliście w końcu do murów i podniszczonej bramy cmentarza. Unosząca się wszędzie mgła i nagie, powykręcane gałęzie okolicznych drzew nadawały temu miejscu onirycznego charakteru.


Gdy Kendra ruszyła, by otworzyć oba skrzydła bramy, nagle zza murów wychynęły sylwetki ośmiu mężczyzn. Dzierżyli pochodnie, kosy, motyki, widły i inne narzędzia do uprawy roli. Stojący na przodzie mężczyzna pchnął bramę, która otworzyła się z przeraźliwym zgrzytem i wraz z kompanami wyszedł na ścieżkę, całkowicie blokując wejście na cmentarz. Nieznajomy najlepsze lata miał już za sobą, mimo to był dobrze zbudowany i coś podpowiadało wam, że w życiu zajmował się nie tylko uprawą ziemi. Włosy miał siwe, łypał na was spode łba wzrokiem mordercy i co jakiś czas podrzucał w dłoni motykę. Jego kompani przekrzykiwali się nawzajem, za nic mając świętość miejsca, przy którym się znajdowali.


Przewodzący tłumowi siwy mężczyzna uniósł motykę i wszyscy nagle zamilkli.
- Dalej nie przejdziecie! Gadaliśmy... - mruknął szorstkim głosem i spojrzał przez ramię na tłum za swoimi plecami - I nie chcemy Lorrimora na tym cmentarzu! Nie w naszym świętym miejscu! Zabierzcie go sobie w górę rzeki i tam zakopcie, jeśli wam się chce, ale stąd wara!
Kendra uniosła brwi, zaskoczona. Smutek wypisany na jej twarzy w jedną chwilę przerodził się w złość.
- O czym ty mówisz, Hephenus! - Warknęła. - Ustaliłam wszystko z ojcem Corianu! Pozwolił na pochówek, czeka na nas przy grobie! Już go wykopali i...
- Nic nie rozumiesz, dziewczyno! - Przerwał jej siwy. - Nie chcemy nekromantów zakopanych w ziemi, gdzie spoczywają nasi przodkowie! Sugeruję też, abyś wyprowadziła się stąd, dopóki możesz. Ludzie zaczynają już mieć dość tej sytuacji - odpowiedział spokojnie, ale jego ton podszyty był gniewem, ostrzeżeniem i groźbą.
- Nekromantów?! - Krzyknęła z oburzeniem Kendra. - Czy wy naprawdę jesteście tak zacofani i ignoranccy? Mój ojciec...
- Twój ojciec nie miał tutaj dobrej reputacji. Wszyscy wiedzą, że zajmował się rzeczami, jakimi zwykły człowiek się brzydzi. Nie życzymy tu sobie ani Lorrimora, ani jego znajomych! Won ze świętej ziemi, albo wam pomożemy! - Syknął, unosząc motykę.

 

Ostatnio edytowane przez Ayoze : 26-05-2023 o 09:52.
Ayoze jest offline  
Stary 26-05-2023, 12:14   #9
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Garviel był nieco zaniepokojony. Spodziewał się spotkać ojca Corianu u Kednry. Miał zamiar zamienić z nim kilka słów w kwestii nabożeństwa. Nie było to mu jednak dane. Ruszył więc w ciszy z resztą żałobnego konduktu. Założył płaszcz, długi niemal do kostek i wykonany ze skór najwyższej jakości. Postawił kołnierz, żeby osłonić się przed wiatrem. Popatrzył na innych gości i pożałował, że jak oni nie zabrał kapelusza. Przypasał rapier do pasa. Spojrzał na plecak, w którym leżała jego zbroja. Nie była to ceremonia wojskowa, więc występowanie w niej nie miało sensu. Co innego gdyby Garviel był członkiem formacji wojskowej czy zakonnej. Ale nie był. Zbroja i puklerz musiały poczekać, na swoją kolej.

W czasie spaceru we mgle zaczął rozmyślać. Cóż też profesor badał? Jego córka się niepokoi. Nie mógł tego tak zostawić. Chodziło o jego przyjaciela.

Na moment zbliżył się do panny Lorrimor i ściszonym głosem powiedział:
- Petros był mi przyjacielem. Obiecuję, że nie wyjadę stąd tak długo, aż nie wyjaśnimy wszystkich wątpliwości związanych z jego śmiercią.

***


Pod bramą cmentarza pojawiły się niespodziewane problemy.

- Panno Lorrimor, czy nie będzie miała panienka nic przeciwko, abym spróbował pomówić z tą tłuszczą? Spróbuję ich uspokoić.

- Spróbuj, ja nie mam na to siły... - odparła zrezygnowanym głosem.

Po tym wyrażeniu zgody przez dziedziczkę Lorrimorów Garviel powoli podszedł do grupki

Zdjął swoje skórzane rękawiczki i wykonał prawą dłonią półokrąg ochronny nad sercem.
- Niech Phrasma nas prowadzi.

Chwilę odczekał aż tłuszcza odpowie.

- Jestem Baronet Garviel Torgan z hrabstwa Barstoi. Przybyłem tu na pogrzeb zasłużonego profesora uniwersytetu w Lepidstadt. Zasłużonego człowieka. Rozumiem wasz strach.Wszyscy dużo wycierpieliśmy przez Szepczącego Tyrana, niezależnie od naszego stanu posiadania konsekwencje tego stanu rzeczy będą ponosić nasze dzieci, nasze wnuki, a pewnie nawet dzieci naszych wnuków. I we mnie, jak w was oskarżenia o nekromancje wzbudzają strach. Nie wyobrażam sobie stawać do walki z przeciwnikiem, który nie czuje bólu ani strachu. Z przeciwnikiem, który powstał z ciała kogoś, kogo znałem. Nie wiem jakie szkolenie wojskowe trzeba byłoby otrzymać, żeby sobie z tym radzić.

W tym momencie Garviel zrobił długa pauzę, dając rozmówcom czas do przemyślenia.

- Musimy pamiętać o jeszcze jednej rzeczy. Ludzie w strachu są gotowi do wielu rzeczy. Do wielu nieuzasadnionych działań. Całe oddziały wojskowe są w stanie pod wpływem strachu zostać rozbite, a potem wyrżnięte przez konnicę w czasie ucieczki. Choć stając do walki i trzymając szyk byłyby w stanie odeprzeć atak. W strachu robi się wiele nieprzemyślanych rzeczy. Można na przykład kogoś oczernić. Wysunąć bezpodstawne oskarżenia. W mojej ojczyźnie Barstoi za coś takiego traci się rękę. Ale nie jesteśmy w Barstoi. Wychodzimy wam naprzeciw. Panie Hephenus - Garviel przełknął gorzka pigułkę tytuowania przywódcy hołoty “panem” praktycznie bez mrugnięcia okiem - Na cmentarzu czeka na nas kapłan. Mamy tu czwórkę akolitów. Towarzyszy nam też siostra reprezentująca zbrojne ramię zakonu.
Dla podkreślenia swoich słów Garviel odwrócił się i wskazał na kobietę w ciężkiej zbroi.


- Będziemy składać go w uświęconej ziemi - kontynuował patrząc w oczy starszego mężczyzny - Niemalże w cieniu świątyni. Zadajmy sobie więc pytanie, gdzie częściej powstają nieumarli? Na konsekrowanej ziemi, czy w porzuconych grobach w górze rzeki? Dlaczego złożyliście tu swoich bliskich? Czyż nie dlatego, że są oni tu bezpieczni pod czujnym okiem boginii? Zawierzyliście jej już raz. Zawierzcie i drugi raz.

- Ja - położył dłoń na swojej klatce piersiowej - jestem głęboko przekonany, że profesor Lorrimor nie był nekromantą i nie parał się czarną magią. Jednak nie znacie mnie, i możecie mi nie wierzyć. Ale tam - wskazał palcem wskazującym na cmentarz - tam czeka wasz kapłan. Człowiek, którego znacie. On zawierzył Pani Grobów. On wie, że gdyby trzeba było pochować maga, to najlepiej pod czujnym okiem boginii. Tak, jak zapewne każdego z was, gdy przyjdzie jego czas trafi właśnie na ten cmentarz.

Po tych słowach baronet Torgadon zrobił krok w tył.
- Teraz chciałbym, żeby każdy z nas wrócił do swoich zajęć. My dokończymy pogrzeb bez dalszych niepokojów, a wy wrócicie do waszych zajęć. Bez dalszych gróźb wobec panny Lorrimor.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 27-05-2023, 02:54   #10
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację


Siostra Teodora powróciła na swoje miejsce po wypowiedzeniu słów, mających na celu pokrzepić córę zmarłego profesora i zasiadła na fotelu, z cieniem dezaprobaty na porcelanowym licu. Przez lata w służbie Pani Grobów przyszło jej już pełnić obowiązki związane zarówno z początkiem śmiertelnej wędrówki, jak i jej kresem. W obu przypadkach, przy radości narodzin i żalu śmierci jednako, należało mieć baczenie na dobór odpowiednich słów, zachować przyzwoity dystans oraz zdrowy rozsądek. Zwłaszcza pogrążone w żałobie umysły potrzebowały czasu, aby pogodzić się z odejściem bliskiej osoby, odzyskać trzeźwość myśli. Kolejne pytania ulatujące z ust niektórych z gości Szara Siostra zaczęła odbierać jako nieodpowiednie, będąc zdania że rozsądniej byłoby skierować je w stronę odpowiednich służb, zaznajomionych z rzekomym wypadkiem. Jej samej odejście profesora Lorrimora wydawała się być - łagodnie mówiąc - kuriozalna, lecz zamierzała rozmówić się po pogrzebie z braćmi w wierze, aby nadto nie obciążać i tak nadwątlonych przez żałobę sił Kendry.

Paladynka, ponownie przybrawszy stoicką pozę, przypominałaby cmentarną statuę w czerni, gdyby nie cień dezaprobaty, który nabrał jawnej ostrości gdy okazało się, że ojciec Corianu praktykował magię, pozwalającą na kontakt ze zmarłymi. Mimo że obowiązujące dogmaty oraz doktryna kościoła Pharasmy, poparte ekspertyzą zarówno świeckich arkanistów jak i zaprzysiężonych białych nekromantów, dopuszczała takowe praktyki jako że nie naruszały świętego ekwilibrium, siostra Teodora uważała je za pierwszy stopień ku zatraceniu. Życie i śmierć były nierozerwalnie ze sobą złączone, lecz tak jak wielu z jej bratnich Głosów Iglicy, tak i aasimarce przyszło już nieraz wymierzać obojętną sprawiedliwość przeniewiercom, którzy rozpoczynali od tychże właśnie wątpliwych zaklęć.

Stukanie do drzwi i odgłos licznych kroków wkraczających do salonu obwieściły przybycie akolitów Pani Grobów, którzy dostąpili honoru przeniesienia trumny z ciałem zmarłego na miejsce jego ostatniego spoczynku. Po powitaniu swoich braci znakiem spirali i pochyleniem głowy, siostra Teodora poprosiła obecnych o wybaczenie i opuściła salon pierwsza. W przedsionku odnalazła swoje ostrze, rozsupłując rzemienie trzymające ciemną stal skrytą za suknem. Materiał złożyła starannie, odkładając na wierzch torby podróżnej. Z zweihänderem w urękawiczonych dłoniach, przepuściła akolitów i Kendrę przodem, domostwo opuszczając jako trzecia, obejmując dobrze znaną rolę, którą narzucała jej tradycja kościelna, gdy to nie ona przewodziła ostatniemu sakramentowi.

Teodora Luminita czuwała nad bezpieczeństwem procesji, jak wiele razy w przeszłości. Mimo że tym razem strzegła ostatniej drogi bliskiej jej osoby, jej alabastrowa twarz pozostawała zastygnięta w niezmiennie beznamiętnym wyrazie. Śmierć była naturalnym porządkiem świata. Każda wędrówka musiała dobiec końca i w sercu radowała się, że miała zaszczyt towarzyszyć śmiertelnej powłoce profesora Lorrimora w ostatniej drodze.

Nie mogąc oprzeć się przeczuciu, że przyjdzie jej niebawem kroczyć nową, niespodziewaną ścieżką.



Niewiele osób zdecydowało się dołączyć do ponurej procesji, która sunęła rozmokłymi ulicami wiodącymi na miejscowy cmentarz. W miejscach takich jak Ravengro nie było to niczym dziwnym. Nawet piętnaście lat bywało zbyt krótkim czasem w Nieśmiertelnym Księstwie, aby nawiązać liczne nici zażyłości. Nieufność wobec nieznajomych była głęboko zakorzenionym odruchem w ustalavskiej kulturze, naturalnie wyrobionym odruchem w obliczu ciężkiej historii skalanej plugawym piętnem Szepczącego Tyrana. Tendencje profesora Lorrimora do bezbrzeżnego oddawania się własnym projektom, badaniom oraz podróżom również nie sprzyjały nawiązywaniu wielu nowych znajomości.

Ścieżki, którymi kroczyła siostra Teodora, prowadziły ją w wiele różnych stron Nieśmiertelnego Księstwa, lecz nigdy nie spotkała się z przejawem tak zuchwałej głupoty, jaką przejawili miejscowi, którzy postanowili stanąć na drodze błogosławionej przez Pharasmę procesji. Paladynka przybrała na twarz chłód obojętności, mimo że wypowiedziane przez mężczyznę zwanego Hephanusem słowa ocierały się o bluźnierstwo i rozpaliły płomień w jej sercu. Garviel uprzedził paladynkę, która wpierw osadziła dłoń na ramieniu Kendry, w łagodnie stanowczym, niemym geście nakazując jej wycofać się od motłochu.

Obleczona w żałobną czerń paladynka nie dała mężczyźnie szansy na odpowiedź, wymijając Garviela, który z jakiejś niezrozumiałej dlań przyczyny ustąpił zbyt wiele pola bluźniercy. Pozwoliła ostrzu opaść z ramienia, oprzeć czubkiem o ziemię. Dłonie spoczęły na rękojeści i oplotły kutą spiralę, gdy perłowe spojrzenie zwróciło się naprzód, błyszcząc równie hardą stalą, co ciemna klinga.

Kimże jesteście, by decydować komu dane będzie spocząć w świętej ziemi? — głos gorzał chłodem. — Czy śmiecie uzurpować sobie prawo do ziemi Tej, która jest Początkiem i Końcem, podawać w wątpliwość wiarę i oddanie Jej zaprzysiężonych sług, którzy ogniem wypalają plugastwo nekromancji? To święte miejsce nie należy do was, lecz do mej Pani, której praw, przykazań i porządku przysięgłam bronić. Słyszy Ona wasze bluźniercze słowa, spogląda na was z Grobowiska i osądzi wasze czyny u kresu waszej wędrówki. Rozejdźcie się. Unieście ostrza, a skrócicie tylko swe ścieżki.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 27-05-2023 o 22:08.
Aro jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172