Luskan opuszczał bez choćby cienia żalu w sercu. Za plecami mając marynarzy odprawiających swe modły, w których odmówił udziału stanowczym gestem z niechęci do oddawania czci istotom równie potężnym, co kapryśnym, a przed sobą miarowo oddalającą się panoramę miasta, przez lata będącego mu domem, trwał na rufie koggi niby wyrzeźbiona statua, bezwiednie tylko gładząc ramię za które pochwycił go na pirsie wojownik odziany w futro ze śnieżnobiałego niedźwiedzia. Nie był przyzwyczajony do takowych naruszeń swej przestrzeni osobistej, które częściej niż rzadziej były zaledwie uwerturą czy zwiastunem o wiele gorszych działań, lecz nie mógł mężczyźnie mieć tego za złe. Gdyby nie on, zapewne skończyłby jak niektórzy nieszczęśnicy, w mroźnych przybrzeżnych wodach, a nie na pokładzie jednego z okrętów, które zmierzały na daleką północ. Nie, zdecydowanie nie mógł mu mieć tego za złe. Może nawet powinien mu za to podziękować. Słowa podzięki musiały jednak poczekać. Po ostatniej nocy i obcowaniu z tłumem tłoczącym się na Smoczej Przystani potrzebował chwili dla siebie. Szczęśliwie mógł nań liczyć, bowiem szeregowi marynarze nie rwali się do niepokojenia go podczas opuszczania Luskan, a wręcz omijali go szerokim łukiem na tyle, na ile ciasnota pokładu
"Jędzy" im na to pozwalała. Bynajmniej nie z racji tego, iż roztaczała wokół siebie złowrogą czy nieprzyjazną aurę.
Jedynym co roztaczał wokół siebie Oryon Karras, młodzieniec wątłej budowy, była intensywna mieszanka zapachów, w pierwszej chwili wdzierająca się do nozdrzy egzotycznie cytrusową wonią dalekiego południa, nijak jednak niemaskująca o wiele bardziej nieprzyjemnego odoru siarki, który atakował zmysł węchu w następnej kolejności. Piekielny fetor nie był jednak jedyną cechą poświadczającą
baatorańską krew w jego żyłach i odwodzącą większość istot od wdawania się zeń w bliższy kontakt jednako. Intensywnie żółte tęczówki i pionowe źrenice przywodzące na myśl kocie oczy, jak i ostre uzębienie równie skutecznie znakowały go jako jedno z diabelstw. Za wyjątkiem tychże cech i w przeciwieństwie do reszty swego "rodzeństwa", mógłby na pierwszy rzut oka ujść za człowieka. Reszta fizjonomii Oryona była bowiem pozbawiona typowo diabelskich aspektów, w zamian obfitując w cechy charakterystyczne dla tego mocno północnego skrawka Wybrzeża Mieczy, jak choćby blada cera ozdobiona konstelacjami piegów czy ciemne włosy, ścięte i splecione na illuskańską modłę, miejscami wchodzące w rdzawo rudawą barwę. W zestawieniu ze schludnym odzieniem dobrej jakości - bez wątpienia pochodzącym od luskańskich rzemieślników, gdyż nikt inny nie lubował się
aż tak w akcentowaniu wszystkiego futrem - nienaganną posturą i hardym wyrazem twarzy Oryon Karras sprawiał zatem dwojakie wrażenie, niejako łącząc w sobie dwie diametralnie różnie postrzegane tożsamości - diablę i Illuskańczyk w jednym. Idąc w ślady pozbawionych kreatywności bajarzy można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że "nie taki diabeł straszny, jak go malują". Pomimo tego jednak uprzedzenia i głęboko zakorzenione przesądy robiły swoje i tiefling mógł liczyć na bycie pozostawionym w spokoju.
Nieniepokojony przez nikogo Oryon oddawał się zatem w najlepsze cichej kontemplacji miejskiego pejzażu. Żółte spojrzenie wpierw prześlizgnęło się po nadal zatłoczonej Smoczej Przystani, przepełnionej łatwowiercami łasymi na rzekome bogactwa oczekujące nań za Grzbietem Świata, by zawisnąć po chwili na napastliwie dominującej nad okolicą Przewodniej Wieży Tajemnic. Wyrwana jakby z innego świata ciemna bryła rozrastająca się rozgałęziająco niby pnące ku słońcu drzewo nie pasowała zupełnie do jasnego kamienia, z którego postawiono Luskan i była jego integralną częścią jednako. O wiele starsza niż ledwo co odbudowana nakładem środków z
Eigersstor aglomeracja - lecz nie było to znamiennym wyczynem, nawet Oryon był odeń starszy - przetrwała nie tylko orczą okupację przeszłych dekad i wcześniejsze jeszcze najazdy, niezmiennie i uparcie królując nad Illusk, lecz pamiętała również tak zamierzchłe czasy, jak
Szaleństwo Karsusa. Nic zatem dziwnego, że wiele historii otaczało Wieżę - sporadycznie prawdziwych, nierzadko przesadzonych, a najczęściej zmyślonych. Tiefling nie był do końca pewien, jak wiele wiary pokładać w szeptach krążących po mieście przez ostatni rok, jakoby mityczne zabezpieczenia budowli zostały sforsowane, a stare pieczęcie złamane przez potężnego czarodzieja. Rozpoznawał jednak znaki wskazujące na to, że czas zmian w Mieście Żagli nie dobiegł jeszcze zupełnie końca i prędzej czy później kolejne ciemny chmury miały zawitać nad miastem, zmieniając po raz wtóry lokalny porządek świata. Luskan opuszczał bez choćby cienia żalu w sercu i ciężarem ducha tym mocniej lżejącym, im dalej
"Jędza" oddalała się wzdłuż Wybrzeża. Pod każdym niemal względem zatem, Miasto Żagli opuszczał w odwrotny sposób, niż przybył doń przed laty.
To właśnie owo wspomnienie poprowadziło zwierzęce spojrzenie Karrasa w głąb miasta, wzdłuż łagodnych meandrów Miraru i pomiędzy jasne fasady miejskiego labiryntu. Niemalże bez czynnego udziału jego świadomości, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że spopielałych resztek rezydencji Thiessen z tej odległości i pod tym kątem nie byłby w stanie wypatrzyć, choćby wysilał wzrok ze wszystkich sił. Eksplozja rozniosła większość budynku i praktycznie zrównała go z ziemią, a pożar już dawno zdążono ugasić. Po jego dotychczasowym życiu nie ostał się żaden ślad, choćby w postaci strużki dymu z pozostałego szkieletu. To jest, żaden ślad fizyczny, bowiem śladów psychicznych nie sposób było tak łatwo się pozbyć. Oryon nie był pewien, czy kiedykolwiek miało być mu dane w całości wyzbyć się tych licznych skaz i uszczerbków. Nie to jednak zaprzątało jego myśli, gdy na swój sposób żegnał się z Luskan, a o wiele straszniejsza myśl, która nie pozwalała mu również świętować ucieczki z Miasta Żagli, będącej jednocześnie zrzuceniem jarzma. Jarzmo bowiem istniało nadal, głęboko pod splamioną i zbezczeszczoną powierzchnią, pod nagiętym do cudzej woli umysłem, zakorzenione i splecione tak nierozerwalnie z esencją jego istoty, jak tylko magia była w stanie to uczynić. W głębi siebie czuł ciężar zaklęcia, tych metaforycznych łańcuchów narzuconych nań przez Milburgę Thiessen, uznaną za zmarłą
in absentia. To właśnie gnieździło się strachem w ciemnych zakamarkach oryonowego umysłu, ta niepewność czy jedyna osoba zdolna do wykorzystania magicznej kompulsji nadal żyła. Oryon tamtej nocy nie kłopotał się z szukaniem swej mistrzyni, impulsywnie wykorzystując okazję do ucieczki i fakt, że chociaż rozkazy narzucały mu wykonywanie poleceń czarodziejki, wprost zabraniając czynienia jej szkody, to nie precyzowały iż musiał zapobiegać wyrządzanym jej szkodom z rąk innych czy w wyniku losowych zdarzeń. Diablę od zawsze wykonywało polecenia Thiessen
co do słowa (alternatywa była zbyt bolesna), lecz bardzo prędko nauczyło się, że
"co do słowa" pozostawiało względnie wiele pola do manewru.
Oryon poruszył się ze swojego miejsca dopiero gdy Luskan, będące już niewiele ponad jasną plamą akcentowaną ciemno-strzelistą sylwetką Wieży, zniknęło za horyzontem. Odwróciwszy się na pięcie, opuścił rufę koggi z liniami bladej twarzy wygładzonymi czymś, co przypominało ukojenie, oddychając głęboko rześkim, morskim powietrzem.
Oraz, w więcej niż jednym tych słów znaczeniu, nie oglądając się przez ramię.
Przyzwyczajony do stałego gruntu pod nogami i miejskiego zgiełku Oryon nie potrzebował wiele czasu, by stwierdzić że żegluga miejska nie była dla niego. Od pierwszych dni, przez początkowe fazy rejsu już i tak trzymający się na uboczu tiefling zdawał się doskonalić sztukę izolacjonizmu pod pokładem, ulegając zupełnie chorobie morskiej, przez którą jego blada twarz zieleniała w rogach. Nawet gdy pojawiał się sporadycznie na świeżym powietrzu, by rozprostować kości i zaznać nieco światła dziennego, roztaczał wokół siebie na tyle ponurą aurę, że mało kto decydował się na rozmowę z nim. Sam Oryon również nie wdawał się w nic ponad grzecznościowe rozmówki, mające spełnić konwenanse, przedstawiając się tylko zwięźle współpasażerom w ciężko akcentowanym i przeciąganym na północną modłę Wspólnym. Pomimo płynnej znajomości
calantu, Karras nawet nie ukrywał swej
niechęci do operowania tą mową, zdecydowanie preferując rodzimy
dialekt illuskańskiego, wtrącając zeń nawet zwroty i nazwy w rozmowy. Jak choćby przy rozmowie z płowowłosym majtkiem Kadirem, pochodzącym z Neverwinter, które diablę uparcie nazywało "Eigersstor".
I chociaż Karras nie palił się do inicjowania rozmów, nie oznaczało to że zupełnie ignorował załogę oraz pasażerów
“Jędzy”. Naturalnie największą ciekawość wzbudzały w nim ci osobnicy, którzy z tej czy innej przyczyny wyróżniali się w jakiś sposób i to ich obserwował najuważniej ze wszystkich, z odpowiednią dozą dyskrecji. Upiornie piękna selûnitka o niebiańskiej krwi, krasnolud o niespotykanie szarej cerze, zamaskowany leśny elf, szlachcic-banita z bandy Krzywego Kła oraz słoneczny Tel’quess z Evermeet. Zwłaszcza tego ostatniego Oryon śledził czujnym spojrzeniem ilekroć przebywali wspólnie na pokładzie. Jego kruczy chowaniec wzbudzał w nim dziwne wrażenie, osiadające mrowiącym ciepłem na karku które było zbyt podobne do uczucia, które diablę odczuwało za każdym razem, gdy czytało bądź słyszało mowę Dziewięciu Piekieł. Nic zatem dziwnego, że gdy Karanthir postanowił doń zagaić, tiefling skorzystał z okazji, by dowiedzieć się nieco więcej o elfie.
—
Te same nadzieje co każdy, kto zaciągnął się na tą wyprawę. Liczę na bogactwa i sławę — odparł kordialnym tonem, przywołując na twarz lekki uśmiech. —
Nie pokładałbym jednak na twym miejscu zbyt wiele wiary w to, że w Dolinie nie będziemy oceniani przez nasz wygląd. Owa praktyka jest niestety powszechna w każdym zakamarku Faerûnu.
Oryon westchnął ciężko, wieloznacznie. Pozwolił cieniowi nieco stłumić uśmiech, tylko po to by zaraz kontynuować.
—
Jakie nadzieje z podróżą na północ wiążesz ty, Karanthirze? Muszę wyznać, iż jestem szczerze ciekaw twych motywacji. Tel-quessir są niezwykle rzadkim widokiem w tych krańcach kontynentu. Zwłaszcza praktykujący Sztukę.
Jak się okazało wraz z upływem dni, stara maksyma że "do wszystkiego szło się przyzwyczaić" pozostawała niezmiennie trafna, nawet w przypadku osobników noszących w sobie krew Baatoru. Dyspozycja Karrasa zdawała się stopniowo polepszać w niemalże tym samym tempie, co powietrze chłodniało, i chociaż nadal trzymał się względnie na uboczu, piegowatej twarzy nie imał się ponury grymas jak wcześniej, a zaledwie obojętna rezerwa. Diabelstwo częściej też zaczęło pojawiać się na pokładzie, znajdując sobie wygodne miejsce na spoczynek, by wpatrywać się w przesuwający leniwie krajobraz - stałego lądu za sterburtą, rzecz jasna, spoglądania w stronę otwartego morza za bakburtą wystrzegając się jak tylko mógł - zawierzając słowa w luskańskim papierowi czy też oddając lekturze grubej księgi zatytułowanej
"O Przestrzeni nad nami - fakty i mity" oprawionej w bladoniebieską skórę zdobioną srebrem i traktującej o astronomii, z którą Karras obchodził się ostrożniej niż matka z pierworodnym. Oryon dołączał nawet do rozmów i zgromadzeń przy relingu, które rodziły się na pokładzie ilekroć coś urozmaicało jałowo chłodny pejzaż, nie kryjąc wcale podziwu iskrzącego w żółtym spojrzeniu gdy mijali Ironmaster, perłę krasnoludzkiej myśli inżynierskiej.
I, jak się wkrótce okazało, ostatnie pozytywne urozmaicenie nużącego rejsu.
Gdy pierwsza salwa płonących strzał opadła na sunące rzeką okręty, grymas ponownie wykrzywił twarz młodego diabelstwa. Tym razem już nie ponurego nastroju, a czegoś zgoła innego, przywodzącego na myśl hardą, północną stal. Oryon z upartym zacięciem i zaciśniętymi ustami zignorował zupełnie komendy paru marynarzy, którzy zapewne przez brak jakiegokolwiek oręża na jego wątłej sylwetce - nie licząc sztyletu mającego prędzej pełnić funkcję ozdobno-rytualną aniżeli bojową, wnosząc po jego wyglądzie - zmiarkowali że na ostrzeliwanym pokładzie, w ogniu bitwy i pośród straszliwej rzezi, miał tylko przeszkadzać prawdziwym wojownikom i kręcić im się niepotrzebnie pod nogami. Karras nie mógł ich winić za takowe myśli, wszak do tej pory nie afiszował się ze swym drugim dziedzictwem krwi, równie niecodziennym i niepokojącym jak piekielne pochodzenie, lecz w takich takich okolicznościach nie mógł po prostu stać bezczynnie czy ukrywać się pod pokładem. Nawet jeśli serce łomotało mu w piersiach, grożąc wyrwaniem się na mroźne powietrze wypełnione smrodem spalenizny, śmierci i przeraźliwym rumorem. Bowiem chociaż niechętny był przemocy i bezpośrednim starciom, musiał już niegdyś uciekać do używania ofensywnej magii, lecz nawet te doświadczenia nie były w stanie przygotować go na udział w batalii na rzece. Bitwy -
prawdziwe bitwy - wyglądały zupełnie inaczej, niż były opisywane w traktatach wojskowych.
Tłamsząc strach krążący w myślach, szepczący by usłuchał się marynarzy i znalazł schronienie pod pokładem
"Jędzy", Oryon prędkim krokiem przeciął chaos panujący na statku i zajął, jak miarkował, dogodną pozycję pośród łuczników, za przewodnika mając płową czuprynę znajomego mu Kadira. Zupełnie jakby podświadomie chciał znajdować się blisko czegoś znanego pośród tego całego krwawego zamętu. I tak jak serce łomotało, wprawiając w drżenie ciało i wysuszając przełyk, tak nie okazał choćby najmniejszego śladu strachu, gdy uniesioną dłonią nakreślił pierwsze gesty i głębokim tonem zaintonował pierwsze słowa inkantacji. Splatane energie Splotu i buzująca krew w żyłach zdawały się w jedną chwilę wypalić jakikolwiek lęk, wypełniając wątłą sylwetkę pierwotną mocą, która znalazła ujście w postaci srebrzystych płomieni rozlewających się spod smukłych palców diabelstwa. Ogień gorejący bladym chłodem spowił duet żółtoskórych goblinów, wyrwał z ich gardeł okrzyki boleści które zniknęły w bitewnym zgiełku, wywołał poruszenie po obu stronach relingu.
Oryon nie przejął się widokiem odsuwających odeń łuczników na peryferiach wizji, skupiając na splataniu kolejnego zaklęcia. Sfera chaotycznie buzującej energii, trzymanej w ryzach tylko przez srebrne pasma, którą posłał na brzeg prędkim ruchem, gestem rozdzielając ją w locie na dwie bliźniacze kule, tym razem rozlała się prawdziwie już syczącymi płomieniami. Zaklinacz gotów był nie ustępować w magicznym ostrzale, lecz magia miała to do siebie, że naprawdę skutecznie przykuwała uwagę i kolejna salwa strzał została posłana w jego kierunku. Posłana bo zbyt wysokim łuku, by tarczownicy byli w stanie osłonić ich wszystkich. Oryon odruchowo chwycił wtedy Kadira za kołnierz i przyciągnął ku sobie, naprędce złożonym gestem splatając magiczną osłonę. Blade światło po raz kolejny rozświetliło pokład, dało opór pociskom które odbiły się od wyczarowanej tarczy, łudząco przywodzącej na myśl imitację księżyca w pełni, nie czyniąc zaklinaczowi czy majtkowi najmniejszej krzywdy. Karras nie czekał długo ze wznowieniem swego ostrzału, ignorując gorąc rozlewający się po ciele, mogący być piekielną furią bądź gniewem sprawiedliwych. Wolał nie zgłębiać natury towarzyszących mu w batalii emocji.
Nawet gdy
"Jędza" wymknęła się z sideł i pozostawiła zagrożenie w tyle, Oryon zajął się pomaganiem załodze jak tylko mógł, a nie introspekcją. Również przy tym korzystał z magii, nawet jeśli czynność była tak przyziemna jak gaszenie płomieni czy czyszczenie pokładu z posoki. Zupełnie jakby tiefling pragnął zająć ręce i myśli czym tylko popadnie i nie musieć patrzeć w stronę wszechobecnej łuny na niebie. Nigdy nie pokładał wiary w obietnice snute przez oportunistów szumnie tytułujących się Wysokimi Kapitanami, lecz nawet on nie byłby w stanie przewidzieć tak tragicznej sytuacji, w jakiej zastali Dziesięć Miast.
Czy też, by rzec dokładniej, Dziewięć Miast. Trawione pożogą Bremen ciężko było nazwać miastem.
Batalia na rzece nie tylko uszczupliła liczebność załogi i nadwyrężyła morale wszystkich na pokładzie, lecz również zwróciła więcej uwagi na Oryona. Zaklinacz czuł na swoim karku natrętne spojrzenia i słyszał szeptane ukradkiem rozmowy, które podejrzanie cichły gdy tylko kierował wzrok w ich stronę. Chociaż nie był w stanie dosłyszeć wypowiadanych przezeń słów, domyślał się ich natury. Starał się tym nie frasować, co przychodziło mu nader łatwo. Przez lata zdążył się przyzwyczaić do takich rzeczy. Atencja służki Selûne jednak, chociaż spodziewał się jej po “pokazie” czarowania łudząco podobnego do praktyk kleru Księżycowej Niewiasty, była czymś zgoła odmiennym i nowym. Aasimarka zdawała się być szczerze zainteresowana naturą więzi jego magii z istotą, której hołdowała i Oryon czuł się zobligowany do udzielenia jej zwięźle wyczerpującej, szczerej odpowiedzi, zmuszając się przy tym do utrzymania kontaktu wzrokowego z atramentową czernią jej spojrzenia. Tak intensywną, jak wyobrażał sobie ciemność
Cienia.
—
Więź nie istnieje wedle mej wiedzy, Auroro — odparł jej z północną bezpośredniością. —
To ledwie koincydencja, iż krew w mych żyłach pozwala mi imitować lunarną magię. Podobno urodziłem się w zaćmienie podczas Święta Księżyca i to jest źródłem mych mocy, a nie łaska czy przychylność Potęgi, którą nazywasz swą patronką.
Respons był zaledwie półprawdą. Oryon prawdziwie nie czuł więzi z Selûne nazywaną boginią, lecz rzecz miała się zupełnie inaczej z Selûne-księżycem, Łzami zań podążającymi i konstelacjami znaczącymi nocny firmament. Odkąd tylko pamiętał czuł dziwne zainteresowanie
“Przestrzenią nad głową”, instynktownie zawsze odnajdując ukojenie pod rozgwieżdżonym niebem i nieraz wpatrując się weń w chwilach melancholii. Być może źródło jego mocy leżało w tych odległych miejscach, być może wywodziło się od którejś Potęgi. Oryon nie był do końca pewien, lecz dawno temu nauczył się, że postrzeganie jego talentów jako rzadkiego rodzaju magii wywodzącego się od Selûne czy Mystry nierzadko było zwiastunem zainteresowania niekoniecznie dobrego sortu.
Wątpił jednak, aby stojąca przed nim kapłanka żywiła nieprzyjazne zamiary wobec kogokolwiek, biorąc pod uwagę jej wyznanie. Oraz, przede wszystkim, jej pochodzenie i aparycję, które czyniły zeń takiego samego odrzutka jak on i garstka innych pasażerów. Oboje byli sferotknięci i bez wątpienia Aurora, tak jak on sam, musiała już niegdyś mierzyć się z uprzedzeniami oraz przesądami. Być może przybierały one nieco inny charakter w jej przypadku, lecz niebiańska krew naznaczała ją równie mocno, jak piekielna krew jego i widok ich obojga, oddalonych zaledwie parę kroków od siebie, musiał wzbudzać nie lada emocje w załodze. Oryon zabawił tę myśl, krzyżując spojrzenie z aasimarką.
—
Jak sądzisz — zapytał, wodząc spojrzeniem po pokładzie —
które z nas wzbudza w nich większą trwogę swą proweniencją?
—
Ja — Aurora odparła beznamiętnym głosem. —
Albowiem nikt dobitniej nie przypomni im o pokusie i konsekwencjach grzechu niż upadłe dziecię Niebios.
Karras zadumał się na chwilę, ważąc odpowiedź kapłanki.
—
Przeceniasz ich, selûnitko — zawyrokował w końcu. —
Patrząc na nas widzą krew Niebios czy Baatoru, lecz wątpię aby takowe niuanse występowały w ich myśleniu. Widzą tylko… inność. Odmienność. Nim otworzymy usta, osąd jest już na nas wydany. Nasze czyny i historie nie mają dlań żadnego znaczenia. “‘Upadła aasimarka, diablę Mefistofelesa, duergar, drow, githzerai i szlachcic-bandyta schodzą z trapu w Targos’ brzmi niczym pierwsze słowa ordynarnej krotochwili uprzedzonego błazna, lecz tak właśnie rozpoczęła się nasza historia. Historia, której żadne z nas nie było w stanie wyśnić w najśmielszych snach i która połączyła nasze losy na modłę bohaterów z legend. Wtedy nie byliśmy świadomi, że za całunem popiołów, za szalejącą pożogą i za dzikimi hordami oblegającymi Dziesięć Miast kryło się coś więcej. Coś o wiele groźniejszego, o wiele potężniejszego. Coś, co zrodziło się wskutek znanych większości z nas najgorszych cech społeczeństwa. Upadek Bremen oraz zejście na ląd w Targos były zaledwie początkiem naszej historii.”
- Oryon Karras, “Ísvindadalssaga”
Oblężone Targos w pewien sposób jawiło się Oryonowi o wiele gorzej niż płonące Bremen. Być może kwestią tej różnicy była bliskość krwawych wydarzeń, tak bliska że chłodny poranny wiatr przynosił ze sobą swąd spalenizny, miazmat śmierci, krzyki, ryki, świst strzał i szczęk oręża; być może to, że miasto nadal ostawało się najazdom hordy i tlił się jeszcze płomyk nadziei, który mógł zostać ugaszony w każdej chwili. Jedynym co dzieliło Targos od podzielenia losu Bremen był uparty opór obrońców i palisada. Nawet one musiały prędzej czy później ulec pod naporem najeźdźców i nawet przybycie najemników na pokładach przetrzebionej “floty” mogło nie starczyć do złamania oblężenia. Możliwie dlatego zastygły u szczytu trapu Oryon zwlekał z opuszczeniem
”Jędzy”, zaciskając palce na pasie torby i wpatrując się w ponury widok w oddali. Bawił przez chwilę myśl wisielczej krotochwili, że Targos obchodziło Święto Zielonych Traw w doprawdy odmienny sposób niż Wybrzeże Mieczy. O ile koncept “zielonych traw” był w ogóle znany w tej jałowej krainie, słynącej z mroźnego klimatu. Oryon westchnął wieloznacznie, gdy w końcu ruszył ze swojego miejsca, w ślad za innymi. Nie mieli innego wyboru, jak przetrwać tą krwawą burzę.
—
Jeśli nie sczeźniemy pod atakiem tej hordy, możecie liczyć na mą szczerą rekomendację pańskich usług przewozowych, kapitanie — zaklinacz odezwał się w stronę Kedrosa w ramach pożegnania.
Pierwsze kroki na stałym gruncie okazały się być nader rozchwiane po ponad dekadniu rejsu i Karras, opatulając się szczelniej futrem, po raz pierwszy w pełni zrozumiał, co luskańscy marynarze mieli na myśli, gdy mówili o “znajdowaniu lądowych nóg” po długiej żegludze. Pomimo że z sobie tylko znanych powodów postanowił trzymać się garstki osobliwych istot, to nie podzielał entuzjazmu krasnoluda do ruszenia w stronę palisady. Oryon nie był zaznajomiony z kulturą oraz praktykami Dziesięciu Miast, lecz logicznym ciągiem miarkował, że przy wale obronnym ciężko byłoby im znaleźć kogoś odpowiedzialnego za dowodzenie obroną i ktoś wysoki rangą musiał przebywać z dala od linii frontu, koordynować działaniami ze względnie bezpiecznego miejsca. Najprawdopodobniej z największego budynku lub najobszerniejszego placu, tudzież świątyni. Przynajmniej z takich miejsc, nie licząc okrętów, zarządzano budową Luskan przed laty, jeśli wierzyć historiom. Zwierzęce spojrzenie Oryona prześlizgnęło się po zabudowaniach w poszukiwaniu… cóż, czegokolwiek lub kogokolwiek mogącego nadać mu jakiś kierunek działania.