Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-12-2022, 18:50   #41
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Kolejna noc zapowiadała się ekscytująco i wymagała pośpiechu od Ann. Trzeba się było szybko ubrać, szybko pojechać do Elizjum Lukrecji, odebrać sukienkę… zrobić fryzurę i makijaż. I nie rozbić się na drzewie po drodze. O nie… Ann nauczyła się na swoich błędach, że drogi tutaj bywają zdradzieckie, a ona nie jest aż tak dobrym kierowcą jak sądziła.
Niemniej udało się dotrzeć w miarę szybko i w miarę bezpiecznie.
“Pąsowa Róża” przestała być dla Ann dziwacznym Elizjum, a stało się budynkiem do którego wpadało się bez pytania i bez problemów. Lukrecja nadal była niedostępna władczynią tego przybytku. Ale Patty/Miracella już nie. Ta Ventrue po przemianie nadal pozostała miła i sympatyczna i bardzo pomocna. I u niej właśnie miała być sukienka wybrana dla Ann. I rzeczywiście tam była. Modna, ładna, szykowna i od Versace. Choć Ann trudno było sobie wyobrazić Lukrecję w niej. Miracella też była w pokoju, z entuzjastycznym uśmieszkiem i perfumami, oraz całym pudełkiem grzebieni… i planami zmiany Ann w bóstwo.



Cóż… udało się jej.


Mała czarna leżała świetnie na caitifce, Miracella dobrała fryzurę i dodatki podkreślające urodę blondynki. Było więc całkiem nieźle. Co nie tylko Ann mogła podziwiać. Bo gdy zeszła przy barze był nie tylko Clyde, ale i Larry i… Nadia. Bibliotekarka skwitowała widok Ann drapieżnym uśmiechem. Co przypomniało caitifce, że choć Tremere nie czerpie przyjemności z intymności, to nadal czerpie satysfakcję z piękna.


William Blake nie ubrał się jak na studniówkę, w niemodny acz szykowny garnitur. Zdecydowanie lekceważył znaczenie tej imprezy, choć… może to była celowa demonstracja. Niemniej przez to wyglądali jakby się na studniówkę. Zabawnym faktem było to, że William wyglądał na młodszego od niej, co tylko podkreślało absurdalność sytuacji. Bo sugerowało, że udaje się na studniówkę z kolegą jej młodszego brata. Zapewne ubłagana przez swojego brata o to.
Do tego jechali samochodem Williama, marchewkowym fordem. Ech… sukienka Ann w ogóle nie pasowała do tego wieśniackiego pickupa. Wstyd czymś takim było jechać do Nowego Jorku.




Nowy Jork nocą.


Jakże ona tęskniła za tym miastem świateł. Miastem które nigdy nie śpi. Miastem w którym był Cyril.


Miastem do którego wjechali marchewą Williama i przez to Ann starała się schować na fotelu i jak najmniej rzucać się w oczy. Nie tak sobie wyobrażała przybycie do miasta i przybycie na imprezkę Toreadorów. Nieważne jak szykowną sukienkę miała, jeśli wysiądą z tego… pojazdu, będą pośmiewiskiem.
- Znasz okolicę Borough Park na Brooklynie. Wiesz kto tam rządzi?- zapytał nagle znienacka Blake wyrywając caitifkę z ponurych myśli. Ann przytaknęła odruchowo. Znała bowiem tamtą okolicę… Większość centralnego Borough Park należała do Strix i Anarchów. Reszta była pod kontrolą Gangreli i Nosferatu.
- To dobrze, bo musimy tam wpaść później.- rzekł z tajemniczym uśmiechem wampir.- Więc nie powiem, bo może ci się coś przypadkiem wyrwać przy La Belli.
I na tym zakończyła się rozmowa.


Na szczęście dla Ann nie pojechali od razu do Neue Galerie. Zamiast tego skręcił do podziemnego parkingu i tam dziewczyna odetchnęła z ulgą. Tam bowiem czekała na nich luksusowa czarna limuzyna wraz kierowcą w liberii i ochroniarzem. Tak to się można wybierać na przyjęcie.
Sam budynek galerii był staromodny, co podkreślało pogardę Primogenki Toreadarów dla sztuki nowoczesnej. Nie było tu miejsca dla paparazzi ani wścibskich reporterów. Wszak Kainici nie przepadali za rozgłosem. Oboje weszli po schodach prowadzących na piętro.
Tam już zgromadziła się śmietanka ghuli i ludzi wtajemniczonych w świat mroku, oraz miejscowych Kainitów. Tych z wyższej półki. Niektórych Ann znała z widzenia… z bardzo dalekiego widzenia, gdy stała kilka metrów od Cyrila i jego rozmówców. Niewielu nich osobiście… nie miała odpowiedniego statusu, czego boleśnie musiała się nauczyć. Kainici byli bardzo kastowym społeczeństwem. Samą Dubois jednak znała i szybko znalazła wzrokiem. Filigranowa blondynka rozmawiała właśnie z kimś popijając “krwawą Mary” w gustownej małej czarnej odsłaniającej ramiona i łabędzią szyję, która aż prosiła by zatopić w niej kły. Teraz gdy Ann była Kainitką ulotnił się delikatny erotyczny powab Toreadorki, ale i tak caitifce ciężko było oderwać oczy od Eleny. Każdy jej gest był pełen gracji i powabu, każdy uśmiech fascynował. Każde spojrzenie wiązało rozmówcę z nią. Charyzma Toreadorki była wręcz porażająca. Co zabawne w sali znajdowało się subtelne przeciwieństwo Primogenki. Nie była brzydka, wprost przeciwnie… była śliczna jak laleczka i bardziej filigranowa od Toreadorki, choć wydawało się to niemożliwe. Ciemnowłosa i bladolica Kainitka oblizywała wybrudzone “trunkiem” palce wyraźnie się nudziła na tym przyjęciu, tym bardziej że w przeciwieństwie do Eleny, wokół niej panowała pustka. Choć nie było w niej nic przerażającego i nieprzyjemnego. Nic w tej drobniutkiej osóbce nie budziło obaw Ann, ale cała sytuacja była… podejrzana.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 01-01-2023, 17:12   #42
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


************************************************** *************************************************
KUNDEL NA SALONACH
************************************************** *************************************************

Bezklanowa całą drogę do Nowego Jorku poświęciła na zaznajamianie się z twórczością Williama... która była... jak słaba poezja nastolatka...
Będzie trzeba wykłamać zachwyty...
Teraz co innego jej uwagę zajmowało. Odkąd pojawili się w galerii, Ann uważnie obserwowała otoczenie i osoby zgromadzone. Była to wyuczona, wręcz automatyczna reakcja, gdy caitiffka znajdowała się wśród ważniejszych wampirów. Wzmocniła uścisk dłoni na ręce Williama, którą obejmowała ramieniem.

Na przyjęciu z początku była traktowana jak typowy kwiatek do kożucha. To do Williama podchodzili Kainici, to z nim wymieniali uprzejmości i zamieniali parę słówek sugerując chęć dłuższej rozmowy później. Ann była dla nich “niewidzialna”, choć dziwili się na jej widok. Lecz zapewne spodziewali się w jej miejscu jakiegoś przystojnego młodziana. Blake był uprzejmy i grzecznie zbywał kolejnych rozmówców powoli zbliżając się do Eleny. Miss Dubois zauważywszy ich zbliżyła się energicznie i serdecznie powitała Williama.
- Dobrze cię widzieć mój drogi przyjacielu.- rzekła obejmując Toreadora i całując go w oba policzki. - Powinieneś częściej nas odwiedzać, Nowy Jork wiele traci bez ciebie.
- Wątpię bym tak ci był potrzebny. Ale dobrze i ciebie widzieć w dobrym stanie.- rzekł w odpowiedzi Blake, a Elena zwróciła uwagę na Ann.
- Ach... miss Annabelle, to miłe zaskoczenie dla mnie, że przyjęłaś pocałunek ciemności. Dobrze trafiłaś, Toreadorzy to najlepszy z możliwych do wyboru klanów, a mój drogi William to cudowny mentor.
Caitifka zarumieniła się na widok blondynki, której spojrzenie znów pochłaniało ją całą. Może nie było między nimi już erotycznego napięcia, ale nadal Primogenka była osobą która swoją ujmującą osobowością dominowała otoczenie.
Słowa Primogenki od razu odsunęły od niej przyjemne wspomnienia. Ona sądziła, że Annabelle była Potomkiem Williama...
- Nie wątpię, że takim jest. - uśmiechnęła się udając tym gestem spokojną fasadę - Jednak nie doznałam zaszczytu przynależności do klanu Toreador, pani.
- Nie? To do jakiego? - zdziwiła się szczerze Elena, a William szepnął dyskretnie. - Jest caitifką.
- Och… to… niefortunne wielce. - zmartwiła się Primogenka, ale po chwili dodała ciepło. - No cóż… gramy takimi kartami, jakie daje nam los Annabelle. Powinnaś już wiedzieć z naszego poprzedniego spotkania, że każdą chwilę należy wyciskać jak cytrynę… - jej palce sięgnęły do policzka Ann przesunęły się po nim i musnęły wargi budząc przyjemny dreszczyk. - ... ważne, że twoje niewinne piękno stało się wieczne i że… Blake dba o ciebie. Trzymaj się go moja droga, to świetny nauczyciel i… postaraj się go nie zawieść, tak jak zrobiły to jego dzieci.
Ann skinęła głową, przymykając oczy z zadowoleniem, gdy Primogenka dotknęła jej policzka i ust. Zakładała, że możliwe dowie się od kogoś, iż ta caitiffka jest... pod opieką nie tylko Williama.




************************************************** *************************************************
BAUDELAIRE W GALERII WAMPIRÓW
************************************************** *************************************************


Nastoletnia dziewczyna z neutralnie niezainteresowanym spojrzeniem, obserwowała sztukę, jaką wystawiło House of Arts. Matka już jej powiedziała czemu nie chciałaby swoim znużeniem urazić kogokolwiek w okolicy, więc Annabelle starała się tego nie zrobić. Nie była pewna czy to ma być spotkanie w galerii z plusem dla niej, czy dla Christophe raczej. Optowałaby, że znalazła się tutaj dzięki "ojcowskiej radzie" niż z chęci matczynej. Choć może ojciec po prostu chciał zostać sam na sam ze starszym synem we Francji? Nie zdziwiłoby to jej.
Przechadzała się spokojnie po galerii, będąc jednak w okolicy lisiego Christophe, który miał zajmować się powiększaniem majątku poprzez zawieranie "całkowicie intratnych" umów z artystami i ich przedstawicielami) pod okiem matki - mentorki w tym dziale. Przechodząc obok brata szepnęła mu do ucha:
- Olali cię. - sarknęła wrednie, ignorując zabójcze spojrzenie oczekującego Christophe.
Mijała kolejne obrazy z zupełnie innej epoki. Nikt już tak nie malował. Tła wydawały się być natchnieniem kubistów, ale postacie zdecydowanie nie wyglądały na skupiska kształtów geometrycznych. Zatrzymała się na moment przed portretem jasnowłosej kobiety w diamentowej sukni. I wtedy właśnie ogarnął ją zapach chanel no. 5. Otoczył niczym chmura.
- Wydajesz się nudzić, to chyba zrozumiałe. W twoim wieku bardziej od płócien wolałam taniec. - głos melodyjny, zmysłowy, otulający niczym mgiełka perfum. Głos kogoś tuż za nią.
"Zaczyna się... Trzeba jak najlepiej wypaść, bo czeka cię najgorsze kilka dni w roku, jeżeli podpadniesz na oczach matki..."
- Długie loty są brutalnym doświadczeniem. - Annabelle odwróciła się w kierunku głosu - Bez odespania tym bardzie....

Głos zamarł w piersi, spojrzenie Annabelle nie wiedziało gdzie się podziać. Wędrowało po szyi, schodząc na dekolt małej czarnej, wodziło po zgrabnych krągłościach piersi, a potem biodra… długie zgrabne nogi, by powrócić do ust kuszących do pocałunku… i oczu w których cała Annabelle po prostu tonęła. Kobieta była… zjawiskowa… filigranowa blondynka wręcz przytłaczająca swoją zmysłowością. Niewiele wyższa od Annabelle przyglądała się dziewczynie bawiąc szmaragdowym naszyjnikiem na szyi. Rzekła przy tym przyjaźnie.
- Nie musisz nic wyjaśniać, jesteś młoda i zainteresowana czymś innym niż stare płótna. A to przyjęcie bardziej dla starych snobów, którzy i tak widzą w tych obrazach jedynie dolary. - dodała żartem i lekko przekrzywiła głowę. - Dlatego jestem zdziwiona widokiem takiego rozkwitającego kwiatu tutaj. Mam wrażenie, że nie powinnaś tu być. Niemniej skoro jesteś, to powinnam zadbać byś miała jakieś przyjemne wspomnienia związane z tą imprezą.
Annabelle zaschło w gardle, gdy ta kobieta zaczęła... być w jej obszarze, zwróciła uwagę. W pierwszej chwili poczuła się po prostu wyprana z pomysłów jak prowadzić rozmowę. Ba, nawet jej na tym przestało zależeć! Wcześniej nie odczuwała większego pociągu do własnej płci niż przeciwnej, ale teraz... O bogowie. Oddałaby każdą chwilę, aby pozostać z tą kobietą.
- Uhm... - spróbowała wydobyć z siebie głos - To... - wzięła głębszy oddech - Towarzyszę Anette Baudelaire i Christophe Baudelaire. - skłoniła głowę, ledwo zbierając myśli - Przyjemne... - zagubiła się w tym momencie.
- Hmm… - zamyśliła się kobieta wpatrując się z zainteresowaniem w Annabelle, jakby jej wzrok przechodził przez nią na wylot. - A tak… pani Baudelaire, więc jak masz na imię mój pąku kwiatu, którego los wepchnął w ten nudny…- zachichotała cicho. -... padół snobizmu? Och, nie przejmuj się konwenansami, możesz być szczera ze mną. Ja w twoim wieku też nie lubiłam wernisaży.
- An.... - czuła, jakby umysł stał się papką - Annabelle Baude...laire... - wyrzuciła w końcu, chcąc zostać z tą osobą, być razem już zawsze, nie wracać do Francji! Chrzanić majątek!
- A pani... imię? - postarała się zebrać w sobie.
- Elena Belle Dubois, ale wystarczy Elena… lub Miss Dubois. Jak wolisz.- odparła ciepło, stojąc bardzo blisko Annabelle. W zasięgu jej dłoni!

Dziewczyna czuła krążące ciepło w ciele i byłaby pewna, że rumieniec pojawił się na jej policzkach... gdyby mogła w tym momencie myśleć zupą w głowie. Starała się powstrzymać myśli nieodpowiednie sytuacji i nie wyrażać jak bardzo by chciała zostać użyta przez zjawiskową Dubois...
- Często tu... jesteś...? - zapytała, walcząc z chęciami dotknięcia Eleny.
- Powinnam… w końcu to moja galeria.- odparła z przepraszającym uśmiechem blondynka.- Wiem, wiem… nie wyróżnia się na tle konkurencji, ale cóż… są wymagane pewne standardy. Gdybym nadała temu miejscu nieco osobistego dotyku, mogłoby to odciągnąć uwagę od eksponatów. A ty… jak długo będziesz w Nowym Jorku?
- Kilka dni myślę... - jakiś zawód pojawił się w jej głosie - Zależy od postępów w interesach... - tonęła w oczach Eleny... tym razem tych na twarzy - Później... Jakieś inne miejsca... Chicago? Może będzie Quebec, Vancouver... Nie wiem dokładnie... Na długo nie jestem w jednym miejscu... - tu już wyraźnie można było wyczuć smutek w tych słowach.
- Cóż… nie bywam w Chicago, ale mogę polecić nocne kluby w Nowym Jorku, warte odwiedzenia. Z pewnością znajdziesz je bardziej interesującymi niż moja wystawa.- odparła ciepło Elena nie odrywając wzroku od Ann, której własne spojrzenie rozbierało blondynkę.
- Cokolwiek ty znajdziesz bardziej interesującego... - rozpływała się od tej uwagi - ...ja też znajdę na pewno... szczególnie z twoją obecnością... - wyszeptała rozanielona.
- Nie mogę obiecać, że się tam spotkamy. Jestem niestety zapracowaną kobietą, ale jeśli będzie okazja to… pomogę ci poznać nocne życie Nowego Jorku. - wymruczała nieco zmysłowo Elena.
- A nie mogłabym... dziś poznać nocnego życia...? - zapytała zbliżając się o pół kroku.
- Cóż… ciebie nic tu nie trzyma. Mnie jednak… - westchnęła ciężko Elena zerkając przez ramię za siebie.- ... obowiązki towarzyskie. Gospodyni przyjęcia nie może się wymknąć z niego.
- Skoro dziś nie... to kiedy? W końcu nie można zapracować się na śmierć. - zapytała ze smutkiem.

Elena nachyliła się ku Annabelle i szepnęła do ucha dziewczyny adresy kilku klubów. Zapach jej perfum był intensywniejszy, a usta czasem muskały ucho Annabelle gdy tak mówiła. Następnie odsunęła się i rzekła. - Możliwe że pojawię się w którymś w ciągu najbliższych nocy. Jeśli nie… to i tak będziesz dobrze się tam bawić. A skoro o zabawie mówimy to… co właściwie lubisz robić? Jakie masz hobby?
Annabelle zadrżała, gdy usta Eleny musnęły jej ucho, a policzki mocniej zaszły rumieńcem, gdy serce zabiło jak oszalałe. Przełknęła ślinę.
- Moje... hobby? - wyraźne zaskoczenie malowało się na twarzy dziewczyny - Naprawdę jesteś tym zainteresowana?
Słowa młodej Baudelaire zawierały w sobie prawdziwe zdziwienie... i nadzieję? W rodzinie bliższej czy dalszej, dziewczyna mogła być osamotniona w pokoleniu, pozbawiona krewnych o zainteresowaniach na swój wiek. Ciągłe podróże też nie dawały nadziei, iż Annabelle posiada jakikolwiek trwały krąg znajomych, a ta niesamowita kobieta mogła być... bardziej nią samą zainteresowana?
- Oczywiście, że jestem, wydajesz się być intrygującą młodą damą. A moje zainteresowania, cóż…- Miss Dubois machnęła ręką wskazując obrazy.- … są związane z malarstwem. Mimo że galerie sztuki to interes rodzinny, to sama też trochę maluję. Choć daleko mi do mistrzów.
Annabelle wyraźnie zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Ja czasem... piszę.... - spojrzała szybko w stronę krewnych, jakby wolała by za nic nie usłyszeli - I może coś naszkicuję, ale raczej nie mam czasu na to... Plany na stanowisko w fundacji, wiesz jak to jest. - niepewnie uśmiechnęła się.
- Och… co piszesz?- Blondynka nachyliła się ku Ann, przez jej usta znalazły się całkiem blisko ust dziewczyny, a dekolt małej czarnej… prowokująco kusił do zerkania. - Poezję? Prozę? Pamiętnik?
- Uhm... - uśmiechnęła się nerwowo, lekko zerkając w dekolt, aby zaraz wrócić wzrokiem na twarz kobiety - Głównie.... - zapatrzyła się w usta Eleny - ...białą... poezję... Opisywać... - przełknęła ślinę - Uczucia...
- Brzmi intrygująco…- zamruczała nieco kocio blondynka nie odrywając spojrzenia od Ann i wędrując wzrokiem po jej szyi. Jakby chciała pochwycić ją w swoje ramiona, całować usta, a potem szyję… a potem… cóż, Ann żyła w epoce internetu i po epoce seksualnej rewolucji. Choć była dziewicą, to już dawno wiedziała wszystko o pszczółkach i kwiatuszkach. I nie tylko.
- Może... - zarumieniona Annabelle była blisko pocałowania ust Eleny - Byśmy osobiście na boku... porozmawiały...
- Mhmm… z pewnością… - zamruczała Elena uśmiechając się lekko i odsłaniając śnieżnobiałe ząbki z błyszczącymi kiełkami.

- Mhmm… szefowo?- usłyszały za sobą. Elena spojrzała za siebie, na mężczyznę w czarnym garniturze i z lekko zarysowaną kaburą pod nim. Słuchawka w uchu, lustrzanki na twarzy. Typowy ochroniarz, niewątpliwie lekka przesada na nudnym przyjęciu w galerii.
- Mister Falconi uprzejmie domaga się poświęcenia czasu na rozmowę z nim, teraz. Bo zależy mu na czasie. - wyjaśnił, a zirytowana blondynka dodała.- Niech będzie. Zaprowadźcie go do gościnnego i przygotujcie butelkę mojego ulubionego wina.
- Tego z kolekcji A? - zapytał ochroniarz.
- Nieee… hmm… mam ochotę na coś bardziej treściwego w smaku. Kolekcja AB będzie w sam raz. - westchnęła i zwróciła się do Annabelle z wyraźnym smutkiem. - Przykro mi moja droga, naprawdę miałam ochotę na… rozsmakowanie się w naszej znajomości, ale póki będziesz w Nowym Jorku to zawsze jest szansa na to.
Annabelle spojrzała wściekle na ochroniarza, jakby chciała go zabić wzrokiem. Spojrzała po tym na Elenę z bólem.
- To naprawdę konieczne?
- Niestety. Osób takich jak Falconi nie można ignorować. - Elena nachyliła się i pocałowała Annabelle czule… niestety tylko w policzek. - Do następnego razu moja słodka.
- Oczywiście... Interesy... - dziewczyna odparła z wyraźnym przybiciem, choć ten całus musiał jej serce znowu pobudzić do mocniejszego bicia.


- Nie uwodź mojej podopiecznej tak otwarcie. - zażartował Blake, a Kainitka z uśmiechem dodała. - A czemu nie… Nie miałabym nic przeciwko zabrać ją ze sobą i może jakąś śmiertelniczkę lub śmiertelnika, by dodać smaku takiemu spotkaniu.
- Nie wspomniałaś jeszcze, czemu zawdzięczamy twoje zaproszenie. Zakładam, że jest jakiś powód?- zapytał William.
- Ach… tak. Ostatnio pojawił się ferment w mieście. Giną wampiry powiązane z pewnym Tremere. W większości jego… przeciwnicy. - stwierdziła Primogenka niechętnie kończąc pieszczotę policzka Ann. - Imię jego dobrze ci jest znane. Nie wiem czy jego historia. Niemniej cała ta sytuacja sprawiła, że łasice wyłażą ze swoich nor i zaczynają knuć. Wolę uciąć plotki, że w związku z jego działaniami… ty możesz knuć przejęcie władzy po mnie. Bo chyba nie knujesz przewrotu pałacowego w Nowym Jorku?
- Znasz mnie. Kocham święty spokój i moje mieszkanko nad jeziorem. Nie tęsknię do zgiełku metropolii. - wzruszył ramionami Toreador.
- Wiem, wiem… ale wolę innym przypomnieć ten fakt. - westchnęła Toreadorka. - Nim będę musiała posłać siepaczy do niektórych kryjówek. Jak wiesz… wolę unikać rozlewu krwi i przemocy.
To było... niepokojące. Cyril był naprawdę zagrożony... co bardzo poruszyło Ann. Nie odezwała się jednak, tłumiąc w ciszy uczucia, skrywając je za maską.
- Nie powiesz nic więcej na ten… temat?- zapytał William, a Toreadorka wzruszyła ramionami.- Nie jestem aż tak poinformowana w machlojkach klanu Tremere. A Augusto nie bywa wylewny. Spodziewałam się raczej, że ty wiesz więcej. Zresztą moim problemem nie są bezpośrednie działania Tremere, ale efekty uboczne tej sytuacji. Wśród Toreadorów jest wielu niezadowolonych z moich rządów, wielu chętnych na zmianę władzy. Brakuje im tylko jaj do działania… lub przywódcy. A ty z racji potęgi, wieku i doświadczenia byłbyś idealnym przywódcą takich buntowników. Dlatego wolałam bezkrwawo zdusić takie plany w zarodku.
- A Cynthia? - zapytał William, a Toreadorka wzruszyła ramionami. - Ona nie boi się ubrudzić rękawiczek krwią, zwłaszcza że płaci za brudną robotę komuś innemu. Książę zaś… nie muszę nic mówić, prawda?
Toreador skinął głową, a potem Primogenka spytała. - Swoją drogą wiesz coś na temat…-
- Nie. Nie dopytywałem się. Sprawy Nowego Jorku mnie nie interesują. Zresztą mamy własne kłopoty.
- A tak… tak. Słyszałam. Szycha z Europy zaginęła na waszym terenie. Współczuję trochę.- po czym zwróciła się do Ann. - Wybacz moja śliczna, zaniedbujemy ciebie. Jak ci się podoba moje przyjęcie… tak sztywne jak zapamiętałaś?
- Mniej żywi goście? - uśmiechnęła się.
- Niestety… - westchnęła Primogenka. - ... i trzeba ich niańczyć. Znajdziesz tu jednak parę przystojnych przekąsek. No i… moja propozycja wspólnego posiłku jest nadal aktualna.- dodała na koniec żartem. - Choć dopiero pod koniec przyjęcia.
- À propos końca przyjęcia. Zakładam, że nie zdążymy wrócić do Stillwater przed świtem. - wtrącił Toreador, a Dubois machnęła dłonią. - Przygotowałam dla ciebie apartament na jutrzejszy dzień. Zgodnie z twoim upodobaniem, kilka woreczków AB Rh+ czeka w lodówce gotowe na jutrzejszą przekąskę przed powrotem.

Ann spojrzała zaciekawiona, odważając się zapytać.
- Nie wiesz pani, czy ciągle Baudelaire robią interesy na sztuce?
- Tak. Jak najbardziej. Głównie w Europie i w Kanadzie. Tu pojawiają się rzadko. Twoje zniknięcie mocno im namieszało. - rzekła z uśmiechem Toreadorka.
- Muszą być zdewastowani.
- Chyba tak. Twoje nagłe zniknięcie wyciągnęło sporo trupów z szafy. Były podejrzenia, że któryś z braci stał za twoim nagłym opuszczeniem tego padołu.- zadumała się wampirzyca i wzruszyła ramionami.- Szczegółów nie znam, ale wiem, że dalsi krewni poczuli krew i spróbowali przejąć stery rodzinnego interesu.
- Odeszłam, gdy zrobiło się zbyt niebezpiecznie. - skrzywiła się - Ale żaden z nich mnie nie zabił... choć Christophe by był skłonny to zrobić. Oficjalne założenie jest, że umarłam?
- Zaginęłaś. Jest jakieś pięćset, siedemset tysięcy dolarów nagrody za pomoc w znalezieniu ciebie. - wspomniała Toreadorka. - Ale nie rozgłaszają tego tak bardzo i chyba pozorują poszukiwania niż naprawdę próbują cię znaleźć. Jak wspomniałam, jest z tym powiązana jakaś drama, ale… nie znam szczegółów.
- Nie powinnaś o tych faktach wspominać naszemu przyjacielowi. - szepnął cicho William do ucha Ann. - Lepiej radzi sobie z szukaniem pieniędzy, niż z ich wydawaniem i zarządzaniem. Bogactwo zawsze pakowało go w kłopoty.
Ann uśmiechnęła się do Williama, dobrze o tym wiedząc.
- Czy w sumie jest ci wiadomo pani o tym, żeby ktoś z nas trzymał Baudelaire?
- Twoja rodzina siedzi we Francji. Jeśli ma patronów w Świecie Mroku, to właśnie tam. Może to być klan Kainitów, ale może to być ktoś inny. - oceniła wampirzyca i wzruszyła ramionami. - Możliwości są całkiem spore. Pewnie też dlatego… twoi bracia mają kłopoty. Nikt nie lubi nadmiernej ambicji u swych sług.
- Och, podejrzewam, że moje zniknięcie też ich w kłopotliwej sytuacji finansowo-prawnej
zostawiło. - Ann zmrużyła oczy wyraźnie zadowolona.
- Prawdopodobnie. - zgodziła się z nią Dubois wzruszając ramionami.- Takie doszły mnie plotki, acz detali nie znam. Kruczki prawne nigdy nie mnie interesowały.

- Dziękuję za te informacje, pani. - skłoniła nisko głowę Primogence.
- Nie ma sprawy.- rzekła ciepło wampirzyca upijając nieco z kielicha i dodała zaciekawiona.- Jak się odnajdujesz w Stillwater? Wiem, że prowincja potrafi szybko znużyć energiczne młode Kainitki.
- Stillwater to miejsce, które nuży cię, póki niespodziewanie nie stanie się nadmiernie aktywne. Wtedy tęsknisz do tego spokoju. - stwierdziła uśmiechając się.
- Zwodniczo spokojne miejsce. - przyznała Elena. - Wymaga…
Przerwała i spojrzała ponad ramieniem Williama, na Kainitów i ghuli znajdujących się za nimi. Westchnęła ciężko, niemal zgrzytając kłami gdy jej wzrok skupił się na jednym z wampirów.
Ubranym w szykowny smoking mężczyźnie o szaleńczym błysku w oku. Bezczelnie się uśmiechał i wydawał się zniecierpliwiony.
- Przepraszam. Interesy wzywają.- mówiąc to wyjęła ze swojej torebki klucze z doczepioną karteczką. - Adres przy kluczach, podjedźcie od tyłu. Apartament wygodny i w pełni przystosowany do naszych potrzeb.
- Ritz.- przeczytał William. A Toreadorka uśmiechnęła się przepraszająco.- Do… zobaczenia więc. Bawcie się dobrze.
I zaczęła się oddalać, by porozmawiać z tamtym wampirem.

Ann spojrzała na Williama.
- Kim jest ten wampir? - szepnęła do Blake'a.
- Nie mam zielonego pojęcia. Myślałem że ty go znasz. - odparł cicho Toreador. - Jest za to całkiem przystojny.
- Kainitów o wyższym statusie rzadko widuję. - przypomniała kim jest.
- Nikt ze starej gwardii.- przyznał Toreador. - Nie jestem obeznany z Kainitami, którzy pojawili się po drugiej wojnie światowej na szczytach władzy.
- Może to jeden z tych, co im się władza Dubois nie podoba?
- Mhmm… nie sądzę. Za śmiały.- odparł z uśmiechem Kainita. - Może jakiś Ventrue?
- A ona? - opisała przeciwieństwo Eleny, będące pozbawione adoratorów mimo ładnej buzi porcelanowej lalki.
- Też nie kojarzę.- odparł przepraszająco Kainita.
- Widzę, że wielu tutaj by chętnie cię porwało. Zabiegają o twoją uwagę.
- Nie mają za sobą niczego poza bogactwem. - westchnął cicho Kainita.- Nawet po śmierci najważniejsza jest pękata sakiewka.
- Myślisz, że to jedyny powód? Twoje bogactwo?
- Nie. Aczkolwiek… nie obchodzą mnie ich powody. Nie mam ochoty zadzierać z La Bellą. - wzruszył ramionami Toreador.- Nie daj się nabrać na jej urok. Może i nie lubi zabijać innych, ale nie ma żadnych skrupułów w tej materii. Jeśli uzna, że twoja śmierć jej pomoże, to zabije cię bez wahania. Może trochę porozpacza nad tym faktem później.
- Ty też na pewno umiesz wystawić ząbki. - stwierdziła.
- Z pewnością. - przyznał Toreador i spytał. - To co teraz? Wypada nam się pokręcić trochę po przyjęciu zanim je całkiem opuścimy.
- Możemy pobadać kto się pojawił na tym przyjęciu. Będą bardziej niż chętni zakręcić się wokół ciebie. Niektórych z nich kojarzę, z widzenia na odległość podczas interesów Cyrila. - szepnęła Toreadorowi do ucha - Prędzej czy później Elena dowie się, że jestem z nim powiązana.
- Nadajesz temu zbyt wiele znaczenia.- odparł z uśmiechem Toreador ruszając wraz z dziewczyną. - Osobiście wolałbym ograniczyć rozmowy z miejscowymi do minimum. Pokazaliśmy się na przyjątku, udowodniliśmy, że trzymamy… jak to mówią młodzi… sztamę z Primogenką ucinając wszelkie spekulacje na temat rewolty ze mną na czele. Jak dla mnie wystarczy.
- To ograniczaj, zobaczymy kto będzie na tyle głodny kontaktu z tobą, aby chcieć się przykleić. - cmoknęła wampira w policzek - Ale wyraźnie nie tej płci u twojego boku oczekiwali.
- To prawda. - przyznał Toreador, gdy tak się przechadzali pomiędzy gośćmi. Williama zaczepiali głównie jego znajomi i znajome… całkowicie ignorując jego towarzyszkę, próbowali wysondować jego zamiary. Blake był jednak doświadczony w tych gierkach i dyplomatycznie ich zbywał. Dla Ann byli w większości twarzami bez imion, czasami trafiali się artyści, częściej marszandzi, ale ich wampiryczna natura nie czyniła ich interesującymi. Co innego Raze, tyle że on nie był gościem na tym przyjęciu. Stał pod ścianą z kaburą widoczną pod smokingiem i robił za ochronę.

- Zobacz kogo wzięli. - uśmiechnęła się do Williama - Może podejdziemy do ochroniarza? Twoja obecność mu zapewni reklamę.
- No dobra…- zgodził się uprzejmie Blake bardziej zainteresowany zadkiem przystojnego ghula towarzyszącego jakiejś Toreadorce niż kolejnymi rozmówcami. Podeszli oboje do murzyna, który uśmiechnął się odsłaniając kły. - Wyglądacie ślicznie, tylko bardzo mi się kojarzycie z maturą.
- William jest jak znajomy mojego młodszego brata. Ja ukradłam kieckę starszej siostry, a ty... - chyba prawie, prawie chciała coś o psach powiedzieć, ale połknęła język - Zazdrosny stalker?
- Hmm… bardziej kumpel ojca, który ma dopilnować by młodzik nie wlazł ci pod kieckę. - odparł z uśmiechem Gangrel. - Za stary jestem na zazdrość.
- Oczekują jakiś problemów czy ochrona to pro forma? - zapytała Gangrela.
- Standard na takich imprezach. Zawsze jacyś łowcy mogą wyskoczyć jak diabeł z pudełka. Nie macie się czym martwić. - odparł z uśmiechem Raze.
- Czy wiesz co to za porcelanowa panienka tam z boku? - zapytała opisując samotną osobę.
- To jest Piękna. Lepiej trzymać się od niej z daleka. Bestia kręci się gdzieś w okolicy, ale i bez niego jest groźna. - wytłumaczył Raze i wzruszył ramionami.- Tu robi jednak za emisariuszkę Księcia… i jego uszy oraz oczy.
- A ten wampir, do którego podeszła Primogenka? Nie wyglądała na zadowoloną z jego obecności. - zapytała, nie chcąc skupiać się na tym, że właśnie przebywa w jednym pomieszczeniu z Piękną i możliwie też Bestią.
- To samozwańczy emisariusz Papy Roacha, Malkav reprezentujący członków klanu żyjących ponad ulicą. Jak na świra całkiem do rzeczy. Ponoć patologicznie szczery gaduła… taki ma bzik psychiczny. A przynajmniej tak twierdzi. - wzruszył ramionami Raze.
- Jak się nazywa?- zapytał Blake.
- Salvatore… Salv…atore… eee… imienia nie pamiętam. Na nazwisko ma Salvatore.- zadumał się Raze.
- W sumie, czy Piękna i Bestia są często na imprezach, które ochraniasz?
- Niekoniecznie… rzadko mam tak opłacalne zlecenia jak to. - odparł Raze z uśmiechem.
- Jak w sumie dostałeś to zlecenie?
- Jak zawsze, przez skrzynkę mailową. Ci którzy powinni wiedzieć, znają mój adres.- wyjaśnił Gangrel. - Trzeba iść z duchem czasu.
- W sumie powinnam ci podziękować. Ocaliłeś mi kiedyś skórę przed Brujah, w Central Parku. Może i nie był to główny powód, aby wyrzucić ich z domeny, ale jednocześnie dałeś mi odejść w spokoju. - uśmiechnęła się - Nauczyłam się doceniać takie rzeczy.
- Hmm? Możliwe…- podrapał się po karku Raze przyglądając się Ann. - Zawsze lubiliśmy psuć zabawę pieskom Grozy.
- I temu kibicuję. - szepnęła - Masz zamiar zawitać w Stillwater niedługo?
- Jeszcze nie wiem. Może. - odparł Raze wzruszając ramionami. - Zobaczymy.
Ann spojrzała na Williama.
- Długo musimy się jeszcze tu pokręcić? - zapytała go szeptem.
- Jeszcze chwileczkę, a potem znikamy.- odparł z uśmiechem Toreador, po czym pożegnał się z Razem i ruszył z Ann w głąb galerii.


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 01-01-2023, 17:15   #43
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację





- Co wiesz o tej części miasta. Co ja powinienem wiedzieć? - zapytał Toreador, gdy się zapuszczali na tereny anarchów. Niestety nie mieli wyboru. Kafejka internetowa o jakże ekscentrycznej nazwie “D.Inferno” znajdowała się właśnie tutaj. Ann nigdy w niej była. Nie pamiętała nawet by kiedykolwiek widziała ją otwartą.
- Najpierw mi powiedz, czemu tu jesteśmy? - mruknęła - To tereny Anarchów... Nie chcę by moja obecność tutaj na Cyrila wpłynęła.
- Pamiętasz tę kwestię magów doglądających ruin szpitala? - przypomniał jej William.- Dostałem też od nich adres, gdy zadzwoniłem. I właśnie tam jedziemy.
- To teren Strix, nieformalnego władcy tej enklawy. Nie jest to taki władca, jak Książę, ale zawsze. - zaczęła - Sam Książę toleruje Anarchów w mieście... zazwyczaj? Są "lojalni" do Camarilli, biją z nami Sabat, a i praw przestrzegają... - uśmiechnęła się ironicznie - Tych sensownych, według nich przynajmniej. Ten teren to kilkanaście ulic, między terenami Gangreli i Nosferatu. Schroniłam się tu kilka razy i z większej czy mniejszej odległości ich widziałam. Ważne, że nie byłam niepokojona. - wytłumaczyła - Ataki Brujah Grozy na Anarchów Strix kończyły się... odwrotem Brujah, a przynajmniej ich niedobitków wiejących z podkulonymi ogonami.
- Czyli nikogo tu nie znasz? Szkoda. - Toreador skomentował ten cały wykład kilkoma słowami. Po czym dodał uśmiechając się. - Jakoś sobie poradzimy. Mam na coś szczególnie zwracać uwagę?
- Chodzę tam, gdzie chce Cyril, a od Anarchów nic nie chciał. - wzruszyła ramionami - Nie następuj na ich interesy, nie bruźdź gromadce. Zasada "żyj i pozwól żyć innym" jest w cenie. Będą ją przestrzegać tak długo, jak nie będziesz im szkodził.
- Nie powinniśmy być długo i nasze interesy nie dotyczą tego miejsca i tutejszych Kainitów. I chyba… dojeżdżamy.- rzekł Toreador zerkając przez okno. Miał rację.
- Uhm... - spojrzała na Toredora - Wiesz... czy masz może jakąś kurtkę do okrycia naszych... kreacji?
- Och… eeemm… nie pomyślałem o tym. - przyznał ze wstydem William.
- Dobra... Zawróćmy po twój wózek... Masz cokolwiek w nim do ubrania? U mnie tylko wierzchnie... Nie zakryje całej kreacji, ale cóż... - zniżyła głos zakrywając oczy - Lukrecja mnie ubije…
- Ale… ale… nie będziemy chyba nadkładać tyle drogi, co?- zapytał zasmucony Toreador.- Przecież jesteśmy już na miejscu. Załatwimy sprawę i szybko stąd się ulotnimy.
- Jeżeli na Anarchów wpadniemy, to bankowo nas za Ventrue wezmą... - westchnęła - W razie co, mogę liczyć na ciebie, jeżeli będzie trzeba odkupić kreację Lukrecji? - zapytała przybita.
- Tak, tak. Pokryję szkody i poradzę sobie z grupką anarchów bez twojej pomocy. Kainici z poziomu ulicy są zwykle młodzi, niedoświadczeni i słabi.- odparł pocieszająco Blake.
- Dobrze... Tylko nie mów im w twarz, że są słabi... - westchnęła - Załatwmy to szybko.

Oboje wyszli z samochodu i ruszyli do drzwi. Ann zauważyła kamerkę przy nich i domofon, mimo że na drzwiach wisiała tabliczka “Zamknięte. Remont”. Zabawne. Chyba zawsze wisiała.
William zapukał do drzwi. Nic. Zadzwonił. Po czym rozejrzał się i skupił spojrzenie na ciemnej uliczce.
- Jeden już nas obserwuje.-
Tymczasem kobiecy głos wrzasnął z domofonu.
- Czego do cholery?!
Młody głos, dziewczęcy.
Ann szturchnęła Toreadora, źeby to on gadał, a sama spojrzała w uliczkę.... i skanowała przestrzeń ulicy.
- Oeil du futur dało mi na was namiary. Podobno możecie nam pomóc. - odparł Toreador.
- A czego ta banda snobów w ogóle was skierowała. No i nie wspomnieli chyba o tym, że nie jesteśmy organizacją charytatywną.- odpowiedział głos, a Toreador rzekł.- Mam pieniądze… i limuzynę.
- Limuzyna o niczym nie świadczy. Jesteście parą umarlaków.- odparł głos i dodał.- Zaraz otworzę drzwi. Żadnych głupich pomysłów. Jestem uzbrojona i obeznana z waszym rodzajem.
Gdy Ann zaś próbowała przebić ciemność wzrokiem, William dodał cicho do niej.- Teraz już trójka, kobieta wygląda na niebezpieczną. Reszta to płotki.
- Świetnie... - Ann mruknęła pod nosem - Jak wygląda ta kobieta?
- Nie wiem… czytam ich aury.- wyjaśnił toreador. - Ich intensywność i naturę. Widzę sylwetki, są za daleko bym mógł przebić spojrzeniem ciemność. Znają możliwości dyscyplin.
Tymczasem drzwi się otworzyły.
Stała w nich młoda dziewczyna.

[media]https://i.ibb.co/ZKg6ZGp/wp6219180.jpg[/media]

O krótko ściętych jasnych włosach. Półprzeźroczysta koszulka potwierdzała obecność czarnego stanika bez ramiączek. Solidny pas trzymał kowbojską kaburę, w której tkwił spory rewolwer. Dziewczyna nosiła jeansy z naszywkami zespołów rockowych i czerwone adidasy. Oraz złote słuchawki na szyi.
- Nie myślcie, że wytrzymacie postrzał z tej zabawki.- czule dotknęła rewolwer dłonią.- Jeden strzał i będziecie rzygać śmiertelnością.
Cokolwiek to znaczyło. Za nią widać było kafejkę internetową z kilkunastoma komputerami starego typu, kineskopowe monitory, zwykłe klawiatury oraz pudełkowego obudowy komputerów. Wszystko na długich stołach i krzesłach. Oraz laptopy porozstawiane wszędzie, książki i kubki po kawie/herbacie. To było jeszcze normalne… podobnie jak półmrok. Klatki faradaya poustawiane w paru miejscach, wiązki kabli ledwo izolowanych ciągnące się wszędzie gdzie się dało. Rury w których tłoczony był ciągle żółty, niebieski i różowy płyn, zapewne układy chłodzące komputery… bo były z nimi połączone. Podobnie jak duże cewki i lampy próżniowe wielkości jabłek. I jakieś mistyczne bazgroły na ścianach. I nogi wystające spod biurka, obok skrzynki z narzędziami. Na biurku owym i obok niego, stały połączone ze sobą trzy pudła komputerów… oraz trzy duże, tym razem ekrany LCD.

- Ehm...- Ann przysunęła się do ucha Toreadora - Czy to na pewno dom maga, a nie melina zbuntowanej nastki?
- Nie mam pojęcia… nigdy nie byłem w domu maga. - odparł Toreador cicho.
- Nie jestem zbuntowaną nastką i nie jestem głucha. - burknęła blondynka, a nogi spod biurka dopowiedziały głośno.- A to nie jest ani jej dom, ani melina.
Ann wzruszyła ramionami i skinęła głową pospieszająco na Toreadora.
- Your move.
- A więc… - zaczął William, ale dziewczyna mu przerwała. - Skoro Oeil de Futur was przysłali to co o nas powiedzieli?
- Że jesteście bardzo dobrzy w… grzebaniu w internecie.- przypominał sobie Blake, a dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno przytakując. - Tak… to coś w stylu tych zapleśniałych arogantów. Wchodźcie, tylko niczego nie dotykajcie.
Bezklanowa ruszyła jak William ruszył, woląc jego mieć bliżej magów.
Blondynka zamknęła za nimi drzwi, przedtem wykonując jakiś gest palcami. Następnie dodała głośno.
- Więc… czego od nas oczekujecie? Bo chyba te stare pryki z Fundacji nie wspomniały o tym jak ważną robotę robimy tu w Rebelii. Nie mamy czasu niańczyć jakiś nieumarłych, tylko dlatego że ci z Futur mają wobec was dług wdzięczności.- stwierdziła bezczelnie dziewczyna.
- Kategorycznie zbuntowana nastka. - mruknęła do Toreadora.
- Nieprawda… - syknęła gniewnie blondynka i spojrzała wprost w oczy Ann. - Nie lubię cię.
- Niemniej robimy tu ważną robotą. Jesteśmy stacją nasłuchową dla innych Fundacji. Tu w sercu Technokratycznej twierdzy łatwo ich… podglądać. Cóż… łatwiej.- zaśmiał się głos spod stołu.- Psiakrew… Marge, podaj mi cewkę numer sześć. Starą przeciążyła twoja poprzednia eskapada.

- Dobra… a wy mówcie czego chcecie, albo wypad.- burknęła Marge i zaczęła przekopywać kupkę złomu. - Na pewno potrzebujesz szóstki, widzę piątkę i czwórkę, może się nadadzą.
- Tylko jeśli chcesz by obieg kwintesencji rozsadził przetworniki na drugim obejściu.- odparł mężczyzna spod stołu.- Już ci przecież mówiłem o równowadze triady.
- Chcemy byście zdobyli dla nas informacje.- rzekł William. - Odnośnie pewnej firmy.
- Tylko tyle? - zaśmiała się dziewczyna i dodała. - Słuchaj koleś, nie jesteśmy bandą podrzędnych hakerów. Nie zajmujemy się duperelami. Dam ci adres w dark webie i tam sobie szukaj kogoś do trywialnych zleceń.
- No i nie pracujemy za darmo. Rachunek za prąd sam się nie zapłaci.- odezwał się mężczyzna spod biurka i znowu zaklął.- Do licha… oblałem się fluidami. Co mówiłem ci o przeglądzie uszczelek?!
- Nadia by chyba polubiła te komputery... - czekała by William wyjaśniał.
- Nie są za archaiczne dla niej?- Blake miał inne zdanie na temat. Co Marge skwitowała słowami. - Nooby dwa.
- Firma, która nas interesuje odstraszyła nosferatu i jestem gotów zapłacić sowicie za dyskretne rozeznanie się na jej temat.- rzekł William z uśmiechem.
- Oooo to… ciekawe… brzydale mają cykora? - uśmiechnęła się szeroko Marge, a męski głos spytał.- Za ile?
- Pięć tysięcy zaliczki, trzy razy więcej po wykonaniu zadania.- odparł Blake.
Ann natomiast rozglądała się po pomieszczeniu,szczególną uwagę zwracając na cienie... Czy u magów też one są inne? Te tutaj nie wyróżniały się jednak niczym szczególnym.
- Więc? - spytała blondynka swojego mentora/szefa/opiekuna sprzętu. - Ja jestem zainteresowana.
- Bierzemy.- odparł mężczyzna zajęty robotą.
- Przyjmujecie czeki? - zapytał Blake, a Marge westchnęła wpatrując się w sufit. - Kolejny antyk, ale tego po Futur można było się spodziewać.
- Przyjmujemy. - potwierdził mężczyzna.
- Kiedy zakończycie zadanie?
- To zależy… od tego czy czek nie okaże się bez pokrycia. i jak skomplikowane to jest zadanie.- odparła Marge i pokazała ręką komputery. - Jak widzicie nie możemy narzekać na nadmiar rąk do pracy.
- Za taką kasę możecie to priorytetowo robić. - mruknęła.
- Naszym priorytetem jest powstrzymanie Nowego Światowego Porządku i uratowanie świata. “Rebelia” nic wam nie mówi?- burknęła blondynka.
- Mówiłem, że to bezsensowna nazwa.- wtrącił mężczyzna.
- A Dinferno było taka ynteligentnym pomysłem?- odgryzła się Marge przedrzeźniając go.
- Jeżeli wszyscy magowie mają tak urocze podejście, to już wiem czemu Nadia takie ma... - spojrzała na Williama.
- Nie przejmujcie się nią, to raczej kwestia pokolenia. Takie jest młodzieży chowanie w New Age.- odezwał się męski głos spod biurka. - Niemniej… cóż, Marge ma rację. Nie jesteśmy najemnikami, prowadzimy bardzo poważny obiekt badawczy którego znaczenie jest często niedoceniane. I żyjemy cały czas zagrożeni, ze strony Technokracji. Zajmiemy się waszym zleceniem, ale priorytet to to nie będzie. A skoro Nosferatu wam odmówili to sami rozumiecie…
- Sprawa jest śliska, delikatna i wymaga subtelnego podejścia. A subtelność jest czasochłonna.- podsumowała Marge. - Coś jeszcze macie do dodania?
- Znacie się na... Umbrze? - zapytała nagle.
- Pfff… oczywiście. - odparła blondynka urażona tym, że Ann może wątpić w ich wszechwiedzę.
- Aczkolwiek nasz specjalista od Umbry i zaświatów obecnie jest poza miastem. Szkoli dwójkę uczniów na wycieczce. - wyjaśnił głos spod biurka.

- Czy jeżeli zwiększyła się intensywność snów zsyłanych przez zamkniętego w Umbrze ducha, jak i możliwie wpływa na atmosferę miejsca, to jest szansa, że się uwolni z tej Umbry?
- Oczekujesz konkretnej wypowiedzi nie podając ważnych szczegółów pozwalających ocenić zagrożenie.- odezwał się mężczyzna spod biurka.- Niemniej jeśli jakiś byt próbuje przebić Rękawicę by przejść do nas, to… zwykle nie przesyła energii od siebie, tylko próbuje ją zassać od nas. Czy te sny wywołują jakieś szaleństwo, obłęd?
Ann szturchnęła Wiliama
- Ty dłużej masz z tym kontakt. Opisz ten byt, proszę.
- Co mam opisać? Nigdy go nie widziałem. Nikt go nie widział. Wilkołaki twierdzą że tam jest, ale wątpię by którykolwiek z nich zetknął się z nim osobiście. Nie przypominam sobie też przypadków obłędu. Owszem Garry czasem świruje, ale to bardziej od prochów niż od samych wizji przyszłości. - wzruszył ramionami Toreador.
- Acha…- odparł głos spod biurka. - Więc mamy stworzenie zanurzone w czasie jako aspekcie rzeczywistości. I robi za kamień uderzający w taflę wody… wywołując zmarszczki na powierzchni czasoprzestrzeni odbierane podczas snu przez śniących. Nie ma pewności czy działania tego stworzenia są celowe, czy raczej mamy do czynienia z efektem ubocznym.
- Czuć... Wszechobecne zagrożenie w mieście. Coraz mocniejsze. Jeden sen... - spojrzała na ścianę - Pokażę go wam.
Cienie z pomieszczenia zaczęły się rozlewać i wypaczać, by plamami rozlać na ścianie, swoimi kształtami kreując cienisty obraz. Jeden z nich był jak sadzawka, z której zaczęły wyłaniać się macki, gotowe pochwycić.
- W śnie... chcesz podejść bliżej, choć rozumiesz, że to co cię czeka to śmierć i cierpienie, pożeranie żywcem... Ale jakbyś nie miał woli nie zanurzyć się w wodzie…
- Ktoś się powinien temu przyjrzeć.- odparł głos, już nie spod biurka.
Drugi mag wylazł spod niego. I okazał się bardziej nobliwy od Marge, bardziej wiekowy. I bardziej dziwaczny w swoim garniturze i marynarce, cylindrze z goglami na nich. I z podkręcanymi wąsami.
- Wilkołaki się przyglądają.- odparł Toreador.
- Aaaa… to dobrze.- odparł z uśmiechem mag i potarł brodę.- Rozumiem twoje wzburzenie panienko, ale fakty są takie, że to nie jest robota dla pojedynczego czarownika, ale całej koterii mistrzów wspomaganych może przez Tremere, jeśli udało by się coś takiego załatwić i oczywiście przez wilkołaki. Przy obecnym kształcie rzeczywistości… ciężko obecnie o Merlinów.
Ten mężczyzna także nie był tym, co wyobrażałaby sobie Ann, gdy myślała o magu...
- Czyli myślisz, że to prawdziwe zagrożenie? Nie musisz być sarkastyczny, wspominając postać z arturiańskich legend... - mruknęła poirytowana, że człowiek nie traktuje jej poważnie.
- Och… wybacz, to nasza wewnętrzna terminologia. Merlin to mag który dysponuje mityczną potęgą. Mistrz wielu sfer, który sam potrafiłby pokonać przebudzonego smoka. Obecnie, takich już nie ma wśród nas. Duże zagrożenie wymaga współpracy wielu mistrzów, a i tych nie ma zbyt wielu. - wyjaśnił mag.
- Ale uważasz, że taki byt byłby w tym momencie zagrożeniem?
- Skoro jest… nadzorowany, to pewnie nie jest w tym momencie problemem. - odparł mag pocierając dłonią brodę. - Z pewnością walka z nim byłaby niebezpieczna i gwarantowałaby ostatecznego sukcesu. Jeśli za taki sukces uważasz ostateczną eliminację. Takie byty bywają frustrująco ciężkie do zabicia i częściej opłaca się bardziej je na tyle zmęczyć, by znów zapadły w sen niż zabić.
- Mówią mi inni, że nie ma zagrożenia, ale... czuję je. - westchnęła - Jak się wzmaga ta... atmosfera. Nie umiem inaczej wytłumaczyć niż tym, że czuję to wyraźnie. A gdy jesteś martwy to uczucia robią się blade. To jest wyraźne. - skrzywiła się - To innym nie wystarczy, a zakopana w matematyce Tremere bardziej zobaczy to jako odjazdy po prochach. - Ann wyraźnie była pewna swego i reakcje innych ją frustrowały.
- Kolejna snowflake która czuje zagrożenie. Mam dla ciebie nowinę, jesteśmy zagrożeni od lat. Technokracja zaburza równowagę, zamraża świat w statycznym bursztynie i nikt z tym nic nie robi. Mimo że nagłaśniamy sytuację, przesyłamy informacje do innych fundacji to one wolą bawić się w lokalne intrygi i łechtać własne ego! - odparła gniewnie Marge, ale dalszą jej tyradę przerwał gest starszego maga.
- Nie przeczę twojemu przeczuciu wampirzyco. Po prostu stwierdzam, że obecnie nie mamy środków i możliwości by ostatecznie rozwiązać twój problem. Wejście do Umbry i walka z tym stworzeniem byłaby samobójstwem… po prostu. Znam trochę Garou i wiem, że jeśli istniałby choć cień szansy na ubicie tego stworzenia, to pognaliby z wyciem na pyskach by zdobyć chwałę choćby kosztem chwalebnej śmierci na trupie wroga, jak to na Srebrne Kły przystało. - rzekł mężczyzna przyglądając się obu Kainitom. - Skoro jednak nie gnają, to znaczy że nie sądzą, by taka wyprawa zakończyła się inaczej niż klęską. My tym bardziej nie możemy ci pomóc, gdyż nasza mała grupka skupia się bardziej na Korespondencji niż na aspektach rzeczywistości bardziej użytecznych przy twoim problemie, takim jak Duch czy Czas.
- Przecież macie specjalistę…- przypomniał Toreador.
- No… tak jakby mamy. Tyle że on jest specjalistą w naszym małym gronie. Bo ja na sferze Ducha znam się słabo, a Marge w ogóle nie ma do niej talentu.- wzruszył ramionami brodaty mag.
- Cokolwiek mówisz. - Ann mruknęła do Marge, wyraźnie zirytowana jej słowami - Więc to tyle, te informacje. - spojrzała na Williama, czekając czy ma coś do dodania.
- No cóż… dziękujemy za pomoc.- odparł Toreador i po pożegnaniu wyszli z kafejki internetowej.



- To było… owocne marnowanie czasu. Chyba. - podsumował to William.
- Mam nadzieję, że ten mag, co do ciebie przyjedzie, będzie prawdziwym magiem. - mruknęła - Jesteśmy dalej obserwowani?
- A jaki powinien być według ciebie prawdziwy mag? - zapytał ze śmiechem Toreador i skinął.- Tylko przez kobietę.
- Jak Tremere, tylko żywy? Cyril to dobry przykład. Tak maga sobie wyobrażam. - odparła - A kobiecie może po prostu się twoja chłopięca buzia podoba.
- Wątpię… - stwierdził Blake i spojrzał za siebie. - Może… po prostu pilnują tego miejsca. Może nie tylko my ubijamy z nimi interesy? W końcu siedzą, jak twierdziła Marge, w sercu wrogiego terytorium. Na miejscu tutejszych magów zawierałbym układy i sojusze gdzie tylko się da.
- Czy mamy jeszcze jakieś miejsce tu do odwiedzenia?
- Ja nie mam. Ty nie powinnaś. Lepiej będzie dla ciebie i dla Cyrila, jeśli się nie spotkacie twarzą w twarz.- rzekł Toreador szarmancko otwierając jej drzwi. Po czym zapytał.- Możesz uściślić? Dla mnie Cyril to przykład typowego Tremere, nie ma… Pod tym względem bardziej pasuje mi Nadia.
- Szaty, magiczne symbole, klasa, duma, masa ksiąg, których nie wolno ci dotknąć. - opisała wchodząc do wozu.
- Aaaa to… - uśmiechnął się wampir wsiadając po niej. - To domena starych obrządków, te nowe są bardziej… idą z duchem czasu.
- Do ciebie też taki nowoczesny buntownik przyjdzie? - zapytała gorzko - Taki z cyrku osobliwości?
- Nie wiem. - odparł Toreador, gdy ruszyli już z miejsca. - Kontaktuję się z nimi mniej więcej raz na dekadę więc… sama rozumiesz. Ponieważ to mimo wszystko są śmiertelnicy, rzadko odwiedza mnie ta sama osoba.
- Nie mają eliksirów młodości? - zapytała zaskoczona.
- Nie wszyscy. Jak ci powiedział nasz anonimowy przyjaciel, nie ma obecnie wielu mistrzów mogących stworzyć tak potężne efekty.- wyjaśnił Toreador wzdychając. - Zresztą… Tremere powstali właśnie z tego powodu. Ich protoplasta nie potrafił przedłużyć sobie życia jako śmiertelnik więc eksperymentował z wampiryzmem i stał się Kainitą. Oraz założycielem klanu.
- Nadia mówiła, że musiała jakiegoś duchowego przewodnika poświęcić i do dziś nie wie czy było warto…
- Tak… nie pamiętam jak to nazywają. Awatary czy jakoś tak. Przemiana w wampira pozbawia go i wraz z nim całej magii. Trzeba się uczyć od nowa.- stwierdził William i uśmiechnął. - A to sprawia, że nawet starzy magowie nie garną się hurtem pod skrzydła Tremere.

Zamilkła i położyła głowę na szybie, patrząc na zewnątrz.
- Wyczuwam jego obecność, nawet na odległość. Mam mikrą wiedzę, w jakim kierunku jest... - spuściła wzrok - To boli... wiesz?
- Wiem. Miałem okazję czuć to nie raz.- przypomniał jej Kainita.
Ann wróciła do obserwacji ulic, wciąż mając cierpienie w oczach.
- Jak skrzywdziły cię twoje dzieci?
- Zdradziły łączące nas… uczucie. Odeszły. Część z powodu ambicji, inne z powodu różnicy w poglądach. Przekonasz się, że wieczna miłość zazwyczaj trwa pół wieku.- westchnął smętnie William.- Potem… coraz więcej zaczyna was uwierać. Wady, na które przymykaliśmy oczy dziesięć lat temu, dwadzieścia lat później irytują coraz bardziej i bardziej. Starość i śmierć ze starości, to błogosławieństwo, które nam odebrano.
- Krew powinna pomóc... - spojrzała na Williama.
- Miłość nie polega na uzależnieniu od siebie drugiej osoby. Miłość polega na wzajemnej fascynacji. Czy mogę powiedzieć, że on mnie kocha… jeśli wiem, że tak naprawdę to wielbi smak mojej krwi? - zapytał retorycznie Blake.- Pragnąłem zawsze drugiej połówki, a nie… niewolnika moich uczuć.
Spojrzała w oczy Toreadora.
- Ty wciąż... Odczuwasz uczucia? Bez krwi? Które nie są złością czy żądzą?
- O tak. Przyjaźń, sympatię, nostalgię… miłość. Uczucia które rodzą się z serca i myśli, a nie z ciała. Od dawna nie czułem żądzy, a gniew… już dawno się we mnie wypalił.- westchnął Toreador wspominając i spojrzał na Ann uśmiechając. - Tylko twoje ciało jest martwe, nie twój umysł, nie twoja osobowość. Te nadal żyją.
- Pozytywne uczucia z serca i myśli... posiadają dla mnie mdły kolor. Są jakby... wyblakłe. Jakby istnieją za oszronioną szybą. - zamilkła na chwilę - Odkąd mnie Przemieniono tak czuję.
- Jesteś młoda… a to, że nie miałaś czasu odwyknąć od krwi Kainowej, nie pomaga. - ocenił Blake zamyślając się. - Opita krwią czujesz wszystko intensywnie i mocno… cóż, to akurat nie dziwi. Jeśli brałaś narkotyki, to pewnie po nich czułaś się podobnie. Jednak emocje po narkotykach i po wampirzej krwi, choć silne… są fałszywe. Niemniej na ich tle to co przeżywasz teraz wydaje się słabe. Ja to rozumiem. Niemniej jesteś młoda, masz czas by przywyknąć.
- Sporo osób w galerii cię znało. - poważnie patrzyła na Williama - Kim ty byłeś w Nowym Jorku przed Stillwater?
- Byłem pierwszym Primogenem w Nowym Jorku. Niemniej musisz pamiętać, że wtedy Nowy Jork był bardziej jak Stillwater. Ba, nie nazywał się nawet tak. Wtedy nasza społeczność była mała, więc łatwo było zostać Primogenem. Potem ustąpiłem zostając prawą ręką Juliusa Thorne’a.- zadumał się Blake.- Biedak zginął z rąk kościelnych łowców.
- Kim był Julius Thorne?
- Pierwszym prawdziwym primogenem mojego klanu w Nowym Jorku. Ja w sumie byłem tylko takim prowizorycznym.- zaśmiał się wampir i dodał. - Zginął tuż przed wybuchem wojny o niepodległość.
- Kim stałeś się potem?
- Długo tylko wpływowym Toreadorem, potem Księciem Stillwater, potem wróciłem do Nowego Jorku, a potem… wróciłem do Stillwater. Nie jestem i nie byłem nigdy aż tak aktywnym politycznym graczem jak może się wydawać na pierwszy rzut. Po prostu niewiele jest Toraedorów wystarczająco potężnych by rzucić wyzwanie La Belli. - westchnął Blake.
- Czemu porzuciłeś wtedy Stillwater, twoją Domenę i wróciłeś do miasta?
- To… sercowy temat. I wolałbym uniknąć wdawania się w szczegóły. - stwierdził krótko wampir.
- Na trzeźwo. - odparła Ann.
- Po wypiciu też. - przyznał ze śmiechem Toreador.
- I kim zostałeś po powrocie tutaj? To chyba przed tym Ventrue było.
- Po prostu… wpływowym, bogatym Toreadorem.- machnął ręką William i uśmiechnął się zmieniając temat.- Tak jak ponoć ty jesteś bogata.
- Tak... w sumie tak. - westchnęła - Widać to bogactwo po mnie. Zawieszone w limbo.
- I niech tak zostanie. - stwierdził po namyśle Toreador. - W tej sytuacji pieniądze twojej rodziny przysporzyłyby ci tylko dodatkowych problemów. Poza tym, wyglądasz zachwycająco w tej sukience.
- I tak nie moja. - uśmiechnęła się - A pieniądze u mnie... to byłby problem. Najpierw je wyrwać, a później nie dać się zjeść za nie.
- To prawda. Więc… wracamy do hotelu. A jutro do Stillwater.- odparł z uśmiechem poeta.



Ann leżała na łóżku w pokoju hotelowym, jaki przygotowała Primogenka Toreadorów. Nie szczędziła VIPowskich wygód dla Williama, a caitiffka po prostu się napatoczyła nieoczekiwana, temu w pokoju było tylko jedno łóżko. Bezklanowa była przekonana, że to nie ona je zajmie - wydawało się to jasne, nie robiła sobie nawet nadziei na nic innego. Za życia oczekiwała by wygód, ale po śmierci poziom statusu spadł na łeb na szyję. Boleśnie nauczyła się, że istnieje nawet poniżej poziomu gruntu dla większości Spokrewnionych i zaczęła to brać za pewnik, nawet nie śmiejąc narzekać na minusy sytuacji.
Członkowie klanu Toreador oczekiwaliby wszystkiego, na co Ann nie miała nadziei. Dziewczyna wręcz mogła być niepewna czy otrzymałaby łaskę od członków "niżej ustawionych" klanów. Wiedziała, że i od samego Cyrila by jej nie otrzymała. Stary wampir wyrzuciłby ją na podłogę pokoju lub wręcz poza pokój, by sama sobie miejsce znalazła. Dla niego ważniejsze byłoby umiejscowienie tomów i reszty swoich rzeczy na kanapie, niż kundla.

A William...

To było nieoczekiwane i zaskakujące. Nie tego została nauczona. William od początku miał zamiar oddać miejsce na łóżku Ann i nie przyjmował innej opcji. Dziewczyna ponownie poczuła się jak ktoś posiadający wartość... nie tylko wartość fortuny leżącej gdzieś w papierach, do której dobrać się nie było szans...

Oddała suknię Lukrecji do uprania przez obsługę hotelową, jednocześnie biorąc standardowe ubranie w zamianie, ot biała bluzka i szare spodnie. Nie miała zamiaru "ubrudzić" swoją osobą upranej garderoby Ventrue.

Co zaś tyczy się Williama na kanapie... trzeba będzie mu podziękować choć jedzenie na rano mu podstawiając w ładnym kieliszku czy cokolwiek tu znajdzie. I połaskotać jego artystyczną duszę oraz dumę, nawet jeżeli jego poezja była słaba nawet jak na standardy nastolatka.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 06-01-2023, 18:46   #44
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Nowy Jork był przyjemnym snem i jak one wszystkie zakończył się przedwcześnie. Gdy wracała wraz Williamem do Stillwater, Ann mogła powątpiewać że wczorajsza noc się wydarzyła. Teraz za oknami przemieszczającego się samochodu widzieli coraz bardziej gęstniejącą ścianę lasu. Wracali do domu.
Młoda wampirzyca miała obecnie okazję i czas na rozmyślania nad swoją obecną sytuacją.
Spotkała Primogenkę Toreador i wiele się dowiedziała, ale nic z tego nie wynikło. Spotkała Magów i nieco się rozczarowała. Mimo wszystko Cyril wydawał się jej bardziej mistyczny niż “młoda gniewna” i jej przyjaciel przebieraniec. Niepokój o jej Tremere nie zmalał mimo że odległość między nimi rosła z każdym kilometrem. Jej Cyril został w coś wrobiony, tylko przez kogo?
Och… tu Ann mogłaby przytoczyć całą listę potencjalnych wrogów, a i tak nie wykorzystałaby wszystkich możliwości. Cyril nie był lubiany. Nawet sympatyczny William będący jego nieformalnym sojusznikiem zachowywał pewien dystans wobec niego.
-... karty nie wróżą dobrze. Odwrócone pięć buław i rydwan… uważaj na samochody. - mówiła Jaine Love swoim zmysłowym głosem ujawniając przyszłość jakiemuś śmiertelnikowi.- Nie dla ciebie wyścigi samochodowe Rodrigo. Nie dzisiejszej nocy przynajmniej, nie następnej. Może za trzy?
- Ale dziś mam ważne spotkanie. - odpowiedział Rodrigo.
- Jedź pociągiem.- zaproponowała Ravnoska.
- Ale…- zaczął mężczyzna, niemniej Jaine Love zgasiła dalszą rozmowę.- Wybacz kotku, czas nas goni, teraz kawałek najseksowniejszego głosu jaki narodził się na tym świecie. Potem kolejny rozmówca… a właściwie rozmówczyni.
I z radia rozległ się przebój Prince’a


Dotarli do domu w połowie nocy. William zaraz po zatrzymaniu i opuszczeniu pojazdu, poszedł do skrzynki pocztowej i wyjął z niej dużą grubą kopertę. Westchnął ciężko, najwyraźniej spodziewając się tej przesyłki.
- Będę u siebie, jeśli bym był potrzebny. - stwierdził wampir otwierając kopertę i upewniając się co do jej zawartości. Wszedł do domu, a Ann została na razie na zewnątrz w towarzystwie psów i mając całą resztę nocy dla siebie.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 11-01-2023, 19:52   #45
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
FORMATOWANIE TBD

W pierwszej chwili myślała, że William wyjmie ze skrzynki paczkę od Cyrila... zawiodła się szybko. Ze smutkiem patrzyła na pustą skrzynkę.

Czego oczekiwałaś? Teraz musi być bardzo zajęty walką o swoje.

Ann powoli poczłapała do domu Williama, aby przed wyjazdem do Stillwater, wykonać jeden telefon, którego numer wyrył się jej w pamięci.
Ściskała słuchawkę, oczekując na połączenie.
To w sumie była sprawa sercowa... pasowało.
Musiała trochę poczekać, bo linia była zajęta. Potem musiała jeszcze czekać, aż obsługujący konsolę telefoniczną mężczyzna dopuści ją do prowadzącej. A potem...
- Witaj droga Ann. Widzę w kartach, że miałaś udaną wycieczkę do Wielkiego Jabłka. - zmysłowy głos Jaine Love odezwał się w słuchawce.
- Nie rozwiązało to w sumie spraw sercowych. - głos Ann był dość cichy, trochę przybity - Chcę się dowiedzieć czy jest szansa, bym od niego otrzymała uczucia…
-Hmm…- zaszeleściły jakieś papiery.- Mogę ci powiedzieć, że z pewnością coś otrzymasz. Acz nieprędko. Jednak to tylko kwestia czasu, a karty mówią że on… nie ma w tej chwili możliwości szastania… “uczuciami”.
- Nie zależy mi tylko na prezencie, ale... na czystym uczuciu. Jak kiedyś. Zmieniło się... coś da się zrobić, aby było jak dawniej?
- Skarbie… powiem ci to co mówią karty i to co mówi moje… doświadczenie. Łudzisz się, że tam u niego kiedykolwiek były uczucia. Co jest nieprawdą. - westchnęła Jaine.- Tego nie było wcześniej i nie będzie w przyszłości, bez względu na to jak się karty ułożą.
- I nie ma niczego, co mogłabym więcej zrobić? - zapytała cicho.
- Nie zmienisz natury starego drzewa. - odparła Jaine i dodała.- Ale karty mówią mi, że będzie okazja do poprawienia sobie humoru, jeśli nie dziś to jutro bądź pojutrze.
- Dziękuję... Bądź bezpieczna. - po tych słowach odłożyła słuchawkę, czując ogarniający ją żal.

***

W Elizjum wszystko było po staremu. Dużo śmiertelników. A z Kainitów jedynie Miracella i Clyde czarujący jakąś śmiertelniczkę, zapewne turystkę. Było głośno, ale spokojnie i wesoło.
Przybita Ann podeszła powoli do Miracelli, zdejmując plecak z pleców.
- Szefowa u siebie?
- Nie… jeździ z Giovanni. I nie będzie zadowolona jak wróci, choć on sam nie jest jakoś szczególnie gburoway.- odparła Ventrue i spytała.- Jak było w Nowym Jorku? Dobrze się bawiłaś na przyjęciu Toreadorów? Jakie ono było?
- Masa osób zainteresowanych Williamem. - stwierdziła, wyjmując z plecaka paczuszkę z sukienką - Primogenka mnie poznała. Na przyjęciu Piękna była i gdzieś Bestia krążyła. - przysunęła paczkę do młodej wampirzycy - Oddaję kreację Lukrecji. Uprana, wyprasowana przez obsługę hotelową. Nie powinna narzekać.
- Zobaczymy. Możliwe że znajdzie jakiś powód do narzekania, zwłaszcza po wspólnej jeździe z Giovanni. Więc… musiałaś się dobrze bawić, skoro Primogen Toreadorów cię znała?- ciągnęła dalej Patty chowając sukienkę pod ladę.
- Zaproszenie było głównie wystosowane do Williama, ja byłam osobą towarzyszącą. Na początku Elena myślała, że jestem Dzieckiem Williama, jak sądzę. Gdy żyłam miałam z nią kontakty raz czy cztery, więc i założyła, że stałam się Toreadorem. A przyjęcie jak to nasze - polityka w większym czy mniejszym stopniu. Nie było nudno dla mnie. Interesująco.
- Załatwiliście coś na tym przyjęciu dla Stillwater? Była chyba okazja na to.- zainteresowała się młoda Ventrue.
- Że nie wciągnięto Williama w zagrywki Toreadorów. - pokręciła głową - I o firmie ze Stillwater próbujemy się dowiedzieć, skoro Nosferatu spietrali. Pozostało czekać.
- A od kogo, skoro Nosferatu nie chcą?- zapytała Miracella.
- Od zbuntowanej nastki i przebierańca, stylizującego się na steampunk. - westchnęła - Nie wiem czy to wypali.
- Od… kogo? Nie rozumiem… co takie dziwadła mogą zrobić, czego nie mogli hakerzy Nosferatu. - barmanka była coraz bardziej zdezorientowana tłumaczeniami Ann.
- Trzymaj się. Ta grupka... - ściszyła głos - To ma-go-wie. Standardy śmiertelnym zmalały. - zaśmiała się cicho.
- Acha… nigdy żadnego maga nie widziałam. Spodziewałabym się raczej dżentelmena w ciemnym garniturze lub smokingu z przypinką Illuminati lub coś w tym rodzaju.- zastanowiła się cicho Patty.
- Widziałaś w sumie dziś Larry'ego lub Nadię?
- Hmmm… Larry’ego nie. Nadia wpadła na moment. Chyba jest znów w bibliotece. - padła odpowiedź.
- Dzięki. - zastanowiła się - Mogłabyś mi zrobić jakiś makijaż czy ten poprawić? Po dwóch dniach już słabo widać go.
- Nie ma sprawy. Kiedy?- zapytała Patty.
- Nawet i teraz.
- Teraz… hmm… za pięć minut? Muszę załatwić sobie zastępstwo. Lukrecja nie lubi jak któraś z nas urywa się z roboty. - wyjaśniła Patty po chwili wahania.
- Jesteś wampirem, a ciągle obowiązuje cię plan pracy?
- Urok bycia Ventrue. Teraz nie możesz mówić że masz najgorzej. - zaśmiała się cicho Miracella.
Ann uśmiechnęła się blado i spojrzała na Clyde'a.
- On tak cały czas próbuje wyrwać śmiertelniczki? - zapytała cicho - Nie ma co się dziwić, że nie jest dumą Joshui… -
- Cóż… są wampiry które tak polują. Toreadory najczęściej.- stwierdziła obojętnie Patty.
- Nie jestem pewna, czy u niego o polowanie chodzi. - zaśmiała się - Poczekam aż ustalisz grafik.
- Dobra…- odparła Ventrue i udała się w kierunku koleżanki. Kilkanaście minut później Ann wychodziła z przybytku z nowym makijażem.

***

Po drodze w dół, do gniazda Tremere minęła znajomego brodacza poznaczonego znakami na twarzy. Pogwizdując melancholijnie układał ciężkie tomy jeden na drugim. Najwyraźniej Nadia zrobiła z niego osiłka do prostych prac. Nie wydawał się tym zmartwiony, gdy powitał Ann skinieniem głowy.
Ann zatrzymała się przy nim.
- Widzę, że jednak cię nie zamęczyła na Ostateczną Śmierć.
- Próbuje, ale jej nie wychodzi.- zaśmiał się w odpowiedzi Kainita.
- Bardzo krzyczy? - zapytała.
- Nie… woli pozę zimnej suki.- wzruszył ramionami brodacz. - I złośliwe komentarze.
- Jak więc próbuje się ciebie pozbyć?
- Wyzyskując mój czas i gnojąc mnie słowami. - odparł flegmatycznie mężczyzna. - Sabat był w tym lepszy.
- Skoro o Sabacie mowa... - oparła się o półkę - Czy cokolwiek więcej powiedzieli o tym, na kogo polować mieliście? Choć jakiś strzęp?
- E nie… po co? Nasza sfora składała się z testosteronu i kilku myślących. Ci myślący mieli wiedzę i mieli możliwość kierowania resztą w kierunku celu.- wzruszył ramionami Kainita. -My nie byliśmy noo… tymi… no… intelektualni… my byliśmy mieczem przywódców. Oni wiedzieli gdzie nas skierować i przeciw komu… i kiedy nas użyć.
- Więc pewnie sfora miała ubić?
- Ubić, porwać, podpalić… - wzruszył ramionami Kainita.- Chyba ubić kogoś… tak mi się wydaje… ale co ja tam wiem.
- Świetnie im wyszło. - pokręciła głową - Mieliście takiego meksykanina wśród swoich, miał kolce przy kłykciach. On był kimś ważniejszym?
- Enrico… eee… tak jakby? Był pupilkiem naszego padre, jego osobistym ochroniarzem.- zadumał się brodacz.- Mocny bezpośrednio w walce, ale… niespecjalnie… ynteligentny.
- Kto był Padre? I skąd on miał te kolce?
- Nasz opiekun duchowy. Każda sfora ma swojego. - zamyślił wampir i dodał. - A kolce… nie wiem i olewam. Niespecjalnie mnie to obchodziło. Po prostu miał i już.
- Zostawię cię z tomami, baw się dobrze. - odparła Ann i ruszyła dalej, do pani biblioteki.

Nadia jak zwykle była zajęta swoimi obliczeniami przy komputerach. Pozornie nie zauważyła wejścia Ann do centrum swojego sanktuarium.
Ann wyjęła pożyczony tom z plecaka i położyła go na biurku przed Nadią.
- Jak było w Nowym Jorku? Warto było się płaszczyć przed Lukrecją?- spytała Tremere spoglądając w górę.
- Oczywiście. - stwierdziła, opierając się o biurko, patrząc na Tremere - Pogadałam z Primogenką Toreadorów, widziałam Piękną... Bestia ponoć tam gdzieś też była.
- Pewnie pogaduszka o kolorach tapet, albo ćapcianinach ściennych martwych już pacykarzy była wielce zajmująca.- Nadia spojrzała w górę zakładając nogę na nogę. - Ale każdy lubi… co innego.
- Akurat było o niepokojach polityki, szczególnie dla Toreadorów i zabójstwach w Nowym Jorku. - wzruszyła ramionami.
- Zawsze jest tam polityka, zawsze jakieś trupy.- odparła Nadia nawet nie udając zainteresowania ploteczkami z NY. - Oczekuję ciebie jutro, w ładnej sukience i gustownej bieliźnie.
- Jasne. - Ann spojrzała w sufit, opierając się na dłoniach - A, i widziałam magów. Takich żywych.
- No… wszyscy nie wymarli i rodzą się nowi. - odparła cierpko Nadia i wzruszyła ramionami.- Jest ich trochę w Nowym Jorku. Cyril się spotyka z paroma.
Westchnęła cięko. - Siadaj na biurku.
Ann usiadła patrząc na Nadię.
- Przyznam, ci nie zrobili na mnie wrażenia. Jakiś przebieraniec steampunkowy i zbuntowana nastka wśród starych kompów. Pfech... Też mi magowie.
- Z pewnością… ale jak widzisz, sama też pracuję na komputerach. Nie wszyscy zatrzymali się mentalnie w osiemnastym wieku. - mruknęła Nadia, ostrożnie i nieufnie kładąc dłoń na udzie Ann i głaszcząc je leniwymi ruchami.
- Twoje kompy są nowsze. Tamte jak z muzeum osobliwości. No i ty masz jakieś magiczne rysunki tutaj. - odparła uśmiechając się niewinnie.
- Ja się znam na swojej robocie… nie jestem w końcu młodzikiem co to czaruje ledwie pięć dziesięć lat swojego życia.- odparła Nadia wodząc palcami po udzie Ann w niemal mechanicznej pieszczocie.
Caitiffka zamruczała lekko.
- Potrafisz być urocza, wiesz?
- Wiem, że ci zależy na nieco… emocjonalności. To że nie odczuwam ich, nie oznacza że nie potrafię poudawać odrobinkę dla obopólnej przyjemności.- odparła Nadia spokojnie i poprawiwszy okulary dodała.- Jeśli zmienisz zdanie i się nie pojawisz, racz mnie powiadomić telefonicznie. Rozczarowana nie będę z tego powodu. Bądź co bądź obie wiemy, że to kwestia czasu, aż ci się wszystko odwidzi.
- Czyli cię to nie bawi? Ranisz mnie. - Ann spojrzała z zawodem.
- Ma to swój urok…- mruknęła wampirzyca nagle ściskając udo Ann.- W głowie planuję już zabawy tobą.
Wampirzyca zamruczała na te słowa.
- To masz czas do jutra. - wymruczała każdą literę.
- Nie martw się o to…- znów wróciła do głaskania Ann po udzie. - Niemniej jeśli chcesz kogoś w sobie naprawdę rozkochać… znajdź sobie kandydata na ghula.
- Nie jestem w takiej desperacji. - zaśmiała się - Dziwne, że ty ghula nie masz.
- Mam… trójkę. Pilnują mojego leża za dnia. Każdy Kainita w Stillwater ma swoje ghule. Ty nie musisz, bo mieszkasz u Blake’a. - odparła bibliotekarka zerkając na Ann. - Po prostu w moim przypadku, są tylko moimi dziennymi strażnikami.
- Nie wiem co ja bym miała z ghulem robić. - wzruszyła ramionami - I te rednecki zniechęcają.
- Przyznaję, że cię rozumiem. To w końcu Ciemnogród.- odparła ze śmiechem Tremere.
- I tak szok, że nie ubiłaś nieudanego Tremere. Musi mieć dobrą siłę woli, że z takim spokojem znosi cię.
- Wieczny żul z niego.- odparła cierpko Nadia.
- Byś spróbowała go zmienić, co? Czy to za dużo dla ciebie? - postarała się wejść na dumę Tremere.
- Nie przeciągaj struny. Nie wiesz jak drapieżna potrafię być. A jeśli wolę zmienić ciebie… zakuć w wieczne łańcuchy upokorzenia i żądzy? Te wykute w umyśle przywiążą cię do mnie nawet, gdy zew krwi minie. - mruknęła drapieżnie wampirzyca spoglądając w oczy Ann. - Może wolę ciebie złamać i ukształtować od nowa? To jest ciekawsze wyzwanie niż jakiś tam pijaczyna.
- Więc chciałabyś mieć nade mną władzę jak Cyril? - pokręciła głową rozbawiona.
- Nie bardzo… dla Cyrila jesteś narzędziem, używa cię a potem odkłada na półkę. Ja nie potrzebuję narzędzi. Wystarczy mi to, które już mi wciśnięto. Nie… ty byś była moją zabawką. Dla zabicia nudy… - mruknęła drapieżnie odsłaniając kły. - Przyznaję, było coś nostalgicznego w posiadaniu ciebie i bawieniu się. Coś co mi przypomniało dawne dobre dni.
- Bycie w więzach twojej krwi... to byłoby straszne. Jak traktowałaś swoją kuzynkę?
- To były inne czasy i inna sytuacja. Wtedy byłyśmy kochankami…- odparła Nadia wspominając i wodząc dłonią po brzuchu Ann. -... niedoświadczony i uczącymi się od siebie. To nawet nie była pierwsza miłość, a raczej nuda i wzajemna fascynacja.
- Czy krzywdziłaś służbę swoimi... zabawami? - zapytała poważniej.
- Tak. Czasami.- przyznała wampirzyca.- Byłam młoda i znudzona i jeszcze nie znałam granic wytrzymałości ludzkiego ciała. Granic które nie wypada przekraczać.
- Pytałaś chociaż o zgodę?
- Zgodę? Byli moją własnością. Nie musiałam pytać o zgodę. To późniejszy proletariacki wymysł.- prychnęła śmiechem rosyjska arystokratka, wstała pochwyciła Ann za włosy odciągając władczo do tyłu i pocałowała jej szyję, drapieżnie wodząc kłami po skórze dziewczyny. - Myślisz, że muszę pytać o zgodę?
Ann sapnęła w zaskoczeniu.
- Dałam ci ją wcześniej... ich powinnaś wtedy…
- Och… na pewno… dałaś? - zamruczała trzymając mocno za włosy Ann i całując szyję, czasami lekko nawet kąsając, ale nie tyle by upić krwi. Drugą dłonią również bawiła się ciałem Kainitki, czyniąc caitifkę swoją zabawką. - To takie… francuskie… myślenie… “Liberté, égalité, fraternité, ou la mort. “ Ile zbrodni popełniono w jego… imię.
- A ile zbrodni popełniono w jego przeciwieństwie. - zamruczała krótko na kąsanie - I w ich odwecie inne zbrodnie popełniono na zbrodniarzach i niewinnych. - sapnęła - Ty je znasz.
- To… naprawdę… słabe odgryzienie się… bardzo słabe i mętne… czyżbym cię tak bardzo rozpraszała? A przecież nawet nie sięgnęłam do majtek. - mruknęła Nadia i pocałowała namiętnie Ann i następnie wzruszyła ramionami.- Czerń należy trzymać krótko. Car Mikołaj nie trzymał i patrz jak to się dla niego skończyło. Kula w łeb w jakiejś piwniczce na Syberii.
Puściła caitifkę i uśmiechnęła się łobuzersko. - Ty naprawdę chcesz być potraktowana ostro.
- Chcę ci pokazać... - pogłaskała lekko szyję - Jak bardzo twoje zachowanie do innych czyni więcej szkody niż pożytku.
- Jak bym słuchała mojego mentora w Chórze.- zaśmiała się sarkastycznie Nadia i gestem popędziła Ann. - Lepiej jak już pójdziesz, nie chcę ryzykować… że ehmm… zrobimy coś głupiego. Coś czego naprawdę mogłybyśmy żałować.
- Jeżeli chcesz bym coś nowego miała... to mi użycz. - stwierdziła wprost.
- Naprawdę chcesz nosić moją bieliznę? - zadumała się Nadia i zamyśliła uśmiechając wrednie. - Wolisz świeżą… czy może… używaną?
- Nie bądź taka cwana, o ubraniach myślę. - skrzyżowała ręce na piersi.
- Wieczorem dostaniesz zestaw do domu. Oczekuję, że założysz wszystko.- odparła w odpowiedzi Tremere.
- Oczywiście, pani. - Ann ironicznie ukłoniła się Nadii.

***

Ann od razu jak weszła do rezydencji Williama, skierowała się do dużego pokoju i upadła na kanapę, nawet butów wcześniej nie zdejmując. Zsunęła je z nóg dopiero chwilę po tym, jak zaczęła z plecaka wyjmować mały szkicownik, który robił jej często za notatnik. Wyciągnęła także ogryzek ołówka i jakby od niechcenia, zaczęła mazać nim po kartce.
Tę zabawę przerwało głośne wycie psów. Nawoływały się nawzajem, jak i swojego pana. William jak burza wypadł ze swojej pracowni i pospiesznie ruszył ku drzwiom wejściowym.
Dziewczyna wrzuciła szkicownik do torby i ruszyła za Williamem, bardziej spięta niż beztrosko zainteresowana.
Toreador pochwycił w przedpokoju swój ciężki miecz i ruszył kierując się słuchem. Ruszył w kierunku wyjących psów. I tam napotkali przyczynę ich wycia. Wampirzyca, w poszarpanym i nadpalonym ubraniu. Z olbrzymimi poparzeniami lewej ręki (przypominającej obecnie poskręcany kikut) i lewej połowy ciała. Poparzenia na twarzy sięgały aż do kości, ale prawa ledwie naruszona przez ogień świadczyła o tym, z kim mieli do czynienia. To Lukrecja… ciężko poparzona dowlekła się do ich chaty.
- Pomóż jej wejść do środka i podaj wszystko z lodówki. Uważaj żeby cię nie ukąsiła. W tej chwili może nad sobą nie panować.- odparł Blake zamierzając chyba się rozjerzeć czy napastnicy którzy ją tak załatwili podążają jej tropem.
Caitiffka przerzuciła prawą rękę Lukrecji przez swój kark, aby kobieta mogła przenieść ciężar.
- Nie ryzykuj... - stwierdziła i pociągnęła Lukrecję do domu.
Udało się z trudem. Lukrecja była zaskakująco ciężka. I na szczęście półprzytomna, więc nie próbowała się wgryźć. Ann zaniosła ją do salonu i położyła na kanapie, sama biegnąc do kuchni, aby wrócić z ramionami trzymającymi wszystkie podpisane "dla Lukrecji" woreczki z krwią. Ann do końca nie wiedziała co się stanie jak Ventrue nie to zje, ale miała nadzieję, że William dobrze je opisał i te nie wywołają reakcji alergicznej. Wampirzyca rzuciła się na nie w szale wysysając jeden po drugim. Pochłonęła cały zapas, a jej ciało zaczęło się leczyć, choć do pewnego uzdrowienia jeszcze trochę brakowało. Przynajmniej odzyskała wzrok w drugim oku i świeciła białością kości.
- Zadzwoń do mojego hotelu, niech jutro zjawi się tu jakaś pracownica.- wyhrypiała nie do końca zaleczoną krtanią.
- Zadzwonię... ale co się stało? - Ann zapytała patrząc w stronę drzwi.
- Diabeł… to się stało. - warknęła Lukrecja.
- Taki... z Sabatu? - zapytała z nadzieją, że Ventrue nie mówi o Diable chrześcijańskim.
- Taki z Europy.- wycharczała wampirzyca.
Tymczasem posłyszały otwierane drzwi, kroki.
- Chyba nikt cię nie śledził. - głos Williama z przedpokoju.
- Nikogo nie znalazłeś? A psy? - zapytała pozostając z Lukrecją, aby obejrzeć stan wampirzycy.
- Węszą po okolicy, ale chyba jesteśmy bezpieczni. Nie jestem Garry’m by móc z nimi porozmawiać.- odparł William wchodząc do pokoju i zwrócił się do Lukrecji.- Co się stało.
- To… była zasadzka. Tzimisce zaatakował z pomagierami i pokręconymi bestiami. Czekali na nas i uderzyli. Pazurami, śrutówkami, ogniem.- odparła z trudem Ventrue.
- Musieli źle przyjąć wybicie całej Sfory... - mruknęła - A Giovanni?
- Zginął… albo… nie… musiał zginąć w całym tym chaosie.- oceniła Lukrecja.
- Ale ty żyjesz… dziwne. Jeśli Sabat miałby się mścić, to raczej na tobie, niż na Giovanni. Oni są bardziej… neutralni politycznie. - zadumał się Toreador.- I wygląda na to, że nikt nie podążał za tobą, zupełnie jakby twoja śmierć czy życie były bez znaczenia.
Caitiffka zamyśliła się.
- Może chodzi o to, co tylko Giovanni mógł zrobić? To w sumie są jacyś magowie, tak?
- Nekromanci…- Blake machnął ręką.- Najważniejsze jest by powiadomić Księcia. Na razie jesteśmy bezpieczni. Sabat… ten Tzimisce ma już zbyt mało czasu, by zaatakować. My musimy położyć się spać wkrótce.
- Ja zadzwonię by kogoś dla Lukrecji jutro przysłali. - powiedziała Toreadorowi - Ty do Szeryfa chcesz dzwonić? Bo jest tylko jeden telefon. Więc kto pierwszy?
- Ja zadzwonię w oba miejsca i sprawdzę zabezpieczenia domu. Ty zaprowadź Lukrecję do piwnicy. Jest tam kilka gościnnych trumien. Ja… zadzwonię jeszcze w kilka miejsc i też udam się na spoczynek. Reszta musi poczekać na następną noc. - ocenił sytuację Blake.
- Oczywiście. - skinęła głową i spojrzała na Lukrecję, po czym jeszcze odezwała się do Williama - Miałbyś coś, w co Lukrecja na teraz wejdzie?
- Może… coś ty masz. Ja dbam tylko o przekąski na wypadek jej wizyt. - uśmiechnął się niemrawo Toreador.
Ann spojrzała na Ventrue i uśmiechnęła się.
- Może coś się znajdzie.- wskazała by wampirzyca poszła za nią... gdzieś w środku czując słodką ironię tej sytuacji.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 15-01-2023, 09:59   #46
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Ugh… Ann czuła się dziwnie. Usiadła, a potem wstała. Ruszała się powoli i niezgrabnie… czuła dziwnie sztywna i ociężała. Jakby nie była w swoim ciele, jakby nie miała jego wyczucia i tak jak niemowlę uczyła się nim poruszać. Z trudem wstała łapiąc równowagę.
- Doskonale… nie spiesz moja kreacjo. Musisz przywyknąć do nowej formy. Jakże… intrygująca mi wyszłaś.- męski głos, władczy i dominujący. Nie widziała go, stał w cieniu.
I nie miało to znaczenia kim był. Ann chciała wiedzieć dlaczego czuła się tak dziwnie. Na sztywnych nogach pokuśtykała w kierunku dużego lustra. Z trudem i powoli, jakby znów uczyła się chodzić. I w końcu zobaczyła… siebie.


Garbata sylwetka, skóra biała i oślizgła, usta szerokie… żabie, pełne małych ostrych kłów. Długi jęzor. Małe białe oczka. Upiór… tym była. Upiorną karykaturą człowieka.
Poczuła dłonie na ramionach.
- Idealne ciało… nieprawdaż.- na wpół szyderczy na wpół obłąkany szept, blisko ucha.


Obudziła się gwałtownie, przerażona snem. Owszem, koszmary towarzyszyły jej co noc. Ale zwykle były to te same znajome koszmary. Ten… był inny. Tu, w Stillwater zdarzały się jej takie “odstępstwa” od normy.
Gdy wyszła z pokoju, ktoś już czekał. Ładna, elegancka blondynka, niemniej pewne detale stroju sugerowały możliwą… profesję. Ann znała ją z widzenia. Cynthia… chyba? Jedna z pracownic “Pąsowej Róży”. Niewątpliwie ghul. Blondynka odetchnęła z ulgą i przybliżyła się do Ann mówiąc cicho.
- Jest… problem. Nie jesteśmy same. Tam na górze jest jakiś mężczyzna. Był tu już kiedy przyjechałam. Psy go przepuściły i wszedł jakoś do środka, ale… nie znam go. I jest w nim coś dziwnego. Mówi że jest gościem panicza Williama… ale…- westchnęła i spojrzała na pozostałe drzwi.- Nie jest pewna czy mówi prawdę, wydaje się być deczko… nawiedzony. Możesz coś… zrobić w tej sprawie?
Mogła? Musiała. Lukrecja pewnie szybko się nie przebudzi, ale William jeszcze nie wstał. Tylko ona była gotowa do walki.


Mężczyzna przebywał w salonie, ubrany gustownie, acz niedbale. Zajęty czytaniem jakiejś starej księgi i robiący notatki. Wyglądał na urzędnika albo roztrzepanego naukowca.


Nie był ani jednym, ani drugim. Ann znała go… głównie z opinii innych i czasem z widzenia. Możliwe, że nawet z nim rozmawiała. Vincent LaCroix, antykwariusz i historyk sztuki. Znany na całym świecie autorytet w kwestii średniowiecznej i renesansowej literatury. Jeśli ktoś kupował znaleziony cudownie wolumin, to właśnie Vincentowi zlecał sprawdzenie jego autentyczności. Jeśli ktoś szukał konkretnej księgi, to właśnie Vincent… mógł wiedzieć gdzie ją znaleźć. Oczywiście to kosztowało… i to sporo.
Co on tu robił?
- Nie lubię być obserwowany i nie jestem materiałem na przekąskę, więc może przestaniesz się czaić ?- odezwał się nagle nie przerywając lektury.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 02-02-2023, 19:17   #47
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Caitiffka leżała sztywno na posłaniu, wpatrzona w ciemność sufitu piwnicy. Ludzkie odruchy zaczęły zajmować ciało wampirzycy, gdy wspomnienie snu ją zalewało - bezklanowa drżała jak przerażony śmiertelnik.

To on...
Tzimisce.

A tamto... to ja, czy...
...czy to przepowiednia...
...wyjaśniająca co się stało z Giovannim...?

Ann zadrżała silnie, gdy lód przeszedł jej po kręgosłupie. Sny zawsze były... problemem. Wampirzyca po Przeistoczeniu nie mogła się ich pozbyć, napadały każdego dnia. Czasem zdawały się niepokąco sugerować zdarzenia, ale te w Stillwater... to przebijało je wszystkie.

A czekało na nią niecodzienne spotkanie, którego była jeszcze nieświadoma.

***

Wciąż spięta Ann nie przyjęła dobrze tonu mężczyzny. Zachowywał się jakby miał tu przewagę... a Ann miała tego wystarczająco.
- Jak na śmiertelnika nie znasz swojego miejsca. - mruknęła nisko - Jesteś intruzem. - stanęła bliżej za jego plecami - Wytłumacz się, bo za śniadanie zrobisz, bydło. - zagroziła, tonem jaki znała z doświadczenia. Nie da śmiertelnemu warunków stawiać!
- Jestem gościem. Zostałem zaproszony, a właściwie poproszony by rozwiązać wasz problem.- odparł flegmatycznie człowiek sięgając do kieszeni, po talię kart którą powoli tasował.
- Lubisz hazard?
- Co to za pytanie? - zmarszczyła brwi - A William potwierdzi lub zaprzeczy twojej historii. Dla mnie Wyglądasz jak zwykły śmiertelnik.
- Cóż… kto jak kto, ale Kainitka powinna wiedzieć, że pozory mylą.- odparł mężczyzna wyciągając losowo trzy karty i kładąc je na stole w kształt trójkąta. Przechylił się na ppprawo przewracając się wraz z krzesłem i… wsiąkł w powietrze. Po prostu zniknął.

Wampirzyca zaczęła się obracać i rozglądać zdezorientowana. Od razu weszła w tryb walki, jeżeli okaże się, iż człowiek zechce ja zaatakować.
Zobaczyła go nagle siedzącego na stole, tylko był… eee… tak jakby eteryczny? Uśmiechał się ironicznie przyglądając jej zachowaniu.
- Czyli prawdziwi magowie wciąż istnieją... - odparła nie do końca zadowolona, że jej próba zastraszenia nie wyszła.
Mag znów znikł, a Ann “usłyszała” obce myśli w swojej głowy. Obce obrazy… które formowały się w słowa “Co to znaczy, wciąż istnieją? Przecież wezwaliście przecież nas.”
- Ostatni magowie, których widziałam... - skrzywiła się - Więcej gadania i zabawek niż bycia magiem…
- Magowie to prestidigitatorzy. Nie robią sztuczek by zabawić publiczność.- usłyszała za sobą. - Mogę zapalić?


[media]http://sooguy.com/wp-content/uploads/2013/08/NinthGate_Smoke.jpg[/media]


Mężczyzna sięgnął po papierosa.
- O jakich magach, mówisz?- zapytał.
- Nie ma sprawy... - zaryzykowała, bo to nie jej mieszkanie było - Nowego Jorku. Taki przebieraniec i zbuntowana nastka.
- Niewiele mi to mówi. W Nowym Jorku, tuż pod nosem Technokracji, działa kilkanaście grup magów.- odparł mężczyzna zaciągając się dymem, następnie podszedł do stołu i zebrał zostawione tam karty. - Więc… gdzie jest gospodarz? Gdzie jest William, zakładam że jesteś jego… protegowaną?
- William pewnie niedługo przyjdzie. Ja... po prostu on mnie przygarnął, to w tym sensie jestem protegowaną.
- Miło z jego strony. Rozejrzałem się wstępnie po obiekcie. Wygląda… bezpiecznie. Nie wydaje mi się by pieczęcie zostały naruszone. Z drugiej jednak strony notatki ich twórcy są mętne i chaotyczne, więc… sprawa wymaga dokładnego zbadania. Na jakiej podstawie sądzicie, że… bariera osłabła?- zapytał na koniec.

- Musieliśmy walczyć z potworem, co uciekł ze szpitala. W trójkę go przegoniliśmy. - Ann teraz z jakimś zainteresowaniem na człowieka patrzyła.
- Hmm… i ten potwór był… obcy? Nie był jakimś dziwnym wilkołakiem, fomorem czy inną kreaturą z legend? - zapytał mężczyzna po chwili namysłu.
- William i Książę mówią, że był ze szpitala. To było... Jakby wielka małpa z wieloma lapami, szybka, zwinna i wyraźnie głodna. I niezbyt cierpiąca obrażenia z broni.

- Interesujące. - Mężczyzna wyjął z kieszeni notatnik i zanotował słowa Ann. - Hmm… nie przedstawiłem się.
Wyciągnął dłoń ku Ann. - Jestem Vincent LaCroix.
- Ann Paige. - przyjęła dłoń maga, ciągle badając go wzrokiem - Masz w domu namalowane magiczne symbole? Biblioteki ksiąg, z którymi się nie rozstajesz? Szaty?
- Paige… nazwisko brzmi znajomo. - zamyślił się LaCroix i dodał. - Magowie też idą z duchem czasu. Mam czytnik e-booków. Książki też, ale w posiadłości. Nie wożę ich ze sobą. Cóż…- wskazał kciukiem na leżący tom.- … z małymi wyjątkami.
- Nie jesteś może tak dobrym magiem jak nasi, ale na więcej nie liczę. - dodała niewinnie.
- Zabawne, że tak sądzisz. Bowiem klan Tremere ma kompleksy na naszym punkcie.- odparł ironicznie Vincent uśmiechając się z papierosem w kąciku ust.

Tymczasem do pokoju wszedł William. Toreador rzekł uprzejmie. - Witam w moim domu. Jestem William Blake, a ty?
- Vincent LaCroix z “Oeil du futur” - odparł Vincent, a wampir się uśmiechnął szerzej.- Cieszę się, że wasza organizacja nadal honoruje stare umowy.
- Zakon Hermesa nigdy nie lekceważył tradycji.- odparł uprzejmie LaCroix.
- Och, a więc to ci co skierowali do tych magów. - spojrzała na Williama.
- Oczywiście. - potwierdził Blake, a LaCroix wzruszył ramionami. - Chcieliście szukać czegoś w cyfrowej pajęczynie. Oni potrafią się w niej poruszać.
- O tych magach mówiłam. - odparła do Vincenta.
- Nie znam ich osobiście, ale ich zakonspirowana organizacja jest kompetentna jeśli chodzi o wyciąganie tajemnic z komputerów innych. - stwierdził niedbałym tonem mag, a Blake spytał. - Gdzie się zatrzymałeś i na jak długo?
- Zatrzymałem się tutaj. A na jak długo… nie wiem. Pewnie co najmniej kilka dni i nocy. Sprawdzanie czy zabezpieczenia są szczelne i odkrycie gdzie puściły, to koronkowa robota. Pośpiech przy takich zadaniach nie jest polecany. - ocenił Vincent.

Ann z zaciekawieniem obserwowała maga.
- Pokażesz magię? Znikanie nie było wystarczające. - wyglądała na bardzo podnieconą opcją - Proszę.
- Nie sądzę. Sztuka nie jest czymś do zabawiania tłumów. - odparł mężczyzna ćmiąc papierosa. - Nie wspominając o tym, że naginanie praw natury może kumulować paradoks. A jego… eksplozja… cóż… przypuszczam, że szpital jest właśnie przykładem tego do czego może doprowadzić. Poza tym, nie specjalizuję się w efektownych sferach. Manipulowanie przypadkiem nie jest tak widowiskowe jak ciskanie kulami lodu za pomocą Sił.
- Ann znajdź mu jakiś pokój na piętrze. Ja zadzwonię do Księcia. Mam wrażenie, że wypadki z wczorajszej nocy spowodują dziś awaryjne zebrania naszej małej gromadki. - wtrącił William.
- Jasne. - nagle pochwyciła maga pod ramię ręki bez papierosa - Chodź, pokażę ci pokój, ustalisz jak co chcesz tam mieć. Pogadamy... - uśmiechnęła się do Vincenta.
- Jeśli chcesz zobaczyć magię, to możesz towarzyszyć mi podczas mojej roboty przy budynku. - rzekł ugodowo Vincent dając się porwać wampirzycy.

Ann porwała Vincenta na piętro domu Toreadora, otwierając przed nim drzwi do jednego z pokojów.
- Nasza Tremere zebrała elektryczność z miejsca, aby porazić wszystkich w przestrzeni. - dodała z zadowoleniem - Ty byś też tak potrafił?
- Jak już wspomniałem, nie używam Sił. Nie potrafiłbym tak.- odparł mężczyzna wzruszając ramionami. - Jeśli staję do walki, to moje sztuczki są bardzo brutalne choć mało widowiskowe.
- Ale widać, że to musi być magia. - uśmiechnęła się - W sumie... czy wampirze moce to też jest magia?
- Nie… nie są. Wampirze moce wypływają z ich krwi.- wyjaśnił mag.- My zaś dosłownie zmieniamy rzeczywistość, co może się odbić czkawką, bo rzeczywistość nie lubi być zmieniana.

- To czemu nie nauczycie jej rezonu? By działała jak chcecie?
- Dlatego moja droga, że Technokracja obecnie jest panuje nad Śpiącymi i jej dążenie do dominacji technologii i nauki sprawia, że mistycyzm zostaje wypchnięty z naszego świata. Nie ma już gryfów i smoków i chimer i innych mistycznych kreatur głównie z tego właśnie powodu. Maga jaką ja praktykuję jest spychana na margines.- zaśmiał się nieco smętnie Vincent.- Być może przyjdzie czas, że nie będzie już miejsca dla wampirów i wilkołaków… technologiczne i naukowe spojrzenie na świat podetnie podstawy ostatnich mitów. A może i nie… na wasze szczęście, w Hollywood wampiry i wilkołaki są popularne. Śpiący podświadomie nadal w was wierzą. W smoki już nie.
- Więc Tremere też nie powinni móc czynić magii? - wyglądała na zdziwioną - Jak dla mnie nie przejmują się spalić cię kulą ognia…
- To co oni nazywają magią, jest ich próbą naśladowania Sztuki.- westchnął Vincent.- Wiedz bowiem moja droga potęga Magyi polega na jej elastyczności. Tremere może opanować sztukę wzniecania ognia, ale Mistrz Sił może ciskać kulami ognia, lodu i błyskawic na zmianę. Tremere musi zaś opanować od nowa każdą z ścieżek taumaturgicznych, by móc robić to samo. Sztuczki Tremere jak wszystkie ścieżki krwi Kainitów są bardzo sztywne i ograniczone w użyciu.

- A... czy to często się dzieje, że stajecie się Tremere? Przecież nie macie eliksirów nieśmiertelności... Tak mi mówiono.
- Cóż, tak jak wy macie swoją Golkondę do której dążycie, tak my mamy swoje wstąpienie którego z pomocą naszych awatarów chcemy osiągnąć. - odparł enigmatycznie LaCroix. - Nie wiem ilu magów decyduje się na dołączeniu do twojego klanu. Nie słyszałem o żadnym takim przypadku.
Caitiffka lekko się zaśmiała.
- Nie należę do Klanu Tremere, ale mam z jego członkami dużo do czynienia. - wyjaśniła - Jedna z nich mi powiedziała, że dużo magów nie zostaje Przemienionych, ale jednak część tak. Choć nie wiem ilu z prawdziwego wyboru.
- Może tak robią w Europie ?- zastanowił się Vincent i wzruszył ramionami dodając.- Możliwe że część magów wybiera tą… ehmm… karierę, ale to raczej bliżej śmierci, jeśli już.
- Ty byś też to wybrał blisko śmierci?
- Powiem ci jak już będę rachitycznym staruszkiem.- zaśmiał się ironicznie Vincent. - Niestety, ja lubię papierosy, wino i kobiety. Nie chcę z nich rezygnować dla namiastki nieśmiertelności.

- Czy... często wam się zdarza, że ktoś z was... nie umie nic poza podstawową magią? - zapytała.
- Nie bardzo rozumiem co sugerujesz. - stwierdził zdziwiony Vincent.- Cóż… rzadko który mag opanowuje wszystkie sfery, ale każdy ma swoją specjalizację. Aspekt rzeczywistości, którym potrafi manipulować lepiej niż innymi.
- Chodzi mi, czy zdarzają się magowie, którzy nie są w stanie przejść dalej niż podstawy w czarowaniu. Niezależnie jaką ścieżką.
- Hmm… nie słyszałem o takim przypadku. Jeżeli zostajesz magiem, to zawsze masz konotację w kierunku jednej ze Sfer. Owszem w pozostałych możesz ledwie liznąć podstawy, ale tą jedną zawsze opanujesz w znacznym stopniu.- zastanowił się Vincent.
- A.... magia Tremere?
- Magia Tremere nie jest Magyią. To moc krwi… jeśli nie ma do niej talentu to pewnie ma… do czegoś innego? Z tego co wiem każdy klan praktykuje co najmniej trzy różne… jak je zwą, Dyscypliny? - zastanowił się mag.


***

Gdy zeszła na dół William czekał już na nią z Lukrecją w stroju niewątpliwie do Ventrue należącym. Jej blond-ghulica musiała go przywieźć ze sobą.
- Pewnie cię nie zdziwi, że na książę zarządził awaryjne zebranie całego gangu Stillwater.- stwierdziła Lukrecja na powitanie.
- Podejrzewałam. - Ann spojrzała po Lukrecji - Wszystkie obrażenia zniknęły?
- Tak… i moja podopieczna jest obecnie bardzo zmęczona.- przyznała wampirzyca.
- Kiedy jest to zebranie?
- Teraz. - odparł krótko William.
- Tutaj?
- Nie… w moim Elizjum, więc jedźmy. Williamie co to za śmiertelnik kręci ci się po domu?- zapytała na koniec Lukrecja.
- Mag. - odparła Ann szybciej.
- Zajmuje się sprawą zapory wokół szpitala.- odparł William wyjaśniając.- Chodźmy.
Lukrecja kiwnęła głową i pierwsza ruszyła ku drzwiom.
Ann od razu za nią ruszyła.
- Uroczo ci było w moich ubraniach. Serio.
- Mi we wszystkim uroczo moja droga.- mruknęła zmysłowo zerkajac przez ramię.- I bez ubrań też wyglądam urokliwie.
Blake wzruszył ramionami decydując. - Pojedziemy we trójkę moim samochodem.- Jakoś się… ściśniemy.
- Uroczo to co innego niż podniecająco. - zaśmiała się i zgodziła się z Williamem.
- Jestem zachwycająca… - stwierdziła Lukrecja, a wampir tylko pokręcił głową załamany tym gdzie podąża rozmowa.
- Przynajmniej nie dla Williama.- wyszczerzyla się.
- Ma skrzywiony gust.- oceniła zimno Ventrue, gdy podchodzili do samochodu.

***

Zebranie było inne niż te w których dotąd Ann uczestniczyła. Nie było stolika pokerowego, kart, przekąsek. Nastrój panował ponury i atmosferę można było kroić nożem. Nawet Garry wyglądał na… trzeźwego. Zgromadzili się tutaj wszyscy Kainici (poza Ravnoską oczywiście).
- Jak już wiecie, Tzimisce jest w naszej domenie. Nie wiemy gdzie się skrył i Garry go nie wytropi. Tzimisce znają jego Dyscyplinę i ten zapewne wie jak się ukryć przed szpiegami naszego Gangrela.- zaczął przemawiać Joshua.- Moi ghule przeszukali pobojowisko. Są tam spalone ghule Giovanniego oraz jego nieumarły. Nie ma śladu po samym Gino.

Ann spojrzała w podłogę i nagle odezwała się.
- Zmienił go…
- Zmienił? - zapytał Joshua, a wszystkie spojrzenia skupiły się na Ann.
- Tzimisce go zabrał i zrobił... z niego... coś. Możliwie... - wzdrygnęła się.
- Zgadzam się z tym, że porwał.- rzekł Smith i zwrócił się do Lukrecji.- Może opowiesz co właściwie się stało.
Ventrue wzdrygnęła się i po chwili zaczęła opowiadać o wczorajszym wydarzeniu. Nie wiedziała wszystkiego, co wiedział Giovanni. Nie wiedziała czemu udał się on właśnie w tamtą część lasu. Był jednak przygotowany na konfrontację… on i jego ludzie. Niestety niewystarczająco.
Sam Tzimisce trzymał się z tyłu, gdy jego kreatura zlepiona z kilku niedźwiedzi i innych bestii rzuciła się do walki, wraz z klonami łysych typków z uzi i miotaczami ognia.
- Bracia krwi. Słyszałam o nich. To klan służebny stworzony przez Tzimisce właśnie.- wtrąciła Nadia.- Hmm… czyli… nie ma oparcia w miejscowych.
- W każdym razie…- Lukrecja zaczęła opowiadać dalej o starciu, w którym była uczestniczką. Bardzo niechętną uczestniczką. Ventrue nie owijała w bawełnę od razu stwierdzając, że przede wszystkim próbowała się wydostać z pierścienia ognia i spod ostrzału sług Tzimisce. I że zaraz po przebiciu się rzuciła do pospiesznej rejterady… nie widziała więc końca tej walki.

- Giovanni dopiero teraz się wkurzą.... - westchnęła francuzka.
- Z pewnością. Niemniej musimy ich poinformować… i skierować ich gniew na Tzimisce właśnie. - westchnął William drapiąc się po karku. - Powinniśmy zapewnić ich o… naszej chęci pomocy w tej kwestii.
- Nie widzę powodu byśmy się im podlizywali. - warknął Larry splatając ramiona razem.- To było ich śledztwo i ich pomagierzy. My daliśmy im miejscowych przewodników, a nie ochroniarzy. Nie nasza wina, że Piscati ugryzł więcej niż mógł przeżuć.
- Lepiej nie mieć na raz wrogiego Tzimisce i Giovanni. - mruknęła Caitiffka - Jeden na raz... A do tego czemu marudzisz Larry? Zwiększymy szanse, że też będziemy walczyć z Tzimisce.
- Ten…Tzimisz… on chyba nie jest naszym wrogiem. - wtrącił Clyde drapiąc się karku. - Jak na razie załatwił jednego Giovanni, potem drugiego… ale nikogo z nas nie ruszył. Lukrecja uszła z życiem i chyba nikt jej nie ścigał.
- Nooo… ten Tzimisce ma chyba jakieś porachunki z nekromantami.- zadumał się Garry popierając tezę Clyde’a.
- Łysego jeszcze przed aferą z Giovanni widziałam w mieście. - zastanowiła się - To co? Będziemy po prostu biernie czekać, bo może nic się nie stanie? - zapytała z lekką irytacją.
- Nie… poszukiwanie Tzimisce jest jak najbardziej w naszym interesie. - przyznał szeryf i podrapał się po karku. - Na razie jednak mamy problemy z tropami i… liczebnością. Nadio, Tzimisce to wrogowie twojego klanu. Może Augusto wzmocni nas jakimiś Kainitami, jeśli go poinformujemy o sytuacji. Może nawet podeśle gargulca, co?
- Na gargulca bym nie liczyła.- westchnęła ciężko Nadia. - Ale może jakiś mag się nam trafi… może… NIe oczekuj wiele.
- Trzeba będzie wyłożyć kasę i wynająć kogoś z nowojorskich Gangreli lub Brujah. - tym razem szeryf zwrócił się do Blake’a.

Ann spojrzała na Lukrecję.
- Wiesz jak wyglądał ten Tzimizce?
- Szpiczaste rogi, kozie uszy… nieludzko… ludzka twarz o przeraźliwie wyrazistych rysach. - zamyśliła się Ventrue.- Tyle zapamiętałam, nie miałam okazji długo mu się przyglądać.
- Brujah są tani. - ocenił William.- I zazwyczaj solidni, choć nie do końca da się ich kontrolować.
- Znam Gangrela, który skusiłby się za mniejszą stawkę.- zaoferował Garry.
A Larry zaś dodał. - Ewentualnie można by poprosić… Papę Roacha o pomoc. Ma swoich detektywów.
- Raze? - zapytała Garry’ego.
- Raze by się chyba zgodził, za niższą niż zwykle stawkę. Ostatnio ciągnie go w plenery. - potwierdził Gangrel, a Lukrecja dodała. - Jest jeszcze mag, który zatrzymał się u Williama. Skoro jesteśmy tak zdesperowani by rozważać pomysł korzystania z lunatyków Papy Roacha, równie dobrze możemy i jego zatrudnić.
- Nie jestem pewien czy zechce. Fundacja do której należy chyba nie ma problemów finansowych.- stwierdził po namyśle Toreador. - Co prawda, mag pozornie ubiera się niedbale, ale nadal są to ubrania z wyższej półki.

Ann spojrzała na Nadię.
- Chciałabym zobaczyć naszą Tremere z tym magiem... - uśmiechnęła się wrednie.
- Nie wiem czym się ekscytujesz. W przeciwieństwie do większości młodych Tremere, ja byłam magiem i nie zamierzam się ślinić na jego widok. Ani robić głupich minek. - odparła sarkastycznie wampirzyca. - Nie mam w sobie przymusu udowodnienia mu, że ja też potrafię czarować. Bo nie żyję złudzeniami jak większość mego klanu.
- Nie o to mi chodziło. Chcę zobaczyć jak sobie z nim poradzisz, bo ma w sobie trochę dupka.
- Przecież nie będziemy go niańczyć, jeśli go zatrudnimy…- machnęła ręką Nadia z wyraźną irytacją. - Nieważne czy jest dupkiem, sybarytą, zbokiem czy satanistą. Byle by był profesjonalistą.

- W kwestii… wytropienia… może… wywróżymy?- zapytał Garry, a szeryf rzekł spokojnie.- Sny może bywają profetyczne w Stillwater, ale nadal są ruletką w dodatku z nieczytelnymi liczbami, a co do… Ravnoski, możemy u niej zamówić stawianie kart, ale wiesz… precyzyjnej wróżby nie postawi. Może mag? - tu spojrzał na Nadię uznając jej doświadczenie. Ta zaś rzekła. - Jeśli włada Czasem, jak ja władałam, może zajrzeć w przyszłość i przeszłość. Nie jest to jednak łatwa sztuka i zwłaszcza jeśli chodzi o przyszłość. I może zwieść na manowce. Zwłaszcza w Stillwater, w świetle ostatnio uzyskanych informacji.
Ann wyglądała niezbyt radośnie na wspomnienie o snach.
- Może spróbujemy z Ravnoską, a po wróżbie damy ją magowi, do uzupełnienia.
- To tak nie działa.- machnęła ręką Nadia. - To nie puzzle, gdzie każdy ma własne kawałki do wstawienia.
- Cóż, skorzystanie z wróżb Jaine nic nas nie będzie kosztować, w przeciwieństwie do pomocy maga, więc zostańmy na tym.- zastanowił się Joshua, a William dodał. - Jeśli zaczniemy zwracać na siebie uwagę w Nowym Jorku rekrutując kogo popadnie, to zwrócimy uwagę Księcia. Lepiej będzie wpierw porozmawiać z nim.
- Wiesz, że to oznacza rozmowę w cztery oczy. On nie lubi takich kwestii omawiać przez coś co da się podsłuchać, lub pośredników. - westchnął ciężko szeryf, a Blake dodał zgadzając się z nim. - Niestety.

- To kiedy chcesz się spotkać w Nowym Jorku z nim? - Ann zapytała Joshui.
- Na razie nie wiem. Wkrótce zapewne. Będę musiał do niego zadzwonić. Na razie… naradzamy się co do dalszych naszych planów. - zamyślił się Smith.- Załatwienie kwestii wróżby u Jaine, jest chyba najprostszym posunięciem i można załatwić od ręki. Raze i inni najemnicy z Nowego Jorku to już kwestia poruszenia naszych kontaktów w mieście Księcia. Wiem, że większość z was jakieś wpływy w Nowym Jorku nadal ma. Warto z nich teraz skorzystać.- spojrzał znacząco na Lukrecję, Nadię i Larry’ego.
Caitiffka zmarszczyła brwi.
- Książę Nowego Jorku interesuje się tymi zabójstwach, a było też tam bardziej... interesujące. Figura z ciał. Może to zaplusuje nam, by go przekonać do sprawy.
- Może…- odparł nie do końca przekonany szeryf.

- Wszystko to ładnie brzmi, ale…- westchnęła Ventrue. - … mam wrażenie, że omijamy najważniejszą kwestię szerokim łukiem. Mianowicie, co powiemy Giovanni i… kto z nas zgłasza się do szlachetnej roli posłańca przynoszącego złe wieści.
- Cóż…- Wiliam spojrzał na Ann.- … osobiście nawet nie wiem gdzie Giovanni mają swoją siedzibę, a niewielu z nas może wrócić do miasta.
Ann najpierw spojrzała na Williama, później na resztę wampirów.
- Wy tak serio? - mruknęła zrezygnowana - Niech będzie... jak Cyril nie będzie miał nic przeciw. - spojrzała na Williama.
- Ja rozumiem twoje uzależnienie od krwi, ale bez przesady… nie musisz pytać Cyrila, o pozwolenie, by zawiązać buty. - wtrąciła Nadia sarkastycznie. - I jeśli nie chcemy… robić przedwczesnego alarmu w mieście, to musimy… unikać nawiązania kontaktu z twoim opiekunem. Jeśli jest prowadzone wobec niego śledztwo, to telefon jego jest podsłuchiwany przez brzydali.
- Wiem, że nie byłoby mu miłe, gdybym wróciła, więc wybacz, że zależy mi na jego dobru. - warknęła z irytacją do Nadii.
- Uważam, że nie musisz się o to martwić. Po pierwsze nie wracasz, tylko wpadasz z wizytą do siedziby Giovanni, a po drugie… on ma ważniejsze sprawy na głowie niż twoje pojawienie się w Nowym Jorku. Zresztą niedawno byłaś i jakoś się z tego powodu nie załamał. - wtrąciła Lukrecja wzruszając ramionami. - To dyskretna misja, idealna dla ciebie… z powodu twojej klanowej przynależności.
- Co to ma niby znaczyć? - spojrzała na Lukrecję, z nowym wyrazem: poczucia urazy.
- My wszyscy jesteśmy klanowcami, co sprawia że jesteśmy poniekąd powiązani z miejscowymi Primogenami. W niektórych przypadkach te więzi są silne, w innych bardzo luźne. Ale prawda jest taka, że żadne z nas nie wjedzie do miasta niezauważone. I odpowiednie osoby zostaną powiadomione przez wtyczki na ulicy. Żadne z nas… z wyjątkiem ciebie. Ty nie masz klanu, nie masz powiązań… jesteś jedną z niezwracających większej uwagi krwiopijców którym łaskawie zezwala się istnieć. Tak jak populacja cienkokrwistych Nowego Jorku. - wyjaśniła spokojnie Lukrecja.- Nim plotki o twoim pojawieniu dotrą na szczyty władzy… ciebie już nie będzie w mieście. Jesteś tam prawie niewidzialna.
- Lubię twoją umiejętność opisywania gównianego apartamentu jak tego, co chociaż nie ma widoku na śmietnik. - odparła wolno.
- Możesz wiecznie narzekać na słabe karty jakie dostałaś przy rozdaniu, albo nauczyć się nimi grać. - stwierdziła Ventrue. - Twój wybór moja droga. Niemniej warto korzystać także z tych niewielu plusów jakie ci daje obecna pozycja.
- Mówiłam, że pójdę. - mruknęła - Kiedy?
- Jutro zapewne. Dostaniesz wieczorem raporty z miejsca zdarzeń, co by… Giovanni mieli co czytać.- wyjaśnił szeryf i potarł podbródek.- Kolejne zebranie, pojutrze? Podsumujemy co się nam udało załatwić poprzez nasze kontakty i osobiste śledztwa. Niech każdy spróbuje zrobić co w jego mocy.

Ann spojrzała na Williama.
- Mam sama motorem do miasta jechać?
- Możesz wziąć mój samochód.- zgodził się Blake, a potem spojrzał na Brujaha. - Albo Larry da ci coś ze swojej stajni.
- Larry? - spojrzała na Brujah.
- Znajdzie się coś stylowego i dyskretnego. - potwierdził Larry z uśmiechem.
- A po spotkaniu masz czas się pobić ze mną? - zapytała cicho i lekko zaczepnie.
- Czemu nie. - odparł cicho Larry wzruszając ramionami.
- To co mam powiedzieć, a co ominąć? - zapytała Joshuę.
- Nic… nie mamy nic do ukrycia w tej kwestii. - odparł szeryf. - Giovanni nie powinni odnieść wrażenia, że coś przed nimi ukrywamy.
- Mam więc wolną rękę, tak?
- Tak. - odparł Książe i zapytał.- Coś jeszcze mamy do omówienia?

- Pokój i rzeczy zaginionego? - wtrąciła Patty.
- Zostawić i zapieczętować. Niczego tam nie ruszamy. Po pierwsze mogą się tam znajdować sekrety nekromantów, których zniknięcie mogłoby ich wkurzyć. A po drugie… Gino mógł tam zostawić jakiegoś strażniczego ducha. Wolałbym uniknąć walki z wściekłym bytem tego rodzaju. - zadecydował Smith.
W tym momencie Ann przypomniała sobie słowa Cyrila. Na pewno byłby chętny poznać sekrety nekromantów, o bankowo... Potrząsnęła głową odganiając od siebie natrętną myśl.
- Jeszcze jakieś kwestie do omówienia? - zapytał Joshua. Nikt się nie odezwał.
- Dobra. To kończymy. William, ty pogadaj z Jaine Love, ja zajmę się jeszcze miejscem zbrodni wraz z Garrym. Reszta… ma wolną rękę w załatwianiu pomocy dla nas. - zadecydował szeryf kończąc zebranie.


***

Larry nie dawał Ann taryfy ulgowej. Uderzał mocno, celnie… zmuszał ją do unikania ciosów. I przewidywania przeciwnika. Twierdził, że najpierw musi nauczyć się obrony, zanim pokaże jej kilka ofensywnych sztuczek. Bili się na tyłach jego stacji benzynowej, pomiędzy starymi oponami tworzącymi niewysokie płoty.
Dziewczyna starała się unikać najlepiej jak potrafiła, ale nie ratowało to jej przed obrażeniami. Widać było tłumioną złość, którą starała się trzymać na wodzy. Nie przypominała w walce zastraszonego Bezklanowca, tylko Bezklanowca, który chciałby móc pokonać i brak siły go irytuje. Larry rzucił nią o ziemię z głuchym odgłosem. Ann warknęła gardłowo unosząc się cała poobijana. Gdy nadchodził kolejny cios, dziewczyna zaczęła unikać w ostatnim momencie.... wykorzystując tą chwilę, aby cisnąć w oczy Larry'ego trzymanym w pięści piachem z ziemi.
- Niezła próba…- Larry bez problemu uniknął tej fałszywej sztuczki. - Dobra na śmiertelników.
Kopniak w kolana powalił Ann na ziemię. - Na wampirów mniej skuteczna. Może gdyby ziemia była poświęcona? Albo to była sól?

Ann zerwała się z ziemi i nie słuchając nawet końca słów Brujah wybiła rękę, chcą wbić pięść w jego nos. Wyraźnie mogła inaczej widzieć obronę.
Tyle że Larry był lepszy od niej, o wiele lepszy. I o wiele szybszy. I o wiele silniejszy. Pochwycił jej dłoń, pociągnął za nią z olbrzymią siłą i cisnął Ann niczym szmacianą lalką, śmiejąc się przy tym.
Bezklanowa przyjęła reakcję Larry’ego jak zwykłe wyzwanie, co tylko bardziej ją zmotywowało. Złamaniem kręgosłupa zajęło się błogosławieństwo Kaina, aby dziewczyna mogła dalej próbować walczyć... a raczej nie dać się znowu połamać w trakcie.

“Powalczyli” jeszcze trochę, a właściwie to Larry poobijał zmotywowaną wampirzycę coraz bardziej rozczarowany jej zachowaniem. Ostatecznie przycisnął ją do ziemi mówiąc.
- Koniec na dziś. Mam jeszcze robotę do zrobienia.
- O co ci w ogóle chodzi? - zapytała patrząc z ziemi na Brujah.
- O nic. Po prostu nie mogę spędzić całej nocy na tłuczeniu się z tobą. Zwłaszcza, że nie próbujesz się nic nauczyć, tylko chcesz udowodnić sobie, że możesz zrobić krzywdę dużemu strasznemu Brujah.- odparł Larry splatając ramiona razem.
Ann prychnęła.
- Czy to nie byłoby równoważne zwycięstwu? - mruknęła - Uczysz się poprzez dążenie do niego.
- Filozofię zostawiam Toreadorom. Ty masz wykonywać polecenia podczas nauki.- zaśmiał się Larry, a potem spoważniał.- A tak serio, to na dziś wystarczy prania się po pyskach. Mój czas na takie przyjemności się skończył.
Dziewczyna stała na nogi z chrupotem kości.
- Jaki masz pojazd dla mnie? - zapytała masując kark.
- Jutro się dowiesz. Muszę sprawdzić co mogę ci pożyczyć. Nie martw się. To będzie porządna bryka.- zapewnił Brujah.
- Nie ma to jak marchewkowa karoca Willa?
- Blake urodził się za wcześnie by docenić prawdziwe amerykańskie muscle cary.- odparł z uśmiechem Larry.
- Podwózki do miasta mi trzeba. - stwierdziła po zastosowaniu - I sorry za dziś. Już nie będę.
- Nie ma sprawy. Któryś z moich chłopców cię podrzuci .- odparł z uśmiechem Brujah.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 11-02-2023 o 10:44.
Zell jest offline  
Stary 05-02-2023, 18:36   #48
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Koszmary jak zwykle ją dręczyły, ale tym razem były znajome. Pobudka więc była w miarę spokojna. Tej nocy Ann miała znów udać się do Nowego Jorku, tym razem z polecenia księcia Stillwater. Nie sądziła, że przyjdzie jej tak szybko tam wrócić. Niemniej tym razem wycieczka była krótka. Musiała wrócić z powrotem tej samej samej. I dlatego mieli kolejnego gościa, oprócz Vincenta…
Bob lub Luc… nie rozróżniała ghuli Larry’ego, mimo że miała okazję pracować z nimi. Czekał na nią z autem na lawecie. I gdy wyszła mu na spotkanie odczepił wóz znajdując się na niej. A następnie podszedł do niej z kluczykami.
- Niech cię nie kusi ściganie. Jego remont będzie bardziej kosztowny niż twojego motoru.- rzekł podając jej kluczyki.
Miał rację.

[media]https://i.pinimg.com/originals/aa/10/12/aa1012d8142ba1036aaa4f29c43bdfe5.jpg[/media]

Czarny podrasowany chevrolet camaro był z pewnością szybką maszyną, stworzoną do nielegalnych wyścigów. I bardzo drogą.
- Pozwoli ci uciec od kłopotów w razie czego. Ma nielegalne nitro zamontowane, przycisk jest na manetce zmiany biegów. Używać w ostateczności. Tak powiedział szef. - kontynuował pouczenie ghul, gdy caitifka oglądała cudeńku od Brujaha.


Giovanni mieli w porcie swoją siedzibę, ukrytą pod przykrywką towarzystwa przewozowego. Było to miejsce które każdy dostatecznie poinformowany Kainita omijał szerokim łukiem. Kto wszedł na tereny Giovanni bez ich pozwolenia, ten nie wracał “żywy”. I to bez względu na to jaką zajmował pozycję w hierarchii Nowego Jorku. Książę tę niepisaną zasadę tolerował, bo dzięki temu Giovanni nie wtrącali się w sprawy jego Domeny i nie włączali się w miejscową politykę. Giovanni z pozostałymi klanami nie łączyło nic poza… interesami prowadzonymi z niektórymi członkami klanów. A i w tej kwestii wymagali dyskrecji i sami zachowywali milczenie.
Tyle teorii, w praktyce Ann na ulicy słyszała plotki że Giovanni robili interesy nie tylko z członkami Camarilli, ale i anarchami oraz Sabatem. Opowiada o handlu organami ludzi i Kainitów, o krwawych rytuałach, o budzeniu zmarłych i wzywaniu duchów… o konszachtach z klanami tak zdeprawowanymi, że bano wypowiadać się ich nazwy… zwano ich Czcicielami demonów. Plotki dotyczyły też ich siedziby, ta część nadbrzeża miałą być nawiedzana przez upiory i topielców uwiązanych nekromantycznymi łańcuchami do tego miejca niczym psy podwórzone. Tych nieumarłych sług obawiano się najbardzej, gdyż powszechny był pogląd że większość klanowych dyscyplin po prostu na nich nie działa. A nawet potężni Kainici obawiali się istot, przeciw którym byli bezbronni.


Choć była tu kilka razy. Choć była nieśmiertelnym drapieżnikiem nocy, to jednak to miejsce nadal budziło ciarki na jej plecach. Z pozoru nic niezwykłego. Ot droga między budynkami magazynami, prowadząca do szlabanu za którym był plac do parkowania i budynki urzędowe. Niemniej nad całym tym miejscem wisiała upiorna atmosfera… wzmacniana nocną mgłą znad oceanu.


Która w okolicy gniazda Giovanni była wyjątkowo gęsta. Sama uliczka, była brudna i słabo oświetlona. Okoliczne budynki były opustoszałe, a magazyny porzucone. Ani ludzie, ani istoty świata mroku nie korzystali z tych miejsc. Coś wisiało bowiem w powietrzu. Coś niedobrego. Każdy kto tu przebywał czuł to podskórnie. Przy szlabanie była budka, w budce podstarzały otyły strażnik, pełniący bardziej rolę portiera. I zajęty czytaniem gazet. Nie on pilnował tego miejsca. Nie czyniły nawet tego kamery pozawieszane na słupach. Strażnicy byli inni, niewidoczni i nie do usłyszenia. I nie do zabicia, bo prawdziwie martwi. Tych nie można było spostrzec.

Innych tak. Ann przejechała całe miasto bez problemu i bez zaczepek. Teraz jednak dojeżdżając do celu swojej podróży natknęła się na problem. Niebieski Oldsmobille Toronado stał przy wjeździe do uliczki. Obok niego stali dwaj mężczyźni, niby zajęci pogaduszką i palący papierosa… ale ciągle zerkający na placyk przed siedzibą klanu nekromantu i na stające tam samochody. Obaj byli Kainitami, prawdopodobnie. Ann nie znała krótko obciętego blondyna w skórzanej kurtce, ale… drugi. Ten chudy i nieco zaniedbany mężczyzna w nieco w wytartej marynarce był jej dobrze znany. David Thorn, przydupas Quentina. Co on tu robi?
Tego Ann mogła tylko domniemywać. Zresztą ważniejszą dla niej sprawą, było to co ona sama zrobi? Jeśli po prostu pojedzie do nekromantów, to zostanie przez nich zauważona.
A przecież innej bezpiecznej drogi… nie było.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 12-02-2023, 13:45   #49
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Ann przeklęła do siebie, jak na polu jej widzenia pojawił się Thorn. Naprawdę Bezklanowcy musieli być przeklęci pechem...
Francuzka nie używała często tej posiadanej możliwości, ale teraz nie było wyjścia. Przypomniała sobie wizerunek bywalczyni Róży- Malkavianki, która czasem tam występowała, aby jej obraz "nałożyć" na swoją osobę, dla zmylenia zmysłów innych. Pamiętała jej głos, miała we wspomnieniach maniery... Pora zacząć przedstawienie.

Skierowała pojazd w uliczkę, aby nią dotrzeć do Giovannich. Maskarada wydawała się działać. Obaj Kainici zwrócili na nią uwagę i wymienili się komentarzami, ale najwyraźniej muzykalna córa Malkava nie była ich celem. Co nie zmieniało faktu, że nadal “odprowadzali” ją spojrzeniami.
Ann nie przejęła się nimi, zdążając nadal w tej formie do Giovanni.
Dojechała do szlabanu, zamkniętego. Strażnik oderwał na moment spojrzenie od lektury i pulchnymi palcami odłożył gazetkę na blat.
- Hmm? - spytał “elokwentnie”.
Otworzyła okno kierowcy i spojrzała na "zapracowanego" człowieka.
- Muszę spotkać się z szefem tego... interesu. Jestem ze Stillwater i chodzi o Gino.
- Mhmm…- odparł mężczyzna sięgając po telefon. - Kogo zaanonsować?
- Posłańca od Księcia Stillwater. - powiedziała.
- Poczekaj.- mężczyzna wystukał numer. Zadzwonił i przekazał słowa Ann. - Mówi że jest posłańcem Księcia Stillwater i chodzi o Gino. Tak… chyba jej chodzi o pana Pisanob. Nie wiem o co dokładnie… tak, rozumiem… i chce się widzieć z samym signore… eee… wiem… oczywiście, że wiem. Wpuścić? Ok. Przekażę. Coś jeszcze? Rozumiem.
Zakończył rozmowę i podniósł szlaban.
- Główny budynek, proszę czekać w korytarzu aż ktoś przyjdzie.- wyjaśnił na koniec.
Skinęła głową i złożyła okno, po czym udała się wedle instrukcji.
Wysiadła obok budynku, aby przejść do środka gdzie miała poczekać.

***

W środku było ascetycznie. Nieduża poczekalnia z dwoma sofami i kilkoma krzesłami. Niski stolik na którym leżało więcej starych gazet dla zabicia nudy. I nikogo innego oprócz Ann nie było tutaj.

Ann usiadła na krześle, nie porzucając na razie iluzji. Nigdy nie było wiadomo czy ktoś znajomy się nie pojawi…
- Oczywiście zawsze szanujemy… wolę Księcia.- usłyszała męski głos i kroki dwóch osób.- Ale nasze interesy nie mają nic wspólnego z tym miastem. Świat nie kręci się wokół Nowego Jorku i Amerykanów.
- Zabawne deklaracje zważywszy na ostatnią waszą aktywność.- głos drugi należał do kobiety, niższej od Ann, bladej i ciemnowłosej ubranej w ciemny włoski garnitur. Spojrzała zaciekawiona na caitifkę, gdy ta znalazła się w polu jej widzenia. Towarzyszył jej wysoki i szczupły mężczyzna o nieprzeciętnie pięknym obliczu.
- Zapewniam, że wszelkie dokumenty jakie zostały pani przedstawione potwierdzą iż Książę nie musi się niczym martwić.- odparł z uśmiechem mężczyzna i skłonił się jej, potem Ann. A następnie opuścił je obie. Kainitka zaś przyglądała się Ann przez chwilę nim rzekła. - Proszę, proszę… nie spodziewałam się zastać służki Cyrila właśnie… tutaj.
Ann westchnęła w duchu. Tyle co do tej Maskarady na mniejszą skalę...
- Też się nie spodziewałam tu musieć być. - odparła, zdejmując z siebie iluzoryczny wizerunek.
- Mogę wiedzieć co tu robisz? Nie powinnaś być w… tam? - zapytała kobieta i brzmiało to bardziej jak… Muszę wiedzieć z odrobiną niemej groźby.
- Przenoszę wieści od Księcia... tam. - odparła niezrażona - Temu jestem w mieście.
- A jakież to wieś…- zamyśliła się nieznajoma, po czym potarła czoło w zadumie.- Coś się im stało u was?
Caitiffka spojrzała z pewnym zmęczeniem tymi gierkami.
- Nie jestem upoważniona do przekazywania takich informacji postronnym.
- Nie jestem… postronna. - stwierdziła czarnowłosa przeczesując palcami swoje włosy. - Odpuszczę ujawnianie mojego imienia, bo i tak ci nic nie powie. Niemniej… znasz tego, dla którego pracuję. Falconi z pewnością ucieszy się na wieść o tobie. Zawsze miał pewną słabość do wolnych elektronów.
- Obawiam się... że jesteś postronna wystarczająco, pani. - Ann podejrzewała, że góra Nowego Jorku szybko się o niej dowie... Może ona szybciej zdąży wyjechać.
- Skoro tak twierdzisz. Wiesz chyba, że Markus potrzebuje zaspokajać swoją ciekawość równie mocno co głód krwi. - odparła urażonym tonem Kainitka i wyszła z budynku nie czekając na odpowiedź caitifki.
W tym momencie Ann już chciała wrócić do Stillwater... nie było szans, że sama wyda sytuację z miasteczka przydupasom Szeryfa czy Księcia Nowego Jorku. Niech Joshua się nimi kłopocze...
Zerknęła, czy mężczyzna poszedł za wampirzycą. Nie ruszył, bowiem oddalił się wcześniej gdy Ann została wciągnięta w rozmowę przez agentkę Szeryfa Nowego Jorku. Znów musiała czekać, aż przyszedł do niej blady jak upiór ghul i w milczeniu wskazał dłonią kierunek, który bez wahania obrała przygotowując się na dalsze kłopoty.

Została doprowadzona do drzwi, prowadzącego do biura. Tam, w środku za biukiem siedział wysoki blady mężczyzna, o jakże zaskakującym co znajomym obliczu.
Ann zatrzymała się jak wryta, nie wiedząc co powinna w tej sytuacji zrobić. Czy powinna cokolwiek robić…
- Jeśli dobrze zrozumiałem, jesteś wysłanniczką Stillwater i masz jakieś informacje przekazać na temat Gino? - zapytał mężczyzna wyglądający dokładnie jak… Gino.
- Uhm... Tak. - Ann pozbierała się - Sprawy się jeszcze bardziej... skomplikowały. Gino najwyraźniej na coś wpadł, ale może to sprowadziło na niego i jedną z naszych kłopoty... Gino i nasza Ventrue zostali zaatakowani, a on najpewniej skończył uprowadzony... - urwała po tym. Wolała powoli przekazywać złe wieści.
- Co? Kto śmiał.- odparł “klon” Gino, lekko tylko poruszony tymi wieściami. - Co… dokładnie się stało?
- Oboje zostali zaatakowani, gdy nasza Ventrue I on jechali samochodem... w sumie Gino nie wytłumaczył szczegółów. Ventrue ledwo uszła z istnieniem, choć miotacze ognia połowę jej ciala do kości spaliły. Gino... Ona nie widziała co dokładnie było dalej w chaosie ognia i... kreatur, ale... zakładamy, że go uprowadzono. Musiano się nim interesować. - skrzywiła się - Atakiem przewodził Tzimisce…
- Sabat? - o dziwo, klon Gino zachowywał się spokojnie. - To sprawka… Sabatu?
- Na to wygląda…
- Hmm… to niepokojące. - odparł spokojnie Giovanni, wstał od stołu i ruszył do wyjścia z biura. - Proszę tu poczekać.
Zachowanie Giovanni było... niepokojące. W sumie jak cały ich Klan...
Ann czekała w pewnym napięciu.

Minęło chyba pół godziny, nim drzwi się otworzyły i wszedł klon Gino, a za nim… osoba, która mogła konkurować wyglądem z nosferatu. Wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze, w czarnym kapeluszu, na czarnych długich włosach. I twarzy jak z horroru, nieludzkie oczy i nieludzkie zęby dobrze widoczne dzięki… dziwacznemu aparatowi na “zęby”. Przyglądał się w skupieniu caitifce.
- To pan… Arturo.- przedstawił go klon Gino.
- Ann Paige... - przedstawiła się lekko skłaniając głowę. Nie spuszczała oka z... kreatury, jak i kryjąca się myszka z kota.
- A więc… twierdzisz, że Tzimisce zaatakował Gino… którego wysłaliście, bo…- tu kreatura spojrzała na klona Gino, a ten… pewnie by się teraz straszliwie pocił gdyby mógł. Niemniej odpowiedział. -... zaginął tam wysłannik z Europy.
- A przecież co mówiłem?- odparła kreatura spoglądając na Kainitę.- Co mówiłem Giacomo?
Giacomo z trudem wydusił z siebie. - Że powinniśmy przygotować trasę lepiej i więcej ochroniarzy. Ale wszystko było robione w tajemnicy. Diabeł Wenecki nie mógł…-
- Nie mów mi co Diabeł Wenecki może, a czego nie… To nie ty spotkałeś się z nim twarzą w twarz. To nie ty byłeś zabawką jego parszywych mocy. - wybuchł Arturo, po czym zwrócił się do Ann.- I to… ten Tzimisce dowodził? Nie jakaś Lasombra, czy Ventrue antiribu… czy inny odszczepieniec?
- Teraz był tam Tzimisce ze swoimi kreaturami i... Braćmi Krwi? Wcześniej zniszczyliśmy Sforę Sabatu na terenie Stillwater. Nie sądziliśmy, że to nie koniec…
- To nie Sabat… to on. - odparł potworny Arturo, a następnie rzekł do Giacomo. - Ruszamy jutro.
- Nie wiem czy dostaniesz pozwolenie, a poza tym… to niekoniecznie musi być on…- zaczął Giacomo, a Arturo zwrócił się wprost do niego. - Znam jego modus operandi lepiej niż ktokolwiek na świecie. I wiem, że to on. Odeślij ją, przesłuchamy ją na miejscu. Ja muszę teraz przeprowadzić kilka rozmów.
- Dobrze Szkara…- zanim Giacomo dokończył to słowo, oberwał pięścią w nos i upadł na ziemię.
- Nigdy nie używaj tego słowa… przy mnie.- warknął gniewnie Szkaradziec, bo kim innym mógłby być?
- Przesłuchamy...? - Ann wyraźnie nie uspokoiło to słowo z ust Szkaradźca.
Arturo wyszedł, a Giacomo powstał z podłogi nastawiając złamany nos.
- Dupek. - skomentował jego wyjście i zwrócił się do Ann.- Jeśli nie ma pani nic innego przekazania lub załatwienia, to… ehmm… jest pani wolna?
- Czyli... mamy pana Arturo spodziewać się jutro w Stillwater...?
- Oby nie… to znaczy… eee… nie do mnie należy ta decyzja.- odparł skonfundowany Kainita.
- Duża jest możliwość, że ma rację co do tożsamości Tzimisce?
- Cóż.. To nie Europa. Tzimisce są tu rzadkością. To klan bardzo przywiązany do ziemi. I to dosłownie. - wyjaśnił enigmatycznie Giovanni.
- Czy Stillwater ma oczekiwać reakcji Giovanni, jak za ostatnim zabójstwem? - dopytała.
- To znaczy?- zapytał Giacomo.
- Domagania wpuszczenia śledczego, jak Gino.
- To chyba zrozumiałe żądanie w świetle tych wydarzeń? - zapytał retorycznie Kainita.

I zupełnie bezsensowne... kolejnego chcecie stracić?

- W razie potrzeby kontakt z Księciem Smithem zawsze dostępny. - wstała I skłoniła się.
- Dziękuję za informację.- odparł uprzejmie Giacomo, równie uprzejmie otwierając jej drzwi.
Ann podeszła do drzwi, ale nim wyszła wyciągnęła z torby spięty plik raportów, który dał jej Joshua.
- To są raporty z wydarzenia. - podała je Giovanni, po czym wyszła z pomieszczenia.
- Mój klan docenia współpracę księcia Stillwater. - odparł Giacomo uprzejmie.

***

Ann musiała wrócić do Stillwater, choć wolała zostać w Nowym Jorku... Już w samochodzie napominała się, aby o Cyrilu nie myśleć...
Przynajmniej dwóch wampirów nie było na zewnątrz.

Ann skierowała się by wyjechać z miasta i dotrzeć na czas do Stillwater. Podróż była niepokojąca spokojna i bez wypadków. Ann jechała szybko, pewnie i pogrążona we własnych myślach, pragnieniach i obawach. Skręciła nagle na kolejnym skrzyżowaniu ruszyła trasą którą znała… w teorii. Trasą patrolu Joshui. Po jakimś czasie dojrzała swój cel. Radiowóz policyjny szeryfa.

Caitiffka postanowiła wyprzedzić samochód policyjny i zajechać mu drogę. Po tym zatrzymała wóz, tak aby nie mógł drugi przejechać i wysiadła z niego.
Policyjny wóz zatrzymał się nagle i wysiadł z niego Smith mówiąc ironicznie.
- Ty chyba masz numer mojej komórki?
- Nie wolno używać komórki podczas jazdy. - pogroziła palcem - I zawsze chciałam policjanta zatrzymać na drodze.
- Za to powinien być mandat. - stwierdził poważnym tonem Joshua, a następnie spytał. - Jak tam wycieczka do Nowego Jorku?
- Jego Szeryf pewnie już wie, że byłam u Giovanni. Wpadłam na jakąś jego przydupaskę.
- I tak by się dowiedział. Nic nie umyka uwadze tego gryzonia. - zamyślił się Joshua.
- Możliwe, że Książę ma jakieś zarzuty co do działalności Nekromantów w mieście. Nie znam szczegółów. - dodała.
- Dobrze wiedzieć, choć nie powiem żebym był zaskoczony. - przyznał z uśmiechem szeryf. - Niemniej to nie nasz problem. Co sami Giovanni mają do powiedzenia?

- W sumie... Na razie nic pewnego. Znaczy, znowu kogoś wyślą, ale prawie na pewno Szkaradziec przyjedzie. Bardzo... zaciekawiony. - wzdrygnęła się - Ale nie było zaprzeczania Tzimisce.
- To akurat było nieuniknione. Najważniejsze, że nie mają podejrzeń co do nas. Że nie uważają nas za współpracowników tego Tzimisce.- skupił wzrok na twarzy Ann. - Bo… nie… uważają, prawda?
Ann zamyśliła się i powiedziała niewinnie.
- Nie, no co ty, nie uważają nas. Może tylko ciebie?
- Może… w oczach niektórych nigdy nie uwolnisz się od przeszłości. Nieważne co byś zrobił by udowodnić, że odciąłeś się od dawnych znajomości. - ni to zaprzeczył, ni to potwierdził Joshua. I uśmiechnął się ironicznie. - Co nie zmienia faktu, że Giovanni i Sabat nie są śmiertelnymi wrogami i kontakty pomiędzy nimi, się zdarzają. Ale odpuśćmy sobie filozofowanie. Więc kogoś tu wyślą… to wszystko?

- Kiedy Szkaradziec usłyszał o tym ataku... od razu stwierdził, że tu przyjedzie. I na pewno to Tzimisce, którego zna. - westchnęła - On naprawdę jest walnięty…
- Tak słyszałem. Zresztą pewnie widziałaś podpis Tzimisce na jego twarzy. Po czymś takim ciężko być normalnym, nieprawdaż? - zapytał retorycznie Smith.
- Kategorycznie... Czemu się to mu nie leczy?
- Klątwa Tzimisce. Jeśli zmienią ci ciało, to permanentnie. Pamiętasz tego typa z kolcami w dłoniach? To właśnie dzieło jednego z nich.- wyjaśnił książę.
- Ten typ mnie uderzył pięścią z tymi kolcami w twarz, więc pamiętam... - mruknęła - W takim razie... Mieli tam Tzimisce w Sforze?
- Nie… zdecydowanie nie. - odparł ze śmiechem Joshua. - Tzimisce nie chodzą na takie… wypady. A jeśli chodzą, to są dowódcami.

-Spojrzała zaciekawiona.
- Widziałeś kiedyś jakiegoś na żywo? W Sabacie?
- Raz… podczas wojny secesyjnej. Dowodził swoimi kreaturami i sprzymierzonymi wampirami i mną. Potrafią walczyć w zwarciu, ale… - Smith wzruszył ramionami. - … Tzimisce są dumni i nie toczą pojedynków z byle kim. I nie da się ich tak łatwo pokonać. To co zabił William, było za słabe na Tzimisce.
- A co zabił William? - zapytała dziewczyna, ciągle mając przed oczami, że ten wampir jest taki stary…
- Tzimisce potrafią kształtować ciało jak glinę. Mogą uszkodzić cię samym dotykiem podczas walki, ale… mogą też używać tej mocy do innych celów. Uczynić twoje ciało olśniewająco piękne, lub wzmocnić je w inny sposób. Na przykład umieszczając w tobie mięśnie niedźwiedzia lub… srebrne pazury. Jako zapłatę za… przysługi. - odparł rozważając głośno szeryf.- Przypuszczam, że ten z którym walczyliście miał okazję się wykazać użytecznością dla któregoś z nich.
- Srebrne pazury by im się przydały z Wilkołakami... Szkaradziec sądzi, że to jakiś Diabeł... - zamyśliła się - Diabeł Wenecki. On chyba się nim bawił. Drugi Giovanni jest sceptyczny... choć chyba Szkaradźca to się boi, więc przy nim by nie gadał o tym.
- Nie wiem kim jest ten Wenecki Diabeł. Może William będzie wiedział, w końcu przypłynął z Europy. - stwierdził Smith w zamyśleniu. - O Szkaradźcu żem słyszał, ale wiesz… tu dotąd Giovanni nie zaglądali, więc… słyszałem te same plotki co ty.

- Tak czy inaczej... Nie używajcie do niego, czy przy nim nazwy Szkaradziec. Jest... wybuchowy, zaatakował własnego klanowca, gdy ten tylko zaczął to wymawiać. Jego imię to Arturo... i na tym pozostańmy, co?
Kainita się zaśmiał. - Taki drażliwy, co? To trochę małostkowe.
- Chcemy mieć poprawne relacje z Giovanni, więc lepiej jego nie drażnić. On ma wyraźnie jakieś PTSD po tym Tzimisce. Patrząc na jego wygląd to się nie dziwię…
- Powiesz o tym na jutrzejszym zebraniu, na którym porównamy notatki i uzgodnimy kolejne kroki w związku z tym niefortunnym wydarzeniem. - zadecydował Joshua.

Ann skinęła głową.
- Podjąłeś już próbę kontaktu z Księciem Nowego Jorku?
- Rozmawialiśmy. Oczywiście jest zaniepokojony tym co się u nas dzieje. I nie pomoże w niczym. - odparł sarkastycznie Kainita.
- Szokujące. - mruknęła Ann - Póki kłopoty nie ugryzą miasta, póty się nie ruszy, mam rację?
- Przypomniał o tym, że mają tam własne problemy.- wzruszył ramionami Joshua. - Ktoś morduje wysoko postawionych Kainitów.
- Z braku podejrzanych robią problemy Cyrilowi... - mruknęła niezadowolona.
- Szeryf Nowego Jorku prowadzi śledztwo. Ponoć jest solidny jeśli chodzi o swoją robotę.- dodał pocieszającym tonem Smith.
- Może... - westchnęła - Czy tylko ty, Książę, patrolujesz Stillwater? Co noc?
- Nie jestem tylko Szeryfem naszej małej społeczności. Pracuję w Stillwater jako zastępca szeryfa i mam swoje obowiązki. Za to mi państwo płaci.- zaśmiał się Joshua i wzruszył ramionami. - Nie każdy może lub lubi się obijać jak nasz Garry.
- Lub Clyde. - stwierdziła niewinnie.
- Clyde rozwozi krew i informacje. Jest użyteczny. Ale masz rację, woli się obijać.- przyznał z uśmiechem Brujah.
- Ciekawe kiedy zrozumie, że libido martwego jest... cóż. Martwe. - pokręciła głową - Wrócę do Williama.
- Pewnie za dekadę… lub dwie. - ocenił z uśmiechem szeryf. - Nie będę cię zatrzymywał, choć powinienem wlepić ci mandat.
- Lepiej mandat od ciebie niż od Clyde'a. Bałabym się jaką karę by wlepił. - uśmiechnęła się - Rachunek na konto Williama, proszę. - wsiadła do samochodu.
- Dobrze. - odparł z uśmiechem Kainita.

***

Ann zastała Toreadora z plikami dokumentów, długopisem i notatnikiem. Wyraźnie skupiony na czymś. Zauważył jej przybycie i nie odrywając się od roboty rzekł.- Hej… jak było w Nowym Jorku? Giovanni poczęstowali kawą i ciasteczkami?
- Krótko w sumie. - przysunęła krzesło do stolika z dokumentami - Spotkałam Szkaradźca. Uch... - westchnęła - Jutro ostrzegę wszystkich, bo zapewne on się tu pojawi, ale powiem ci już teraz - nie nazywaj go tak. Nigdy. I swojego klanowca za to zaatakował.
- Fascynujące… myślałem, że Szkaradziec to jedna z tych plotek, którą Giovanni rozprowadzają po Nowym Jorku by straszyć nimi młodych Kainitów. - odparł z odrobiną zdziwienia w głosie Blake.
- Cóż... Nie... Postaraj się nie gapić na niego... bo... to może być naturalny odruch.
- Będziemy martwić o tym później. - machnął ręką Kainita. - Myślę, że ostatnie lata uśpiły moją czujność.

Ann skinęła głową na te słowa, zgadzając się w całości.
- Słyszałeś kiedyś o Diable Weneckim?
- Hmm… coś tam kiedyś usłyszałem. To miano nie jest mi obce. - zadumał się William próbując sobie przypomnieć. - Kiedy to było? Gdzie? Hmm… Chyba… tak, już wiem. To jakiś Kainita mający żale do Giovanni i jeden z niewielu, który osobiście próbuje im zaszkodzić. Tak przynajmniej słyszałem… że jest kolcem w ich zadku.
- To ten Tzimisce, który zabawił się Szkaradźcem. Ten Giovanni twierdzi, że atak u nas wygląda jak jego robota.
- Może to prawda. - wzruszył ramionami wampir. - Nie mnie to oceniać. Diabeł… był jedną z tych opowieści, którymi znudzeni wędrowcy wymieniają się przy ognisku. Nie wiem ile w tym prawdy.
- Po zobaczeniu Arturo... Wierzę.- stwierdziła poważnie.
- Jeśli to rzeczywiście Diabeł, to raczej nie musimy się martwić tym, że uderzy w nas. Jego wendetta skupia się tylko na Giovannich. - rozważał głośno Blake, stuknął długopisem o papiery.- Znalazłem dotąd trójkę podejrzanych najemców, którzy płacą sporo za wynajem moich posiadłości. I mogą być przykrywką dla Tzimisce.
- I coś mamy zamiar z tym zrobić? - zapytała - Wypowiedzenie najmu dasz?
- Oczywiście że nie… zaczniemy sprawdzać te adresy. Muszę tylko wszystkie sprawdzić. Bo ja osobiście nie wynajmuję budynków. Robi to wynajęta przeze mnie agencja.- wyjaśnił wampir. - Zwykle się w ich działania nie wtrącam.
- Nie masz tam swoich ghuli?
- I miałbym co chwila jeździć do Nowego Jorku, by ich karmić? - zaśmiał się Kainita spoglądając na Ann. - Po co? Wystarczy że im dobrze płacę. Zresztą wątpię by ghule zajmowaliby się moimi sprawami lepiej.
- Ale byłyby na pewno posłuszne. - Ann nie do końca rozumiała czemu nie chce ghuli innych, niż psy.
- Pracownicy agencji są posłuszni. Po prostu nie nadzoruję ich pracy na bieżąco. Za dużo z tym roboty.- wyjaśnił William.
- Ten Giovanni, Szkaradziec, ma się tu zjawić... Nawet jutro. - ostrzegła.
- Nic na to nie poradzimy. Zebranie też jest jutro.- stwierdził Toreador zagłębiając się w dokumenty.

Ann milczała chwilę nim niespodziewanie mruknęła z lekką irytacją.
- Jesteś dupkiem.
- Co? Czemu? - zapytał zaskoczony William.
- Nie powinnam się dziwić, bo każdy z nas taki jest czasami lub zawsze, ale wziąłeś mnie z zaskoczenia. - zmarszczyła brwi - Po prostu wkopałeś mnie wczoraj w robotę z Giovanni.
- Ann… - spojrzał na dziewczynę i westchnął ciężko. -... nie przyjechałaś tu na wakacje. Jest częścią naszej małej społeczności i gdy gówno uderza w wentylator, ty także obrywasz obowiązkami.
- Jakbyś nie zauważył nie traktuje tego jak wakacje, tylko przymusową odstawkę i nie jestem zadowolona z tego. To co mnie uderzyło, to wprost traktowanie mnie jak element, który za innych zbierze cięgi. Znam to, ale usilnie chcecie mi pokazać, że nie, w Stillwater jest inaczej. Zdecydujcie się.
- I jakież to cięgi zebrałaś?- zapytał retorycznie Toreador, a następnie rzekł spokojnie. - Faktem jest, że większość z nas nie może po prostu pojechać do Nowego Jorku. Inni nie znają miasta i nie mają pojęcia gdzie Giovanni siedzą. A ja czy Smith rzucamy się w oczy. Po prostu otrzymałaś zadanie, do którego idealnie pasowałaś.
- To, że teraz nic nie było, nie zmienia faktu, że być mogło. I nie chodzi o to, że takie zadanie dostałam, ale o formę postawienia przed faktem dokonanym. Cyril może tak formułować, po nim się spodziewam. Wy takiemu podejściu do Bezklanowca, jakie mają Spokrewnieni w Nowym Jorku zaprzeczacie. To jak w końcu jest?
- Podczas czasów pokoju, możemy jak śmiertelni bawić się w demokrację - westchnął Toreador wracając do sprawdzania dokumentów. - Lecz gdy nadchodzi wojna, to wtedy demokracja schodzi na bok. Jeden jest lider wojska i jeden jest książę w swojej Domenie. Jeśli uważasz, że tylko Cyril może cię rozstawiać po kątach, to… - spojrzał na Ann.- … nie jest to prawda. Książę też może. Książę rozkazuje, my słuchamy. Primogen Tremere rozkazuje, ty słuchasz… taka jest zasada. Zła może, ale jest. Tak jest w naszym społeczeństwie. Jesteśmy bezlitośni i nieposłuszeństwo bywa karane śmiercią. Zwłaszcza w Nowym Jorku, ale to detal.
- I o to chodziło. Bym zrozumiała w czym teraz się topię. - mruknęła - Jeszcze może nie miękki cement, jak w Nowym Jorku, ale zaschnięte błoto też może być twarde. Zapamiętam.
- Poza tym dramatyzujesz za bardzo. To nie była misja samobójcza. Pojechałaś jako wysłanniczka Księcia, co daje ci pewną gwarancję bezpieczeństwa. Giovanni to jednak cywilizowane potwory.- machnął ręką William.
- Szczególnie Szkaradziec. Nie wiem co on chce ode mnie, najwyżej go na Lukrecję skieruję z tym "przesłuchaniem".
- Nim się nie przejmuj. Najwyraźniej my go nie interesujemy, tylko ten Diabeł. A Lukrecję pewnie i tak przesłucha, bez twoich sugestii.- wzruszył ramionami Toreador.
- Jeżeli ona go zezłości, to wątpię by choć jej nosa nie przestawił.
- Lukrecja jest twardsza niż się z pozoru wydaje. -Toreador nie wydawał się szczególnie przejęty takim rozwojem sytuacji.
- Mag dziś coś robił? - zapytała.
- Wiesz… nie wiem… miałem śledztwo do przeprowadzenia. I jeszcze nie skończyłem. - westchnął wampir.
- To badaj dokumenty, tym razem ja pierwsza udam się do pokoju, chyba że coś jeszcze chcesz ode mnie?
- Jutro…- odparł z uśmiechem Toreador i przeciągnął się.- Ja też wkrótce pójdę.
Nic dziwnego… świt się zbliżał.
- Spokojnego snu, dobry panie. - odparła i bez oglądania się po prostu poszła do "swojego" pokoju.

***

Kłamstwo.


Ann zamknęła za sobą drzwi niewielkiego pomieszczenia, w którym spała.

Obłuda.


Upadła na materac z posłaniem. Nie chciała spać w trumnie. Takie zamknięcie wywoływało u niej obawę. Strach czasem, szczególnie po pobudce. Zamknięta przestrzeń była...
Niebezpieczna.
Duszna.

Wzięła do ręki szkicownik pozostawiony przy materacu. Przewracała zarysowane strony.
Nie narysowała niczego sensownego od czasu śmierci. Nie napisała nic składnego. Wiedziała, że potrafi... Pamiętała, że mogła. Pamiętała szkicowanie Eleny, a teraz...

Umarło, jak i ona.

Wyrwała kilka zarysowanych liniami kartek, które zgniotła i rzuciła w kąt. Skupiła wzrok na kartce, której część obrazka zaraz zarysowała w złości. Nigdy nie była w stanie go dokończyć, a teraz... teraz...
Chciała by zniknął.

Wyrwała kartkę, którą podarła szaleńczo i obraz zniszczenia rzuciła w kąt, gdzie był grób dla tych skrawków podartego rysunku uczuć.

[media]https://i.pinimg.com/564x/5b/cd/68/5bcd6875ffba4a544e371765bc7319a0.jpg[/media]


To była jego wina.
Jego.
Jego.
Jego.

To on ją skazał na to istnienie.
On porzucił.
On.

Chciała by cierpiał jak ona.
Kundel wśród rasowych.


Ann zakryła się szczelnie kołdrą z posłania.

To on... Zostawił...


Po podłodze walał się malunek zrobiony jeszcze w Nowym Jorku, którego natchnęły sny... sny...
O duszącej ziemi zmieszanej z krwią.

[media]https://i.pinimg.com/564x/db/22/5d/db225d04ea546f1e77d097ab046def7a.jpg[/media]

Malunek pachnący jej zakrzepłą krwią.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 18-02-2023, 18:47   #50
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Tonęła wśród ciał, zimnych ale poruszających się. Szepczących niewypowiedziane sekrety. Tonęła wśród trupów by umrzeć. Ale chciała żyć! Toteż z uporem przeciskała się przez oślizgłe zimne, ale ruchliwe zwłoki. Nie zważając na ich rozkład, nie zważając na ich śliskość. Nie przejmując się bólem i wysiłkiem. Pragnęła się wyrwać z tego piekła.
W końcu jedną ręką sięgnęła powierzchni, wyrwała się!
Obudziła z krzykiem. Kolejny koszmar, jeden z wielu… ale ten był… znajomy. Jak stare cuchnące ubranie. Obrzydliwe, ale przywykła do niego.



Gdy się przebudzili, maga już nie było. Mężczyzna jednak zostawił po sobie “pamiątki”. W pokoju głównym zostawił rozłożone na stole… nieduże płótna przedstawiające różne ów szpital psychiatryczny za dnia. Były to wykonane z pietyzmem pejzażyki z wyraźnie zaznaczonymi architektonicznymi szczegółami budynku. Namalowane pośpiesznie, ale fachowo. Dzieła niewątpliwie zdolnego amatora. To co je wyróżniało od innych typowych pejzaży, były machnięte krwistą czerwienią ezoteryczne symbole. Były też rozłożone plany budynku z zaznaczonymi trasami. Oraz dołączona do tego wszystkiego karteczka.
Cytat:
Gdybym zaginął, przesłać to wszystko wraz z moimi rzeczami na adres.
I poniżej był rzeczywiście adres. Jakieś miejsce na Florydzie.


Kolejne zebranie, które było naradą a nie spotkaniem towarzyskim. Ann miała wrażenie, że znajduje się w innym miejscu. Gdzie ulotniła się ta dawna atmosfera nieformalnego niedzielnego pikniku? Wszyscy byli poważni i skupieni. Każdy na miarę swoich możliwości, w końcu Garry był na lekkim haju, a Larry… był Larrym.
- Więc… - zaczął zebranie Smith rozglądając się po zebranej tu społeczności Kainitów. -... Nowy Jork w osobie Księcia i Primogenów zapewnia o bacznym obserwowaniu sytuacji i wsparciu… w rozmowach z Giovanni na terenie ich domeny, gdyby zaistniały jakieś tarcia i potrzeba negocjacji. Aczkolwiek, owo wsparcie nigdy nie zostało dokładnie sprecyzowane. I równie dobrze może oznaczać dyskretne poklepanie po plecach.
- Typowe… - prychnął Larry.
- I można się było tego spodziewać.- stwierdził William. - Oficjalne wtrącanie się jednego Księcia w sprawy Domeny drugiego byłoby... źle widziane przez innych Książąt. Skoro Nowy Jork miesza w Stillwater, to czemu nie mógłby chcieć ustawiać sprawy w Waszyngtonie?
- Mógłby nieoficjalnie…- stwierdziła ironicznie Lukrecja.
- Czyli po prostu Nowy Jork powiedział dyplomatycznie "sucks to be you, nie zawracajcie nam głowy". - dodała Ann bez zdziwienia sytuacją.
- Bardziej… “that’s not our problem”, ale… do tego w sumie się sprowadza.- potwierdził Smith.
- A jak tam rozmowy z Augusto? Primogen Tremere winien być zainteresowany odwiecznym wrogiem ich klanu tak blisko… tego co ty pilnujesz. - Szeryf zmienił temat zerkając na milczącą i obojętną na wszystko Nadię. Ta zaś spojrzała po wszystkich i następnie rzekła. - Primogen Tremere z uwagą będzie się rozwojowi sytuacji w Stillwater, ale w związku z obecną problematyczną sytuacją w samym Nowym Jorku i faktem, że klan Tremere jest w nią wplątany poprzez swoich członków…- głęboki oddech i wzruszenie ramionami. -... nie może udostępnić żadnego ze swoich zasobów, dopóki sytuacja w Nowym Jorku nie zostanie ustabilizowana. Takie jest oficjalne stanowisko klanu Tremere.
- To było do przewidzenia.- westchnął William. A Joshua dodał smętnie.- No cóż… spróbowaliśmy.
- Pozostają więc najemnicy. Przyda nam się zwiększenie szeregów.- Joshua spojrzał na Larry’ego i Garry’ego. Gangrel się uśmiechnął.
- Raze zgodził się za pół stawki, przenieść się tutaj i wesprzec nas tutaj.
Larry wzruszył ramionami.- Eehmm… Papa Roach… Wielki Karaluch dał wizję. Ktoś przybędzie tutaj. Detali nie znam.
Ann uśmiechnęła się krzywo.
- Groza z radością zgodził się podesłać swoich ludzi, ale na konkretną akcję. Nie interesuje go wynajem swoich podwładnych na dłużej. Niemniej, spokojnie załatwimy sobie trójkę jego Brujah, gdy będą potrzebni.- dodał następnie William.
Z miny Ann nie wyzierała radość na możliwość psów Grozy w Stillwater, a jedynie widoczne było pogodzenie się z sytuacją.
- A co ze znalezieniem go ? Moi ludzie nic nie odkryli. Ogień zatarł ślady.- stwierdził Smith przyglądając się zebranym tu wampirom. A szczególnie Williamowi. Blake potarł się po karku.
- Jaine… próbowała. Nie udało się jednak wywróżyć miejsca pobytu. Odkryła, że ów Tzimisce przyczai się w kryjówce i poczeka. Jest cierpliwy. Swoją zemstę rozplanował na stulecia.
- To nieco… pomoże… chyba.- stwierdziła ironicznie Lukrecja. A Smith kontynuował.
- A mag?
- Zainteresowany. Obiecał przyjrzeć się miejscu walki z Tzimisce.- odparł Blake i potarł kark.- Ale mistrzem… nie jest nawet adeptem Czasu, więc twierdzi że podać nam pozycji Tzimisce nie jest w stanie. No i ma jeszcze swoje obowiązki.
- Zawsze to coś.- ocenił Garry.
Ann odchrząknęła.
- Co do wizji, że ktoś przybędzie... To możemy mieć pewność, że przybędzie choć jedna osoba, którą wręcz pali potrzeba dorwania Tzimisce. Tego konkretnego. - l spojrzała na Lukrecję - Szkaradziec. Ale zaklinam wszystkich, jego imię to Arturo i nie myślcie używać tamtego przydomku. - pokręciła głową - Mówię szczerze.
Teraz spojrzenia wszystkich spoczęły na niej. A Szeryf rzekł.- A skoro już przy tym jesteśmy, to czas na to byś złożyła raport ze swojej misji. Co udało się ci dowiedzieć w siedzibie Giovanni? Jak zareagowali na ten drugi zgon w ich szeregach?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez Zell : 20-02-2023 o 12:45.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172