Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-06-2017, 22:51   #61
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Psuja i Merlin



Droga powrotna wydawała się znacznie krótsza.
Merlin McMahona pewnie prowadził swoje auto po wyboistych drogach leśnych, które należało pokonać chcąc w miarę niezauważonym opuścić rezerwat. Tuż obok niego siedziała Psuja. Tylko ona wyraziła chęć powrotu. Grant, zasłoniwszy się swoimi sprawami, zniknął w ciemnościach nocy, gdyż Luna swą twarz skryła za chmurami, jakby nie chcąc patrzeć co dzieci jej siostry, jej uczniowie, wyprawiają.

Gdy pojazd Merlina zaparkował koło domku, w którym świeciło się światło mimo później pory, z mroku zrazu wyłoniła się barczysta postać. Cicho. Bezszelestnie. Niczym duch. Mężczyzna zaszczycił Psuję tylko krótkim spojrzeniem i zaczął coś tłumaczyć McMahonie w obcym języku.

Jakość usług firmy sprzątającej kuzyna była jak zwykle na najwyższym poziomie.
Rozmówca Merlina rozmył się w mrokach nocy równie szybko i bezgłośnie co się pojawił.

W domku paliło się światło, ale panowała w nim cisza, może nie licząc miarowych, cichych stukotów.
Merlin McMahona od razu zorientował się, że owe odgłosy to dźwięki wydawane przez klawiaturę. Znakiem tego Bianca pracowała.
Tuż po otwarciu drzwi, zwłaszcza Psuję, uderzył zapach jedzenie. Nieopisana poezja aromatów, która powodowała nieopisany skręt pustych kiszek. Taka mała perwersja, którą organizm sam sobie zafundował.

- Merlin? - Padło z salonu bardziej stwierdzenie niż pytanie. Chwilę później pojawiła się osoba, które je postawiła. Bianca McMahona.
Nienagannie ubrana. Z delikatnym makijażem i uśmiechem na ustach. W niczym nie przypominała tej wystraszonej kobiety z lasu.
- Dzwonił Lukas. Pogrzeb Kocha jest jutro. Obecność obowiązkowa.
Bianca dopiero po przekazaniu wiadomości starannie przyjrzała się gościowi brata.












Jeremiah Ellsworth



Andie spała spokojnie gdy doktor Ellsworth wrócił do domu. Kineks też. To mogła być nawet spokojna noc. Niestety nie była. Ledno Hok’ee przytulił głowę do poduszki i zanknął oczy ktoś zaczął się dobijać do drzwi.
- Hok’ee!! - Znajomy głos mieszał się z rabanem. - Hok’ee!!
Gdy doktor otworzył drzwi ujrzał w nich Czerwonego Kruka. Starszy mężczyzna stał z zakrwawionymi rękoma i ubranem przed domem.
- Hok’ee, potrzebuję twojej pomocy. - Powiedział opanowanym głosem. Nie był przy tym ani trochę zdenerwowany.







Matthias Grant



Oddaliwszy się od domu McMahony Matthias wyciągnął swój telefon i uruchomił go. Trochę to trwało nim urządzenie zalogowało się wsieci. Było pięć wiadomości głosowych.
Pierwsza była od siostry, Juliette.
- Jak mogłeś?! - Krzyczała w niej. - Jak mogłeś?! Wtrącasz się w nie swoje sprawy!! Włazisz z buciorami w cudze życie!! - Krzyczała i łkała jednocześnie.

Jako drugi nagrał się Lukas
- Jutro pogrzeb Kocha. Obecność obowiązkowa. - Bardzo krótko. Bardzo zwięźle.

Trzecia wiadomość znów pochodziła od Juliette. I miała podobny wydźwięk.
- Pewnie jesteś z siebie dumy?! Znalazł się zbawca, cholera jasna!! Nie prosiła o pomoc. Nie chciałam, żebyś się wtrącał!! Ale ty oczywiście nie wiesz co to prywatne sprawy!! Nie oczekuj ode mnie wdzięczności!!

Następna wiadomość była diametralnie odmienna. W tonie. W przekazie. W zawartości. Zostawiła ją Hannah. Słodka blondynka dała o sobie znać i o swoich potrzebach. W dosadny, ale nie wulgarny sposób przekazała wiadomość.

Ostatnią wiadomość zostawiła znowu Juliette.
- To na pewno sprawka Camille!! - Siostra ani na jotę nie zmieniła tonu. - Nie chcę was znać!!






 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 29-06-2017, 08:54   #62
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Nie za bardzo pojmował, dlaczego Luddie zawiózł Biancę do jednego z domów, zamiast prosto do eleganckiego loftu siostry… Nie dociekał. Uznał, że to było zasadne i właściwie. Absolutne zaufanie do członków rodziny stanowiło największy kapitał rozrodzonej bujnie familii, tak w mafijnych, jak i bardziej legalnych jej kręgach. McMahonowie tworzyli zawsze zwarty front, a póki stali twardo obok siebie, nie było siły, która by ich ruszyła. To i niebywała zdolność do zbierania się do kupy po ciosie, czego Bianca była teraz żywym, dobitnym i pięknym - dosłownie i w przenośni - przykładem.
- Będę - odpowiedział na bojowo postawione żądanie obecności na pogrzebie, nachylił się do pachnącej dłoni siostry i złożył na jej wierzchu czuły pocałunek.
Nie dodał, że zadba też i o to, by Grant, będąc w tym samym miejscu i czasie, nie wyglądał jakby wybrał się na ochlaj do podrzędnej knajpy.
- Przenocujesz nas? - lekko popchnął Psuję do przodu, żeby zaczęła się rozgaszczać. - Mamy coś jeszcze do zrobienia.
Bianca uśmiechnęła się delikatnie.
- Tylko nie świntuszcie.
Ręka Merlina momentalnie sfrunęła z łopatek Psui.
- Litania to nie prawo stanowe - uciął temat szybko i zdecydowanie. - Nie jest niezobowiązującą sugestią. Ani powodem do żarcików.
- Uuuuuu… jaki poważny. - Powiedziała z wręcz przesadzonym patetyzmem.
Psuja poszła za radą Merlina bardzo dosłownie bo wyminęła przekomarzającą się dwójkę i wylądowała na najbliższej sofie, na leżąco, z nogami zadartymi wysoko na oparciu.
- Nie łapiesz tego - zagaiła wpychając do ust garść słonych orzeszków skradzionych z kredensu z całą kryształową miseczką. - Myślisz, że jesteś jego siostrą bo urodziła was ta sama wadera. Ale to ja jestem jego siostrą. Nie ty. Chociaż mnie nawet nie zna. Więc daruj sobie aluzje o świntuszeniu. Szansa na to, że do czegoś dojdzie pomiędzy mną a nim jest mniejsza niż szansa, że dojdzie do czegoś pomiędzy nim a tobą. W końcu ty jesteś tylko krewniakiem. Na to możnaby przymknąć oko.
Przełknęła gulę z przeżutych orzeszków i uśmiechnęła się rozbawiona.
Efekt był co najmniej dziwny, bo Merlin zakrztusil się własną ślina.
-Bianca nie jest tylko krewniakiem. Jak każdy inny z mojej rodziny - oznajmił bez humoru, gdy odzyskał oddech.
- Czemu? - Psuja przeniosła na niego spojrzenie.
- Bo moja rodzina w Duluth to moja wataha. Ja ich zebrałem do kupy i ja ich trzymam razem. Zasady, które tu panują, też są moje.
- Ludzie to nie wataha - Psuja przybrała minę mędrca, przynajmniej do momentu aż znów nie zasypała ust orzeszkami. - Nie da się zastąpić braci garou ludźmi. Jeśli tego nie rozumiesz, to wcale mnie nie dziwi, że jesteś tak kurewsko nieszczęśliwy.
Bianca szykowala się do jakiejś riposty, ale brat położył jej rękę na ramieniu.
-Moje szczęście jest najmniej istotne we wszystkim, co tu robimy. Jesteś mile widziana pod moim dachem. Wszystkimi, które tu są moje. Tak długo, jak respektujesz prawa, które pod nimi rządzą.
Teraz był już spokojny. I lekko znużony. Nie pierwszy raz toczył tę rozmowę.
- Respektuje przecież, no co ty. Nie chcę wylecieć na bruk kiedy tu tak ładnie pachnie żarciem - uniosła obie ręce w geście kapitulacji. - Stwierdzałam tylko fakty. Nie chciałam cię wkurwić. Choć zdarza mi się to robić bezwiednie.
Otaksowal ją spojrzeniem od czupiradla na głowie po buciory zarzucone na pokryte skórzaną tapicerka oparcie kanapy. Skinął, że przyjął do wiadomości tłumaczenia i wskazał schody na piętro.
-Drzwi po lewej.
Sypialnia była skromna i minimalistyczna. Rzadko używana, większość mebli obwinieto w pokrowce. Merlin pojawił się wkrótce, i raczej nie był obrażony za spiecie. Nikt, kto przynosi na tacy tyle wyszukanie włoskich pyszności, nie może chować urazy. Pojawiło się też wino i dwa kieliszki, którymi gospodarz odprawił serię pobrzekiwan i celebracji, nim podał jeden pełny Psui. Potem zapadł się w okryty pokrowcem fotel, gwizdnal na psa, by mu się ulokowal na kolanach, zapalił papierosa i wyciągnął telefon Bashira.
-Powiedz mi - dziabal palcem miarowo w ekran - naprawdę uważasz się za moją siostrę?
 
Asenat jest offline  
Stary 29-06-2017, 09:14   #63
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
- No raczej - wytarła usta w rękaw kurtki. - Mamy w końcu wspólną matkę. A ty tak nie uważasz? - zabrała się dla odmiany za jedzenie. - Właściwie to chyba nawet lepiej, co? Żebym ja była siostrą zamiast niej - gestem wskazała na zamknięte drzwi.
- Jest najlepszą siostrą świata. - Nie oderwał oczu od komórki, ale coś w głosie kazało sądzić, że mówi całkowicie szczerze, unikając jednocześnie odpowiedzi. - I drugą najważniejszą kobietą w moim życiu. - Podrapał się po policzku porośniętym kiełkującą ryżą szczeciną.
- A kto jest pierwszą?
Szczupły palec wskazał nad ramieniem Psui. Na ścianie na kolejnym czarno-białym akcie, tyle że w innej scenerii i pozie, siedziała oczywiście siostra. Drugie zdjęcie było mniejsze, a znieruchomiała w kadrze kobieta miała w oczach coś niepokojącego i groźnego.
- Gwendolyn McMahon. Tańcząca w Foliach. Głowa naszej rodziny. Matka Bianki i moja - przedstawił siwowłosą damę. Odruchowo przykurczył ramiona, ale już po chwili dłubał paznokciem w wyświetlaczu, udając, że nic się bynajmniej nie stało.
- Wygląda na… - Psuja szukała właściwego słowa. Oblizała palce i dolała sobie wina. - Surową?
- Słowo, które ci nie przeszło przez gardło to suka - podpowiedział Merlin stoicko. - Nie musisz gryźć się w język. Kocham moją rodzinę. Ją… też. Ale nie mam co do nich złudzeń.
- Łapię - Psuja pokiwała głową bez przekonania. - Masz dużą rodzinkę. W razie kłopotów jest na kogo liczyć.
- Taaak - uśmiechnął się wisielczo. - Przy tylu kuzynach problemy generu… tworzą się same. Gdzie są twoi? - spytał tym samym tonem niezobowiązującej konwersacji.
- Moi co? - nie załapała.
- Twoi bracia garou. Czy tam… siostry - mruknął.
Wzruszyła ramionami jak dziecko, które ma coś na sumieniu.
- Milczący wędrowcy… no wiesz, wędrują. Wataha zawyczaj obstawia jakiś teren. Nie ganiają gdzie oczy poniosą, bo świerzbią ich łapy.
- Oczywiście - nawet nie mrugnął powieką. - A Galiardzi brzdąkają na lirze i smędzą rzewne piosnki o bohaterskich czynach - dodał rozbawionym nagle tonem.
- Ja znam takiego z elektryczną gitara i motocyklem - zaśmiała się, ale zaraz posmutniała. - Ale już go nie ma. Nie ma watahy. Muszę radzić sobie sama.
Bezwiednie sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki by wyłowić stamtąd wielki jak maczeta nóż, z lekko wygiętym ostrzem i pięknymi inskrypcjami.
- Ale dał mi to. Obczaj, prawdziwy Klaive - podsunęła go pod nos McMahonna spodziewając się z jego strony co najmniej wyrazów uznania.
Odsunął się odruchowo, po chwili nachylił nad ostrzem z miną znawcy. Nie dotknął broni ani nie wziął jej do ręki, przyciągnął razem z Psujową dłonią, obejmując dziewczynę za nadgarstek.
- Nie byle co - pokiwał głową po chwili. - I to jeszcze od kogoś z innego plemienia. Nie każdemu się robi takie podarunki. Musiał cię bardzo cenić.
Puścił nadgarstek Psui i znowu zaczął dłubać w kontaktach w telefonie Bashira.
- Ja się urodziłem pod rosnącym księżycem - oznajmił nagle w podłogę wyłożoną egzotyczną bambusową klepką. - Nie gram na niczym. Śpiewam tylko zwierzętom. I pomimo wielu kont, z liczbami o wielu zerach… - wskazał na znikającą za pazuchą Psui kosę - nie mam niczego tak cennego. Nie wydaj mnie… siostro - przymrużył kpiarsko oko.
Psuja nie kryła uśmiechu zadowolenia.
- Tak. Dał mi go żebym mogła się bronić - pogładziła klaive’a pod warstwą materiału i przez moment bawiła się oliwką na talerzu. Trącała ją palcem jak kot torturujący na wpół martwą myszą. - I masz coś znacznie cennego niż ja. Masz rodzinę na której możesz polegać. Nieważne czy garou czy krewniaków. Jeśli ty im ufasz to przecież bez znaczenia.
Wepchnęła w końcu oliwkę do ust ale żuła z oporem czując jak bardzo jest przeżarta. Nie pamiętała posiłku na takim wypasie od… Nie mogła przywołać w pamięci konkretnego zdarzenia.
- Dzięki za gościnę. Serio, doceniam - zapewniła gładząc się po przeładowanym brzuchu. - A teraz, zanim poleci mi powieka, ustalmy co dalej.
- Ty idziesz spać. Ja popracuję. Rano ja… jedziemy do banku. Przyczaisz się gdzieś i przyjdziesz mi z odsieczą, jakbym pokpił sprawę ze skrzynką Bashira… Telefon… - rzucił wyłączoną komórkę na stół - niestety bezużyteczny. Zwykły telefon zwykłego prawnika. Potem ja muszę być na pogrzebie Krewniaka i Grant również. Wieczorem możemy podbić świat. Albo go uratować. Jak chcesz - wyszczerzył drobne, ostre zęby w uśmiechu i sięgnął po swój neseser, z którego wydobył laptopa.
- Nie ma sensu bym szła z tobą do banku, skoro mówisz, że poradzisz sobie na legalu - Psuja odruchowo przejęła rzuconą w jej kierunku komórkę i ta zaraz zniknęła w przepastnych zakamarkach luźnej kurtki. - Nie ryzykuj niepotrzebnie. Jakby ci robili schody to się wycofaj. Wtedy zrobimy włam, łaski bez.
Dziewczyna polała jeszcze po kieliszku wina. Podsunęła jeden w stronę rudzielca.
- No to ja w tym czasie uderzę do squaw-laleczek. Jednej od próby samobójczej. I drugiej, co sobie przywołuje ścierwołaki, które później mordują ludzi. To dość zastanawiające dlaczego mała Indianka się nimi wysługuje, nie sądzisz?
-Bezinteresowna ludzka podlosc i okrucieństwo to coś, czego nie wolno nie doceniać. Interesowna również. Niemniej… nie zakladalbym z góry że ona wzywa je świadomie.
Przyjął kieliszek i rozłożył się pomiędzy brudnymi talerzami tymczasowym stanowiskiem pracy.
- Jak to nie świadomie? - Psuja umoczyła usta w kieliszku tak jak w jej mniemaniu zrobiłaby to dama, co dało dość karykaturalny efekt.
- Po prostu. Można wierzyć, że spluniecie za kimś sprowadza na tę osobę nieszczęście. I zostać zaskoczonym faktem, że nagle w obloku płonącej siarki objawi się diabeł i przebije oplutego delikwenta widlami…
- Chcesz powiedzieć, żebym była delikatna? - Ziewnęła, przeciągnęła się i pozwoliła głowie opaść na kanapę. - Będę.
 
liliel jest offline  
Stary 20-07-2017, 09:36   #64
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
- Co tam?- Spytała Bryza jakby od niechcenia.
- Dobrze, że nie sypiasz wiele - Grant błysnął zębami na powitanie. - Kilka godzin temu zamordowano kolejną osobę. W dość oryginalny sposób. Potrzebuję porozmawiać z tą, która tworzy sakiewki.
- Możesz jaśniej? - Indianka nagle spoważniała. - Bo chyba nie chcesz powiedzieć, że Daanis miała coś z tym wspólnego?
- Miałem właśnie ciekawą rozmowę z kilkoma osobnikami, jeden z nich był od ciebie. Odbyła się po tym, jak patrzyliśmy jak jakieś bydle z mieszkiem na szyi zabija człowieka. Rozmowa wskazała również, że podobna sakiewka może być zamieszana w śmierć mojego krewniaka. Bardziej krewniaka Merlina, ale sama rozumiesz - Grant wzruszył ramionami po tej długiej jak na niego przemowie. - Dlatego chciałem porozmawiać z tą waszą Daanis. Grzecznie. Na razie.
- Grzecznie? - Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. - Ty? To jest nastolatka. Indianka. -Wyraźnie zaakcentowała dwa ostatnie słowa.- Nie puszczę cię samego. Muszę wiedzieć o czym chcesz z nią porozmawiać.
- To chodź ze mną - wzruszył ramionami. - Muszę wiedzieć kto wybiera cele. Bo to ścierwo, które robi, ma wyraźny cel i innych nie próbuje ruszać. Z jakiegoś powodu utłukła tego gościa wczoraj. Możesz się przydać jak mój urok nie wystarczy - wyszczerzył się do Bryzy.
-Dobrze. - Oparła.
Jeżeli nie rozumiała co miał na myśli, to nie dawała po sobie tego poznać.
Poprowadziła ich skrajem osady, częściowo zaroślami. Kilkukrotnie przystawała i nasłuchiwała uważnie. Po kilkunastu minutach dotarli do jednego z domów. Niewiele różniły się o tych z Duluth. Może farba na nich była bardziej odrapana i nie było wokół nich równiutko przystrzyżonych trawników.
- Zaczekaj tu. - Poleciła Bryza. - Pójdę po nią. - Zniknęła za rogiem. Wyostrzone zmysły młodego Tubylca wychwyciły ciche stukanie i równie cichą wymianę zdań, w języku którego nie rozumiał.

Obie Indianki wyłoniły się zza tego samego rogu domu.
- To mój przyjaciel Grant. - Bryza wskazała na niego. - Odpowiesz na jego pytania.
Dziewczyna pokiwała tylko lekko głową. Matthias czół wyraźnie strach.
Z Granta był żaden detektyw, ani taktowny koleś. Oparty o drzewo zaplótł ramiona na piersi, niewiele robiąc do złagodzenia strachu kobiety. W końcu tworzenie tych paskudztw i mordowanie nie przychodziło jej zbyt trudno.
- Chcę wiedzieć tylko jedno. Dla kogo tworzysz to ścierwo. Kto wyznacza cele.
- Jakie ścierwo? - Dziewczyna nie kryła zaskoczenia.
- Zwierzęce - Grant obnażył kły. - Złączone razem. Biegające po lesie z sakiewką na szyi. Już kojarzysz?
- Nie. - Odparła cicho i ze strachem. Cofnęła się nawet o krok. Zapach strachu i zdenerwowania był intensywny. - Nie wiem o czym pan mówi.
Szepcząca Bryza stała obok niewzruszona. Matthias wyczuł jednak zmianę w jej postawie. Była gotowa stanąć w obronie dziewczyny gdyby on stracił nad sobą kontrolę. Takie rzeczy jednakże nie wytrącały Matthiasa z równowagi. Nie bez dodatkowych powodów w każdym razie.
- Zaprzeczenie jest bez sensu w momencie, kiedy mieszek został zidentyfikowany jako twoje dzieło, przez jednego z twoich ludzi - zauważył i machnął ręką w nieokreśloną stronę, mając na myśli ogół Indian. Wyjął papierosa i wsadził sobie między wargi, nie zapalając jeszcze. - Gadaj. Jak ci to pomoże, to nikt się nie dowie, że otworzyłaś do mnie usta. Wcale mnie tu nie było, prawda? - wyszczerzył się do Bryzy. W pewnym sensie wyglądał, jakby się dobrze bawił.
Dziewczyna spojrzała pytająco w stronę starszej Indianki. Ta jednak nie dała żadnego znaku.
- To prawda, że wykonuję tradycyjną biżuterię i ozdoby naszego ludu. Ale nic po za tym.
Przeszła płynnie na język Indian, którego Grant nie rozumiał. Daanis swoją wypowiedź kierował do Bryzy.

- Po angielsku proszę - warknął Grant tonem nie znoszącym sprzeciwu. Odkleił się od drzewa i zapalił papierosa, zbliżając się dwa kroki w stronę Indianek. Zmełł pod nosem przekleństwo, że nie zabrał od razu tego woreczka od Merlina. - Nie zmuszaj mnie do powrotu po tę cholerną śmierdzącą ziołami sakiewkę. Grasz głupa, ale skoro ja się dowiedziałem, to inni też. Mieszek został wykorzystany do stworzenia zabójcy, naszej karykatury. Na pewno wiesz jak to działa. Im bardziej się wykręcasz, tym bardziej podejrzliwy się staję.
- I właśnie dlatego chciałam, żebyś mi to wszystko wytłumaczył. - Odezwała się Bryza. - Ona nic nie wie. Nic ci nie powie. A bardziej jej już nie zastraszysz.
- Nic nie chce wiedzieć, co najwyżej - parsknął Matthias, zaciągając się. - Słuchaj. Ten wasz był pewien, że to jej dzieło. Kradzież, kupno lub zrobiła to ona sama. Tak czy inaczej, wie. Dlaczego jej bronisz? Nie chcesz pomóc zamknąć ten interes, który tu kręcą? Nasyłanie na nich tego paskudztwa to marny sposób.
- Daanis zajmuje się wytwarzaniem tradycyjnych ozdób, prawda? - Bryza spojrzała na dziewczynę, która kiwnęła głowa potwierdzając jej słowa. - Połowa mieszkańców rezerwatu je nosi, a także wielu turystów. Może gdyby zobaczyła te sakiewki wiedziałaby do kogo należą.
- Tak. - Odparła szybko Daanis.
- I ja mam w to uwierzyć? - zapytał, zaciągając się głęboko, aby opanować rosnący wkurw. Na siebie, że nie wziął od Merlina tej sakiewki, i na nie. Daanis pierdoliła, bo każdy kto wie o co chodzi i jest niewinny próbuje pomóc. A nie udaje niewiniątko. Jakoś miał pewność, że dziewczyny nie zastanie w tym miejscu jak wróci z sakiewką. Wziął więc kilka oddechów i zaczął opisywać przedmiot, łącznie z zapachem i ciężarem.
Dziewczyna zapytała się jeszcze o kilka szczegółów, niestety Matthias nie znał na nie odpowiedzi.
- To mogą być jakieś cztery osoby. - Powiedziała, nadal z trwoga w głosie. - Moja babcia, Damien, stary Shikoba i twój dziadek.
- No dobra, to już coś mamy - przytaknął dziewczynie już spokojniej. - Nie mam pojęcia co oznacza "mój dziadek", nie miałem okazji poznać - parsknął. - Kiedy je dla nich wykonywałaś? Oni chcieli, czy zrobiłaś to sama z własnej woli?
- Może kiedyś. - Bryza wykrzywiła lewy kącik ust w lekkim uśmiechu.
- Dla babci i Shikoby robiłam kilka dni temu. Damien i Czerwony Kruk swoje dostali wcześniej. Wszyscy prosili o zrobienie sakiewek specjalnie dla nich.
- Wcześniej to znaczy kiedy? - dopytał jeszcze Grant, wypalając papierosa do końca.
- Damien swoją odstał pół roku temu. Kruk też mniej więcej wtedy. - Odparła dziewczyna.
- Kim jest ten Shikoba? Zresztą, to nie tylko moja sprawa, te morderstwa. Ściągają na was uwagę. Znasz całą tę czwórkę? - tu spytał bezpośrednio Bryzy. - I jakbym przyniósł tę sakiewkę, mogłabyś określić komu dokładnie ją zrobiłaś?
- Nie znam tylko Damiena. - Bryza przeniosła pytający wzrok na Daanis, ale ta wzruszyła tylko ramionami. - Shikoba to porządny człowiek. Kilka dni temu pochował żonę.
- I dlatego prosił o sakiewkę. - Wtrąciła się dziewczyna. - To część tradycyjnego wyposażenia zmarłych.
- Jeżeli ją pan przyniesie, to będę mogła powiedzieć dokładnie do kogo należny. - Powiedziała Daanis nadal wystraszona. Aparycja młodego tubylca robiła swoje.

Skinął głową. Shikoba. I kto to jeszcze był?
- A twoja babcia, z jakiego powodu chciała to odstać? Nie żebym coś przeciwko niej miał - wzruszył ramionami. - Ale w filmach zawsze dokładnie wypytują - wyszczerzył się uśmiechem mało groźnym, lecz w tych okolicznościach Daanis mogła go różnie zinterpretować. Jak zresztą wszystko co się działo. - Sakiewkę przyniosę albo podrzucę Bryzie.
- Na pogrzeb jakiegoś znajomego? - Odparła niepewnie i cofnęła się o krok. - Babcia prosiła mnie kilkukrotnie o zrobienie ich.
- Ciekawe, nieprawdaż? - to pytanie Matthias zadał jednak Bryzie. Nie znała tylko Damiena zgodnie ze swoimi słowami, a więc do babci Daanis mogła ich doprowadzić. To wystarczało, potrzebował tylko od niej potwierdzenia do chęci współpracy. Bez tego nawet Grant wiedział, że jako Tubylec będzie miał z tym lekki problem.
W odpowiedzi Indianka kiwnęła tylko potakująco głową.
- To wszystko? - Zapytała, do końca nie wiadomo kogo.
- Tak. - Odpowiedziała szybko Daanis. - Przysięgam.
Grant tylko skinął głową.

Poczekał aż Daanis się oddali, zanim odezwał się do Bryzy.
- Kim jest jej babcia?
- Szamanką. Bardzo poważaną w naszej społeczności osobą. - Odpowiedziała odprowadzając dziewczynę wzrokiem. - A tym powiesz w końcu o co chodzi?
- To kurewsko dobrze pasuje, co? - warknął Grant, ruszając z miejsca i kierując się w wydawałoby się losową stronę. - Gdybym wiedział o co chodzi, to byłoby zajebiście. Ale nie wiem. Wiemy dwie rzeczy: ktoś kombinuje tu ostry interes i to związany nie tylko z młodymi Indiankami i ktoś ubija ludzi związanych z tym interesem. Ale nie pytaj mnie, nie mam pojęcia co robił tu Koch. Najchętniej miałbym to w dupie, ale tobie zależy na dziewczynach, a Merlinowi... to w sumie nie wiem. Bawimy się tu w wojnę, ale jeszcze nie wiadomo kto z kim walczy.
- Co pasuje? - Ruszyła za nim. - Widziałam co spotkało waszego krewniaka. Powiedziałeś, że widziałeś kolejną ofiarę, dzisiaj. Było ich więcej? Tu w rezerwacie?
- Stara indiańska szamanka, sakiewki i trupy - wzruszył ramionami. - Aż za dobrze pasuje. Ja wiem o dwóch, ale nikt nie gwarantuje, że nie było innych. Te dwa napotkaliśmy przypadkiem, tak sądzę. Zabójca był akurat tam gdzie my. To dobra sztuczka, był zainteresowany wyłącznie ofiarą. Nie bronił się, jedynie uciekając. To nie dzieło początkującego. Nie żeby mi na tych zabitych szczególnie zależało, ale sama wiesz, niektórzy biorą to do siebie. Krewniak to krewniak.
- To poważne oskarżenie.
- To poważne przypuszczenie - poprawił ją niezrażony Grant. - Teraz pójdę do Merlina po sakiewkę i może jeszcze dziś wpadnę znowu, ciekaw ile Daanis zdąży rozpowiedzieć. I czy ją jeszcze tu spotkamy.
- Znam ją dobrze. Aktorka z niej żadna.

Budząc Merlina zaczął się zastanawiać, po co się stara. Indianie nie potrafili zatroszczyć się o swoich, co go to obchodziło? Przynajmniej jedna stara szamanka ma jaja, by coś z tym zdziałać. Problem w tym, że zbyt łatwo przyszło namierzenie jej. Rudy oczywiście nie był zadowolony, ale co mógł powiedzieć? Oddał sakiewkę, a Daanis jak się okazało nie zmyła się nigdzie, potwierdzając, że zrobiła przedmiot dla swojej babci. Poczuł, że odechciewa mu się grzebać dalej.
- Pójdziemy do niej razem - oznajmił Bryzie. To nie było pytanie. - Nie wiem czy chcę ją powstrzymać. Na razie porozmawiać.
Zamilkł na dłuższą chwilę, wpatrując się w ciemność.
- Idę odpocząć. Za dnia mam pogrzeb, muszę tam się zjawić na chwilę. Potem wrócę. A ty spróbuj dowiedzieć się kto u was najbardziej udaje, że nic nie widzi.
 
Sekal jest offline  
Stary 21-07-2017, 22:36   #65
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Otworzył w t-shircie i bokserkach.
- Proszę nie krzyczeć. Żona śpi. - chwila milczenia na obrzucenie Indianina spojrzeniem - Czyja to krew?
Mimo wielu pytań, spośród których nie wszystkie były uprzejme, doktor Ellsworth zadał właśnie to. Nie dlatego, że najbardziej go interesowało, a raczej dlatego, że nie wymagało od niego natychmiastowej i jednoznacznej deklaracji. Pomóc dziadkowi Bryzy, czy nie. Jedna Gaja raczyła wiedzieć skąd się tu wziął o tej porze i czyja krzywda go tu przywiodła.
- Nie moja. - Doprał szybko. - W samochodzie - odwrócił się na pięcie. - leży ktoś kto potrzebuje pomocy.
Ruszył pośpiesznie w ślad za starym. Ktoś leżał w samochodzie... Kto? Krwi było dużo. Zbyt dużo na potrącenie na szosie... Daanis?
Z ciemności powoli wynurzał się pozostawiony przed ogrodzeniem samochód.
W starym, ale dobrze utrzymany chevrolecie, Jerry zauważył dwóch młodych ludzi. Nagamo i Peezhickee.-
Znał ich. Składał złamania, zszywał , opatrywał. Wiedział, że wszystko robili w trzech. A tego trzeciego, Ozaawindiba, nie widział
Widział za to w ich oczach przerażenie. Szybki rzut oka pozwolił mu ocenić, że mieli kilka zadrapań i skaleczeń. Czerwony Kruk nie zatrzymał się przy szoferce. Obszedł auto i poniósł plandekę na pace. Tam, w przesiąkniętym krwią ubraniu leżał Ozaawindib.
Prawa noga była ułożona w nienaturalny sposób. Była też przewiązana zakrwawioną chustą. Otwarte złamanie. Kilka pomniejszych ran i urazów. Doktor Ellsworth musiał przyznać, że ta chusta uratowała chłopaka przed wykrwawieniem.
- Zabierz ich do szopy - powiedział do Kruka nie odwracając jednak od rannego chłopaka spojrzenia - Jest otwarta. Szybko.
Ziemia tchnęła zimnem po bosych stopach Indianina. Ledwo wyczuwalny powiew zakołysał jego sylwetką nieznacznie. Noc wypełniła jego myśli... Uniósł dłonie nad raną i już w samotności z Gaią, rozpoczął cichą inkantację życia.
Matka mu sprzyjała. Obrażenia, które normalnie wymagałby poważniej i fachowej ingerencji lekarza, zasklepiły się.-
Chłopak jęknął, nie ocknął się jednak, a doktor zamyśli się nad nim na chwilę. Za dużo mu się to młodzieży zaczynało kręcić po obejściu. Nie miał na to ani siły ani ochoty. W końcu zostawił rannego i podszedł do warsztatu zza drzwi którego można już było zobaczyć włączone światło. Zajrzał do środka.
- Panie Boker? Możemy? - gestem wskazał, że czeka na Kruka na zewnątrz.

- Co się stało? - zapytał wprost gdy już byli na dworzu.
- Znalazłem ich w rozbitym samochodzie przy drodze 61. - Odpowiedział Jarred.
Indianin uniósł zdziwione spojrzenie. Znał tutejsze drogi. A ta była prosta jak linijka. Przez chwilę zastanawiał się co mogło spowodować wypadek.
- Dobrze, że był pan w okolicy - powiedział cicho po czym wskazał samochód - Nic mu nie będzie. Wjechali w drzewo? Jak wyglądał samochód?
- Gdy się ucieka przed policją, to i prosta droga robi się śmiertelnie niebezpieczna. - Czerwony Kruk musiał wyczytać pytanie z twarzy swojego rozmówcy.
Doktor przez chwilę nie odpowiadał.
- Skoro uciekali... a pan ich znalazł rozbitych... to co się stało z policją?
- Dobre pytanie. - Opowiedział beztrosko.
Lepsza byłaby odpowiedź, pomyślał niechętnie Jerry. Skinął głową i wrócił do warsztatu raz jeszcze przyjrzeć się obu chłopakom i ich obrażeniom. Nie omieszkał też przyjrzeć się źrenicom i zdać się na węch by wyczuć alkohol... lub jakiś inny, mniej dla nastolatków swoisty zapach.
- Waszemu koledze nic nie będzie - powiedział w końcu - Co się stało na tej drodze?
Młodzieńcy nie zdawali się być ani pod wpływem alkoholu ani innych środków odurzających. Byli za to mocno przestraszeni.
Przez chwilę przerzucali nerwowo wzrok między sobą a mężczyznami. Po tym krótkim czasie ich wzrok spoczął na Jarredzie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Tylko oczy wwiercały się w nich. To wystarczyło by przemówili.
- Daanis powiedział nam kto skrzywdził Andie. - Nagamo odezwał się pierwszy. Cichy i skruszony.
- Chcieliśmy mu tylko odpłacić. - Postawa i ton głosu Peezhickee niewiele odbiegała od tego co prezentował jego kompan.-
- Dowiedzieliśmy się gdzie on mieszka. - Ciągnął Nagamo. - Pojechaliśmy tam. Nawet nie zbliżyliśmy się do wozu, gdy pojawiły się gliny. nie wiadomo skąd. Zaczęliśmy uciekać. Ten na motorze nie dawał się zgubić...
-I wtedy jakieś zwierze wyskoczyło z lasu. - Przerwał mu Peezhickee. - Straciłem panowanie nad wozem i uderzyłem w to drzewo.
Nastała krótka chwila ciszy.
- Myślałem, że ten policjant wezwie pomoc. - Kontynuował Peezhickee. -Zatrzymał się koło nas. Zobaczył nieprzytomnego i krwawiącego Ozaawindiba i odjechał. Po prostu odjechał.
- Zostawił nas tam na pewną śmierć.-
- Gdyby nie Czerwony Kruk byłoby po nas.
- Tak - przyznał powoli Ho'Kee - Na to wygląda.
Albo był zmęczony, albo nocne rewelacje nijak nie rozjaśniły mu całej sytuacji. Bo że niewzruszony policjant miał coś wspólnego z morderstwami to akurat nie pozostawiało złudzeń dla doktora. Tylko co z tego?
- Powinniście się nie wychylać przez pewien czas. Ukryć. Pan Boker odwiezie was do domów jak skończę z Ozaawindibem.
Skierował się do wyjścia z szopy. Miał zamiar opatrzyć dokładnie ranę. Odwiedzić też jutro chłopaka, by upewnić się w tym co już i tak uczyniła Gaia. Poza tym, jego myśli skierowały się ku policji. Prawdziwej bądź fałszywej. Być może dałoby się to sprawdzić? Być może więcej osób niż tylko domniemani Apacze stoi za naciskami? Być może... Zatrzymał się nagle i ponownie odwrócił w stronę chłopców.
- Do kogo skierowała was Daanis? Gdzie pojechaliście?
- Ona tylko wskazała nam osobą. - Odpowiedział Peezhickee. - I potwierdziła, że to on gdy pokazałem jej zdjęcie. Bardzo niechętnie.
- Resztę sam znalazłem. - Dodał dumnie Nagamo.
- Kogo wam wskazała? - powtórzył chłodno Ho'Kee nie baczny na zdolności śledcze chłopaka.
- Mężczyznę, o którym mówiono w wiadomościach. - wyjaśnił Nagamo.
- To był przypadek, że dowiedzieliśmy się o tym. - Wtrącił się Peezhickee.
- Zamknij się. - Syknął Nagamo.
- No co? - Jego kompan zdawał się nie rozumieć dlaczego kazano mu zamilczeć. - Przez przypadek usłyszałeś rozmowę Daanis. Nie ma co tego ukrywać.
Nagamo był chyba innego zdania, o czym świadczyła chociażby zaciśnięta to granic możliwości szczęka.-

Jarred Boker przysłuchiwał się temu wszystkiemu w milczeniu i ze stoickim spokojem.
Doktor zaś nabrał powietrza i westchnął. Coś mu w tym wszystkim coraz bardziej umykało.
- Wrócę za chwilę - powiedział - A jak wrócę pokażecie mi to zdjęcie.
Po czym wyszedł po narzędzia i apteczkę. Wolał być pewnym, że wypuszcza ich w dobrym stanie. Ale w przekonaniu utwierdzał się coraz bardziej. W wiadomościach pokazywali tego a Kocha. Denata. Miał nadzieję że nie on będzie na zdjęciu. Miał też zamiar odebrać od Kineks obiecane zioła do wprowadzenia Andy w trans. Musiał się dowiedzieć co tam zaszło.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 15-09-2017, 17:00   #66
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Psuja, Merlin McMahon, Matthias Grant


Noc otuliła łagodnie Dzieci Gai, a młodszy brat śmierci zesłał im raczej spokojne sny. Sny, których nie pamiętali, a które zostały brutalnie przerwane przez, może nie głośne ale doskonale słyszalne dla wyczulonych zmysłów drapieżników odgłosy. Ślady po wieczornej popijawie nadal stały w kuchni. Dało się tam też znaleźć coś do jedzenia. Nawet więcej niż coś. Lodówka była nieźle zaopatrzona. W dużej mierze były to produkty zupełnie nie znane dwójce gości rodzeństwa McMahona. Merlin musiał przyznać, że jego siostra postarała się. Niestety nie dla niego i dwóch pozostałych Garou.
Bianki nie było w domku, podobnie jak dodga w kolorze burgundu, który jeszcze wieczorem stał zaparkowany tuż obok. Zostawiła za to krótki list do brata.

Spotkamy się na pogrzebie.
Miłego dnia
Bianca

Pod spodem skreśliła jeszcze kilka zdań, które zrozumiałe były tylko dla Irlandczyka. Dla postronnej osoby tekst pisany w języku irlandzkim przedstawiał tylko ciąg znaków czasami tylko przypominających litery alfabetu łacińskiego.

Spełniwszy się w roli gospodarza i zaproponowawszy gościom wspólne śniadanie McMahona ulotnił się pozostawiając domek w lesie do dyspozycji ostatnich.


Budynek banku, w którym znajdowała się skrytka po nieświętej pamięci Joshui Basirze, mieścił się w secesyjnym budynku w centrum miasta. Pięciopiętrowy budynek z czerwonej cegły nie królował już nad okolicznymi budynkami wysokością. Drapacze chmur, które zostały tu postawione dawno odbierały mu palmę pierwszeństwa. Zachwycał za to swą architektoniczną bryła i kunsztem wykonania, czego brakowało konstrukcją ze stali i szkła dookoła.
Merlin MCMahona wszedł niespiesznie do budynku. Musiał poczekać kilka minut aż zostanie obsłużony przez młodą i uśmiechnięta pracownicę. Ubrana w dopasowany, ale tani kostium typowej urzędniczki kobieta szybko uporała się z formalnościami zaprowadziła klienta do pomieszczenia ze skrytkami. O ile zewnętrzna i wewnętrzna część budynku utrzymana była w sytu z przełomu XIX i XX wieku, to w piwnice ze skarbcem i depozytami nie odbiegały od standardów nowoczesnych bankowych budynków.
W sterylnie czystym pomieszczeniu , nienaturalnie oświetlonym pomieszczeniu kroki dwóch osób stawiane na wyłożonych marmurem posadzkach, odbijały się głośnym echem.
Młoda kobieta doprowadziła McMahone do skrytki Bashira. po czym dyskretnie oddalił się by klient w spokoju mógł przejrzeć zawartość depozytu.
Skrytka nie należała do największych. Jej zawartość były cztery paszporty. Dwa amerykańskie - dyplomatyczne. Jeden z RPA i jeden z Indii.
Wszystkie wystawione na różne osoby. Na zdjęciach była ta sama osoba - Joshua Bashir.



Psuja korzystała z gościnności rudzielca. Nie można powiedzieć, że pierwszy raz od dawna spała w czystej pościeli, przecież w motelu, który sobie zafundowała za ukradzione pieniądze pościel też była czysta. Tu jednak nie musiała za to płacić. Podobnie jak za śniadanie.

Dotarcie do domu Indianina nie stanowiło przeszkody dla Milczącego Wędrowcy. Wejście do jego domu i to niezauważone wymagało większego zaangażowania. Biegające po posesji psy były pierwszą przeszkodą. Następnie trzeba było wślizgnąć się do budynku i znaleźć dziewczynę. Po tem można było spokojnie z nią porozmawiać.

W międzyczasie przyszła wiadomość. Doktor zapraszał ją na wspólne przesłuchanie Andie.




Matthias został w domku McMahony dłużej. Szepcząca Bryza skontaktowała się z nim dość późno proponując wspólne śledzenie starszej kobiety.
Czekał ich spacer po lesie w okolicach Swamp Lake. Jeziora, które stało się niemym świadkiem brutalnych ataków na mieszkanki rezerwatu.
Stara Indianka zdawała się przeszukiwać miejsce. Obchodziła powoli wybrany przez siebie skraj jeziora co chwila pochylając się lub podnosząc coś z ziemi. Każdy przedmiot dokładnie oglądała i chyba obwąchiwała. I nie ważne czy to było źdźbło trawy, suchy patyk czy jakaś puszka po piwie. Wszystko co wzięła do ręki później odkładała na to samo miejsce.
- Co ona robi? - Rzuciła Bryza.
Jej pytanie nie było z pewnością zaadresowane do Matthiasa. Ten o indiańskich zwyczajach wiedziała niewiele.

Po pewnym czasie stara Indianka weszła w zarośla by po chwili wyjść z szamoczącym się królikiem. Zza pasa kobieta wydobyła nóż i jednym wprawym posunięciem pocięła zwierzęciu gardło. Krwią skropiła ziemię która przed chwilą badała. Czułe uszy Garou wychwyciła cichą melodię nuconą przez kobietę.





Jeremiah Ellsworth



- Widzieliście go w wiadomościach. Tylko, że w wiadomościach mówili, że on nie żyje. Wyjaśnijcie mi jak chcieliście odpłacić martwemu człowiekowi?
Jerry przez chwilę milczał przyglądając się dwójce chłopaków.
- Miałem zamiar poprosić Kruka, żeby Was odwiózł. Ale zaczyna mi ciążyć to, że traktujecie mnie jak policję. I jeśli dalej będziecie to robić, to zrobię Wam zadość i policji przedstawię.
Młodzi ludzie popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
- Nie żyje?- Spytał skołowany Nagamo. Jego cała buta zniknęła gdzieś.
- To nie my. - Peezhickee pobladł bardzo.
- Żadnej policji Hok’ee - Powiedział stanowczo stary Indianin. - To nic nie pomoże. A wy, - Zwrócił się do młodych ludzi tonem może nie władczym, ale wymagającym posłuchu. - opowiedzcie dokładnie co planowaliście.
- Miałem mu tylko wyładować akumulator. - Odparł Peezhickee.
- I ewentualnie dzień później poprzecinać przewody. - Dodał Nagamo. - Ale nic więcej. To miało być uciążliwe dla niego. Nie zdążyliśmy dotknąć jego wozu, już mówiliśmy. Przysięgam. Nie mógł zginąć przez nas. Prawda? - Szukał odpowiedzi na dwoje pytanie w oczach to jednego, to drugiego mężczyzny.
Jerry westchnął zmęczony i pokręcił głową ni to w odpowiedzi na pytanie ni to nad całą tą rozmową.
- Z kim Daanis rozmawiała? Wtedy gdy podsłuchaliście jej rozmowę?
- Z... yyyyy... - Wahania w głosie Nagamo nie dało się nie zauważyć.
- Z pańską żoną. - Peezhickee nie miał oporów przed powiedzeniem całej prawdy.
Doktor nawet... nawet nie był specjalnie zaskoczony tą odpowiedzią. Kineks była jego żoną. Ale to nie wyczerpywało jej osoby. Nigdy.
- Kiedy to było?
- Wczoraj, wieczorem. - Peezhickee odpowiedział szybko nie zwracając uwagi na swojego kompana. Ten ostatni potwierdził słowa kolegi kiwając lekko głową.
Indianin bez słowa otworzył drzwi garażowe i skinął na Kruka. To było wszystko co chciał wiedzieć.
- Odwieziesz ich? Potem podholujemy ten ich wóz. A wy... Trzymajcie się od tego z daleka.

Stary Idianin zabrała chłopaków do domu.
Madeleine nie zapytała o nic gdy Jerry wrócił do łóżka. Wiedziała, że sam jej powie gdy będzie chciał.
Po śniadaniu udała się do swojego ojca. Miała przynieść zioła potrzebe Ellsworthowi do wprowadzenia Andie w trans.
W tym czasie doktor mógł sprawdzić stan pacjentki. Dziewczyna jeszcze spała. Jej skóra wyglądała lepiej, nabrała kolorów. Krwawienie nie powróciło. Z medycznego punktu widzenia zrobił wszystko co tylko było w jego mocy, aby ją uratować i przywrócić do zdrowia. Teraz jej organizm potrzebował czasu.

Kineks wróciła z mieszanką i Filodoks mógł przystąpić do pracy.









 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 27-09-2017, 09:04   #67
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

- Bzdu-ra! - oznajmił Merlin w kierunku listu, nie zwracając uwagi, że Psuja obserwuje tę dość jednostronną konwersację. - A podobno to kobiety są bardziej odważne.
Wyciągnął stylową zapalniczkę i trzymany za róg list spalił nad talerzem. Minę miał zaciętą, a gdy skończył, szarpnął ryży, wymuskany wąsik.
- Nie cofnę się krok przed celem - warknął i urywanymi ruchami zaczął wiązać krawat.
Psuja gapiła się w spalaną kartkę bez choćby pozoru dyskrecji. Zmarszczyła tylko nos ewidentnie nie radząc sobie z tekstem.
- Zwiała? - postawiła szybką hipotezę.
- Nie. Uważa, że gra jest niewarta ryzyka - zadzierzgnął pętlę wzorzystego jedwabiu na szyi, nagle zdenerwowany. Nie zdarzyło mu się nigdy, że rodzina zaczynała dawać sygnały, że nie zawsze będzie stać przy nim murem.
- Czyli zwiała - Psuja nie rozumiała wyraźnie po co zaprzeczać oczywistościom. - W ucieczce nie ma nic złego. Sama nie robię nic innego.
Przyglądała się z nieskrywanym zaciekawieniem trzęsącym się dłoniom Merlina i misternie zaplatanemu supłowi.
- Łeb do góry. Przynajmniej będziesz wiedział, że jest bezpieczna.
- To nie tak - żachnął się z goryczą. - Nie wyjechała, nie schowała się nigdzie. Po prostu nie wierzy. Że dam radę. Że damy radę.
- I co w związku z tym że nie wierzy? Odsiecz nam załatwia? Czy już nas opłakuje?
- To znaczy że jak tylko noga jeden raz mi się podwinie, zadzwoni do naszej matki. W najlepszej intencji, oczywiście - mruknął gorzko.
- Zdradziecka sucz - Psuja skwitowała takie zachowanie jako dalece nielojalne.
Po czym złapała za swój plecak i zbierając się do drogi klepnęła Merlina w łopatkę.
- Idę do doktorka. To nara, bro.
Otworzył usta do protestu i usłyszał sam siebie. Jak się automatycznie i bez udziału własnej woli już właściwie wpasowuje w buty, które sam sobie wybrał.
- Jesteśmy w kontakcie, Psujko. Dzwoń w każdej sprawie.
Nawet cudze i niepasujące buty starał się nosić z klasą i godnością.
Dzisiaj "nara, bro". Jutro pewnie Psuja przeparaduje przed nim w samej bieliźnie i wystawi plecy do podrapania.
Merlin głęboko nie cierpiał wilkołackich obyczajów i przyjacielskiego czochrania się w stadzie. Dla niego było nienaturalne.


***

Dokumentom poświęcił ledwie ułamek sekundy. Wpakował je do wewnetrznej kieszeni marynarki i wyszedł. Ktokolwiek współpracował z Bashirem i dotrze do skrytki, pomyśli w pierwszej kolejności, że delikwent dał nogę… taką wizję uprawdopodobniłoby zniknięcie sporej kwoty pieniędzy, ale Merlin niestety nie wiedział, kogo miałby okraść.

Bo przecież nie Czirokezów.

Poczuł nagłą chęć do rozmowy z doktorem Kamienną Twarzą. Ale najpierw musiał nawiedzić swoją kuzynkę i tym razem w twarz oznajmić o możliwości obcięcia “kieszonkowego” za brak efektów w temacie Bashira.

Dwa kwadranse później zapukał w osprejowane na kolorowo drzwi, starając się wybrać fragment wyglądający na najczystszy. Chiara lubiła sztukę uliczną. Lubiła też tatuaże i kolczyki w ilościach hurtowych. Szparą pod drzwiami sączył się dyskretnie zapach marihuany.

- Chiara, otwieraj - huknął. - Tu twój wujek. I kurator twojego wyroku w zawieszeniu, że tak przypomnę…
Drzwi zostały otwarte, po chwili, i to całkiem niechętnie. Zza nich przyglądała się i rzeczona Chiara. Z uśmiechem na twarzy. Z rozmarzonymi oczami.
- Wujek, hihi… - Radość nie była ukrywana. Ale z pewnością nie on był jej powodem.
Merlin wpakował w szparę w drzwiach stopę w eleganckim półbucie, i jednocześnie naparł na klamkę, na wypadek gdyby szczeniarze w wyrzucie emocji negatywnych przyszło do głowy nagle go nie wpuścić. Zdobywszy tę twierdzę alternatywnej kultury młodzieży ulicy, zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się, czy gdzieś pod ścianą nie zalegają niechciani świadkowie w postaci niedobitków ostatniej imprezy i usiadł na kanapie w pozie prezesa.
- Czego się dowiedziałaś o Bashirze?
Na twarzy dziewczyny najpierw pojawił się głupawy uśmiech, który zniknął gdy czknęła.
- Aaaaaa, wiesz, że miałam do ciebie dzwonić w tej sprawie. - Kłamała. I nie potrafiła tego ukryć.
- Faa..- Znów jej się czknęł. - ..cet ma plecy. I to jeszcze jakie. Ktoś, znaczy się jakaś agnecja rządowo, pilnuje by żadne jego przewinienie nie wypłynęło na wierzch. Mandaciki? Kasujemy. - Machnął ręką pokazując jak coś znika. - Śledzę, kto mu pomaga. Dobrze się ukrywa. - Wyrzuciła z siebie całą masę fachowego słownictwa, które i tak niewiele McMahonie powiedziało.
- Masz być ostrożniejsza. Zacierać ślady za sobą, żeby nie doszli, kto go szuka. I przestań tyle palić, do diabła. Jak cię złapią, będą mieli pretekst jak znalazł. Bierz kartkę, przedyktuję ci inne nazwiska, których mógł używać.
Westchnął głęboko i przykrztusił się wonnym dymem.
- Potrzebujesz pieniędzy?
Nie mógł uwierzyć, że to powiedział… Jakoś mu się wysmykło, bez udziału woli całkiem. Marihuana to jednak zło.
Zapisała skrupulatnie, to co jej podyktował.
- Jeżeli możesz mnie wspomóc… - Zrobiła błagalną minę skrzywdzonego przez świat niewiniątka.
- Mogę. A znalazłaś cokolwiek, czego mu nie doczyscili?
- Dotrę do tego kto go kryje, to znajdę i brudy. - Wyszczerzyła zęby w głupawym uśmiechu.
- Aha - poświadczył, odliczając banknoty.

W samochodzie psiknął w swój kark i włosy wodą toaletową, a potem zadzwonił do najporządniejszego z policjantów. Zdecydowanie mieli do pogadania.

 
Asenat jest offline  
Stary 02-10-2017, 22:57   #68
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Nikt nie może zostać szamanem. Szamanem można się tylko urodzić.
Co za bzdura.
Wbrew temu co pokutuje w świadomości ludzi, szamanizm przypomina bardziej dziesięć lat ciężkich studiów niż nieustanne jaranie psylocybiny i picie pejotlu. Młody uczeń nie dość, że musi znosić humory starego szamana, to jeszcze ma na blachę się naumieć całej północnoamerykańskiej farmakopei plus drugie tyle, którego w niej nie ma. Dopiero wtedy można było mówić o prawdziwych obrzędach, które mogły nawet otwierać ludziom drogę do Umbry.
Doktor Ellsworth otarł się zaledwie o szamanizm. Tym razem jednak wszystkie braki uzupełniała wiedza z toksykologii, a do Umbry się nie wybierał. Znał skład mieszanki ziół. Wiedział ile potrwa ich efekt. Kiedy organizm Andy wydali je z siebie. Nawet jakie mogą przydarzyć się rzadkie reakcje nieporządane od nudności po napad szału włącznie. Nie wiedział tylko jak przekonać Andy by poddała się temu wszystkiemu. Postanowił więc nic jej nie mówić i zajął się przygotowaniem. Psy zaszczekały, ale nie przejął się tym specjalnie. W końcu sam zaprosił Psuję. Nawet jeśli teraz nie był pewien, czy nie był to błąd.

Przygotowywał właśnie wodę na napar gdy weszła. Oczywiście butelkowaną. Innej w domu już nie było.
- I jak poszło ze zdjęciami? - zapytał - I z Daanis?
To drugie po prawdzie to interesowało go w rzeczywistości…
- Kiepsko - Psuja zrzuciła z barków plecak i przysiadła na kuchennym stołku. Przyglądała się wprawnym ruchom doktora gdy przygotowywał tajemniczy napar. - Merlin mnie przenocował.
Rzeczywiście wyglądała czyściej i jakoś porządniej. Nie wodziła też tęsknym wzrokiem za jedzeniem.
- Właściwie to niewiele wiem. Merlin… Rudzielec miał sprawdzić dzisiaj skrzynkę depozytową Bashira. Tego gościa, którego wczoraj napadła zmora. Koraliki sugerują, że to Daanis je przyzywa. Muszę z nią pogadać i wyciągnąć z niej konkrety.
Indianin nawet nie skinął głową. Nie patrzył też na nią skupiony na pracy. Od Kineks otrzymał zestaw sześciu pełnych woreczków. Ustawił je na kuchennym blacie. Stał tam też kamionkowy moździerz i kilka rozłożonych wysuszonych liści. W trakcie gdy z czajnika coraz mocniej zaczęła unosić się para, zaczął sporządzać mieszankę dobierając substancję z woreczków i wrzucając całość do moździerza. Mogło się Psui to wydawać, ale nie był chyba całkiem pewien każdego dodanego składnika. W dużej mierze. Ale nie do końca. Ostatecznie zagniecioną do postaci plastra mieszaninę przełożył na szmatkę, zakręcił i wsadził do kubka z wrzątkiem. Przykrył. Potem sporządził dwie dodatkowe mieszanki, choć tym razem zdawały się one mieć mniej składników i przy nich nie wahał się ani przez chwilę. Jeden z tych dwóch podał po zaparzeniu podał Psui. Drugi zostawił sobie.
- Wypij - powiedział krótko, po czym sam wychylił swoją porcję i ruszył w kierunku pokoju gdzie odpoczywała Andy.
Psuja przez chwilę gapiła się w kubek. Otrucia się nie lękała, ale przyjemnie by było choć wiedzieć dokąd ją ten napar zaniesie.
Westchnęła bezradnie i wypiła do dna.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172