Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - DnD Wybierz się w podróż poprzez Multiwersum, gdzie krzyżują się różne światy i plany istnienia. Stań się jednym z podróżników przemierzającym ścieżki magii, lochów i smoków. Wejdź w bogaty świat D&D i zapomnij o rzeczywistości...


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-12-2023, 15:19   #1
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
[D&D 5e] Icewind Dale: Cena Nienawiści. Część Pierwsza: Oblężenie Targos. [18+]




Pamiętam doskonale nawet najdrobniejsze szczegóły tej historii, wszystko zaczęło się wiele lat temu. W roku 1312 Czasu Doliny zwiadowcy z Bryn Shander donieśli o obecności watach uzbrojonych goblinów. W ciągu kilku tygodni Dolinę Lodowego Wichru zalała prawdziwa powódź tych istot. Ponad ich nieprzebranymi szeregami majestatycznie powiewał sztandar z wizerunkiem trzech odrażających głów chimery. Za namową lorda Ulbreka Dinnsmore rada Dziesięciu Miast postanowiła wydać desperacką odezwę do władz Luskan i Neverwinter. Wprawdzie piątka rządzących Miastem Żagli Wielkich Kapitanów miała własne problemy, lecz obawiając się politycznych konsekwencji nieudzielenia pomocy, obmyśliła i wdrożyła podstępny plan. Kazali rozwiesić plakaty obiecujące bogactwo i sławę wszystkim, którzy zgłoszą się do pracy w jednym z północnych portów. Chytry pomysł okazał się nad wyraz skuteczny bowiem już wkrótce statki pełne wszelkiej maści opryszków i najemników wyruszyły w daleką drogę. A razem z nimi bohaterowie mojej opowieści.






Ostatnim desperackim krokiem Karanthira D'Sulda, by wyrwać się z przepastnych macek szemranego Jarlaxle'a Baenre'a było udanie się na powierzchnię. Tam, gdzie jego wpływy zdawały się być najmniejsze. Jednak wciąż otwartym dlań pozostawało pytanie: Czy naprawdę zdołał uwolnić się od przebiegłego drowa? Z tego co słyszałam w Mirabar, opowieści o tych, którzy zdołali przechytrzyć wiekowego przywódcę Bregan D'aerthe prędzej można było zaliczyć w poczet mało wiarygodnych legend, aniżeli faktów. Szczególnie że kroniki wspominające o takich dokonaniach miały zwyczaj w tajemniczy sposób spuszczać zasłonę milczenia na temat dalszego losu każdego domniemanego szczęśliwca... Toteż zagadnieniem, które niewątpliwie musiało wtedy trapić umysł S'Ulda było: Czy naprawdę wyrwał się swemu pracodawcy, czy też ów zwyczajnie pozwolił mu odejść? A jeśli tak, to jaki miał w tym cel? A może to jego podstępna i nieprzewidywalna patronka maczała w tym palce? W końcu zawsze się znajdzie większa ryba... Nawet nie chciał myśleć, jaką przyjdzie mu zapłacić cenę gdyby to było prawdą.

Jakkolwiek by nie było Karanthir na dłużej zagościł w Faerûnie, zdawałoby się nieniepokojony przez dawnych współpracowników. To, co go ongiś fascynowało i trapiło odnośnie tego miejsca, przyszło mu doznać po wielokroć. Szczególnie konieczność ciągłego ukrywania się dawała mu się ostro we znaki. Podobnie jak słaba znajomość lokalnych zwyczajów, przepastne niebo nad głową i gorejący na jego tle oślepiająco świetlisty dysk. Dla własnego bezpieczeństwa i wygody prowadził raczej nocny tryb życia, jakimś cudem unikając oskarżeń o wampiryzm. Tułał się praktycznie bez celu. Był wtedy święcie przekonany, że nie pasuje do tego miejsca i nigdy nie zostanie w nim zaakceptowany. Niestety nie istniało już żadne inne, gdzie mógłby się udać... Nie minęło jednak wiele czasu, nim przyszło mu nieznacznie zrewidować to mniemanie. Pewnej nocy spotkał bowiem na swej drodze niezwykle osobliwą kobietę. Nie konweniowała z tym miejscem może nawet bardziej niż on. Niewątpliwie była sferotkniętym, boskim stworzeniem. Aasimarem. Tyle podpowiadała mu wiedza z zakresu tajemnych arkan. Acz z wyglądu zdawała się raczej zjawą przywołaną jakimś żałobnym dzwonem, upiorną dewą roniącą cieniste łzy i beznamiętnie emanującą ścinającą serca aurą grozy oraz niepokoju. Stanowiła istotę zimną i piękną ponad wszelkie porównanie, o idealnie dostrojonych do symetrii rysach, pełnych ustach i hipnotyzujących oczach wypełnionych bezdennym mrokiem shadowfellskiego koszmaru. Obleczona w biel i srebro szat w księżycowym świetle lśniła niczym perła pośród akwarelowego pejzażu, stąpając po nierówno brukowanej uliczce lekko i z gracją, niczym po kwietnym kobiercu. Zaskoczyła go swoją obecnością, gdy dyskretnie nakładał kamuflaż. Z początku przypuszczał, że to zabójczyni nasłana przez Jarlaxe'a. Wszak nikt o dobrych intencjach nie mógł nawiedzić go w takim miejscu i o takiej porze, a przede wszystkim tak wyglądać. Zanim jednak uderzyła go obłuda tej bezwiednej myśli i sięgnął po niszczycielską magię patronki, kobieta wyjaśniła mu spokojnie, że nazywa się Aurora z Silverymoon i jest wyznawczynią Selûne. Bogini tolerancji i piastunki wyrzutków, pomagającej każdemu odnaleźć własną drogę. Upadła aasimarka zaproponowała mu pomoc i wspólną podróż do Luskan gdzie miała nadzieję podać pomocną dłoń wielu takim jak on. Twierdziła również, że jest to miejsce, gdzie na podobnych jemu patrzy się o wiele przychylniej. Cokolwiek by nie pomyślał o tej nad wyraz niespodzianej propozycji, decydujące zdanie miała w tym względzie jego patronka Glasya, która uznała cały pomysł za wielce zabawny (aczkolwiek dlaczego wyjaśniła mu dopiero później) i poprzez kruczego kompana Merditraxa wymogła na Karanthirze, by dołączył do kompanii sferotkniętej.

Tak też zaczęła się jego niesamowita przygoda, która skończyć się miała dopiero na dalekiej, mroźnej północy.


Dawne wspomnienie wróciło do umysłu Thanixa ze swoistą siłą. Okruch życia sprzed prawie dwóch wiosen. Krugar prowadził w nim swego przybranego syna, jego samego, przez sieć ciemnych korytarzy pod twierdzą Klanu Kamiennego Hełmu. Pracę krasnoluda stanowiło przepatrywanie tuneli i był w tym po prostu niezastąpiony. Nawet gdy stracił wzrok i się zestarzał, zachował swe stanowisko, bowiem nie było nikogo, kto mógłby go godnie zastąpić. Jako jedyny znał perfekcyjnie każdy załomek tych korytarzy, co do najdrobniejszego kamyka. Do tego poruszał się po tym mrocznym labiryncie z niedoścignioną wręcz wprawą, nawet mimo kroczenia całkowicie po omacku nieosiągalną dla usynowionego przezeń i widzącego na ponad setkę stóp w doskonałej ciemności popielatoskórego, który niejednokrotnie towarzyszył mu podczas rutynowych patroli. „Skończyłeś już piąty dziesiątek zim. Jesteś dorosłym krasnoludem. Możemy porozmawiać bez ogródek” zwrócił się do niego w pewnym momencie senior. Następnie westchnął niczym kowalski miech „Pewnikiem myślisz, że w absolutnej ciemności wszyscy jesteśmy jednacy. I gdybym wiedział, żeś z krwi podmrocznej, ostawiłbym cię na zemrzenie”. Zawiesił na chwilę głos, by nadstawić uszu na niebezpieczeństwo, a upewniwszy się, że takowe nie istnieje, kontynuował po niezręcznej dla duergara przerwie „I tu się mylisz”. Jakimś cudem niewidomy Volgarson spojrzał Thanixowi prosto w oczy „Moradin wszystek nas wykuł na tym samym kowadle w Kuźni Dusz. Ukształtował tym samym hamarem. Pochodzimy z dokładnie tej samej materii”. Wstrząsnął obfitym wąsem, jakby obruszył się na to, że musi tłumaczyć oczywistości „Nie muszę być jednym z Moradinsamman, by wiedzieć, że w każdym z nas drzemie potencjał do czynienia tako dobra, jako i zła” stwierdził, następnie postąpił kilka kroków, przyklęknął i przystawił głowę uchem do podłoża. „Sądzę też, że zbyt wiele jest niejasności w relacjach między naszymi rasami. Czy to duma doprowadziła do upadku Klanu Duergar, czy nasze zaniechanie? Ile żeśmy uczynili, coby wyrwać ich z macek caradhaków?” rzekł po chwili. Następnie poderwał się z ziemi i odwrócił do Thanixa „Przez zapatrywanie się w przeszłość naszemu ludowi często brakuje właściwej perspektywy na przyszłość. Do tego jesteśmy uparci jak głębinowy rothé. Zaprawdę, kiedyś może nas to może zgubić. Ty jednak, mój synu, musisz być inny. Posłuchaj zatem ojczystej rady: miej serce i patrzaj w serce”. Po chwili jego wąskie usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu „A wspominając o rothé…” wskazał głową za siebie „Niewielkie stadko kilkadziesiąt jardów przed nami. Mam nadzieję, że masz dziś ochotę na pieczyste”... Wspomnienie rozpłynęło się nagle, niczym odłamek rudy żelaza w kowalskim piecu. Ciężko wieść żywot duergarowi pośród powierzchniowców, niewiele lżej niż to się miało w Klanie Kamiennego Hełmu. Ale to powoli zacierające się wspomnienie zawsze pozwalało mu zachować odpowiednią perspektywę i znosić wszelkie trudy, zarówno tu, jak i pośród tarczowych braci. Odkąd tylko opuścił góry, nie mógł znaleźć sobie miejsca. Tułał się więc z miejsca na miejsce, krążąc po północnych traktach i zmagając z bezlitosnym blaskiem słońca, nierzadko musząc uchodzić przed nienawiścią swych górskich braci. W końcu nogi zaprowadziły go do nadmorskiego Luskan. Tamże zdołał zaciągnąć się na służbę w armii, choć ze względu na reputację miasta i jego władców nie była to najgodziwsza robota. Ale za coś żyć musiał. Wszystko zmieniło się w momencie gdy ujrzał krzykliwy plakat obiecujący śmiałkom niesamowite bogactwa północy. Mowa była o zbytkach terytoriów, o których słyszał, że wielu wyrzutków znajdowało tam dla siebie miejsce. Nie mógł jednak wiedzieć, że znajdzie tam również odpowiedzi, na dręczące go od dziesiątek lat pytania.


Tylko ktoś o tak żelaznej woli jak mnich z ludu githzerai mógł znieść trudy i udręki, których doświadczył Zor’ayth od czasu rozbicia jego rrakkma przez znienawidzonych ghaików. Jedynie dzięki rygorystycznemu mentalnemu treningowi jego pierwotny umysł nie uległ całkowitemu zniszczeniu i nie został w pełni przebudowany w zupełnie nową, poddańczą osobowość z pakietem fałszywych wspomnień i zmienionym charakterem. Miał też sporo szczęścia. Mógł wszak zostać posiłkiem jednego z łupieżców umysłu, kandydatem do poddania ceremorfozie albo królikiem doświadczalnym w mrocznych eksperymentach. Szczególnie że niewolnikami z reguły zostawały rasy uznawane przez ithilidów za niejadalne. Błogosławieństwem dlań była również częściowa niepamięć, w tym niemożliwość dokładnego przypomnienia sobie okropnych rzeczy, których wiedział, że musiał dopuścić się gdy był pod kontrolą kolonii. Między innymi tego jak spożywał razem z innymi zniewolonymi ciała swoich dawnych braci, a także innych towarzyszy niedoli z pomniejszych ras. Jak usługiwał znienawidzonym ghaikom i ich Starszemu Mózgowi. Na szczęście po niemożliwym do określenia czasie, szczególnie dla kogoś pochodzącego z Planu Astralnego i żyjącego w Limbo, tajemniczy drow zdołał wyrwać siebie i wielu innych, w tym samego Zor’aytha, spod ich odrażającej kontroli.

Po spektakularnej i samolubnej ucieczce githzerai znalazł się całkiem sam w Podmroku. Nie był już vin'isk, ale trafił do najniebezpieczniejszego miejsca w całym Abeir-Toril. Lecz i tu zdołał przetrwać, tak wielka była jego wola przeżycia. Tak wielkie pragnienie powrotu do domu. Ostatecznie wydostał się na powierzchnię, gdzie egzystował dzięki dyskretnemu rabowaniu karawan i podróżnych wędrujących północnymi traktami. W ten sposób zdołał również dowiedzieć się co nieco o tym Planie. Aczkolwiek praktycznie nic pochlebnego. Gdy tylko odczuł znużenie tak nędznym stylem życia, dryfowaniem bez określonego kierunku, jako członkowi wybitnego ludu kształtującego rzeczywistość własnymi myślami i narzucającego porządek samemu czystemu chaosowi bez trudu przyszło mu zorganizowanie sobie maskującego przebrania i dostanie jedną z karawan do któregoś z okolicznych miast. Jak się okazało było to Luskan. Tamże zaznawszy nieco ludzkiej „cywilizacji”, trafił zupełnie przypadkowo na krzykliwy plakat głoszący obietnice wielkiego bogactwa i sławy. Normalnie nic nieznaczące dla kogoś z jego ludu, zwłaszcza kroczącego duchową ścieżką mnicha, lecz w tym wypadku mogące być jedyną przepustką do rodzimego Limbo.


Mogę wam zaręczyć, że Oryon Karras nie należał do rodzaju diabelstw, które uwierzyłyby w górnolotne obietnice bogactwa i sławy. Nie tylko dlatego, że był on rodowitym Luskańczykiem i nie ufał nowej władzy w postaci Pięciu Wielkich Kapitanów, o nie. Przede wszystkim dlatego, że jego całe życie stało pod znakiem obłudy i niewiara we wszystko, co prezentowało się zbyt dobrze była dla niego niemal inherentna. Zatem choć postanowił skorzystać z możliwości oferowanej przez jeden z setek plakatów rozwieszonych w całym mieście, miał ku temu własne, bardzo osobiste powody. Od roku w Luskan gromadziły się czarne chmury, które, choć ostatecznie przyniosły mu wolność, mogły także uwolnić jego wątłe ciało od ciężaru ducha. Zaklinacz niewątpliwie uznał, że na północy nikt nie będzie go szukał. Z tego co wspominał, żywił również nadzieję na spotkanie tam dawnego przyjaciela z rodzimych ulic, półelfa Aldwina Gervera, który przed laty zaciągnął się do kupieckiej karawany z Doliny Lodowego Wichru, by spełnić swoje marzenie zostania skrymszanderem.

Ach, gdyby tylko wiedział, że obierając kurs poza góry Grzbietu Świata, nie tylko zerwie z piętnem cudzej marionetki, ale przeistoczy się w wielkiego bohatera, który wpłynie na losy Zapomnianych Krain.


W zapomnianym przez Tyra Luskan sprawiedliwość była niczym odbita w krzywym zwierciadle. Silni i wpływowi byli praktycznie bezkarni, najbiedniejsi i najsłabsi zaś stanowili ofiary wszechobecnej przestępczości i okrutnej władzy. Przez to co go spotkało Nolan Hornraven z dnia na dzień wypadł z obiegu i znalazł się w niełasce. Stał się nikim. Co też zakończyło się dlań kilkutygodniową odsiadką i nie tylko. Po wypuszczeniu z ciemnicy przyszło mu gorzko sobie uświadomić, że stracił wszystko, na co przez ostatnie lata pracował. Przez co należało rozumieć nie tylko pozycję, ale również złoto i reputację. I pewnie dlatego skusiła go szumna obietnica sławy i bogactwa wysnuta przez podstępnych Pięciu Wielkich Kapitanów. A może było w tym coś więcej? Choć nigdy nie udzielił mi definitywnej odpowiedzi, pragnę wierzyć, że były szkutnik pragnął w jakiś sposób rozliczyć się ze swoją przeszłością. A może nawet przywrócić dawną chwałę swojemu rodowi? Pomagając na północy, można było osiągnąć obie te rzeczy.

Jednak co było dalej, na razie wolę nie zdradzać.




Był ciepły, wiosenny poranek. Nad Luskan powoli wznosiło się słońce, zaś od morza dęła lekka, orzeźwiająca bryza, co musiało mieć tego dnia niebagatelne znaczenie, albowiem na Smoczej Plaży położonej na południowym-wschodzie miasta zrobiło się o wiele goręcej niż zazwyczaj o tej porze dnia i roku. Wynikało to z faktu, że zebrały się tam istne tłumy istot, które ochoczo odpowiedziały na wezwanie władz Miasta Żagli. Nie tylko plaża, ale również pirsy i mola zapełnione były po brzegi przepychającymi się awanturnikami wszelakich autoramentów i życiorysów. Ich motywacje były tak przeróżne jak oni sami, choć wyraźnie dominowała pośród nich żądza sławy i nieprzebranych bogactw północy. Za nic mając porządek i zdrowy rozsądek wtłaczali się hurmem na żaglowce opłacone przez władze Luskan i Dziesięciu Miast, okręty mniejsze i większe, od slupów po szkunery i brygi.

Organizacja i panująca atmosfera okazały się niedalekie od totalnego chaosu, jednak zmyślni Wielcy Kapitanowie przewidzieli taki obrót spraw i właśnie dlatego postanowili załadunek ochotników ustanowić na mniej uczęszczanej i bardziej niebezpiecznej Smoczej Przystani, niż na ważnym dla gospodarki miasta Otwartym Brzegu, gdzie cumowały okręty z dobrami wszelakimi z całego Faerûnu. Podczas przepychanek niejedna osoba, często objuczona ciężkim rynsztunkiem, wylądowała w chłodnych wodach Bezkresnego Morza. A naprawdę niewielu chętnych było podać im pomocną dłoń lub skoczyć na ratunek. Podobny los spotkałby niechybnie astenicznego Oryona, gdyby w porę nie pochwyciło go muskularne ramię dostojnie prezentującego się woja w futrzanym płaszczu ze skóry polarnego niedźwiedzia. Korzystając ze swej prezencji i krzepy, mężczyzna pomógł zaklinaczowi dostać się na pokład długiej na czterdzieści trzy stopy kogi, na burcie której napisano „Wredna Jędza”. Oboje dostali się tam zaraz za szarym krasnoludem w mundurze, który właściwie służył władzom miasta i winien pilnować porządku na morskiej przystani, ale z jakiegoś powodu zdecydował się dołączyć do korowodu śmiałków, którzy postanowili wyruszyć na mroźną północ. Ostatnimi osobami, które wkroczyły na trap „Wrednej Jędzy”, był jakiś smukły, zamaskowany i orientalnie odziany mężczyzna o cerze leśnego elfa, za którym podążyła opancerzona mroczna niewiasta o aparycji równie przykuwającej wzrok co go odpychającej oraz jej zupełnie normalny, o ile widok słonecznego elfa poza Evermeet można było uznać za normalny, towarzysz z czarnym krukiem na ramieniu. Wkrótce potem cuma została odwiązana od knechta, statek podniósł trap i wyruszył w daleki rejs.




Kiedy tylko statek odbił od pirsu, żeglarze zmówili modlitwy do Akadi, Talosa i Umberlee. Zachęcali przy tym swych pasażerów przynajmniej do asystowania, jako że rozgniewanie bogów, zwłaszcza tych dwojga ostatnich, mogło położyć kres podróży na długo przed jej planowanym końcem. Po zakończeniu niezbędnych obrzędów załoga rozpięła żagiel przymocowany do rei i po ominięciu dwóch przesłaniających widok wysp obrała kurs na północ.

Według szacunków kapitana Hedrona Kedrosa podróż miała trwać nie więcej niż półtora dziesięciodnia. W tym czasie bohaterowie mojej opowieści mieli okazję nie tylko podziwiać błękitną panoramę Bezkresnego Morza, ale również dobrze się poznać z załogą i sobą nawzajem. A łączyło ich coś więcej, niźli się zgoła mogło im wydawać. Wszyscy na swój sposób byli wyrzutkami bądź outsiderami, jednostkami nie całkiem pasującymi do świata, który właśnie opuszczali. Każde też zdawało się czekiwać czegoś więcej od podróży na daleką północ. Niektóre interakcje zadziały się przypadkowo lub bez ich inicjatywy, jak to było w przypadku wieczornych wyjść nielubiącej słońca pary. Czy podszeptującego z nakazu Glasyi Merditraxa, który namawiał Karanthira, by dowiedział się czegoś więcej o diabelstwie, które miało nosić w sobie krew jej ojca chrzestnego – Mefistofelesa. Karras jako zaklinacz mocy lurnarnych zyskał też atencję służki Selûne, która była wielce zainteresowana naturą jego więzi z jej boginią. Pod tym względem w najgorszej sytuacji byli githzerai i człowiek ze szlacheckim pierścieniem. Ten pierwszy nawet gdyby chciał, nie umiał jakoś znaleźć wspólnego języka z istotami z kompletnie obcej mu sfery i kultury. Z tym drugim było nieco inaczej, mimo że nie brakowało mu charyzmy i prezentował się niczym ktoś błękitnej krwi, nie zdołał ukryć przed żeglarzami swej ponurej przeszłości. Z tego powodu wszyscy poza nieświadomymi bohaterami unikali go jak ognia, widząc w nim jedynie członka krwiożerczej bandy Rora Krzywego Kła.

Z biegiem upływających podczas rejsu dni temperatura powietrza stopniowo spadała a „Wredna Jędza” razem z dziesiątkami innych towarzyszących statków minęła miasteczko Auckney na wschodzie, by jakiś czas później opłynąć wysunięty w morze przylądek lodowatej tundry Cold Run. Wkraczając już na Morze Ruchomego Lodu, okręty wyraznie zwolniły, uważając na coraz częstsze olbrzymie lodowe kry i góry. Szczególnie pokaźne okazy można było wypatrzeć daleko na północy. Mimo trudności w nawigacji ostatecznie wszyscy dotarli bezpiecznie do ujścia rzeki Shanegarne, gdzie mogli podziwiać wspaniałe dzieła mieszkańców niedostępnego dla niekrasnoludów Ironmaster, w tym okazałe wiadukty i tunele czerpakowe zatopione w lodowcu.

Zaledwie półtora dnia później ciągnąca w górę rzeki flota okrętów niezwykle boleśnie przekonała się, jak mocno wybrukowane kłamstwami były wspaniałe obietnice Wielkich Kapitanów. Pasażerowie nieświadomi czekającego na nich niebezpieczeństwa, zaślepieni wizjami skarbów, zamków i luksusów, dali się zaskoczyć pierwszym atakom orków i goblinów. Kilkaset jardów od Bremen, gdy spadła nań pierwsza salwa płonących strzał, rozpoczęła się straszliwa rzeź.



Wuj Oswald mawiał, że tego dnia Maer Dualdon oglądało wiele zachodów słońca. Gobliny szturmowały i podpalały kolejne okręty, a te nadal płonąc ciągnęły jeden za drugim w górę Shaengarne, niczym klucz ognistych gęsi. Część marynarzy próbowała ratować się, płynąc do brzegu, ale tam czekali już na nich orkowie. Część trzymała się do końca dymiących skorup okrętów, ginąc w płomieniach. Pozostali tonęli, podobni do jasnych płatków śniegu opadających powoli w dół zimnej, ciemnej otchłani morza. Straty były tak ogromne, że nawet wieść o odmowie pomocy przez Luskan przeszła niemal bez echa – kolejna porażka w długim paśmie klęsk i niepowodzeń. Tylko kilka okrętów przetrwało starcie. Ci, którzy kontynuowali podróż w górę rzeki, widzieli, jak ogień trawi niegdyś wspaniale miasto Bremen. Pierwsze z Dziesięciu Miast właśnie upadło.


Kilka niewielkich statków dotarło mimo wszystko do Targos, z którego północnej części mój wuj śledził przebieg całej bitwy. Mieszkańcy miasta byli zbyt zajęci odpieraniem ataków na palisadę, by choćby zauważyć pojawienie się w porcie małej grupki zmęczonych śmiałków. Słońce jaśniało za plecami nacierającej hordy, rzucając długie, złowróżbne cienie na Targos i jego mieszkańców. A właśnie w samym środku tego cienia znaleźli się niezwykli przybysze, którzy zeszli na ląd z okrętu Kapitana Hedrona. Jak dziesiątki innych najemników, ci też przybyli z Luskan, jednak w odróżnieniu od pozostałych, ich droga miała się skończyć daleko za ostrymi palisadami i skąpanymi w krwi polami otaczającymi miasto Targos.

Zdumiewające, ze nawet kilka osób samotnie przeciwstawiających się takiej potędze jest w stanie zmienić bieg historii…
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 23-12-2023 o 07:41.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172