Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - DnD Wybierz się w podróż poprzez Multiwersum, gdzie krzyżują się różne światy i plany istnienia. Stań się jednym z podróżników przemierzającym ścieżki magii, lochów i smoków. Wejdź w bogaty świat D&D i zapomnij o rzeczywistości...


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-12-2023, 15:19   #1
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
[D&D 5e] Icewind Dale: Cena Nienawiści. Część Pierwsza: Oblężenie Targos. [18+]




Pamiętam doskonale nawet najdrobniejsze szczegóły tej historii, wszystko zaczęło się wiele lat temu. W roku 1312 Czasu Doliny zwiadowcy z Bryn Shander donieśli o obecności watach uzbrojonych goblinów. W ciągu kilku tygodni Dolinę Lodowego Wichru zalała prawdziwa powódź tych istot. Ponad ich nieprzebranymi szeregami majestatycznie powiewał sztandar z wizerunkiem trzech odrażających głów chimery. Za namową lorda Ulbreka Dinnsmore rada Dziesięciu Miast postanowiła wydać desperacką odezwę do władz Luskan i Neverwinter. Wprawdzie piątka rządzących Miastem Żagli Wielkich Kapitanów miała własne problemy, lecz obawiając się politycznych konsekwencji nieudzielenia pomocy, obmyśliła i wdrożyła podstępny plan. Kazali rozwiesić plakaty obiecujące bogactwo i sławę wszystkim, którzy zgłoszą się do pracy w jednym z północnych portów. Chytry pomysł okazał się nad wyraz skuteczny bowiem już wkrótce statki pełne wszelkiej maści opryszków i najemników wyruszyły w daleką drogę. A razem z nimi bohaterowie mojej opowieści.






Ostatnim desperackim krokiem Karanthira D'Sulda, by wyrwać się z przepastnych macek szemranego Jarlaxle'a Baenre'a było udanie się na powierzchnię. Tam, gdzie jego wpływy zdawały się być najmniejsze. Jednak wciąż otwartym dlań pozostawało pytanie: Czy naprawdę zdołał uwolnić się od przebiegłego drowa? Z tego co słyszałam w Mirabar, opowieści o tych, którzy zdołali przechytrzyć wiekowego przywódcę Bregan D'aerthe prędzej można było zaliczyć w poczet mało wiarygodnych legend, aniżeli faktów. Szczególnie że kroniki wspominające o takich dokonaniach miały zwyczaj w tajemniczy sposób spuszczać zasłonę milczenia na temat dalszego losu każdego domniemanego szczęśliwca... Toteż zagadnieniem, które niewątpliwie musiało wtedy trapić umysł S'Ulda było: Czy naprawdę wyrwał się swemu pracodawcy, czy też ów zwyczajnie pozwolił mu odejść? A jeśli tak, to jaki miał w tym cel? A może to jego podstępna i nieprzewidywalna patronka maczała w tym palce? W końcu zawsze się znajdzie większa ryba... Nawet nie chciał myśleć, jaką przyjdzie mu zapłacić cenę gdyby to było prawdą.

Jakkolwiek by nie było Karanthir na dłużej zagościł w Faerûnie, zdawałoby się nieniepokojony przez dawnych współpracowników. To, co go ongiś fascynowało i trapiło odnośnie tego miejsca, przyszło mu doznać po wielokroć. Szczególnie konieczność ciągłego ukrywania się dawała mu się ostro we znaki. Podobnie jak słaba znajomość lokalnych zwyczajów, przepastne niebo nad głową i gorejący na jego tle oślepiająco świetlisty dysk. Dla własnego bezpieczeństwa i wygody prowadził raczej nocny tryb życia, jakimś cudem unikając oskarżeń o wampiryzm. Tułał się praktycznie bez celu. Był wtedy święcie przekonany, że nie pasuje do tego miejsca i nigdy nie zostanie w nim zaakceptowany. Niestety nie istniało już żadne inne, gdzie mógłby się udać... Nie minęło jednak wiele czasu, nim przyszło mu nieznacznie zrewidować to mniemanie. Pewnej nocy spotkał bowiem na swej drodze niezwykle osobliwą kobietę. Nie konweniowała z tym miejscem może nawet bardziej niż on. Niewątpliwie była sferotkniętym, boskim stworzeniem. Aasimarem. Tyle podpowiadała mu wiedza z zakresu tajemnych arkan. Acz z wyglądu zdawała się raczej zjawą przywołaną jakimś żałobnym dzwonem, upiorną dewą roniącą cieniste łzy i beznamiętnie emanującą ścinającą serca aurą grozy oraz niepokoju. Stanowiła istotę zimną i piękną ponad wszelkie porównanie, o idealnie dostrojonych do symetrii rysach, pełnych ustach i hipnotyzujących oczach wypełnionych bezdennym mrokiem shadowfellskiego koszmaru. Obleczona w biel i srebro szat w księżycowym świetle lśniła niczym perła pośród akwarelowego pejzażu, stąpając po nierówno brukowanej uliczce lekko i z gracją, niczym po kwietnym kobiercu. Zaskoczyła go swoją obecnością, gdy dyskretnie nakładał kamuflaż. Z początku przypuszczał, że to zabójczyni nasłana przez Jarlaxe'a. Wszak nikt o dobrych intencjach nie mógł nawiedzić go w takim miejscu i o takiej porze, a przede wszystkim tak wyglądać. Zanim jednak uderzyła go obłuda tej bezwiednej myśli i sięgnął po niszczycielską magię patronki, kobieta wyjaśniła mu spokojnie, że nazywa się Aurora z Silverymoon i jest wyznawczynią Selûne. Bogini tolerancji i piastunki wyrzutków, pomagającej każdemu odnaleźć własną drogę. Upadła aasimarka zaproponowała mu pomoc i wspólną podróż do Luskan gdzie miała nadzieję podać pomocną dłoń wielu takim jak on. Twierdziła również, że jest to miejsce, gdzie na podobnych jemu patrzy się o wiele przychylniej. Cokolwiek by nie pomyślał o tej nad wyraz niespodzianej propozycji, decydujące zdanie miała w tym względzie jego patronka Glasya, która uznała cały pomysł za wielce zabawny (aczkolwiek dlaczego wyjaśniła mu dopiero później) i poprzez kruczego kompana Merditraxa wymogła na Karanthirze, by dołączył do kompanii sferotkniętej.

Tak też zaczęła się jego niesamowita przygoda, która skończyć się miała dopiero na dalekiej, mroźnej północy.


Dawne wspomnienie wróciło do umysłu Thanixa ze swoistą siłą. Okruch życia sprzed prawie dwóch wiosen. Krugar prowadził w nim swego przybranego syna, jego samego, przez sieć ciemnych korytarzy pod twierdzą Klanu Kamiennego Hełmu. Pracę krasnoluda stanowiło przepatrywanie tuneli i był w tym po prostu niezastąpiony. Nawet gdy stracił wzrok i się zestarzał, zachował swe stanowisko, bowiem nie było nikogo, kto mógłby go godnie zastąpić. Jako jedyny znał perfekcyjnie każdy załomek tych korytarzy, co do najdrobniejszego kamyka. Do tego poruszał się po tym mrocznym labiryncie z niedoścignioną wręcz wprawą, nawet mimo kroczenia całkowicie po omacku nieosiągalną dla usynowionego przezeń i widzącego na ponad setkę stóp w doskonałej ciemności popielatoskórego, który niejednokrotnie towarzyszył mu podczas rutynowych patroli. „Skończyłeś już piąty dziesiątek zim. Jesteś dorosłym krasnoludem. Możemy porozmawiać bez ogródek” zwrócił się do niego w pewnym momencie senior. Następnie westchnął niczym kowalski miech „Pewnikiem myślisz, że w absolutnej ciemności wszyscy jesteśmy jednacy. I gdybym wiedział, żeś z krwi podmrocznej, ostawiłbym cię na zemrzenie”. Zawiesił na chwilę głos, by nadstawić uszu na niebezpieczeństwo, a upewniwszy się, że takowe nie istnieje, kontynuował po niezręcznej dla duergara przerwie „I tu się mylisz”. Jakimś cudem niewidomy Volgarson spojrzał Thanixowi prosto w oczy „Moradin wszystek nas wykuł na tym samym kowadle w Kuźni Dusz. Ukształtował tym samym hamarem. Pochodzimy z dokładnie tej samej materii”. Wstrząsnął obfitym wąsem, jakby obruszył się na to, że musi tłumaczyć oczywistości „Nie muszę być jednym z Moradinsamman, by wiedzieć, że w każdym z nas drzemie potencjał do czynienia tako dobra, jako i zła” stwierdził, następnie postąpił kilka kroków, przyklęknął i przystawił głowę uchem do podłoża. „Sądzę też, że zbyt wiele jest niejasności w relacjach między naszymi rasami. Czy to duma doprowadziła do upadku Klanu Duergar, czy nasze zaniechanie? Ile żeśmy uczynili, coby wyrwać ich z macek caradhaków?” rzekł po chwili. Następnie poderwał się z ziemi i odwrócił do Thanixa „Przez zapatrywanie się w przeszłość naszemu ludowi często brakuje właściwej perspektywy na przyszłość. Do tego jesteśmy uparci jak głębinowy rothé. Zaprawdę, kiedyś może nas to może zgubić. Ty jednak, mój synu, musisz być inny. Posłuchaj zatem ojczystej rady: miej serce i patrzaj w serce”. Po chwili jego wąskie usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu „A wspominając o rothé…” wskazał głową za siebie „Niewielkie stadko kilkadziesiąt jardów przed nami. Mam nadzieję, że masz dziś ochotę na pieczyste”... Wspomnienie rozpłynęło się nagle, niczym odłamek rudy żelaza w kowalskim piecu. Ciężko wieść żywot duergarowi pośród powierzchniowców, niewiele lżej niż to się miało w Klanie Kamiennego Hełmu. Ale to powoli zacierające się wspomnienie zawsze pozwalało mu zachować odpowiednią perspektywę i znosić wszelkie trudy, zarówno tu, jak i pośród tarczowych braci. Odkąd tylko opuścił góry, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Tułał się więc z miejsca na miejsce, krążąc po północnych traktach i zmagając z bezlitosnym blaskiem słońca, nierzadko musząc uchodzić przed nienawiścią swych górskich braci. W końcu nogi zaprowadziły go do nadmorskiego Luskan. Tamże zdołał zaciągnąć się na służbę w armii, choć ze względu na reputację miasta i jego władców nie była to najgodziwsza robota. Ale za coś żyć musiał. Wszystko zmieniło się w momencie gdy ujrzał krzykliwy plakat obiecujący śmiałkom niesamowite bogactwa północy. Mowa była o zbytkach terytoriów, o których słyszał, że wielu wyrzutków znajdowało tam dla siebie miejsce. Nie mógł jednak wiedzieć, że znajdzie tam również odpowiedzi, na dręczące go od dziesiątek lat pytania.


Tylko ktoś o tak żelaznej woli jak mnich z ludu githzerai mógł znieść trudy i udręki, których doświadczył Zor’ayth od czasu rozbicia jego rrakkma przez znienawidzonych ghaików. Jedynie dzięki rygorystycznemu mentalnemu treningowi jego pierwotny umysł nie uległ całkowitemu zniszczeniu i nie został w pełni przebudowany w zupełnie nową, poddańczą osobowość z pakietem fałszywych wspomnień i zmienionym charakterem. Miał też sporo szczęścia. Mógł wszak zostać posiłkiem jednego z łupieżców umysłu, kandydatem do poddania ceremorfozie albo królikiem doświadczalnym w mrocznych eksperymentach. Szczególnie że niewolnikami z reguły zostawały rasy uznawane przez ithilidów za niejadalne. Błogosławieństwem dlań była również częściowa niepamięć, w tym niemożliwość dokładnego przypomnienia sobie okropnych rzeczy, których wiedział, że musiał dopuścić się gdy był pod kontrolą kolonii. Między innymi tego jak spożywał razem z innymi zniewolonymi ciała swoich dawnych braci, a także innych towarzyszy niedoli z pomniejszych ras. Jak usługiwał znienawidzonym ghaikom i ich Starszemu Mózgowi. Na szczęście po niemożliwym do określenia czasie, szczególnie dla kogoś pochodzącego z Planu Astralnego i żyjącego w Limbo, tajemniczy drow zdołał wyrwać siebie i wielu innych, w tym samego Zor’aytha, spod ich odrażającej kontroli.

Po spektakularnej i samolubnej ucieczce githzerai znalazł się całkiem sam w Podmroku. Nie był już vin'isk, ale trafił do najniebezpieczniejszego miejsca w całym Abeir-Toril. Lecz i tu zdołał przetrwać, tak wielka była jego wola przeżycia. Tak wielkie pragnienie powrotu do domu. Ostatecznie wydostał się na powierzchnię, gdzie egzystował dzięki dyskretnemu rabowaniu karawan i podróżnych wędrujących północnymi traktami. W ten sposób zdołał również dowiedzieć się co nieco o tym Planie. Aczkolwiek praktycznie nic pochlebnego. Gdy tylko odczuł znużenie tak nędznym stylem życia, dryfowaniem bez określonego kierunku, jako członkowi wybitnego ludu kształtującego rzeczywistość własnymi myślami i narzucającego porządek samemu czystemu chaosowi bez trudu przyszło mu zorganizowanie sobie maskującego przebrania i dostanie jedną z karawan do któregoś z okolicznych miast. Jak się okazało było to Luskan. Tamże zaznawszy nieco ludzkiej „cywilizacji”, trafił zupełnie przypadkowo na krzykliwy plakat głoszący obietnice wielkiego bogactwa i sławy. Normalnie nic nieznaczące dla kogoś z jego ludu, zwłaszcza kroczącego duchową ścieżką mnicha, lecz w tym wypadku mogące być jedyną przepustką do rodzimego Limbo.


Mogę wam zaręczyć, że Oryon Karras nie należał do rodzaju diabelstw, które uwierzyłyby w górnolotne obietnice bogactwa i sławy. Nie tylko dlatego, że był on rodowitym Luskańczykiem i nie ufał nowej władzy w postaci Pięciu Wielkich Kapitanów, o nie. Przede wszystkim dlatego, że jego całe życie stało pod znakiem obłudy i niewiara we wszystko, co prezentowało się zbyt dobrze była dla niego niemal inherentna. Zatem choć postanowił skorzystać z możliwości oferowanej przez jeden z setek plakatów rozwieszonych w całym mieście, miał ku temu własne, bardzo osobiste powody. Od roku w Luskan gromadziły się czarne chmury, które, choć ostatecznie przyniosły mu wolność, mogły także uwolnić jego wątłe ciało od ciężaru ducha. Zaklinacz niewątpliwie uznał, że na północy nikt nie będzie go szukał. Z tego co wspominał, żywił również nadzieję na spotkanie tam dawnego przyjaciela z rodzimych ulic, półelfa Aldwina Gervera, który przed laty zaciągnął się do kupieckiej karawany z Doliny Lodowego Wichru, by spełnić swoje marzenie zostania skrymszanderem.

Ach, gdyby tylko wiedział, że obierając kurs poza góry Grzbietu Świata, nie tylko zerwie z piętnem cudzej marionetki, ale przeistoczy się w wielkiego bohatera, który wpłynie na losy Zapomnianych Krain.


W zapomnianym przez Tyra Luskan sprawiedliwość była niczym odbita w krzywym zwierciadle. Silni i wpływowi byli praktycznie bezkarni, najbiedniejsi i najsłabsi zaś stanowili ofiary wszechobecnej przestępczości i okrutnej władzy. Przez to co go spotkało Nolan Hornraven z dnia na dzień wypadł z obiegu i znalazł się w niełasce. Stał się nikim. Co też zakończyło się dlań kilkutygodniową odsiadką i nie tylko. Po wypuszczeniu z ciemnicy przyszło mu gorzko sobie uświadomić, że stracił wszystko, na co przez ostatnie lata pracował. Przez co należało rozumieć nie tylko pozycję, ale również złoto i reputację. I pewnie dlatego skusiła go szumna obietnica sławy i bogactwa wysnuta przez podstępnych Pięciu Wielkich Kapitanów. A może było w tym coś więcej? Choć nigdy nie udzielił mi definitywnej odpowiedzi, pragnę wierzyć, że były szkutnik pragnął w jakiś sposób rozliczyć się ze swoją przeszłością. A może nawet przywrócić dawną chwałę swojemu rodowi? Pomagając na północy, można było osiągnąć obie te rzeczy.

Jednak co było dalej, na razie wolę nie zdradzać.




Był ciepły, wiosenny poranek. Nad Luskan powoli wznosiło się słońce, zaś od morza dęła lekka, orzeźwiająca bryza, co musiało mieć tego dnia niebagatelne znaczenie, albowiem na Smoczej Plaży położonej na południowym-wschodzie miasta zrobiło się o wiele goręcej niż zazwyczaj o tej porze dnia i roku. Wynikało to z faktu, że zebrały się tam istne tłumy istot, które ochoczo odpowiedziały na wezwanie władz Miasta Żagli. Nie tylko plaża, ale również pirsy i mola zapełnione były po brzegi przepychającymi się awanturnikami wszelakich autoramentów i życiorysów. Ich motywacje były tak przeróżne jak oni sami, choć wyraźnie dominowała pośród nich żądza sławy i nieprzebranych bogactw północy. Za nic mając porządek i zdrowy rozsądek wtłaczali się hurmem na żaglowce opłacone przez władze Luskan i Dziesięciu Miast, okręty mniejsze i większe, od slupów po szkunery i brygi.

Organizacja i panująca atmosfera okazały się niedalekie od totalnego chaosu, jednak zmyślni Wielcy Kapitanowie przewidzieli taki obrót spraw i właśnie dlatego postanowili załadunek ochotników ustanowić na mniej uczęszczanej i bardziej niebezpiecznej Smoczej Przystani, niż na ważnym dla gospodarki miasta Otwartym Brzegu, gdzie cumowały okręty z dobrami wszelakimi z całego Faerûnu. Podczas przepychanek niejedna osoba, często objuczona ciężkim rynsztunkiem, wylądowała w chłodnych wodach Bezkresnego Morza. A naprawdę niewielu chętnych było podać im pomocną dłoń lub skoczyć na ratunek. Podobny los spotkałby niechybnie astenicznego Oryona, gdyby w porę nie pochwyciło go muskularne ramię dostojnie prezentującego się woja w futrzanym płaszczu ze skóry polarnego niedźwiedzia. Korzystając ze swej prezencji i krzepy, mężczyzna pomógł zaklinaczowi dostać się na pokład długiej na czterdzieści trzy stopy kogi, na burcie której napisano „Wredna Jędza”. Oboje dostali się tam zaraz za szarym krasnoludem w mundurze, który właściwie służył władzom miasta i winien pilnować porządku na morskiej przystani, ale z jakiegoś powodu zdecydował się dołączyć do korowodu śmiałków, którzy postanowili wyruszyć na mroźną północ. Ostatnimi osobami, które wkroczyły na trap „Wrednej Jędzy”, był jakiś smukły, zamaskowany i orientalnie odziany mężczyzna o cerze leśnego elfa, za którym podążyła opancerzona mroczna niewiasta o aparycji równie przykuwającej wzrok co go odpychającej oraz jej zupełnie normalny, o ile widok słonecznego elfa poza Evermeet można było uznać za normalny, towarzysz z czarnym krukiem na ramieniu. Wkrótce potem cuma została odwiązana od knechta, statek podniósł trap i wyruszył w daleki rejs.




Kiedy tylko statek odbił od pirsu, żeglarze zmówili modlitwy do Akadi, Talosa i Umberlee. Zachęcali przy tym swych pasażerów przynajmniej do asystowania, jako że rozgniewanie bogów, zwłaszcza tych dwojga ostatnich, mogło położyć kres podróży na długo przed jej planowanym końcem. Po zakończeniu niezbędnych obrzędów załoga rozpięła żagiel przymocowany do rei i po ominięciu dwóch przesłaniających widok wysp obrała kurs na północ.

Według szacunków kapitana Hedrona Kedrosa podróż miała trwać nie więcej niż półtora dziesięciodnia. W tym czasie bohaterowie mojej opowieści mieli okazję nie tylko podziwiać błękitną panoramę Bezkresnego Morza, ale również dobrze się poznać z załogą i sobą nawzajem. A łączyło ich coś więcej, niźli się zgoła mogło im wydawać. Wszyscy na swój sposób byli wyrzutkami bądź outsiderami, jednostkami nie całkiem pasującymi do świata, który właśnie opuszczali. Każde też zdawało się czekiwać czegoś więcej od podróży na daleką północ. Niektóre interakcje zadziały się przypadkowo lub bez ich inicjatywy, jak to było w przypadku wieczornych wyjść nielubiącej słońca pary. Czy podszeptującego z nakazu Glasyi Merditraxa, który namawiał Karanthira, by dowiedział się czegoś więcej o diabelstwie, które miało nosić w sobie krew jej ojca chrzestnego – Mefistofelesa. Karras jako zaklinacz mocy lurnarnych zyskał też atencję służki Selûne, która była wielce zainteresowana naturą jego więzi z jej boginią. Pod tym względem w najgorszej sytuacji byli githzerai i człowiek ze szlacheckim pierścieniem. Ten pierwszy nawet gdyby chciał, nie umiał jakoś znaleźć wspólnego języka z istotami z kompletnie obcej mu sfery i kultury. Z tym drugim było nieco inaczej, mimo że nie brakowało mu charyzmy i prezentował się niczym ktoś błękitnej krwi, nie zdołał ukryć przed żeglarzami swej ponurej przeszłości. Z tego powodu wszyscy poza nieświadomymi bohaterami unikali go jak ognia, widząc w nim jedynie członka krwiożerczej bandy Rora Krzywego Kła.

Z biegiem upływających podczas rejsu dni temperatura powietrza stopniowo spadała a „Wredna Jędza” razem z dziesiątkami innych towarzyszących statków minęła miasteczko Auckney na wschodzie, by jakiś czas później opłynąć wysunięty w morze przylądek lodowatej tundry Cold Run. Wkraczając już na Morze Ruchomego Lodu, okręty wyraznie zwolniły, uważając na coraz częstsze olbrzymie lodowe kry i góry. Szczególnie pokaźne okazy można było wypatrzeć daleko na północy. Mimo trudności w nawigacji ostatecznie wszyscy dotarli bezpiecznie do ujścia rzeki Shanegarne, gdzie mogli podziwiać wspaniałe dzieła mieszkańców niedostępnego dla niekrasnoludów Ironmaster, w tym okazałe wiadukty i tunele czerpakowe zatopione w lodowcu.

Zaledwie półtora dnia później ciągnąca w górę rzeki flota okrętów niezwykle boleśnie przekonała się, jak mocno wybrukowane kłamstwami były wspaniałe obietnice Wielkich Kapitanów. Pasażerowie nieświadomi czekającego na nich niebezpieczeństwa, zaślepieni wizjami skarbów, zamków i luksusów, dali się zaskoczyć pierwszym atakom orków i goblinów. Kilkaset jardów od Bremen, gdy spadła nań pierwsza salwa płonących strzał, rozpoczęła się straszliwa rzeź.



Wuj Oswald mawiał, że tego dnia Maer Dualdon oglądało wiele zachodów słońca. Gobliny szturmowały i podpalały kolejne okręty, a te nadal płonąc ciągnęły jeden za drugim w górę Shaengarne, niczym klucz ognistych gęsi. Część marynarzy próbowała ratować się, płynąc do brzegu, ale tam czekali już na nich orkowie. Część trzymała się do końca dymiących skorup okrętów, ginąc w płomieniach. Pozostali tonęli, podobni do jasnych płatków śniegu opadających powoli w dół zimnej, ciemnej otchłani morza. Straty były tak ogromne, że nawet wieść o odmowie pomocy przez Luskan przeszła niemal bez echa – kolejna porażka w długim paśmie klęsk i niepowodzeń. Tylko kilka okrętów przetrwało starcie. Ci, którzy kontynuowali podróż w górę rzeki, widzieli, jak ogień trawi niegdyś wspaniale miasto Bremen. Pierwsze z Dziesięciu Miast właśnie upadło.


Kilka niewielkich statków dotarło mimo wszystko do Targos, z którego północnej części mój wuj śledził przebieg całej bitwy. Mieszkańcy miasta byli zbyt zajęci odpieraniem ataków na palisadę, by choćby zauważyć pojawienie się w porcie małej grupki zmęczonych śmiałków. Słońce jaśniało za plecami nacierającej hordy, rzucając długie, złowróżbne cienie na Targos i jego mieszkańców. A właśnie w samym środku tego cienia znaleźli się niezwykli przybysze, którzy zeszli na ląd z okrętu Kapitana Hedrona. Jak dziesiątki innych najemników, ci też przybyli z Luskan, jednak w odróżnieniu od pozostałych, ich droga miała się skończyć daleko za ostrymi palisadami i skąpanymi w krwi polami otaczającymi miasto Targos.

Zdumiewające, ze nawet kilka osób samotnie przeciwstawiających się takiej potędze jest w stanie zmienić bieg historii…
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 23-12-2023 o 07:41.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 23-12-2023, 14:18   #2
 
Gladin's Avatar
 
Reputacja: 1 Gladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputacjęGladin ma wspaniałą reputację

Stałem tego dnia na nabrzeżu, mając pilnować porządku. Wokół przelewała się tak dziwaczna zbieranina, jakiej jeszcze nie widziałem. Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że wśród tych wszystkich humanoidów nagle zginąłem jak przysłowiowa kropla w morzu. Jeżeli ktoś obrzucał mnie nienawistnym spojrzeniem, to nie z powodu koloru mojej skóry, lecz dlatego, że stałem mu na drodze do rzekomych bogactw. Chyba właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu poczułem, że mogłem zlać się z tłumem, stać się jednym z nich, tak samo im obojętny lub znienawidzony. Jakże dziwne to było uczucie. Jakby ktoś wyrwał mnie z tego planu i przeniósł gdzie indziej. Jakbym śnił. Dla kogo innego byłby to może sen dziwny, nieprzyjemny. Dla mnie jednak było to uczucie tak niesamowite, jak gdybym nagle szybował w przestworzach z ptakami. W snach często zachowujemy się inaczej, niż zrobilibyśmy to na jawie. Ciało samo poruszyło się i wbrew naszej naturze wszedłem na pokład. Często się zastanawiam, czy tego dnia moimi krokami kierowała jakaś siła wyższa, czy to ja sam lub moja podświadomość podjęła tę decyzję? Czy stałem się pionkiem w większej grze, czy uczyniłem pierwszy prawdziwy krok na drodze do odnalezienia własnego ja?

- Thanix Krugarfind
Kliknij w miniaturkę

Woda to nie żywioł krasnoludów. I mimo, że Thanix nie wyznawał żadnego z bóstw, do którego modlili się marynarze, stanął na uboczu, przyglądając się obrządkom. Sam w duchu modlił się do Marthammora, by miał go w swej opiece podczas tej podróży. Gdy tylko modły się zakończyły, udał się pod pokład. Mimo dwu lat spędzonych na powierzchni, nadal pobyt w pełnym słońcu sprawiał, iż czuł się nieco nieswojo. Poza tym pod pokładem mniej kołysało. Wcisnął się w wolny kąt i starał przespać jak najdłuższe okresy rejsu. Wychodził po zmierzchu trochę rozprostować kości i rozejrzeć się po mijanej okolicy. Nawet, jeżeli przykuwał czyjeś spojrzenie, to nie za długo. Wokół roiło się od innych dziwadeł, jak chociażby wysokiej zamaskowanej postaci noszącej błękitną maskę na twarzy. Thanix obdarzał wszystkich podobnym zainteresowaniem, czyli właściwie żadnym. Nie szukał towarzystwa. Nie chciał, by ktoś przypadkiem pomyślał, że potrzebuje towarzystwa. Nie potrzebował. Mógł godzinami siedzieć sam ze sobą. Miał w tym lata praktyki.

Natomiast gdy „Wredna Jędza” mijała ujście Shanegarne, bacznie śledził mijane lodowce. Podziwiał z daleka kunszt jego równie dalekich braci. Postanowił, że kiedyś powróci tutaj i poprosi o możliwość zwiedzenia kompleksu. Kiedyś będzie do tego gotów. Odprowadzał lodowce wzrokiem.

Wizje lodowych tuneli wypełniały jego sen, gdy wieczorem następnego dnia zbudziły go okrzyki. Jego krępa sylwetka i twarda zbroja pozwoliły mu przebić się przez tłoczącą masę i wyjść na pokład. Tam jednak mógł jedynie stać bezczynnie i kląć.
- Haelo - wyszeptał imię bogini szczęścia, bo w tej sytuacji żadne jego umiejętności nie mogły mu pomóc. Ani odwaga, ani zdolność bojowa nie mogły zmienić nic wśród piekła, które się wokół rozpętało.
- Nie możesz? - usłyszał w myślach głos ojca. - Nie tego cię uczyłem.

Thanix zawstydził się. Jego ojciec mimo, że pozbawiony wzroku, był jednym z najbardziej szanowanych wojowników klanu. Czy gdy oślepł, siedział bezczynnie myśląc, że nic nie może zrobić? Nie, więc i on nie mógł poddać się takim myślom. Światło bijące od płonących okrętów podpalonych orczymi strzałami kłuło go w oczy. Wokół niektórzy z towarzyszy sięgnęli po własne łuki i odgryzali się napastnikom. W maszt obok niego wbił się palący pocisk. Zacisnął dłoń w pancernej rękawicy na drzewcu i szarpnięciem wyrwał je, by chwilę potem cisnąć w odmęty. Pancerz, który miał na sobie czynił go odpornym na przypadkowe pociski, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Jakiś człowiek obok niego, jeden z marynarzy z krzykiem padł na deski ze strzałą sterczącą z piersi.

Thanix uklął przy nim osłaniając własnym ciałem przed kolejnymi strzałami.
- Masz szczęście - wymamrotał do niego, przytrzymując go jedną dłonią, a drugą odrywając mu kawał rękawa. - Dostałeś wysoko. Będzie bolało, ale będziesz żył. A teraz nie ruszaj się, zrobię prowizoryczny opatrunek. Zaciśnij zęby na tym - podał mu nóż i bez zbędnej zwłoki zajął się wyciąganiem grotu. Szybko uwinął się, bo w ogniu walki - nawet takiej - nie było czasu na dużo więcej. Podniósł się i przesunął w stronę burty. Nastawił tarczę i przyklęknął aby osłonić łuczników. Gdy chwilę potem dwa pociski uderzyły w nią z łoskotem, uśmiechnął się pod nosem. Nadal mógł mieć wpływ na swój los. Być może właśnie komuś uratował życie. Nawet nie wiedział komu. Ale może ten ktoś ustrzeli orka. I dzięki temu nie spłoną ich żagle. Mógł coś robić. Pochłonęła go bitwa.

Gdy ich okręt oddalił się poza zasięg wroga, mogli chwilę odetchnąć. Zajął się pomocą rannym, pomógł też w usuwaniu części uszkodzeń - bez trudu podniósł ten kawał drewna, który nie był masztem, ale spadł gdzieś z góry. Keja? Reja? Czart to wie, nie miało to znaczenia. Znowu miał co robić. Nieprędko się zorientował, że jedynie kilka okrętów wydostało się ze zgotowanej im matni. Gdy więc okręt przybił w końcu do bezpiecznego brzegu, przecisnął się na ląd jako jeden z pierwszych, błogosławiąc Marthammora za okazaną mu łaskę.

- Gdzie jest najbliższa tawerna? - ryknął. Dopiero po chwili do niego dotarło, że na piwo będzie musiał jeszcze poczekać. - Z deszczu pod wodospad - stwierdził.
- Ruszcie rzycie - zwrócił się do towarzyszy. - Bo inaczej te paskudy zza palisady zajmą wszystkie miejsca noclegowe w tej mieścinie!

Nie oglądając się za siebie ruszył w stronę palisady szukając kogoś, kto tu dowodzi i wskaże mu miejsce, gdzie jego topór okazałby się przydatny.
 

Ostatnio edytowane przez Gladin : 29-12-2023 o 15:10.
Gladin jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-12-2023, 08:14   #3
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Nolan nie pożałował zakupu drogich ubrań. Posiadał on zakopane na czarną godzinę złote smoki, które miał spokojnie gromadzić do czasu gdy skończy z piractwem. Tyle, że w najśmielszych przypuszczeniach nie myślał, że decyzja o zakończeniu tego sposobu zarobkowania odbędzie się bez jego udziału. Był pierwszym oficerem u Rora Krzywego Kła. Zresztą, wielu uważało, że gdyby nie Nolan, to Ror byłby tylko pomniejszym piratem. Nolan Szkutnik, jak o nim mówiono stał za cztreookrętową flotą Rora.

Jednak stare powiedzenie mówi: chcesz rozbawić bogów, zaplanuj sobie coś. Najwyraźniej słusznie. Ror miał stu sześdziesięciu piratów pod sobą. Mówiło się, że idzie po swoje miejsce przy stole kapitańskim Luskan. A jednak jeden atak za dużo i jedna zasadzka, a zmieniło się wszystko. Ror zginął w walce o swój flagowy okręt. Chyba, bo sam Nolan nie widział ciała.

Czy to było ukartowane? Być może. To mógł być zwykły przypadek, że pięciu kapitanów z Luskan pozwoliło na tę zasadzkę okrętom z Neverwinter. Ale gdy już się dowiedzieli, to zapewne nikt nie miał żalu o atak akurat na Rora. Półroczy kapitan najpewniej zginął na statku. Jak i większość załogi. Nolan wykupił się z więzienia oddając znaczną część swoich gromadzonych latami zapasów.

A teraz cóż? Zaczynał od początku? A może był już za stary i ruszał w pielgrzymkę, by znaleźć sens życia? W tamtym momencie, na pirsie przy plaży nie wiedział tego. Nie wiedział co miały przynieść kolejne tygodnie. Za to wiedział, że warto było się dobrze ubrać.

Nolan był wysoki. Miał sześć stóp wzrostu. Był też dość postawny, chociaż to przez strój jaki nosił wydawał się być szerszy niż był w rzeczywistości. Zdobiony płaszcz z futra białego niedźwiedzia, którego łeb był jednocześnie szerokim naramiennikiem. Do tego srebrne klamry z kamieniami i łańcuszki, które wszystko to spinały. Nolan nie miał na sobie zbroi. Tę trzymał w plecaku. Przy pasie miał natomiast przytroczony długi miecz z wydłużoną rękojeścią. Bękarci miecz jak zwali go co poniektórzy. Lewe przedramię osłaniała tarcza. Okrągła, dzielona na dwa pola. Na każdym z nich był wymalowany kruk. Wyglądał jak prawdziwy szlachcic. I nosił się jak takowy. Zdawał się zawsze patrzeć gdzieś w dal, unosząc podbródek. Włosy i broda sugerowały niedawną wizytę u balwierza. Podbródek był równiutko przystrzyżony i wyrównany brzytwą, włosy podgolone i ułożone. Jedyną skazą na jego obliczu były trzy duże blizny ciągnące się od głowy, przez czoło i kończące nad łukiem brwiowym. Pozostałość po walce z jakimś potworem. Wyraz jego twarzy zupełnie odstawał od innych najemników. Był spokojny i jakby nieobecny.




Śmiać mu się chciało, gdy widział śmiałków, którzy mieli już na sobie zbroje. Czekało ich kilkanaście dni morskiej podróży. Podróży gdzie wszystko cięższe niż skórznia można było śmiało zastąpić kamieniem młyńskim przywiązanym do szyi. Do tego tłoczyli się, jakby miało zabraknąć miejsca. Tymczasem kapitanowie Luskan zebrali pokaźną flotę transportową. Kogi mieściły blisko dziewięćdziesięciu ludzi. Do tego broń, zapasy i wyposażenie. Płynęli na pełnowymiarową wojnę, chociaż nikt tu nie dowodził.

Nolan podszedł do jednej z kog przycumowanych do pirsu. Nigdy nie wybudował żadnej kogi, choć statki te były imponujące na swój sposób. Były wolniejsze od knar, ale mieściły trzy lub nawet cztery razy więcej. Ich baszty dawały osłony strzelcom i miejsce na broń oblężniczą, których nie było szans umieścić na skifach. Z drugiej strony statek ten nie dorównywał brygowi zbudowanemu dwa lata temu przez Nolana. Bryg, czy też wedle nomenklatury południowców korweta mógł być dużo szybszy niż koga, przede wszystkim ze względu na dwumasztowe ożaglowanie. Jednak Nolan budował okręty. Kogi nawet mimo imponującej wyporności okrętami nie były. Były raczej wariacją na temat zaadoptowania rzecznych barek do warunków pełnomorskich. Szkutnik oglądał drewno. Wredna Jędza przechodziła duży remont jakieś dwa, może trzy sezony wcześniej.

W czasie rozmyślań obok niego ktoś omal nie spadł z pirsu. Nolanowi trzeba było przyznać, że choć był sporych rozmiarów, to potrafił szybko reagować. Przytrzymał chłopaka i nawet się doń uśmiechnął półgębkiem.
- Chodźmy, tam jest trap. Czeka nas zdaje się dłuższa wspólna podróż. Szkoda byłoby ją kończyć pod kilem statku na cumie.

Gdy tylko Nolan upewnił się, że młodzieniec stoi pewnie na deskach pirsu zwolnił chwyt. Krasnolud na pokładzie był drugą, może trzecią osobą w mundurze. Jednak były to mundury różnych formacji. Raczej żołnierze szukający zajęcia niż jakiś zorganizowany oddział. Hornraven miał coraz gorsze przeczucia.

***


Kolejne dni podróży upływały spokojnie. Przekazał kapitanowi kilka złotych monet z sakwy i zajął kajutę w rufowej baszcie. Wstawał przed świtem i chodził spać po zachodzie słońca. Zawsze gdy słońce zachodziło, to zajmował miejsce na dziobie okrętu gdzie kilkanaście minut każdego wieczoru poświęcał na ćwiczenia. Podnosił wiadra z wodą albo podciągał się na reji. Często ćwiczył z bronią. Walczył swoim mieczem oburącz, klasycznie, w półchwycie, w parze z tarczą, a raz nawet dwoma toporkami. Poświęcał temu dużo uwagi. Nie odzywał się niepytany, jednak uczestniczył w każdej modlitwie o pomyślność na morzu. Kilka modlitw sam inicjował. Morze było zbyt kapryśne, by polecać ich los jednemu tylko bogu. Akadi mogła zapewnić im pomyślny wiatr, ale to Umberlee mogła zmieść ich nagłym sztormem. No i był też Talos, którego symbol Nolan nosił na piersi, ukryty pod koszulą. Pan wszelkich burz, którego lepiej było mieć po swojej stronie, niż przeciw sobie. Z drugiej strony Umberlee mogła wpaść w furię wiedząc, że to boga burz, a nie ją prosi się o ochronę przed morskim sztormem. Z bogami trzeba było być ostrożnym. Uważać, żeby każdy im sprzyjał.

Mimo modlitw marynarze go unikali. I choć Nolan często i długo rozprawiał z kapitanem Kedrosem, to ktoś w końcu rozpoznał pierwszego oficera Rora Krzywego Kła. Najpewniej w czasie wieczornych treningów. Od tamtego czasu często słyszał przekazywane sobie ostrzeżenia. “Nolan Szkutnik - obdzierał ludzi ze skóry i rzucał za okręt, żeby ściągać rekiny”. “Żagle na łodziach Szkutnika były ze skóry pojmanych dzieci”. “Gdy mu się naraził jego bosman, to zamknął go w beczce z rumem i wyrzucił u ujścia rzeki w Neverwinter.” Te i wiele innych historii na jego temat zaczęło krążyć po pokładzie. Przecież żagle ze skóry byłyby wysoce nieefektywne. A i rumu szkoda na krnąbrnego bosmana. Tak to już z ludźmi jest, że lubili mówić.

***


Tamtego dnia rozpętało się piekło. Przeciwnik czekał na nich. Hornraven stał na dziobie i obserwował. Nie dowodził. Nawet nie był ujęty w oficjalnych strukturach. Statek na którym podróżował nie był statkiem bojowym. Miał ich jedynie bezpiecznie dowieźć do celu.

Wredna Jędza znalazła się dość szybko w polu ostrzału. Nolan ruszył przez pokład. Krasnolud pod osłoną tarczy opatrywał jakiegoś łucznika. Nolan na moment podszedł do nich.

- Zabierz go na basztę. Jeżeli może strzelać, to stamtąd ma trzy, może cztery jardy więcej zasięgu - człowiek przekrzykiwał chaos walki i wyciągnął rękę do krasnoluda, żeby pomóc mu wstać. Potem pomógł mu z rannym i natychmiast ruszyli na basztę rufową do kapitana.

- Musimy zwinąć żagle. Jeśli trafią nam w żagiel płonącą strzałą, to po nas.
- Myślisz, że o tym nie wiem -
na twarzy Kedrosa pojawił się wyraz zdenerwowania. Przy kapitanie, który był aż czerwony na twarzy Hornraven wydawał się oazą spokoju. Jakby wojownik był pogodzony ze śmiercią? Albo na niczym mu już nie zależało. Stał spokojnie, a w jego oczach odbijały się płomienie pożerające sąsiednie jednostki.
- Bosman nie żyje! - krzyknął Kedros.

Oczy Nolana zmierzyły załogę. Tutaj, na górnej baszcie było już dwóch rannych. Zajmował się nimi pokładowy felczer. Jednym z rannych musiał być sternik, bo chłopak przy sterze robił bardzo gwałtowne ruchy. Widać, że nawet jeżeli nie pierwszy raz zastępował sternika, to najpewniej nie robił tego w równie napiętej sytuacji. Poza nimi na rufowej baszcie był kapitan i dwaj inni załoganci. Nolan przymknął oczy i skinął głową.

- Zastąpię bosmana. Nie odpływaj za daleko od głównego szlaku - Nolan wskazał palcem na statek znajdujący się kilkaset metrów przed nimi. Koga podobna do ich stała lekko przechylona. Nie dosięgały do niej strzały napastników, ale statek był kompletnie unieruchomiony. Ceną za ogromną nośność tego typu statków było relatywnie głębokie zanurzenie. Co oznaczało, że najłatwiej z całej floty było im ugrzęznąć na mieliźnie. A to oznaczało pewną śmierć dla załogi i transportowanych najemników. Obydwaj z Kedrosem rozumieli to doskonale. Za to nowy sternik tak bardzo się trząsł i tak bardzo pragnął uniknąć orkowych strzał, że prowadził ich wprost na mieliznę, niepomny losu innych łodzi, które wybrały tę drogę przed nimi.

Kedros na ułamek sekundy spojrzał w oczy Hornravenowi, po czym obydwaj odwrócili się do siebie i zaczęli działać. Kedros odsunął młodzika i osobiście przejął ster, a Nolan zrzucił płaszcz, pochwycił linę i z tarczą na plecach, na linie skoczył w stronę niżej położonego pokładu.

- Każdy kto ma broń dystansową na basztę lub na dziób! - swoje krzyki podkreślał wskazaniem rąk nadbudówki na rufie. Zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy wiedzą co to jest baszta.
- Każdy z tarczą, na bakburtę! Ustawić testudo! - Zareagowałą jedna osoba. Jedna. Nolan szybko zrewidował swoją postawę. Nie miał tu żołnierzy. Nie miał żeglarzy. Miał… bliżej nieokreśloną zbieraninę. Wziął głęboki wdech i zaczął od początku. Wskazał na basztę za swoimi plecami:
- Każdy z łukiem lub kuszą, tam jest wyżej. Strzały sięgną dalej. Tam jest też lepsza osłona.
Tym razem kilka osób ruszyło we wskazanym kierunku.
- Ci z tarczą, ustawcie się po tej stronie - tym razem dłonią wskazał prawą stronę statku - tak, żeby wasze tarcze opierały się o siebie. Żeby jak najmniej trafień spadało na pokład. Reszta łapie wiadra, napełnia je wodą z morza i gasi każdą płonącą strzałę, która minęła ich tarcze. A teraz wy - zwrócił się do kilku marynarzy. Nie się wyróżniali. Nie byli kolorową zbieraniną. Nie mieli też na sobie pancerzy, czy tarcz.
- Będziemy odchodzić bakburtą od lini ostrzału, na zwiniętych żaglach. Załoga na stanowiska.
- Jest załoga na stanowiskach -
odpowiedział po czasie potrzebnym może na jeden głębszy oddech stojący najbliżej marynarz.

Sam Nolan ruszył do zwijania żagla na marsreji. Przynajmniej na tyle przydały mu się codzienne treningi. Teraz musiał się wciągnąć po takielunku na wysokość baszty rufowej wraz z trzema innymi marynarzami zwijać potężny kawałek płótna. Wokół było tylko słychać ciągłe komendy: “lewy grota szot wybieraj”’ “jest lewy grota szot wybieraj”, “żagle na luz”, "jest żagle na luz”

Czy mieli szansę wygrać? Nie. Ale mieli szansę przeżyć, uciec i walczyć innym razem. Hadron Kadros zagryzał zęby na i mocno ściskał ster. Żagiel był zwinięty i koga zaczęła zwalniać. Kilka statków ich wyprzedziło, przez co morale znacząco spadło. Ale te statki zajmował ogień na odcinku kilkuset stóp. Płonące żagle spadały na pokłady, ludzie umierali. A Jędza powoli, jakby w cieniu innych jednostek przemykała ponuro. Niczym niemy świadek katastrofy.

Nie mieli tak wielu rannych jak inni, dzięki tarczownikom i baszcie rufowej. Ale felczer i tak miał sporo roboty. Kilku najemników też znało się na łataniu ran. Nolan oddał swoją tarczę i co jakiś czas wylewał wodę na pokład dogaszajac płonące strzały. Było mokro, ślisko i zimno. Nolan ruszył na dziób ocenić sytuację. Strzelcy czekali. Nie mieli już wrogów w zasięgu.

- Ruszać na basztę rufową. Tam jeszcze kogoś możemy trafić -
gdy dwie osoby minęły kierując się na pokład Nolan popatrzył po pozostałych i uśmiechnął się półgębkiem.

- Żyjemy. Uciekliśmy. Stawiamy żagle i być może kolację zjemy już na suchym lądzie.

Jak powiedział tak zrobił. Gdy wrócił do kapitana zanim cokolwiek powiedział sięgnął po swój płaszcz i założył go na ramiona. Zasalutował:
- Melduję zabitych ośmiu marynarzy i jedenastu pasażerów. Kolejnych dwóch marynarzy jest niezdolnych do służby.
Tak Nolan Szkutnik przeżył pierwszą w swoim życiu bitwę na transportowej kodze. Patrzył jeszcze przez rufę na płonące za nimi zgliszcza. Plan wsparcia Targos właśnie płonął zabierając ze sobą na dno marzenia o heroicznych zwycięstwach i bohaterstwie setek najemników.

- Tam na miejscu… do kogo się zgłosić? Są tam jakieś noclegi, czy zrzucą nas do namiotów obozowych?

Nolan jeszcze raz rozejrzał się po nielicznych statkach, które się przedarły przez blokadę. Mniej niż dziesiąta część tych, które wypłynęły z Luskan. W dodatku byli jedyną kogą, inne jednostki były szybsze i lżejsze. Dlatego się wyrwały. Ale to oznaczało też, że było tam mniej najemników.

Gdy mijali Bremen, to chyba całe morale w nich upadło. Nikt nie chce walczyć w przegranej wojnie. A tu wszystko wskazywało właśnie na to. Ktoś przyszedł Nolanowi oddać jego tarczę, a ten skłonił się i podziękował będąc wyraźnie nieobecny. Wrócił do swojej kajuty. Tym razem schodził na ląd. Nadchodził czas, żeby wreszcie założyć zbroję. Miał dziwne przeczucie, że raczej długo się z nią nie rozstanie.

Przed zejściem z pokładu jeszcze raz podziękował kapitanowi Kedrosowi ściskając mu mocno dłoń. Później podziękował bogom, którzy zaoszczędzili im sztormów. A na koniec pomodlił się do Tempusa, o siłę w nadchodzącej wojnie i do Auril o wytrzymałość w krainie wiecznego śniegu. Wyzbył się wszelkich oczekiwań już dawno temu. Dzięki temu nie miało go co rozczarować.
 

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 02-01-2024 o 08:52. Powód: Zmiana opisu części rozkazów ze względu na rewizję budowy kadłuba kogi.
Mi Raaz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28-12-2023, 10:06   #4
 
Lord Melkor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputację



Karanthir wciąż czuł się rozdarty na dwie części. Z jednej strony, po tym jak już trochę przyzwyczaił się do palących promieni znienawidzonego przez jego pobratymców słońca, wraz ze światłem dnia paliła go ciekawość tego bezkresnego świata z otwartym niebem. Z drugiej strony słyszał też gdy niekiedy budził się w nocy w ciemnej kajucie drwiący śmiech swojej matki i sióstr, co przypominało mu też o dotyku wężowego bicza na plecach. Nie było to w porządku, one przecież już nie żyły, z tego co wiedział nikt z Domu D'Suld poza nim samym nie przeżył nocy w której ich zdradził za podszeptem Jarlaxa. Ten śmiech kpił z jego dziecięcej naiwności, przypominając mu dlaczego musi ukrywać kim jest. Pierwszy raz, kiedy pokazał się na powierzchni jako drow, mieszkańcy tamtej nędznej wioski prawie go zlinczowali. Żałował wtedy, że nie miał dość mocy, żeby puścić tamte miejsce z dymem. Kto wie, może kiedyś tam wróci?

Tamta czarująca kobieta o anielskiej krwi obiecywała mu miejsce dla takich jak on i opowiedziała tym swoim śpiewnym głosem o księżycowej bogini Selune. Karanthirowi nie było to wcale niemiłe, ale nie był gotów by jej tak po prostu zaufać. Z tego co wiedział, wszyscy bogowie chcieli władzy nad śmiertelnikami i ich duszami, a ich kapłani pragnęli władzy i mocy. Ciekawe jak zareagowałyby Aurora gdyby wiedziała, że choć nie modli się już do Pajęczej Królowej to zawarł pakt z samą Glassyą, Księżniczką Dziewięciu Piekieł? Czy nadal oferowałaby swoje wsparcie i gładkie słowa? Wątpliwe..


***********************************************

Na początku niewiele wychodził ze swojej kajuty. Oprócz wystawienia na słońce, przez pierwsze dni czuł się słabo i stracił apetyt. Marynarze nazywali to "morską chorobą" i śmiali się z jego braku doświadczenia na morzu. Po jakimś czasie, po kuracji ziołowym naparem poczuł się lepiej i zaczął więcej wychodzić na pokład, choć zwykle wieczorami. W widoku skąpanego w księżycowym świetle bezkresu było coś hipnotyzującego, co się mogło kryć w tej raz spokojnej, raz burzliwej toni? Pewnie gdyby nie opuścił swojego domostwa w jaskini Menzoberranzan, nigdy nie zobaczył by tego widoku.

Oczywiście innym pokazywał się w magicznym przebraniu młodego elfa z powierzchni, o jasnej skórze i zielonych oczach, w zielono-białym dobrze wykonanym płaszczu o charakterystycznym dla elfów kroju. Pochodzenie z Evermeet i młody wiek mogły uzasadniać jego ignorancję. Natomiast towarzystwo wyglądającego na kruka chowańca sugerowało czarodziejską profesję. Za podszeptem swojej patronki zainteresował się diabelstwem w którym miała płynąć krew Mefistofelesa i zagadnął go raz przy śniadaniu.

- Jakie nadzieje wiążesz z podróżą na północ Oryonie? Przyznam, że nigdy nie byłem w tych krainach. Chciałbym wierzyć, że ludzie w Dolinie nie są barbarzyńcami który oceniają innych po wyglądzie… spojrzał na zdradzające diabelskie pochodzenie rysy jego rozmówcy.

Ciekawość młodego czarnoksiężnika budził również ten duergar Thanix. Jego rasa znała się z drowami, choć nie zawsze były to kontakty przyjazne to pamiętał wizyty kupców mrocznych krasnoludów u swojej matki.
- Jesteś chyba daleko od domu, podobnie jak ja. Nie przeszkadza ci światło słońca? I zakładam, że musiałeś kiedyś poznać moich dalekich krewniaków, drowy? - Nie mógł powstrzymać się od zagadnięcia krasnoluda gdy raz spotkał go po zmroku spacerującego po pokładzie. Czy mógł mu zdradzić kim jest naprawdę?

***************************************

Kiedy ich statek został zaatakowany przez gobliny, na początku planował trzymać się z dala od walki. W końcu nie miał pojęcia o morskich bitwach. Kiedy ten szlachcic o którym plotkowali marynarze, chyba jakiś renegat, przejął dowodzenie, wyjął swój łuk i podążył zgodnie z jego rozkazem na basztę, wydawało się to sensowne. Zdecydował się na razie unikać przywoływania mocy swojej Pani, natomiast udało mu się chyba położyć z łuku przynajmniej jednego z wrogich łuczników. Odetchnął z ulgą, gdy wyszli z bitwy w jednym kawałku, choć stracili część załogi. Ale dotarli do Targos, więc nie był to już jego problem.

- Czyżbyśmy wplątali się w jakąś prawdziwą wojnę? - spytał się Nolana, kiedy schodzili na ląd. Tamten wydawał się wiedzieć co robi, więc postanowił na razie się go trzymać.



 

Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 29-12-2023 o 13:12.
Lord Melkor jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28-12-2023, 17:35   #5
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację


Luskan opuszczał bez choćby cienia żalu w sercu. Za plecami mając marynarzy odprawiających swe modły, w których odmówił udziału stanowczym gestem z niechęci do oddawania czci istotom równie potężnym, co kapryśnym, a przed sobą miarowo oddalającą się panoramę miasta, przez lata będącego mu domem, trwał na rufie koggi niby wyrzeźbiona statua, bezwiednie tylko gładząc ramię za które pochwycił go na pirsie wojownik odziany w futro ze śnieżnobiałego niedźwiedzia. Nie był przyzwyczajony do takowych naruszeń swej przestrzeni osobistej, które częściej niż rzadziej były zaledwie uwerturą czy zwiastunem o wiele gorszych działań, lecz nie mógł mężczyźnie mieć tego za złe. Gdyby nie on, zapewne skończyłby jak niektórzy nieszczęśnicy, w mroźnych przybrzeżnych wodach, a nie na pokładzie jednego z okrętów, które zmierzały na daleką północ. Nie, zdecydowanie nie mógł mu mieć tego za złe. Może nawet powinien mu za to podziękować. Słowa podzięki musiały jednak poczekać. Po ostatniej nocy i obcowaniu z tłumem tłoczącym się na Smoczej Przystani potrzebował chwili dla siebie. Szczęśliwie mógł nań liczyć, bowiem szeregowi marynarze nie rwali się do niepokojenia go podczas opuszczania Luskan, a wręcz omijali go szerokim łukiem na tyle, na ile ciasnota pokładu "Jędzy" im na to pozwalała. Bynajmniej nie z racji tego, iż roztaczała wokół siebie złowrogą czy nieprzyjazną aurę.

Jedynym co roztaczał wokół siebie Oryon Karras, młodzieniec wątłej budowy, była intensywna mieszanka zapachów, w pierwszej chwili wdzierająca się do nozdrzy egzotycznie cytrusową wonią dalekiego południa, nijak jednak niemaskująca o wiele bardziej nieprzyjemnego odoru siarki, który atakował zmysł węchu w następnej kolejności. Piekielny fetor nie był jednak jedyną cechą poświadczającą baatorańską krew w jego żyłach i odwodzącą większość istot od wdawania się zeń w bliższy kontakt jednako. Intensywnie żółte tęczówki i pionowe źrenice przywodzące na myśl kocie oczy, jak i ostre uzębienie równie skutecznie znakowały go jako jedno z diabelstw. Za wyjątkiem tychże cech i w przeciwieństwie do reszty swego "rodzeństwa", mógłby na pierwszy rzut oka ujść za człowieka. Reszta fizjonomii Oryona była bowiem pozbawiona typowo diabelskich aspektów, w zamian obfitując w cechy charakterystyczne dla tego mocno północnego skrawka Wybrzeża Mieczy, jak choćby blada cera ozdobiona konstelacjami piegów czy ciemne włosy, ścięte i splecione na illuskańską modłę, miejscami wchodzące w rdzawo rudawą barwę. W zestawieniu ze schludnym odzieniem dobrej jakości - bez wątpienia pochodzącym od luskańskich rzemieślników, gdyż nikt inny nie lubował się aż tak w akcentowaniu wszystkiego futrem - nienaganną posturą i hardym wyrazem twarzy Oryon Karras sprawiał zatem dwojakie wrażenie, niejako łącząc w sobie dwie diametralnie różnie postrzegane tożsamości - diablę i Illuskańczyk w jednym. Idąc w ślady pozbawionych kreatywności bajarzy można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że "nie taki diabeł straszny, jak go malują". Pomimo tego jednak uprzedzenia i głęboko zakorzenione przesądy robiły swoje i tiefling mógł liczyć na bycie pozostawionym w spokoju.

Nieniepokojony przez nikogo Oryon oddawał się zatem w najlepsze cichej kontemplacji miejskiego pejzażu. Żółte spojrzenie wpierw prześlizgnęło się po nadal zatłoczonej Smoczej Przystani, przepełnionej łatwowiercami łasymi na rzekome bogactwa oczekujące nań za Grzbietem Świata, by zawisnąć po chwili na napastliwie dominującej nad okolicą Przewodniej Wieży Tajemnic. Wyrwana jakby z innego świata ciemna bryła rozrastająca się rozgałęziająco niby pnące ku słońcu drzewo nie pasowała zupełnie do jasnego kamienia, z którego postawiono Luskan i była jego integralną częścią jednako. O wiele starsza niż ledwo co odbudowana nakładem środków z Eigersstor aglomeracja - lecz nie było to znamiennym wyczynem, nawet Oryon był odeń starszy - przetrwała nie tylko orczą okupację przeszłych dekad i wcześniejsze jeszcze najazdy, niezmiennie i uparcie królując nad Illusk, lecz pamiętała również tak zamierzchłe czasy, jak Szaleństwo Karsusa. Nic zatem dziwnego, że wiele historii otaczało Wieżę - sporadycznie prawdziwych, nierzadko przesadzonych, a najczęściej zmyślonych. Tiefling nie był do końca pewien, jak wiele wiary pokładać w szeptach krążących po mieście przez ostatni rok, jakoby mityczne zabezpieczenia budowli zostały sforsowane, a stare pieczęcie złamane przez potężnego czarodzieja. Rozpoznawał jednak znaki wskazujące na to, że czas zmian w Mieście Żagli nie dobiegł jeszcze zupełnie końca i prędzej czy później kolejne ciemny chmury miały zawitać nad miastem, zmieniając po raz wtóry lokalny porządek świata. Luskan opuszczał bez choćby cienia żalu w sercu i ciężarem ducha tym mocniej lżejącym, im dalej "Jędza" oddalała się wzdłuż Wybrzeża. Pod każdym niemal względem zatem, Miasto Żagli opuszczał w odwrotny sposób, niż przybył doń przed laty.

To właśnie owo wspomnienie poprowadziło zwierzęce spojrzenie Karrasa w głąb miasta, wzdłuż łagodnych meandrów Miraru i pomiędzy jasne fasady miejskiego labiryntu. Niemalże bez czynnego udziału jego świadomości, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, że spopielałych resztek rezydencji Thiessen z tej odległości i pod tym kątem nie byłby w stanie wypatrzyć, choćby wysilał wzrok ze wszystkich sił. Eksplozja rozniosła większość budynku i praktycznie zrównała go z ziemią, a pożar już dawno zdążono ugasić. Po jego dotychczasowym życiu nie ostał się żaden ślad, choćby w postaci strużki dymu z pozostałego szkieletu. To jest, żaden ślad fizyczny, bowiem śladów psychicznych nie sposób było tak łatwo się pozbyć. Oryon nie był pewien, czy kiedykolwiek miało być mu dane w całości wyzbyć się tych licznych skaz i uszczerbków. Nie to jednak zaprzątało jego myśli, gdy na swój sposób żegnał się z Luskan, a o wiele straszniejsza myśl, która nie pozwalała mu również świętować ucieczki z Miasta Żagli, będącej jednocześnie zrzuceniem jarzma. Jarzmo bowiem istniało nadal, głęboko pod splamioną i zbezczeszczoną powierzchnią, pod nagiętym do cudzej woli umysłem, zakorzenione i splecione tak nierozerwalnie z esencją jego istoty, jak tylko magia była w stanie to uczynić. W głębi siebie czuł ciężar zaklęcia, tych metaforycznych łańcuchów narzuconych nań przez Milburgę Thiessen, uznaną za zmarłą in absentia. To właśnie gnieździło się strachem w ciemnych zakamarkach oryonowego umysłu, ta niepewność czy jedyna osoba zdolna do wykorzystania magicznej kompulsji nadal żyła. Oryon tamtej nocy nie kłopotał się z szukaniem swej mistrzyni, impulsywnie wykorzystując okazję do ucieczki i fakt, że chociaż rozkazy narzucały mu wykonywanie poleceń czarodziejki, wprost zabraniając czynienia jej szkody, to nie precyzowały iż musiał zapobiegać wyrządzanym jej szkodom z rąk innych czy w wyniku losowych zdarzeń. Diablę od zawsze wykonywało polecenia Thiessen co do słowa (alternatywa była zbyt bolesna), lecz bardzo prędko nauczyło się, że "co do słowa" pozostawiało względnie wiele pola do manewru.

Oryon poruszył się ze swojego miejsca dopiero gdy Luskan, będące już niewiele ponad jasną plamą akcentowaną ciemno-strzelistą sylwetką Wieży, zniknęło za horyzontem. Odwróciwszy się na pięcie, opuścił rufę koggi z liniami bladej twarzy wygładzonymi czymś, co przypominało ukojenie, oddychając głęboko rześkim, morskim powietrzem.

Oraz, w więcej niż jednym tych słów znaczeniu, nie oglądając się przez ramię.





Przyzwyczajony do stałego gruntu pod nogami i miejskiego zgiełku Oryon nie potrzebował wiele czasu, by stwierdzić że żegluga miejska nie była dla niego. Od pierwszych dni, przez początkowe fazy rejsu już i tak trzymający się na uboczu tiefling zdawał się doskonalić sztukę izolacjonizmu pod pokładem, ulegając zupełnie chorobie morskiej, przez którą jego blada twarz zieleniała w rogach. Nawet gdy pojawiał się sporadycznie na świeżym powietrzu, by rozprostować kości i zaznać nieco światła dziennego, roztaczał wokół siebie na tyle ponurą aurę, że mało kto decydował się na rozmowę z nim. Sam Oryon również nie wdawał się w nic ponad grzecznościowe rozmówki, mające spełnić konwenanse, przedstawiając się tylko zwięźle współpasażerom w ciężko akcentowanym i przeciąganym na północną modłę Wspólnym. Pomimo płynnej znajomości calantu, Karras nawet nie ukrywał swej niechęci do operowania tą mową, zdecydowanie preferując rodzimy dialekt illuskańskiego, wtrącając zeń nawet zwroty i nazwy w rozmowy. Jak choćby przy rozmowie z płowowłosym majtkiem Kadirem, pochodzącym z Neverwinter, które diablę uparcie nazywało "Eigersstor".

I chociaż Karras nie palił się do inicjowania rozmów, nie oznaczało to że zupełnie ignorował załogę oraz pasażerów “Jędzy”. Naturalnie największą ciekawość wzbudzały w nim ci osobnicy, którzy z tej czy innej przyczyny wyróżniali się w jakiś sposób i to ich obserwował najuważniej ze wszystkich, z odpowiednią dozą dyskrecji. Upiornie piękna selûnitka o niebiańskiej krwi, krasnolud o niespotykanie szarej cerze, zamaskowany leśny elf, szlachcic-banita z bandy Krzywego Kła oraz słoneczny Tel’quess z Evermeet. Zwłaszcza tego ostatniego Oryon śledził czujnym spojrzeniem ilekroć przebywali wspólnie na pokładzie. Jego kruczy chowaniec wzbudzał w nim dziwne wrażenie, osiadające mrowiącym ciepłem na karku które było zbyt podobne do uczucia, które diablę odczuwało za każdym razem, gdy czytało bądź słyszało mowę Dziewięciu Piekieł. Nic zatem dziwnego, że gdy Karanthir postanowił doń zagaić, tiefling skorzystał z okazji, by dowiedzieć się nieco więcej o elfie.

Te same nadzieje co każdy, kto zaciągnął się na tą wyprawę. Liczę na bogactwa i sławę — odparł kordialnym tonem, przywołując na twarz lekki uśmiech. — Nie pokładałbym jednak na twym miejscu zbyt wiele wiary w to, że w Dolinie nie będziemy oceniani przez nasz wygląd. Owa praktyka jest niestety powszechna w każdym zakamarku Faerûnu.

Oryon westchnął ciężko, wieloznacznie. Pozwolił cieniowi nieco stłumić uśmiech, tylko po to by zaraz kontynuować.

Jakie nadzieje z podróżą na północ wiążesz ty, Karanthirze? Muszę wyznać, iż jestem szczerze ciekaw twych motywacji. Tel-quessir są niezwykle rzadkim widokiem w tych krańcach kontynentu. Zwłaszcza praktykujący Sztukę.



Jak się okazało wraz z upływem dni, stara maksyma że "do wszystkiego szło się przyzwyczaić" pozostawała niezmiennie trafna, nawet w przypadku osobników noszących w sobie krew Baatoru. Dyspozycja Karrasa zdawała się stopniowo polepszać w niemalże tym samym tempie, co powietrze chłodniało, i chociaż nadal trzymał się względnie na uboczu, piegowatej twarzy nie imał się ponury grymas jak wcześniej, a zaledwie obojętna rezerwa. Diabelstwo częściej też zaczęło pojawiać się na pokładzie, znajdując sobie wygodne miejsce na spoczynek, by wpatrywać się w przesuwający leniwie krajobraz - stałego lądu za sterburtą, rzecz jasna, spoglądania w stronę otwartego morza za bakburtą wystrzegając się jak tylko mógł - zawierzając słowa w luskańskim papierowi czy też oddając lekturze grubej księgi zatytułowanej "O Przestrzeni nad nami - fakty i mity" oprawionej w bladoniebieską skórę zdobioną srebrem i traktującej o astronomii, z którą Karras obchodził się ostrożniej niż matka z pierworodnym. Oryon dołączał nawet do rozmów i zgromadzeń przy relingu, które rodziły się na pokładzie ilekroć coś urozmaicało jałowo chłodny pejzaż, nie kryjąc wcale podziwu iskrzącego w żółtym spojrzeniu gdy mijali Ironmaster, perłę krasnoludzkiej myśli inżynierskiej.

I, jak się wkrótce okazało, ostatnie pozytywne urozmaicenie nużącego rejsu.



Gdy pierwsza salwa płonących strzał opadła na sunące rzeką okręty, grymas ponownie wykrzywił twarz młodego diabelstwa. Tym razem już nie ponurego nastroju, a czegoś zgoła innego, przywodzącego na myśl hardą, północną stal. Oryon z upartym zacięciem i zaciśniętymi ustami zignorował zupełnie komendy paru marynarzy, którzy zapewne przez brak jakiegokolwiek oręża na jego wątłej sylwetce - nie licząc sztyletu mającego prędzej pełnić funkcję ozdobno-rytualną aniżeli bojową, wnosząc po jego wyglądzie - zmiarkowali że na ostrzeliwanym pokładzie, w ogniu bitwy i pośród straszliwej rzezi, miał tylko przeszkadzać prawdziwym wojownikom i kręcić im się niepotrzebnie pod nogami. Karras nie mógł ich winić za takowe myśli, wszak do tej pory nie afiszował się ze swym drugim dziedzictwem krwi, równie niecodziennym i niepokojącym jak piekielne pochodzenie, lecz w takich takich okolicznościach nie mógł po prostu stać bezczynnie czy ukrywać się pod pokładem. Nawet jeśli serce łomotało mu w piersiach, grożąc wyrwaniem się na mroźne powietrze wypełnione smrodem spalenizny, śmierci i przeraźliwym rumorem. Bowiem chociaż niechętny był przemocy i bezpośrednim starciom, musiał już niegdyś uciekać do używania ofensywnej magii, lecz nawet te doświadczenia nie były w stanie przygotować go na udział w batalii na rzece. Bitwy - prawdziwe bitwy - wyglądały zupełnie inaczej, niż były opisywane w traktatach wojskowych.

Tłamsząc strach krążący w myślach, szepczący by usłuchał się marynarzy i znalazł schronienie pod pokładem "Jędzy", Oryon prędkim krokiem przeciął chaos panujący na statku i zajął, jak miarkował, dogodną pozycję pośród łuczników, za przewodnika mając płową czuprynę znajomego mu Kadira. Zupełnie jakby podświadomie chciał znajdować się blisko czegoś znanego pośród tego całego krwawego zamętu. I tak jak serce łomotało, wprawiając w drżenie ciało i wysuszając przełyk, tak nie okazał choćby najmniejszego śladu strachu, gdy uniesioną dłonią nakreślił pierwsze gesty i głębokim tonem zaintonował pierwsze słowa inkantacji. Splatane energie Splotu i buzująca krew w żyłach zdawały się w jedną chwilę wypalić jakikolwiek lęk, wypełniając wątłą sylwetkę pierwotną mocą, która znalazła ujście w postaci srebrzystych płomieni rozlewających się spod smukłych palców diabelstwa. Ogień gorejący bladym chłodem spowił duet żółtoskórych goblinów, wyrwał z ich gardeł okrzyki boleści które zniknęły w bitewnym zgiełku, wywołał poruszenie po obu stronach relingu.

Oryon nie przejął się widokiem odsuwających odeń łuczników na peryferiach wizji, skupiając na splataniu kolejnego zaklęcia. Sfera chaotycznie buzującej energii, trzymanej w ryzach tylko przez srebrne pasma, którą posłał na brzeg prędkim ruchem, gestem rozdzielając ją w locie na dwie bliźniacze kule, tym razem rozlała się prawdziwie już syczącymi płomieniami. Zaklinacz gotów był nie ustępować w magicznym ostrzale, lecz magia miała to do siebie, że naprawdę skutecznie przykuwała uwagę i kolejna salwa strzał została posłana w jego kierunku. Posłana bo zbyt wysokim łuku, by tarczownicy byli w stanie osłonić ich wszystkich. Oryon odruchowo chwycił wtedy Kadira za kołnierz i przyciągnął ku sobie, naprędce złożonym gestem splatając magiczną osłonę. Blade światło po raz kolejny rozświetliło pokład, dało opór pociskom które odbiły się od wyczarowanej tarczy, łudząco przywodzącej na myśl imitację księżyca w pełni, nie czyniąc zaklinaczowi czy majtkowi najmniejszej krzywdy. Karras nie czekał długo ze wznowieniem swego ostrzału, ignorując gorąc rozlewający się po ciele, mogący być piekielną furią bądź gniewem sprawiedliwych. Wolał nie zgłębiać natury towarzyszących mu w batalii emocji.

Nawet gdy "Jędza" wymknęła się z sideł i pozostawiła zagrożenie w tyle, Oryon zajął się pomaganiem załodze jak tylko mógł, a nie introspekcją. Również przy tym korzystał z magii, nawet jeśli czynność była tak przyziemna jak gaszenie płomieni czy czyszczenie pokładu z posoki. Zupełnie jakby tiefling pragnął zająć ręce i myśli czym tylko popadnie i nie musieć patrzeć w stronę wszechobecnej łuny na niebie. Nigdy nie pokładał wiary w obietnice snute przez oportunistów szumnie tytułujących się Wysokimi Kapitanami, lecz nawet on nie byłby w stanie przewidzieć tak tragicznej sytuacji, w jakiej zastali Dziesięć Miast.

Czy też, by rzec dokładniej, Dziewięć Miast. Trawione pożogą Bremen ciężko było nazwać miastem.



Batalia na rzece nie tylko uszczupliła liczebność załogi i nadwyrężyła morale wszystkich na pokładzie, lecz również zwróciła więcej uwagi na Oryona. Zaklinacz czuł na swoim karku natrętne spojrzenia i słyszał szeptane ukradkiem rozmowy, które podejrzanie cichły gdy tylko kierował wzrok w ich stronę. Chociaż nie był w stanie dosłyszeć wypowiadanych przezeń słów, domyślał się ich natury. Starał się tym nie frasować, co przychodziło mu nader łatwo. Przez lata zdążył się przyzwyczaić do takich rzeczy. Atencja służki Selûne jednak, chociaż spodziewał się jej po “pokazie” czarowania łudząco podobnego do praktyk kleru Księżycowej Niewiasty, była czymś zgoła odmiennym i nowym. Aasimarka zdawała się być szczerze zainteresowana naturą więzi jego magii z istotą, której hołdowała i Oryon czuł się zobligowany do udzielenia jej zwięźle wyczerpującej, szczerej odpowiedzi, zmuszając się przy tym do utrzymania kontaktu wzrokowego z atramentową czernią jej spojrzenia. Tak intensywną, jak wyobrażał sobie ciemność Cienia.

Więź nie istnieje wedle mej wiedzy, Auroro — odparł jej z północną bezpośredniością. — To ledwie koincydencja, iż krew w mych żyłach pozwala mi imitować lunarną magię. Podobno urodziłem się w zaćmienie podczas Święta Księżyca i to jest źródłem mych mocy, a nie łaska czy przychylność Potęgi, którą nazywasz swą patronką.

Respons był zaledwie półprawdą. Oryon prawdziwie nie czuł więzi z Selûne nazywaną boginią, lecz rzecz miała się zupełnie inaczej z Selûne-księżycem, Łzami zań podążającymi i konstelacjami znaczącymi nocny firmament. Odkąd tylko pamiętał czuł dziwne zainteresowanie “Przestrzenią nad głową”, instynktownie zawsze odnajdując ukojenie pod rozgwieżdżonym niebem i nieraz wpatrując się weń w chwilach melancholii. Być może źródło jego mocy leżało w tych odległych miejscach, być może wywodziło się od którejś Potęgi. Oryon nie był do końca pewien, lecz dawno temu nauczył się, że postrzeganie jego talentów jako rzadkiego rodzaju magii wywodzącego się od Selûne czy Mystry nierzadko było zwiastunem zainteresowania niekoniecznie dobrego sortu.

Wątpił jednak, aby stojąca przed nim kapłanka żywiła nieprzyjazne zamiary wobec kogokolwiek, biorąc pod uwagę jej wyznanie. Oraz, przede wszystkim, jej pochodzenie i aparycję, które czyniły zeń takiego samego odrzutka jak on i garstka innych pasażerów. Oboje byli sferotknięci i bez wątpienia Aurora, tak jak on sam, musiała już niegdyś mierzyć się z uprzedzeniami oraz przesądami. Być może przybierały one nieco inny charakter w jej przypadku, lecz niebiańska krew naznaczała ją równie mocno, jak piekielna krew jego i widok ich obojga, oddalonych zaledwie parę kroków od siebie, musiał wzbudzać nie lada emocje w załodze. Oryon zabawił tę myśl, krzyżując spojrzenie z aasimarką.

Jak sądzisz — zapytał, wodząc spojrzeniem po pokładzie — które z nas wzbudza w nich większą trwogę swą proweniencją?

Ja — Aurora odparła beznamiętnym głosem. — Albowiem nikt dobitniej nie przypomni im o pokusie i konsekwencjach grzechu niż upadłe dziecię Niebios.

Karras zadumał się na chwilę, ważąc odpowiedź kapłanki.

Przeceniasz ich, selûnitko — zawyrokował w końcu. — Patrząc na nas widzą krew Niebios czy Baatoru, lecz wątpię aby takowe niuanse występowały w ich myśleniu. Widzą tylko… inność. Odmienność. Nim otworzymy usta, osąd jest już na nas wydany. Nasze czyny i historie nie mają dlań żadnego znaczenia.



“‘Upadła aasimarka, diablę Mefistofelesa, duergar, drow, githzerai i szlachcic-bandyta schodzą z trapu w Targos’ brzmi niczym pierwsze słowa ordynarnej krotochwili uprzedzonego błazna, lecz tak właśnie rozpoczęła się nasza historia. Historia, której żadne z nas nie było w stanie wyśnić w najśmielszych snach i która połączyła nasze losy na modłę bohaterów z legend. Wtedy nie byliśmy świadomi, że za całunem popiołów, za szalejącą pożogą i za dzikimi hordami oblegającymi Dziesięć Miast kryło się coś więcej. Coś o wiele groźniejszego, o wiele potężniejszego. Coś, co zrodziło się wskutek znanych większości z nas najgorszych cech społeczeństwa. Upadek Bremen oraz zejście na ląd w Targos były zaledwie początkiem naszej historii.”
- Oryon Karras, “Ísvindadalssaga”





Oblężone Targos w pewien sposób jawiło się Oryonowi o wiele gorzej niż płonące Bremen. Być może kwestią tej różnicy była bliskość krwawych wydarzeń, tak bliska że chłodny poranny wiatr przynosił ze sobą swąd spalenizny, miazmat śmierci, krzyki, ryki, świst strzał i szczęk oręża; być może to, że miasto nadal ostawało się najazdom hordy i tlił się jeszcze płomyk nadziei, który mógł zostać ugaszony w każdej chwili. Jedynym co dzieliło Targos od podzielenia losu Bremen był uparty opór obrońców i palisada. Nawet one musiały prędzej czy później ulec pod naporem najeźdźców i nawet przybycie najemników na pokładach przetrzebionej “floty” mogło nie starczyć do złamania oblężenia. Możliwie dlatego zastygły u szczytu trapu Oryon zwlekał z opuszczeniem ”Jędzy”, zaciskając palce na pasie torby i wpatrując się w ponury widok w oddali. Bawił przez chwilę myśl wisielczej krotochwili, że Targos obchodziło Święto Zielonych Traw w doprawdy odmienny sposób niż Wybrzeże Mieczy. O ile koncept “zielonych traw” był w ogóle znany w tej jałowej krainie, słynącej z mroźnego klimatu. Oryon westchnął wieloznacznie, gdy w końcu ruszył ze swojego miejsca, w ślad za innymi. Nie mieli innego wyboru, jak przetrwać tą krwawą burzę.

Jeśli nie sczeźniemy pod atakiem tej hordy, możecie liczyć na mą szczerą rekomendację pańskich usług przewozowych, kapitanie — zaklinacz odezwał się w stronę Kedrosa w ramach pożegnania.

Pierwsze kroki na stałym gruncie okazały się być nader rozchwiane po ponad dekadniu rejsu i Karras, opatulając się szczelniej futrem, po raz pierwszy w pełni zrozumiał, co luskańscy marynarze mieli na myśli, gdy mówili o “znajdowaniu lądowych nóg” po długiej żegludze. Pomimo że z sobie tylko znanych powodów postanowił trzymać się garstki osobliwych istot, to nie podzielał entuzjazmu krasnoluda do ruszenia w stronę palisady. Oryon nie był zaznajomiony z kulturą oraz praktykami Dziesięciu Miast, lecz logicznym ciągiem miarkował, że przy wale obronnym ciężko byłoby im znaleźć kogoś odpowiedzialnego za dowodzenie obroną i ktoś wysoki rangą musiał przebywać z dala od linii frontu, koordynować działaniami ze względnie bezpiecznego miejsca. Najprawdopodobniej z największego budynku lub najobszerniejszego placu, tudzież świątyni. Przynajmniej z takich miejsc, nie licząc okrętów, zarządzano budową Luskan przed laty, jeśli wierzyć historiom. Zwierzęce spojrzenie Oryona prześlizgnęło się po zabudowaniach w poszukiwaniu… cóż, czegokolwiek lub kogokolwiek mogącego nadać mu jakiś kierunek działania.

 

Ostatnio edytowane przez Aro : 12-01-2024 o 23:51.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28-12-2023, 23:10   #6
Kowal-Rebeliant
 
shewa92's Avatar
 
Reputacja: 1 shewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputacjęshewa92 ma wspaniałą reputację


Wredna Jędza


Czemu właściwe znalazł się na pokładzie tak dziwacznie nazwanego statku. Nie pożądał bogactw, które były obiecywane chętnym. Nie zależało mu na sławie. Nie szukał wyzwań. Po co odpowiedział na wezwanie z Doliny Lodowego Wichru? Nie istniała jednoznaczna odpowiedź, a nawet jeśli istniała, to na pewno nie była prosta.

Od kilku miesięcy Zor'ayth kręcił się po planie materialnym bez wyraźnego celu. Podejmowane działania były nakierowane na przetrwanie, bądź były zupełnie przypadkowe, powodowane instynktem i nie zawsze właściwą oceną otoczenia. Githzerai przebywał w miejscu, które ledwie rozumiał, wśród ras, które nie były nawet w stanie pojąć osiągnięć, czy historii jego ludu i nie miał pomysłu, jak wrócić do domu. Przez pewien czas Luskan wydawało się być rozwiązaniem. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że pomniejsze rasy, w miejscu pełnym potencjału, stworzyły miasto bezprawia i zepsucia. Zapewne można to uznać, za pewne uproszczenie, ale dla każdego, kto kiedykolwiek widział Shra'kt'lor, Miasto Żagli było niewartym wzmianki ściekiem. Zor'ayth spędził tam więcej czasu, niż powinien, zastanawiając się nad dalszymi krokami.


Wszelkie Twoje działania, powinny być ukierunkowane na cel, a wykorzystywana energia powinna czemuś służyć. Frywolność to droga do porażki.

Przedstawiciel ludu Gith, podążającego za naukami Zerthimona, chciał tylko wrócić do swoich braci. Najprostszym sposobem, wydawało się dotarcie do jednej z baz jego pobratymców, rozsianych między innymi na tym planie egzystencji. Problem polegał na tym, że jedyne o jakich wiedział, znajdowały się w podmroku. Młody mnich doskonale potrafił ocenić swoje możliwości. Podróż przez tunele, z których nie tak dawno uciekł, była w tym momencie daleko poza jego zasięgiem. Szybko rozwijał się fizycznie, dobrze szło mu przyswajanie nauk Zerthimona, niemal perfekcyjnie panował nad swoim ciałem, ale całej posiadanej przez niego "wiedzy" brakowało treści, osadzenia w rzeczywistości, brakowało mu doświadczenia, pozwalającego przejść na kolejne etapy rozwoju, takie które pozwolą na samotną podróż przez świat poniżej. Dolina wydawała się dawać ku temu okazję.

***

Większość rejsu upłynęła Zor'aythowi dosyć spokojnie. Na początku mógł przyciągać uwagę swoim nietypowym odzieniem, ale szybko zaginęło ono pod grubym futrem, w które zaopatrzył się jeszcze w Luskan. Wysoki, smukły, ze spiczastymi uszami, mógł od biedy uchodzić za jakąś odmianę elfa. Fakt, że publicznie nie zdejmował maski, zdawał się nikomu nie przeszkadzać. Trzymał się na uboczu, głównie obserwując towarzysz podróży, okazjonalnie pomagając marynarzom z niewielkimi urazami. Tu nastawił wybity bark, tam sobie tylko znanym sposobem przyspieszył zarastanie złamanej kości. Wychodził z założenia, że w pełni sprawna załoga, ma większe szanse na bezpieczne dowiezienie ich do celu. Być może przyłożył swoją małą cegiełkę do tego, że udało im się przetrwać.

Atak pod Bremen, chociaż zaskakujący dla podróżnych, był czymś czego należało się spodziewać w rejonie ogarniętym wojną. Płonące strzały niszczyły statki i zabijały potencjalnych obrońców dziesięciu miast równie skutecznie jak uderzenia miecza z bliskiej odległości. Być może były nawet skuteczniejsze, bo na wymach oręża, łatwo było odpowiedzieć własnym wymachem. Mnich szybko znalazł dla siebie miejsce w ogarniającym załogę chaosie. W czasie podróży zdążył się zorientować, którzy członkowie załogi są kluczowi, żeby statek płynął dalej, a którzy są prości do zastąpienia. Postanowił się trzymać tych pierwszych. Początkowe krzyki i nawoływania, żeby chwytał za łuk bądź tarczę i "na coś się przydał" ustały, kiedy tylko chwycił pierwszą nadlatującą strzałę, tuż przed twarzą jednego z marynarzy. Okazało się, że dużo prościej steruje się statkiem pod ostrzałem, kiedy nie musisz się martwić, że coś Ci się nagle wbije w bebechy. W myśl zasady o oszczędzaniu energii, Zor'ayth większości pocisków zwyczajnie unikał, odbijał tylko te, które trafiłyby w załogantów. Kilka razy, chwytając pocisk na granicy zasięgu ramion, zawirował i wykorzystując impet, cisnął strzałami tak, skąd przyleciały. Nie miał pojęcia czy trafił.


Targos


Wyglądało na to, że po "wyładowaniu", nie przysługiwał czas na odpoczynek i znalezienie kwatery. Miasto było wyraźnie w potrzebie i należało podjąć odpowiednie działania. Nie mając lepszego pomysłu i zupełnie nie znając tutejszych metod prowadzenia działań wojennych, Zor'ayth postanowił trzymać się Duergara. Był wszakże istotą podmroku, a dodatkowo wydawał się znać odrobinę na leczeniu, co mogłoby stanowić jakiś pole do nawiązania nici porozumienia. Być może, kiedy nadejdzie czas, szary okaże się cennym sojusznikiem podczas przedzierania przez ciemne jaskinie.



 
__________________
Potrzebujesz pomocy z kartą do Pathfindera lub DnD?
Zajrzyj do nas!

Ostatnio edytowane przez shewa92 : 29-12-2023 o 01:01.
shewa92 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29-12-2023, 17:38   #7
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

Jak przekazał memu wujowi kapitan Hedron, atmosfera po bitwie, a raczej krwawej masakrze łatwowiernych śmiałków nakarmionych kłamstwami przez wyrachowanych Wielkich Kapitanów, była iście grobowa. Miast bogactw, sławy i wspaniałych zamków na podróżników z Luskan czekał jedynie gorąc niszczycielskich płomieni i zimny chłód śmierci. Ledwie garstka statków z przetrzebionymi załogami zdołała jakoś wyrwać się z zasadzki urządzonej przez armię krwiożerczych orków i goblinów. Płynąc ku Targos, mając za źródła światła milczący księżycowy krąg i gorejący za plecami stos urządzony ze zniszczonego Bremen, szczędzono słowa. Był to czas smutku i zadumy. Przede wszystkim jednak trzeba było opatrzyć rannych, czym na „Wrednej Jędzy” zajmowali się: okrętowy cyrulik, szary krasnolud, zamaskowany smukły jegomość o skórze leśnego elfa i budząca niepokój kleryczka Selûne. Zmarłych natomiast po krótkim obrządku żeglarskim zwyczajem oddano chłodnym wodom Maer Dualdon.
— Wybaczże cierpkie słowa, ale chyba jeno kaprys Beshaby mógł sprawić, iż morski diabeł Nolan Szkutnik walnie przyczynił się do uratowania mej łajby — rzekł Kedros zbliżywszy się do Mistrza Bitew wpatrującego się w znikające w ciemnych wodach zawinięte w płótna ciała poległych. — Nie wiem, czemuś to uczynił, ale ufam, iż z prawych pobudek. Tak czy owak, rad jestem, żem akurat ciebie zabrał na pokład. To samo tyczy się reszty, co możesz im to łaskawie przekazać. Zaiste, godna ballady z was zbieranina. Acz dziwaczna, nie ma to tamto. Niemniej słusznie powiadają, by nie oceniać ludzi po pozorach.



Gdy „Wredna Jędza” wpływała niespiesznie do doków miasta, wokoło wybrzeża panowała podejrzanie wręcz niezmącona cisza. Było to niezwykle osobliwe doznanie po całym chaosie i śmierci, których bohaterowie doświadczyli w pobliżu Bremen. Zerkając ponad burtą, ujrzeli oni portowe magazyny i nieregularnie porozrzucane sylwetki skromnych kamiennych domostw o grubo ocieplanych dachach. Wiele z nich zostało w różnym stopniu rozebranych lub uszkodzonych. Poza tym nie było widać ani żywej duszy, choć słońce powoli wstawało. Okres połowów trwał, a mimo to jak okiem sięgnąć przycumowanych było wiele pustych łodzi rybackich. Nie wyglądało też, by naprzeciw miał wyjść im jakiś mytnik, bądź oddział straży. Targos zdawało się wymarłe.
— Oto i jesteśmy, prosto z Bremen na malownicze wybrzeże samego Targos. Teraz gdy już zobaczyliście szkielet miasta, którego macie bronić, macie pewność, że nie chcecie wracać? — Kedros zwrócił się do pasażerów swoim głębokim i serdecznym głosem, pozwalając sobie jednocześnie na odrobinę zwyczajowego, rubasznego sarkazmu.
— Co stało się z tymi domami przy brzegu? — zapytała Aurora z Silverymoon.
— Cóż, te, których nie zniszczyły gobliny, rozebrali mieszkańcy Targos. Budują palisadę wokół miasta i na gwałt potrzebują drewna. Na mój gust, ta licha ściana nie zatrzyma nawet wiatru, nie mówiąc już o goblinach — odparł kapitan.
— Opowiesz nam o Targos?
— Co tu można powiedzieć? Ale te doki to jeszcze nie miasto. Targos mieści się tam, na skarpie — Hedron wskazał ręką na wystające ponad skalną krawędź zarysy budowli. — Mieszkają tam głównie porządni ludzie, choć większość wyniosła się do Bryn Shander.
— Głównie porządni ludzie?
— Ha, ha. Taa, cóż, gdy byłem tu ostatnim razem, moja matka jeszcze tu mieszkała, dlatego mówię *głównie* porządni ludzie. Moja stara to zwykła harpia. Trzymajcie się od niej z daleka, chyba że lubicie drapieżniki. A cała ta banda nowych najemników i sprzedajnych mieczy nie zrobiła zbyt wiele, by dodać temu miejscu uroku. Bez urazy.
— Skoro twoja matka mieszka w Targos, co jeszcze robisz na statku? — zastanowił się Thanix.
— Gdybyście poznali moją matkę, zrozumielibyście. Kocham ją na zabój, ale trzeba przy niej uważać, bo można łatwo rozstać się z życiem... jej język jest ostry jak siekiera. To ukochana córka Umberlee, jak mawiał tata. To po niej nazwałem statek.
— Nazwałeś statek po swojej matce? — zaciekawił się Nolan.
— No, tata to zrobił, to długa historia... A co się działo, gdy mama ją opowiadała!
— Są tam jakieś noclegi? — bogato odziany wojownik zmienił temat.
— No cóż, gdy bywam w Targos, a nie zdarza się to często, zwykle spędzam noc na podłodze tawerny Pod Wilkiem Morskim. Z tymi wszystkimi grupami najemników tłoczącymi się w Targos, możecie nie znaleźć żadnego miejsca na nocleg. A jeżeli nie przyjmą was w pobliskiej gospodzie, wróćcie na statek, to użyczę wam koi, czy dwóch — zaproponował kapitan. — Albo, jeśli chcecie, możecie wślizgnąć się do któregoś z opuszczonych magazynów, i tam się zdrzemnąć. Bogowie wiedzą, że sam tak robiłem po ciężkiej nocy pod Wilkiem Morskim.
— Gdzie jest najbliższa tawerna? — ryknął schodzący na brzeg duergar.
— Tuż koło doków. Przejdziecie koło setki stóp na południe wzdłuż brzegu i już znajdziecie się u progu Wilka. Ale uważajcie na siebie, czasem bywa tam ostro.
— Pod Wilkiem Morskim? To chyba jakaś piracka speluna — zadumał się Karanthir, na co siedzący na jego ramieniu kruk osobliwie zakrakał.
— To całkiem znośny lokal. Z pewnością zastaniecie tam najemników, którzy powiedzą wam dokąd iść i z kim gadać, jeśli rozglądacie się za jakimś złotem — wyjaśnił Kedros. — Może też przestrzegą was przed tym szaleństwem, w które się pakujecie.
— Tam na miejscu… do kogo się zgłosić? — spytał Hornraven.
— Cóż, wypadałoby spotkać się z namiestnikiem tego miasta. Nazywa się Ulbrek. To porządny facet... jak na lorda.
— A gdzie znajdę Lorda Ulbreka? — dociekał Nolan.
— Wdrapcie się na skarpę, na której mieści się miasto. Znajdziecie go w jednym z dworów. Spytajcie o niego któregoś z mieszkańców, będą wiedzieli lepiej ode mnie.
— Jeśli nie sczeźniemy pod atakiem tej hordy, możecie liczyć na mą szczerą rekomendację pańskich usług przewozowych, kapitanie — zaklinacz odezwał się w stronę Kedrosa w ramach pożegnania.
— Okażecie wdzięczność, jeśli oddzielicie mądre rozkazy od głupich i powrócicie z wyprawy w jednym kawałku. Na moim statku zachowywaliście się jak anioły. Jeśli będziecie mnie potrzebować w przyszłości, znajdzie się dla was na nim miejsce — oznajmił kapitan, po czym zawiesił na chwilę głos, spoglądając na doki. — Hm, w mieście jest jakoś dziwnie cicho, a i Magdar, komendant portu, nie pojawił się, by wycisnąć ze mnie, choć parę miedziaków opłaty portowej. Uważajcie na siebie... wyczuwam w powietrzu kłopoty.
— A więc wypływasz? — zapytała selûnitka.
— Jeszcze nie. Musimy wyładować towar, więc nie tak szybko się mnie pozbędziecie. Poza tym, gdy już wejdziecie na tę skarpę i zobaczycie Targos na własne oczy, być może zmienicie zdanie.
— Towar? — zdziwiła się nieco upadła aasimarka. — Nie widziałam żadnego towaru.
— Owszem, ten towar, który tu właśnie stoi i ze mną gada. Zbierajcie się! Jeśli chcecie szukać sławy, nie znajdziecie jej na pokładzie „Wrednej Jędzy”!
W tej samej chwili do grupki bohaterów zbliżył się nowo mianowany bosman, Screed, wraz z resztą załogi, w tym majtkiem Kadirem.
— Miło było was gościć, choć przez chwilę. Oby pomyślne wiatry wypełniały wasze żagle, przyjaciele — przemówił w imieniu wszystkich.
— Cóż, wolałbym, by rzeczywiście były to szczęśliwe wiatry, zamiast *twoich*, Screed. Na statku było ICH dość — stwierdził sardonicznie Oryon.
— Ha! To przez te przeklęte pstrągi kostkogłowe – niełatwa z nimi sprawa. Kto by pomyślał! — zaśmiał się zakłopotany żeglarz. — Zresztą, nie bądź taki cwany, bo i sam aromatu nie szczędzisz… W każdym razie oby wam się wiodło w Targos, cokolwiek wiatr przyniesie.
Po tym serdecznym pożegnaniu wszyscy pozostali poszukiwacze przygód zeszli z trapu na pomost i ruszyli za wysforowującym się szarym krasnoludem oraz depczącym mu po piętach tajemniczym Zor'aythem.



Zbliżając się do końca pomostu Thanix ujrzał trójkę mężczyzn. Wszyscy mieli narzucone na skórzane pancerze surcote z symbolem miasta Targos. Jeden z nich leżał nieruchomo na ziemi, ze sterczącą z szyi brzechwą strzały. Ponad nim stali dwaj pozostali, pierwszy trzymał się kurczowo za owinięte mocno zakrwawionym bandażem ramię, drugi natomiast wspierał się na drzewcu włóczni, prawiąc o czymś do kompana.
— Stać! Kto idzie? Pokaż się i przedstaw! — krzyknął nagle ranny strażnik, gdy tylko dojrzał zbliżającego się Czempiona.
— Na bogów, Reig – to szary krasnolud! — jęknął jego kompan.
— Widzę to, Jon, do diaska! Wydaje ci się, że gobliny mnie oślepiły?! — odparł tamten, a następnie zwrócił się bezpośrednio do podkrasnoluda. — Czy ty, duergarze, jesteś w zmowie z tymi goblinami? Jeśli tak, to przysięgam ci, że zginiesz wraz z nimi.
— Thanix Krugarfind. Jestem najemnikiem z Luskan. Przed chwilą wylądowaliśmy. Szukam kogoś, kto tu dowodzi.
— Szukasz dowódcy? — jego rozmówca skrzywił się z bólu. — Wiedz, że gobliny najechały miasto. Teraz lepiej wracaj na swój statek. Wyłapaliśmy większość tych małych drani, lecz na północny wschód od doków nadal grasuje jedna banda. Mogą być także inne. Słuchaj, naprawdę *wracaj* na swój statek, dość już nam tu przelewu krwi...
— Ależ Reig, potrzebujemy pomocy – Brohn nie żyje, ty jesteś ranny i nic nawet nie wiemy na temat innych żołnierzy — dał do zrozumienia towarzyszowi włócznik. — Nie mamy pojęcia, ilu goblinów wdarło się do mia...
— Niech to piekło pochłonie! Dobrze – potrzebujemy tyle mieczy, ile się do nas przyłączy.
— Jak gobliny dostały się do miasta? — zapytała Aurora, która wraz z innymi właśnie dołączyła do rozmowy. Obaj strażnicy przyjrzeli się jej i diabelstwu z dostrzegalnym niepokojem.
Reig Redwaters: Inteligencja (Śledztwo) vs Zmiana Kształtu [PT 13]: 11 – Oblany!
Uczciwy Jon: Inteligencja (Śledztwo) vs Zmiana Kształtu [PT 13]: 3 – Oblany!
— Sądzisz, że wiem? Nie słyszeliśmy rogów alarmowych z Palisady, to pewne. Na początku sądziliśmy, że jeźdźcy worgów przeskoczyli ściany, ale nie widzieliśmy żadnego z nich – chwalić Tymorę — odetchnął z ulgą Reig. — Nieważne, jak się tu dostali. Musimy ich powstrzymać. Jeśli podpalą doki, Targos będzie zgubione.
— Co z twoją ręką? — zainteresowała się selûnitka.
— To ślad po toporze goblina. Ale i tak miałem więcej szczęścia niż Brohn, ten tutaj. Biedak dostał strzałą w szyję.
— Twoje ramię naprawdę kiepsko wygląda – bandaże są prawie całkiem przesiąknięte.
— Jon opatrzył moje ramię, ale masz rację – silnie krwawi. Jeśli znajdziecie komendanta doków, Magdara, może będzie miał nieco wyciągów leczniczych w magazynie na północ stąd.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 24-02-2024 o 16:34.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29-12-2023, 21:44   #8
 
Lord Melkor's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputacjęLord Melkor ma wspaniałą reputację



Rozmowa z Oryonem na pokładzie Starej Jędzy

"— Jakie nadzieje z podróżą na północ wiążesz ty, Karanthirze? Muszę wyznać, iż jestem szczerze ciekaw twych motywacji. Tel-quessir są niezwykle rzadkim widokiem w tych krańcach kontynentu. Zwłaszcza praktykujący Sztukę."

Karanthir na razie niewiele mógł wyczytać ze słów diabelstwa. Bogactwo i sława to przecież były najbardziej powszechne z motywacji spotykanych pośród najemników i awanturników. No ale przecież trudno oczekiwać by ktoś taki tak łatwo się odsłonił przed nieznajomym.

Teraz sam musiał odpowiedzieć na podobne pytanie - zrobił krótką pauzę. Swoją wiedzę o wysokich elfach i Evermeet miał głównie z ksiąg, ale musiałby mieć pecha by trafić w tym gronie na znawcę zdolnego go zdemaskować.

- Chce zobaczyć świat i zdobyć wiedzę. Starsi mojego ludu uważają, że nieliczną młodzież najlepiej zamknąć pośród alabastrowych wież Leuthilspar zamiast wystawiać na niebezpieczeństwa, ale dla mnie zrobiło się tam zbyt ciasno - odparł.

****************************

Rozmowa na Pomoście

Czarnoksiężnik przyglądał się strażnikom i ich kiepskiemu stanowi. Pewnie gdyby chcieli ich zatrzymać siłą, niemieliby szans. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie mają właśnie przyłączyć się do strony skazanej na klęskę, ale za goblinami nie przepadał i wątpił też by towarzystwo do którego dołączył było zainteresowane współpracą z nimi.

Przybrał dumną postawę i przemówił do Reiga i jego towarzyszy. Zakładał, że w swoim przebraniu słonecznego elfa powinien raczej budzić zaufanie.

- Co do szarego krasnoluda mogę potwierdzić że podróżował z nami z Luskan i jest tym za kogo się podaje. Pomagał też w boju, gdy nasz statek ostrzeliwały gobliny. A jeśli szybko załatwimy kwestię naszego kontraktu to możemy od razu wam pomóc z tą bandą atakującą od północnego wschodu.

W końcu przybył tutaj jako najemnik i nie miał zamiaru narażać swojej skóry za darmo.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 29-12-2023 o 22:15.
Lord Melkor jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 29-12-2023, 22:47   #9
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację


Ani przybicie "Wrednej Jędzy" do brzegu, ani dudniące kroki na pomoście nie zwabiły w ich stronę choćby jednej żywej duszy - żadnego mytnika, żadnej lokalnej milicji, nawet żadnej portowej sieroty czy przekupy widzących w nowoprzybyłych łatwy zysk. Gdyby nie okoliczności Oryon stwierdziłby, że "co kraj, to obyczaj" i Doliniarze najwyraźniej praktykowali odmienne zwyczaje gościnności, niż te, na które zdążył napatrzeć się w Luskan. W obliczu oblężenia jednak cała uwaga Targos musiała skupić się na defensywie lądowej - zdolni do boju powołani do obrony palisady, a ludność cywilna spędzona w bezpieczne miejsce - skromne doki pozostawiając bez jakiegokolwiek nadzoru. Karras uważał to za rozsądne posunięcie, bowiem atak desantowy był niesamowicie mało prawdopodobny. Prymitywne gobliny i dzicy pół-orkowie nie posiadali wystarczająco intelektu, by spleść prosty wianek, a co dopiero mówić o tratwie.

Jak się okazało ta część Targos, w której przyszło im zejść na ląd, nie była jednak tak wyludniona, jak zdawało się na pierwszy rzut oka. Zmierzając nadal chwiejnymi krokami w ślad za resztą w stronę Thranixa, któremu przypadł niewątpliwy zaszczyt bliskiego poznawania osławionej gościnności Doliniarzy, Oryon przyjrzał się uważnie mężczyznom, ignorując typowy niepokój jaki zabarwił ich spojrzenia na jego widok. Stan obrońców Targos oraz ich dyspozycja tylko dobitnie poświadczały głębię desperacji wiszącej w powietrzu. Desperacji, której pierwsze ślady mogli zauważyć jeszcze na pokładzie "Jędzy" i na kolejne przykłady której najpewniej miało przyjdzie im się porządnie napatrzeć, nim słońce wstanie w pełni. Tiefling westchnął ciężko, wieloznacznie. Poprawiając uchwyt torby wskroś tułowia, obejrzał się na parę chwil przez ramię.

"Niezgorsze miejsce na śmierć," zawyrokował, wpatrując się w zimną taflę malowniczego, nawet w tak ponurej atmosferze, Maer Dualdon.

Jeśli podpalą doki, Targos będzie zgubione.

Dowodzący obroną najwidoczniej nie podzielają tych obaw, skoro do czuwania nad nimi oddelegowali ledwie trzech zbrojnych — mruknął pod nosem. Zwierzęce spojrzenie utkwiło w truchle nieszczęśnika ze strzałą w szyi. — Z których to zrobiło się dwóch zbrojnych.

Oryon utkwił wzrok w Reigu, który wykrwawiał się na deski wiekowego pomostu.

Właściwie to półtora — poprawił swój rachunek z krzywym uśmiechem. Zaraz też zwrócił się już bezpośrednio do mężczyzn. — Na pokładzie koggi jest felczer.

Zaklinacz machnął dłonią w stronę "Jędzy".

Może lepiej mu pójdzie z opatrunkiem niż twemu druhowi. Pewnikiem nie gorzej. Tylko wpierw rzeknijcie, gdzie może znajdować się wasz komendant, bądź gdzie przebywał ostatnio.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 29-12-2023 o 23:39.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 30-12-2023, 19:10   #10
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację

Mimo środka wiosny poranek w Dolinie Lodowego Wichru był niezwykle mroźny, panujący dookoła siarczysty chłód różowił lica i zamieniał ciepłe oddechy w białawą mgiełkę. Wywoływał też mimowolny odruch głębszego wciskania się we własne futra. Na okryte białym kożuchem Targos niczym łzy żałobników padały kolejne płatki śniegu, przesłaniając częściowo wizję. Po wymianie zdań ze strażnikami wszystkich bohaterów nie mogło opuścić dokuczliwe wrażenie, że gdzieś pośród kamiennych domostw i za śnieżną zasłoną czaiło się na nich niedostrzegalne niebezpieczeństwo.
— Dowodzący obroną najwidoczniej nie podzielają tych obaw, skoro do czuwania nad nimi oddelegowali ledwie trzech zbrojnych — mruknął pod nosem zaklinacz. Zwierzęce spojrzenie utkwiło w truchle nieszczęśnika ze strzałą w szyi. — Z których to zrobiło się dwóch zbrojnych.
Oryon utkwił wzrok w Reigu, który wykrwawiał się na deski wiekowego pomostu.
— Właściwie to półtora — poprawił swój rachunek z krzywym uśmiechem.
Reig Redwaters: Mądrość (Percepcja) [PT 10]: 9 – Ledwie oblany!
Uczciwy Jon: Mądrość (Percepcja) [PT 10]: 7 – Oblany!
— E, co dwóch? — dopytał po chwili Reig, jako że nie dosłyszał słów diabelstwa. — Nas? Mam nadzieję, że nie. Na północny wschód stąd widzieliśmy kryjówkę goblinów. Wysłaliśmy za nimi czterech ludzi, ale dotąd nie wrócili... Inni winni kręcić się gdzieś w okolicy, szukając pozostałych żółtych szumowin.
— Zaskoczyli nas dranie! — nadmienił poddenerwowanym tonem Jon. — W jednej chwili wychodziliśmy z Wilka Morskiego, a w drugiej zobaczyliśmy całą ich masę biegającą po mieście. Zaczęliśmy bić na alarm, ale... jak już wiecie, jeden z nich omal nie powalił Reiga toporem, a biedny Brohn nie miał wiele szczęścia... strzała przeszła przez jego szyję, jak przez masło. Nie miał żadnych szans.
— Jak mówiłem, nie słyszeliśmy rogów alarmowych z Palisady, nie widzieliśmy też worgów toteż nie mogli przeskoczyć ściany — naświetlił ranny strażnik. — Wyrośli jak spod ziemi.
— Na pokładzie koggi jest felczer — wspomniał Karras, po czym machnął dłonią w stronę „Jędzy”. — Może lepiej mu pójdzie z opatrunkiem niż twemu druhowi. Pewnikiem nie gorzej. Tylko wpierw rzeknijcie, gdzie może znajdować się wasz komendant, bądź gdzie przebywał ostatnio.
— Nie ma takiej potrzeby — wtrąciła się Aurora, po czym zbliżyła do rannego wojownika i rozpoczęła słowa modlitwy. — Niech światło Selune spłynie na ciebie, strażniku, a jej lecznicza magia opatrzy twą ranę.
— Uzdrawiasz? Tymora chyba wreszcie się nad nami zlitowała. Jeśli dysponujesz magią, która mogłaby mi pomóc, będę wdzięczny — stwierdził nieco zaskoczony, acz zobowiązany Redwaters, po czym spojrzał nieco niepewnie w quasi-kocie oczy Oryona. — Mówiłem już, że winien być w magazynie na północ stąd.
Wkrótce potem za dotknięciem pancernej rękawicy selûnitki mężczyznę otoczyła uzdrowicielska srebrzysta łuna.
Aurora: zużywa komórkę pierwszego Kręgu Magii i rzuca zaklęcie Leczenie Ran: 7 (1K8+3) PŻ przywrócono celowi: Reig Redwaters!
— Moje ramię ma się lepiej. Dzięki za pomoc. Chyba modlisz się do właściwych bogów.
— Rana się zasklepiła, ale chyba jeszcze coś ci dolega — oznajmiła kapłanka. — Nadal nie wyglądasz zbyt dobrze.
— Masz słuszność, naprawdę przydałby mi się ten leczniczy wyciąg od Magdara, jeśli udałoby się wam go znaleźć. Mam nadzieję, że nie dopadły go gobliny.
— Co do szarego krasnoluda mogę potwierdzić, że podróżował z nami z Luskan i jest tym, za kogo się podaje — odezwał się Karanthir. — Pomagał też w boju, gdy nasz statek ostrzeliwały gobliny. A jeśli szybko załatwimy kwestię naszego kontraktu, to możemy od razu wam pomóc z tą bandą atakującą od północnego wschodu.
— Jeśli naprawdę tak spieszno wam do podpisania kontraktu, znajdziecie jego dwór na górze, za Składem Handlowym Gallawaya, tuż obok domu woźnicy — wytłumaczył świeżo uleczony strażnik. — Acz nie wiem, czy ciepło was powita, gdy spostrzeże, że bardziej spieszno wam do załatwiania formalności, niż rozbicia grasujących po dokach goblinów. To srogi człek o twardych zasadach.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 05-01-2024 o 22:19.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172