Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-09-2008, 14:18   #1
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
Post [Demon: The Fallen]Ostatni Bastion

OSTATNI BASTION - Akt I – Każda Rewolucja…




Słońce kończyło już swój taniec na horyzoncie, chowając się za jednym z nielicznych wzniesień w tymże rejonie, zamykającym niewielką zatoczkę. Zmierzając w stronę spokojnej, wodnej tafli oceanu. Zawieszone wysoko chmury przybrały niezdrowy kolor żółci, tylko po to, aby za kilka chwil powrócić do nudnej, dennej szarości i granatu. Złote promienie odbijały się od pięknych, zdobionych okien, kolorowego, witrażowego szkła, rozszczepione. Zabarwione. Wyraźnie odmienione. „Garden of Eden”, tak właśnie się nazywał. Cały budynek, luksusowy hotel, wzniesiony zapewne jeszcze przed wojną, zdawał się wybijać ponad tło. Lśnić jak perła w głębinach. Jednak naprawdę interesujące rzeczy, działy się dopiero w jego wnętrzu. Stukot palca o dębową framugę, oraz nieme przyzwolenie wkroczenia do komnat. Osobnik, który to uczynił był…dość nietypowy, przynajmniej w swoim ubiorze. Wysoki i dobrze zbudowany. Czarna bluzka z postawionym kapturem, oraz karmazynowym symbolem na piersi. Błękitne jeansy, oraz trampki, tej samej barwy co oznakowanie tułowia. Przypasany łańcuch, sugerujący jedną z wielu subkultur, które uczyniły go elementem swojego stylu. Z powodu braku jakiegokolwiek, sztucznego oświetlenia tejże lokalizacji, szczegóły jego twarzy ginęły gdzieś pośród półmroku. Sprawiał wrażenie zagubionego, kłopotliwego gościa. Choć zdecydowanie było ono mylące. Podobnie jak to, że zdawał się pozostawać sam tymże w pomieszczeniu.
- Twoi goście…przybyli pani. Zaraz poczynię…odpowiednie przygotowania…
~…Doskonale…~
Głos który mu odpowiedział, z pewnością należał do kobiety. Charakteryzował się spokojem i opanowaniem. Być może wartości te oferowały jakiś bliżej nieokreślony, werbalny przesyt, bo co bardziej rozgarnięty słuchacz mógłby stwierdzić, że są one sztuczne do granic możliwości. Stwarzały wrażenie przemoczonej, cienkiej warstwy papieru, pod którą ukrywały się prawdziwe, ostre niczym brzytwa, emocje. Gotowe ujawnić się w najbardziej niespodziewanym momencie. Odrzucić niepotrzebną już, grę pozorów. Choć w tym wypadku, ich prawdziwa natura pozostawała enigmą. Co ciekawsze, niewiasta nie kwapiła się stanąć ze swym rozmówcą twarzą w twarz. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Przynajmniej pozornie. Być może przywykł do podobnych audiencji. Odziany w czerń powstał z fotela, ukłonił się w wyrazie szacunku i obróciwszy na pięcie skierował do drzwi, zamykając je szczelnie za sobą. Ponownie pozostała jej jedynie samotność. Choć przecież nie było to niczym nowym. Przywykła. Zapewne oni…jej kolejni goście…także.

Gabriela zdecydowanie nie miała łatwego wieczora. Choć zapewne były w jej najbliższym otoczeniu osoby, którym szczęście również nie dopisało. Spojrzała na kawałki lustra znajdujące się między jej pokaleczonymi palcami i śladami lepkiej, już nieco przyschniętej krwi. Potem nieśmiało rozszerzyła swoją percepcję. Jej lokum stanowiło słownikową definicję ruiny. Część mebli została obtarta, lub roztrzaskana na części, rozpościerając pod sobą warstwę drzazg. To co kiedyś było bardzo elegancką wazą, zmieniło swój stan skupienia. W większości na lotny. Drzwi za jej plecami pozostawały całkowicie otwarte, zawiasy uszkodzone a zamek wyrwany. W tej scenerii pobojowiska nie dało się jednak dostrzec kogokolwiek innego. Żadnych więcej kotłujących się figur. Żadnych krzyków. Totalny, bezosobowy spokój po tej…pomniejszej tragedii. Miejsce gdzie jeszcze kilka chwil temu zdawał się leżeć Ryan ziało pustkami, sugerując urojenia patrzącej. Gdzie on się podział? Co się z nim stało? Czy…czy zabrali go tamci? Pytania o tej i podobnej treści rozbrzmiewały w umyśle kobiety z siłą tarana walącego w mocno naruszone już wcześniej bramy rozsądku. Za oknem ział mrok. Wciąż? Czy dopiero teraz się pojawił. Nie była w stanie sobie przypomnieć. Ot, kolejna już dziś zagadka wymagająca rozwiązania. W tym całym chaosie udało jej się dopatrzyć łusek po nabojach. Oraz śladów krwi. Po prawdzie wypatrzenie tych drugich, nie należało do wielkich osiągnięć, biorąc pod uwagę jej ilość.
Żeby było zabawniej i ciekawiej, gdzieś w oddali rozległa się niewyraźnym pogłosem, syrena policyjna. Czyżby ktoś, słysząc co ma tu miejsce, zawiadomił policję?

Genevieve zdawała się obecnie nie pasować do rzeczywistości, która otaczała ją ze wszystkich stron. Szpitalne pomieszczenie, mimo, ze utrzymane w nienagannym porządku, wręcz ziało bezdusznością i pustką. Pustką, która na podświadomym poziomie była jakaś…znajoma. Choć nie jej osobiście. Być może właśnie dlatego ta krucha, jeszcze kilka chwil temu umierająca dziewczyna została wybrana do swojej nowej roli. Krótki rzut oka na świat za oknem. Złota kula już dawno zdecydowała się zniknąć z nieba, robiąc miejsce dla ciemności. Pomarańczowe promienie przestały odbijać się w przewodach kroplówki. Szpital w nocy zawsze zdawał się być spokojniejszy. Choć może były to jedynie pozory. Pacjentkę placówki zniewalał teraz zestaw uczuć, który z niemocą i bezsilnością miał niewiele wspólnego. Podziw, szczęście i radość? Czuła się taka pełna nie spożytkowanej energii. Nowego życia. Zdawało jej się, że może zrobić wszystko. Była zdrowa. W pełni uleczona z nękającej ją choroby i świadoma owego faktu. Co prawda to właśnie w owej świadomości tkwił diabeł. A może coś zupełnie innego. Życie natomiast, ma to do siebie, że szybko niszczy mrzonki i mydlane bańki na temat ludzkich ( i nie tylko) możliwości. Do pomieszczenia, najwyraźniej zaalarmowana dochodzącymi zeń odgłosami, weszła starsza pielęgniarka. Jej rude kudły tworzyły upiorne połączenie z resztą aparycji. Ktoś mógłby pomyśleć, że to właśnie ona wysyłała na tamten świat większość terminalnie chorych pacjentów. Omiotła wszystko spojrzeniem swoich zmęczonych ślepi, zaś na twarzy, która widziała niemal wszystko co świat miał do zaoferowania, wykwitł jedynie lekki ślad zdziwienia.
- Dziecko drogie! Natychmiast wracaj do łóżka! Natychmiast! Twój stan nie pozwala na swobodne przechadzki! Może ci się pogorszyć! No, już, już!
Gadała jak nakręcona zabawka. To wszystko było nieco…zabawne. Niemalże komiczne. Odmienność jej brzydoty i troski jaką ta prosta kobiecina reprezentowała swoim zachowaniem. Co wcale nie zmieniało faktu, że Genevieve chciała czym prędzej się stąd wyrwać a próby otulenia ją na powrót we fragmenty pomiętej pościeli jakoś nie zbliżały jej do upragnionego celu…Tsk. Kłopot. W istocie.


Kolejnym pechowcem tej nocy okazał się być Johnny. Choć może przyczyny wydarzeń, które miały miejsce nie należało dopatrywać się w jakimś zrządzeniu losu. Zrzucać ich na bliżej niesprecyzowaną, wyższą siłę. Miast tego szukać winy w sobie. W fakcie przecenienia swoich umiejętności, złego oszacowania przyczepności, przyśpieszenia, oraz zwrotności maszyny. Jak przez mgłę zdawał się pamiętać, że barierka ochronna na urwisku pękła jak zrobiona z tektury, oferując swobodny lot ku dołowi, oraz mniej swobodny, ale zdecydowanie bardziej bolesny upadek. Jednak przeżył. Przynajmniej w aspekcie czysto teoretycznym. Chociaż teraz śmiertelną powłokę Johnny’ego, dzieliły dwa byty. Drugi zdawał się obserwować wszystko, jak zza kotary, pozostawiając władzę nad ciałem w rękach człowieka. Przynajmniej na ten moment. Upadły nie mógł jednak wyjść z „podziwu”
odnośnie tego jak świat bardzo się zmienił. Stał się taki szary i pusty, pozbawiony jakichkolwiek wyższych emocji i wartości. W niepamięć odeszły czasy świetlistego, pierwszego wieku kiedy skrzydlaci pomagali ludziom w samodoskonaleniu. Bloki metalu, dykty i szkła, które dostrzegł gdzieś na horyzoncie, w niczym nie mogły się równać z majestatycznymi miastami wznoszonymi dawniej przez Lucyfera i jemu podobnych. Zdał sobie jednak sprawę, że będzie musiał się dostosować do tej nowej…parodii egzystencji spowodowanej ludzką niesubordynacją w dawnych czasach. Nie. Nie tylko dostosować, ale również znaleźć dla siebie nową, godną rolę. Johnny rzucił okiem na swoją maszynę. Po prawdzie, niewiele z niej zostało. Smutnie kręcące się koło z nadpaloną gumą, trawioną przez płomienie. Spojrzał na swoje ubranie. Było poszarpane, ale komórka chyba ostała się we względnej całości. Może należałoby zadzwonić po pomoc i wyrwać się z tej…tej dziury?

Jednak Ernest (a raczej inny byt, który w tej chwili władał ich wspólnym ciałem), w odróżnieniu od dużej liczby mniej szczęśliwych, nocnych Marków, bawił się szampańsko. Skóra, krew, ba, nawet kości niedoszłych zamachowców jego nosiciela, w jego subtelnym, acz pewnym ujęciu zmieniały się w nic więcej jak proch. Popiół, który rozwiewał wiatr wykreowany przez jego skrzydła. Zrobił to. W końcu. Ponownie znajdował się w świecie śmiertelnych. Powrócił, po niemałych trudach i udrękach. Udało mu się opuścić więzienie nicości wykreowane przez „Pana”. Swymi nadnaturalnymi oczyma obserwował potępieńcze, powykręcane esencje ludzi, których właśnie pozbawił śmiertelnej powłoki. To jak Nicość i wir człowieczych dusz jaki wokół niej się wykreował zabierały należną im daninę. O nie. Dla ludzi nie było nieba, choć wielu w swojej ignorancji nie zdawało sobie z tego sprawy. Zaś los jaki ich czekał po drugiej stronie, niemal w każdym wypadku zdawał się po stokroć gorszy niż piekło. Skrzydła zamiotły ziemię po raz ostatni, potem zaś, nowy byt w powłoce Ernesta odbił się nogami od ziemi w towarzystwie metalicznego pogłosu i wzbił w powietrze. W ten sposób mógł lepiej przyjrzeć się tej parodii świata, która otaczała go ze wszystkich stron. Napawała obrzydzeniem? A może sprawiała, że był zaintrygowany? Co ciekawsze…zdawał się nie wyczuwać wszechobecnej, boskiej esencji, którą pamiętał z dawnych czasów. Nie dane mu było także uświadczyć jakichkolwiek lojalistów? Z kolei płomyk wiary w ludzkości zdawał się być…przynajmniej w większości przypadków…dogasającym. Niepokojące.

Dexter siedział spokojnie przed monitorem, przeglądając kolejne paski „Sinfestu”. Miał spore zaległości do nadrobienia w tej komiksowej dziedzinie, natomiast brak jakiegokolwiek ruchu w jego firmowym biurze powodował, że mógł sobie na to spokojnie pozwolić. Nie działo się nic, a miejsce, niemal dosłownie, ziało nudą. Lilly wyszła aby kupić coś do jedzenia. Coś co nie miało zbyt wiele wspólnego z produktami posiadającymi wysoką zawartość cukru, którymi to zażerał się tak namiętnie i regularnie Dex. Jeśli chodziło o…nowego przyjaciela, którego chłopak zdobył tak niedawno, bo zaledwie kilka godzin temu…cóż. Zdawał się być nadzwyczaj spokojny, a sam właściciel firmy nijak nie interesował się problemem na tyle aby sprawdzić tę sprawę w dalszym stopniu. Choć z pewnością całe zajście było czymś więcej niżeli nocną marą, która skaziła jego zmysły. Jednak nawet te przemyślenia zostały szybko zniwelowane. Tym razem przez czynnik zewnętrzny, a konkretniej, pukanie do drzwi. Spokojne, zdystansowane, niemal wyważone ruchy dłoni. Imponujące. Z pewnością nie była to Lilly. Nie słynęła z tego typu zagrywek. Ani nastawienia. Co pozostawiało jedynie opcję w postaci przyszłego klienta. Dex poderwał się do góry ze swego krzesła i skierował kroki do drzwi. Przez oszklony fragment posiadający jego inicjały, mógł dostrzec sylwetkę w prochowcu i kapeluszu, która przypominała te stare, oklepane filmy detektywistyczne regularnie pojawiające się na TNT Night. Jednak nic więcej. Żadnych, konkretnych szczegółów. Pozostawało mu tylko otworzenie wrót do władnego królestwa i godne przyjęcie gościa. Miejmy nadzieję, że lubił czekoladę.


Dziś powiedziałeś, że każda rewolucja,
Jest dobra tylko na początku drogi,
Bo potem wszystko zamienia się w system,
I są potrzebne rewolucje nowe.
Właściwie to chyba masz rację…

T. Love – Rewolucja
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 25-05-2020 o 18:40.
Highlander jest offline  
Stary 09-09-2008, 21:48   #2
 
Nemo's Avatar
 
Reputacja: 1 Nemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumnyNemo ma z czego być dumny
Właściciel agencji detektywistycznej przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos. Spokojne, mechaniczne pukanie w końcu ustało, jednak sylwetka nie zniknęła. Nadal była dobrze dostrzegalna. Dexter wydał z siebie lekkie westchnięcie i podszedł do wizjera, aby dokładniej przyjrzeć się „gościowi”. Widok nie wywołał, co prawda, ataku serca, jednak nie należał także do najpiękniejszych. Za drzwiami stał mężczyzna. Obserwujący go uważnie Tempest aż przez drzwi czuł tani zapach gorzałki, która od niego biła. Z pewnością człowiek z problemami. Wysoki, budową przypominający bardziej drzewo niżeli człowieka, z tygodniowym zarostem i przepitymi, zmęczonymi życiem oczyma.
Dexter skrzywił się, przeklinając własną wścibskość. Po co tak bardzo interesował się twarzą tego typa? Będzie mu się przypominał zawsze, gdy tylko poczuje zapach mocniejszego alkoholu...po prostu cudownie. Szczególnie pamiętając o upodobaniach jego współlokatorki.
Inna sprawa, ze jeśli teraz nie otworzy, to może nie poczuć zapachu PRAWDZIWEGO jedzenia przez tydzień. Chociaż...nie. Lepiej nie kusić losu. Może to milioner po przejściach? Jasne...
-Tak? Czego pan chce?
Rzucił przez otwarte drzwi. Gdyby mu nie otworzył, Lilly trułaby mu tyłek przez miesiąc, jak to mógł zmarnować okazje życia. "Może to był bogacz w przebraniu! Może, no, jak w tej bajce...może był śmiertelnie chory i szukał dobroci ludzkiej, kogoś, kto otworzy mu drzwi i przywita kubkiem gorącej kawy, sniff, by wzruszyć się i zapisać mu cały swój majątek?!"
Ślepia alkoholika nieznacznie się rozszerzyły, na pewno pod wpływem jakiegoś bliżej nieokreślonego wstrętu względem zbyt dużego przesycenia światła.
- Pan Tempest? Pan…Dexter Tempest?
Kiedy otworzył usta, woń pożółkłych, zepsutych zębów, zakonserwowanych przez trunek, omal nie zwaliła właściciela lokalu z nóg. Ale jakimś cudem zdołał się ostać. Cudem owym był fakt, iż jako jeden z niewielu bytów kroczących po Ziemi, ów miłośnik trunków procentowych nie przekręcił jego nazwiska. Jest...jeszcze...nadzieja dla tego świata!
Dexter niedyskretnie zasłonił nos.
-Tak mi się wydaje. A pan?
- Gregory…Samuel Gregory.
Odpowiedział ciętym językiem, jakby lekko rozzłoszczony przez to pytanie. Następnie, widząc mimikę swojego rozmówcy, sięgnął do kieszeni ukazując mu „szmatę”. Następnie schował ją nim Dex zdołał się jej dokładnie przyjrzeć. A więc ten…ten chlor…był gliniarzem. Ale na dobrą sprawę, który glina spożywa takie ilości trunku na służbie?
- Możemy porozmawiać w środku? Nie lubię poruszać ważnych spraw…na korytarzu.
Ton wypowiedzi sugerował raczej polecenie wydane przez sierżanta musztry niż skromną prośbę stróża prawa po przejściach wątroby.
Dexter milczał chwile, pogrążając się w głębokim zastanowieniu. W końcu usta lekko mu zadrżały, gdy wykonał krok wgłąb swojego siedliszcza, podejrzliwie spoglądając na policjanta.
-Kawa? Herbata? Czekolada?
- Nie…dziękuję. Przed chwilą już piłem.
Dwuznaczność tej odpowiedzi, a także naturę owego trunku, należało, w gestii dobrego smaku, pozostawić niewyjaśnioną. Mężczyzna wszedł do wnętrza pomieszczenia. Nie czekając na zbytnie zaproszenie i nie zdejmując swego prochowca, rozgościł się w fotelu naprzeciw biurka. Następnie cierpliwie poczekał aż Tempest zamknie drzwi i także raczy usiąść. Gdy to się stało, splótł palce owłosionych dłoni i przemówił.
- Panie…Tempest. Jako, że nie lubię szarad i zabaw w kotka i myszkę…przejdę od razu do rzeczy. Czy wie pan…albo chociaż pan przypuszcza…co też nasi wspaniali przodkowie zwykli robić z osobami opętanymi przez moce nieczyste?
Na dobrą sprawę Dex wolałby wiedzieć, co to idiotyczne pytanie miało wspólnego z pracą policjanta. Bystre oczy dostrzegły srebrny krzyżyk, przebijający się przez pomiętą, zielonkawą koszulę siedzącego przed nim stróża prawa.
Niech go diabli. Dexter miał juz gotową ripostę ("kawy nie ma, poszła jako gest dobrej woli pieczętujący zawieszenie broni z sąsiadkami" chociażby), a ten drań zepsuł mu radość z możliwości zostania wujkiem Cientą Ripostą. Z wyrazem głębokiego, wręcz kosmicznego niezadowolenia na twarzy Dexter usiadł, samemu popijając gorąca czekoladę przez rurkę, wtapiając się w fotel, by możliwie powiększyć dystans miedzy przedstawicielem prawa a nim samym. Na zadane pytanie odpowiedział uniesieniem brwi.
-Hm? Niech pomyśle...robili z nich świętych?
- Blisko. Może nawet zbyt blisko? Zabijali ich…Panie Tempest. A ja z natury…jestem tradycjonalistą. Niech pan nie chowa do mnie urazy. Taka praca…
Jego na wpół wyszczerbiony uśmiech, pokazał się na twarzy. Nie był to przyjemny widok. Jednak zdawał się być dopiero zwiastunem poważniejszych kłopotów. Ten oto „policjant” musiał być niezwykle dobry w tym co robił. Zaś to co robił, ładne nie było. Dexter, gdyby miał czas, zapewne zaklął by w myślach, że nie zauważył wyjmowanej broni. Oto bowiem, jego oczom ukazała się lufa pistoletu, który wystrzelił z minimalnej niemal odległości. Na szczęście jego rozmówca działał w pośpiechu w skutek czego kula jedynie rozorała lewe ramię. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby przycelował dokładniej…ten sukinsyn! Zamierzał go zabić! To dlatego, nie chciał „rozmawiać” na korytarzu. Czekał na zamknięcie drzwi. Podstępny drań. Lewa część marynarki zaczęła zmieniać kolor...Mężczyzna wrzasnął kiedy w jego rękę uderzył kubek z gorącą substancją i tam też się roztrzaskał. Upuścił swoją broń, której to lufa wciąż dymiła. Choć ból zdecydowanie nie był mu obcy. Oto bowiem, nie zważając na poparzenia, zanurkował przed siebie, przez biurko Dextera. Uderzył w młodego detektywa, rozrzucając tak niedawno, skrzętnie układane papierzyska i zrzucając na ziemię telefon. Wywrócił także fotel na którym siedział jego oponent. Teraz dwójka zaczęła kotłować się na ziemi. Dexter w akcie desperacji chwycił telefon i grzmotnął nim swojego oponenta w głowę. W odpowiedzi otrzymał cios prosto w szczękę, który rozharatał mu wargę i roztoczył kolejny już dzisiejszego wieczora, wzór posoki na podłodze. Jednak tej krwi było coś niecoś…zbyt wiele? Najwięcej pochodziło z rozwalonej skroni przeciwnika, który szamotał się jeszcze przez chwilę, tylko po to aby oddać się w objęcia nieprzytomności, mrucząc pod nosem niewyraźne, przekleństwa. Toteż w krótkim czasie grzmotnął o ziemię. Tempest zaś powstał, rozmasowując obolałą szczękę. Cholera, przydało by się trochę lodu. I kim do jasnej cholery był ten psychopata?! I w ogóle...
-Ty...Ty draniu. Mój ulubiony kubek! I mój nowy telefon. Niech to Milka kopnie! Jeszcze niedawno działający na czystych odruchach, pogrążony w zaskoczeniu-przerażeniu odbierającym mowę, Dexter stał się teraz nagle niesamowicie gadatliwy. Wściekle machał dłonią z wyprostowanym palcem wskazującym w stronę przeciwnika, który nie mógł mu aktualnie odpowiedzieć. Zaskarżę Cię! Obedrę Cię z całych oszczędności! Zrobię sobie z Ciebie Świnkę-Skarbonkę z której będę się utrzymywał do końca życia! Zafundujesz mi całą cholerną fabrykę czekolady!
Przerwał swoją tyradę, pozwalając sobie na chwilę odetchnienia. Wziął głęboki wdech. Trzeba się pośpieszyć...gah! A telefonu oczywiście nie ma. Jak zadzwoni po karetkę, policje, gwardię narodową i straż pożarną bez telefonu? Przyklęknął i obejrzał dłonie, a konkretniej palce napastnika, starając się zbytnio go nie przemieszczać. Po zakończonych oględzinach, usłyszał beztrosko otwierane drzwi i charakterystyczny chód, który znał i rozpoznawał zawsze i wszędzie.
Za często słyszał go w nocy gdy myślała że śpi i że świetnym pomysłem jest iść po piwo właśnie teraz.
-Dex, czemu nie otwierałeś! Mordowano Cię czy...Młoda dama z siatką o zawartości odżywczej wątpliwej zatrzymała się w pół kroku, najwyraźniej próbując potraktować widok który objawił się przed jej oczyma jak zupełną normalność....co?
Odpowiedziały jej gromy i pioruny ciskane z oczu pytanego.
-A Ty dlaczego gdy jesteś potrzebna to nie jesteś pod ręką?
-Oj tam. Poradziłeś sobie świetnie! Chcesz naklejkę?
Ignorując głupkowate komentarze swojej kochanej asystentki, Dexter usiadł na Gregorym, żeby przypadkiem ten mu nie zrobił jakieś nieprzyjemnego dowcipu.
-Idź z łaski swojej kogoś zawołaj. Pewnie nasi sąsiedzi grzecznie czekają na oficjalny edykt pozwalający im na rozpoczęcie plotkowania. Lekarz też by się przydał...i koledzy z pracy tego dupka.
-Ooo...koledzy z pracy? Opowiadaj!
-Jak zaraz nie zabierzesz się do roboty i nie zrobisz co mówię to zrobię Ci na złość i wykrwawię się zanim zdążysz wycisnąć spomiędzy moich warg sekret tego zajścia.
-Frytki i czekolada do tego?
-No...to podejście mi się podoba. I streszczaj się...nie chcę zostawać sam teraz.
Lilly odwróciła się na pięcie i bez słowa (acz z tajemniczym uśmiechem) poszła robić co jej kazali, możliwie nie oddalając się od biednego Tempesta, który właśnie zanurzył twarz w dłoni i rozpoczął analizę tego wszystkiego, co tutaj się wydarzyło...
 

Ostatnio edytowane przez Nemo : 09-09-2008 o 22:20.
Nemo jest offline  
Stary 09-09-2008, 22:10   #3
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Mimo początkowych wątpliwości Genevieve pozwoliła położyć się w łóżku.
Jej towarzyszka na razie obserwowała otoczenie, całą sobą chłonąć jego szczegóły, a jednocześnie zapoznając się z pojęciami, określeniami i możliwościami osoby jaką wybrała

Pielęgniarka, która wprawnym ruchem poprawiała poduszki na łóżku, rutynowym spojrzeniem zaszczyciła kontrolny, ciekłokrystaliczny panel przy łóżku chorej dziewczyny, częściowo zasłonięty przez jedne z wielu bukietów róż wypełniających to pomieszczenie.
W pierwszej chwili z wahaniem postukała w niego czubkiem paznokcia, jakby to co widziała miało być jakaś pomyłką wyświetlacza, potem spojrzała uważniej na worek z ciemno miodową cieczą zawieszony na stojaku do kroplówek, połączony cienkim wężykiem z welonem wkłutym w rękę pacjentki.

Kobieta jaka w swym życiu widziała już wiele, nagle przyłożyła dłoń do ust, i szybkim, zadający kłam jej wiekowi i tuszy tempie ruszyła w stronę drzwi, zmierzając w stronę pokoju zieleniarek.
Dziewczęta! Niech któraś zaraz wywoła doktora Colberta albo Newmana! Pacjentka spod 9 ma gwałtowną reakcję na leki. Szybko!.

Suria skupiła się na wrażeniach i pojęciach mieszających się w umyśle dziewczyny.
Najwyraźniej zmiana stanu ciała została w jakiś sposób zarejestrowana przez ..aparaturę do jakiej było podłączone, co spowodowało tak żywiołową reakcję rudowłosej kobiety.
Dalej z przyjemnością zagłębiała się w magazyn wiedzy, uczuć, pamięci, wrażeń i emocji jakim był umysł jej wybranki, jednocześnie przesyłając do jej umysłu poczucie bezpieczeństwa, przyjemność, jaką odczuwała z tego połączenia, i wdzięczność za to co się wydążyło, i co się dzieje.

Drzwi pokoju ponownie z impetem się otwarły, do pomieszczenia wpadło dwóch mężczyzn.
Jeden z nich, szpakowaty, starszy mężczyzna od razu skupił się na cyferkach i wykresach widocznych na ekranie, a drugi, jakiego obraz wraz z falą sympatii i ciepła połączył z identyfikacją- Colbert, złapał Genevieve za rękę.

-To…niesamowite. Tak nagła i mocna reakcja na mieszankę. Z samego rana robimy tomografie, ale sądzę, że nastąpiła remisja. Colbert, to działa!
-Viv, widzisz? Nasz kochany króliczku, będziesz żyć, i inni też! Colbert wpatrywał się z przejęciem w wyniki, ciągle trzymając dziewczynę za rękę.
A ona wiedziała, dzięki obecności Surii w jej umyśle, że to nie reakcje na lek, tylko…cud.
Bo nie dało się tego inaczej dąć nazwać, ale przecież nie powie tego wszystkiego, bo wtedy by jej na pewno za szybko ze szpitala nie wypuścili…
Ale i tak na nowe życie byłoby warto czekać nie wiadomo jak długo, mając pewność, że się je otrzyma.
A dzięki czekaniu i obserwowaniu można lepiej poznać ten, tak nowy, zupełnie inny, fascynujący świat.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 09-09-2008, 23:45   #4
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Tit.
Tit.
Tit.
~~Tu wieża kontrolna Międzynarodowego Lotniska Los Angeles do niezidentyfikowanego obiektu poruszającego się kursem 6 2 8. Proszę o identyfikację i zmianę kursu na 3 2 8. Jesteś w obszarze zamkniętym dla ruchu lotniczego.~~
Tit.
Tit.
~~Do niezidentyfikowanego obiektu natychmiast zawróć! To ostatnie ostrzeżenie!~~

Łuuuu...! Huuuuuu...! Tu rururu. tu ruru, ru ru. Łuuu....! Huuuuu....!

Niezidentyfikowany obiekt latający, dla kumpli Erni, po raz kolejny zaliczył beczkę ciesząc się z odzyskanej wolności. Wprawdzie odbierał świat w ograniczony przez nosiciela sposób ale po mękach Abyss nawet receptory płaszczaka trzech wymiarów były aż nadto upajające. Był wolny! Ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Zatrzymał się z furkotem masywnych skrzydeł dotknięty nagle przez niemal katatoniczny smutek. Nie było Go. Zupełny brak. Ani Wszechobecności. Ani śladu Jego pierzastych. Nawet Michała.
- Miiiiiiiichaś! Wróciiiłem! Czeeekam!-
Jednak prócz odbijającego się od ścian szkła i stali echa odpowiedziała mu jedynie cisza.
- MICHAAAELU! -
Cisza.
Choć nie całkiem.

Oczekiwanie na konfrontację ciut stygło wraz z dobijającą się do świadomości pamięcią Ernesta. Informacje dość mozolnie przegryzały się przez mieszankę radości z odzyskanej wolności i wyczekiwanie na reakcję Miśka. Jakoś dotychczas nie było czasu na synchronizację z hostem i przyspieszone "przeczesywanie zasobów" doprowadzało tylko do jednego wniosku "Po kielonku?". Widoczna na radarach przerośnięta "awionetka" runęła ku ziemi. Zapewne zamieszanie na lotnisku potrwa jeszcze chwilkę, co niekoniecznie interesowało Erniego. W swych cokolwiek zanieczyszczonych szmatkach stał właśnie przed automatem biletowym przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu drobnych. Pierwsza podróż metrem, to będzie coś!

- Uuu. Znowu było ostro Erni? -
Barman patrzył na nowo przybyłego z mieszanką niedowierzania i pewnego wypracowanego w czasie ich znajomości podziwu.
- Było. Było. Nalej mi to co zwykle Fred. Zaraz wracam. -
Zaszywszy się w łazience zaczął w umywalce podmywać to i owo. Wiele nie osiągnie ale może nie wystraszy Fredowi klientów tak jak ludzi w metrze. Cóż przynajmniej miał wagon dla siebie. Wyszczerzył swoje zdezelowane uzębienie do swego własnego odbicia. Życie jest piękne.
Wróciwszy do sali, podczyszczony, choć przez to mokry, porwał z baru szklaneczkę szkockiej z wodą płacąc wymiętoszonymi jednodolarówkami.
-Dzięki Fred. -
Zadekował się w kącie i popijając delurkę sechł z wolna. Życie jest piękne. Zwłaszcza gdy po ciekawym dniu można sobie posiedzieć w odrapanej knajpce z szklaneczką czegoś rozgrzewającego...
 

Ostatnio edytowane przez carn : 11-09-2008 o 13:06. Powód: ingerencja MyGie
carn jest offline  
Stary 11-09-2008, 08:40   #5
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Johann wyciągnął telefon, a właściwie cudo japońskiej techniki i technologii; NEC-T89e wyposażony w kamerę internetową, aparat 5,1 MPx, dyktafon, GPS, odtwarzacz MP3, MP4 i co tam jeszcze… w tytanowej obudowie z wyświetlaczem pokrytym szkłem kwarcowym… Gadget był tylko z nazwy telefonem. Obrócił go kilkakrotnie w zdrętwiałych palcach i wbił 911… Zanim odpowiedział „TAK” na pytanie aparatu zastanowił się… Co właściwie ma powiedzieć? Że miał wypadek i pomimo śmiertelnego upadku żyje i ma się nieźle? W najlepszym wypadku uznają go za niezrównoważonego psychicznie… Palce przebiegły po klawiaturze i wyświetlacz ożył nowymi napisami. Zbliżył telefon do ucha i powiedział, gdy po drugiej stronie zakończono recytację formułki powitalnej: „Tu Johann. Będę dziś później. Paul, proszę przekaż Teresie, żeby nie czekała z kolacją. Jeżeli chciałbyś gdzieś wyjść wieczorem…” – zawiesił głos na chwilę – „Mam klucze do domu. Do zobaczenia.” – dodał bez wielkiego związku i rozłączył się. Paul był kamerdynerem z krwi i kości, jedyną osobą, która mieszkała na stałe w domu. Reszta służby dochodziła; jeżeli nawet Paul nie wyjdzie z rezydencji, to nie pokaże się w holu. W sumie o to chodziło Johannowi, nie chciał nikogo spotkać zanim nie doprowadzi się do porządku… Dopiero teraz do jego zmysłów dotarł zapach krwi. Spojrzał na siebie; poszarpany kevlar, zakrwawiona koszulka – jakby wypluł, co najmniej litr, własnej krwi. Świetnie… Rozwalony kask rzucił daleko w jakieś krzaki, przełożył dokumenty i portfel do kieszeni spodni i ściągnął kurtkę i koszulkę. Przez chwilę zastanawiał się jak dotrze do domu. Skarpa była zbyt wysoka i stroma, aby się po niej wspinać , zresztą jego ciało było dziwnie drętwe. Postanowił, więc iść na południe gdzie droga znacznie opadała i przechodziła w nadbrzeżny bulwar. Przeszedł kilkanaście metrów mając wrażenie, że ciało w ogóle nie odpowiada na jego rozkazy. Zrzucił to na kark wypadku i uparcie szedł. Po chwili wywrócił się i ten upadek trochę go oprzytomnił. Zawarł PAKT. Obaj go zawarli. To nie mogło tak być. „We dwójkę nie możemy władać tym ciałem”; „Myślę, że masz rację”; „To który?”; „Ty, ja nawet nie wiem jak wykorzystać tą ograniczoną formę…”; „Ograniczoną?!? Jestem całkiem wysportowany. Co by było gdybyś wylądował w ciele 160 kilowego wieloryba?”; „Punkt dla ciebie… Ciało jest Twoje, ja spróbuję jakieś sensowny użytek zrobić z umysłu. Możesz mieć dziwne wizje – staram się zmieścić moje wspomnienia, moje życie w pokładach Twojej podświadomości…”; „Czy to schizofrenia?”; „Nie wiem co to jest…” Dopiero teraz Johann uzmysłowił sobie, że zupełnie bez sensu niesie cały czas poszarpaną kurtkę i koszulkę. Przewinął kurtkę tak, aby odblaskowe elementy znalazły się wewnątrz, po czym wepchnął ją pod jakieś skarłowaciałe drzewo, których dziesiątki porastały ten obszar.
Zaczynało się ściemniać, słońce pewnie zaszło, albo zachodziło… W kanionie jednak było już praktycznie ciemno. Jakiś obraz budowli z białego kamienia, coś rzymskiego czy greckiego przemknęło przez umysł chłopaka… „Co to było?”; „Fataviich, znaczy dom spotkań…” Johann skoncentrował się na marszu, na pokonywaniu kolejnych metrów… Wizje pojawiały się i znikały, część miała jakiś sens, cześć nie – składały się z urywanych obrazów, walk, mieczy, łąk, półeterycznych istot ze skrzydłami, budowli, twarzy…
Potwornie zmęczony wyszedł na ulicę, praktycznie na samo skrzyżowanie 27 z Westline Boulevard. Przeszedł kilkanaście metrów po asfalcie po raz kolejny dochodząc do wniosku, że buty na ściagacza nie nadają się do spacerów. Zostało mu jeszcze jakieś 8,5 mili do przejścia. Było już ciemno i Johann praktycznie nie obawiał się, że kogoś spotka. Nawet, jeżeli ktoś by przejeżdżał, z pewnością nie zatrzyma się na pustkowi widząc półnagiego, podrapanego i ubranego w skórę gościa… Żadne auto jednak go nie minęło i kilka minut po pierwszej wszedł w dzielnicę Pacific Palisades. Rezydencje otoczone dużymi ogrodami i obsadzone od ulicy wysokimi żywopłotami, bramy z kutego żelaza, elektronika i kamery. Wszystko, aby odciąć się od zgiełku miasta, od ciekawskich reporterów, od świata…
Przebiegł kilkaset metrów licząc na to, że nikt go nie widział, zwłaszcza, kiedy mijał bramę z numerem 347. Kilkaset kilogramów kutego żelaza, z cichym buczeniem siłowników, zamknęło się za nim, gdy tylko czujniki wykryły, że przeszedł… Szybko zniknął w budynku i wbiegł na piętro. W łazience otworzył wodę do wanny i zrzucił buty. Jego wzrok prześlizgnął się po lustrze zajmującym cała przeciwległą ścianę… Dotknął twarzy i delikatnie przesunął palcami w kierunku otwartej rany biegnącej przez prawie całą twarz… „Dlaczego to nie krwawi?” – zapytał siebie, jednocześnie wyczuwając, że pod palcami nie ma niczego… „To nie jest rana, to część mojego odbicia, ale ja nie mam takiej rany… Zresztą czuję, że wiele rzeczy zapomniałem, a może Twój mózg nie ma możliwości przetrzymywania takiej ilości informacji.”; „Może”; „Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Potrafię… Potrafimy przybrać coś, co jest zewnętrzną manifestacją mnie…”; „Coś?”; „Nazywa się to Formą Apokaliptyczną…”; „Woda…” – stwierdził znów bez związku z dyskusją, ale faktycznie wanna przebierała… Zupełnie tracił poczucie czasu w rozmowie ze swoim alter ego…
Ciepła woda zawsze miała zbawienny wpływ na jego obolałe mięśnie… Po chwili zauważył, że woda zabarwiła się na lekko różowawy kolor… Kiedy już skóra robiła się pomarszczona od długotrwałego moczenia a mięsnie gruntownie „rozbite” – wyszedł z wanny i owinął się ręcznikiem – znów przez kilkanaście sekund wpatrując się we własne odbicie… „Muszę się do tego przyzwyczaić”; „Lepiej ukryć…”; „Tia… niby czym?”; „Nie wiem, to Twoje ciało, znaczy nasze ciało, ale ty nim rządzisz… Ja nawet nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć jak to wszystko wokół się nazywa…”; „OK. Wracając do tej całej formy… Możesz mi to pokazać?”; „W zasadzie tak… tylko, że w chwili obecnej jestem dość słaby, więc będzie to ta lekka forma…” Johann przewiązał pas i stanął na macie – lustro ze ściany musi wylecieć, wyglądam w nim jak postać z japońskiej kreskówki… Wydawało mu się, że nic się nie zmieniło, nic poza rysami twarzy, które stały się jakby ostrzejsze i… w jakiś sposób przerażające… jednak, kiedy wykonał pierwszą „linijkę” zrozumiał, że ciało pomimo tego, że w pełni nim włada nie należy do niego, był szybszy, zwinniejszy i po chwili dotarło do niego, że słyszy dźwięki dochodzące z ulicy… Zerwał formę i odetchnął…
Wrócił do łazienki i znalazł jakiś worek na śmieci, zapakował do niego spodnie, buty i bieliznę. Wyszedł przed budynek i wrzucił wszystko do kosza. „Jeszcze jedno…”; „No?”; „Jak się nazywamy?”; „Nie rozumiem? Masz jakieś imię i nazwisko…”; „Ty masz jakieś imię. Powinniśmy mieć coś wspólnego”; „Może… Byłoby… Miło”; „Johis.” – padło po chwili zastanowienia. – „Moje ciało i rzeczywistość oraz Twój intelekt”...

Zapadł w sen. Mocny, zasłużony… Obaj go potrzebowali…
 
Aschaar jest offline  
Stary 11-09-2008, 23:15   #6
 
Crys's Avatar
 
Reputacja: 1 Crys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwu
Dziewczyna wstała ostrożnie, drżenie nóg nie pomagało ustać w miejscu. Sięgnęła ręką do tyłu, dotknęła ostrożnie szyi i podstawy czaszki. Zakrzepła krew, ale żadnego śladu po kuli. Zastanawiające, choć przecież wiedziała, że teraz żadna kula nie powinna się jej imać.
Pierwszy krok był najtrudniejszy. Kilka kolejnych przyszło nadspodziewanie łatwo. Gabriela odetchnęła głęboko, jednak głos coraz bardziej zbliżających się syren nie ułatwiał myślenia.
- Ryan, cholera, sukinsynu, gdzie jesteś. - wyszeptała w pustkę zrujnowanego mieszkania.
Wiedziała jedno, jeżeli ktoś wezwał policję, musi zrobić wszystko, aby uniknąć spotkania. Nic nie załatwią, jedynie utrudnią poszukiwania. Nie było czasu na przesłuchania, obdukcję, czy inne sprawy. Musiała się stąd wynieść i to jak najszybciej. Ryan, niewątpliwie zabrany przez zwalistego mężczyznę nie miał wiele czasu. O ile jeszcze w ogóle żył.
Rozejrzała się po resztkach swojego salonu, ponownie westchnęła, po czym błyskawicznie zaczęła biegać po pokojach i wrzucać rozmaite rzeczy do swojego skórzanego plecaka.
- Karta kredytowa, komórka, notes... - wywróciła do góry nogami szufladę ze skarpetkami, skąd wypadł kolejny Heckler-Koch, tak miłość do broni zdecydowanie się przydawała, schowała broń za pasek, przykrywając ją kurtką. Zahaczyła wzrokiem o lustro i w pierwszym momencie zaczęła się zastanawiać co za laska w uwalanych krwią ciuchach wytrzeszcza na nią oczy. Tak, dorzucenie do plecaka pary dżinsów i czystej bluzki to był zdecydowanie dobry pomysł, tym bardziej, że zabranie samochodu nie wchodziło w grę. Byłaby zbyt łatwym celem, przez cholerny GPS.
Gabriela zgarnęła jeszcze z kredensu w przedpokoju swoje ukochane przeciwsłoneczne okulary i wybiegła z mieszkania. Winda nie wchodziła w grę, za to bieg po schodach brzmiał całkiem sensownie. Białe ściany, kolejne stopnie, łapanie się poręczy na zakręcie, pchnięcie drzwi do holu i już była przy stanowisku portierów.
Kiedy zobaczyła rozlaną na kontuarze głowę Charlesa zebrało jej się na wymioty. Cofnęła się dwa kroki do tyłu i zamarła. Dobry, stary Charles, który zawsze gotowy był ją pocieszać, zawsze pomagał z zakupami i zagadywał. Poczuła łzy pod powiekami, ale płacz nie był w jej stylu. Płacz był czymś ludzkim i nieznanym. Potrząsnęła głową, odganiając żal i jednym skokiem wpadła do pokoju portierów. Pchnęła drzwi na tyły budynku, wpadając do małego zaułku, skąd bez przeszkód wyszła w cień ulicy, przy której mieszkała. Lekki powiew świeżego powietrza na twarzy dał nadzieję. Być może jeszcze wszystko się ułoży.
Skręciła w bok, nie rejestrując już podjeżdżających pod jej mieszkanie radiowozów.
 
Crys jest offline  
Stary 12-09-2008, 13:27   #7
 
Highlander's Avatar
 
Reputacja: 1 Highlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputacjęHighlander ma wspaniałą reputację
[…]
Lokal zdawał się być spokojny, niemal wymarły. Dzisiejszej nocy nie zanosiło się na żadne atrakcje, niezależnie od tego, czy ktoś liczył na burdę, czy spotkanie atrakcyjnej partnerki, która okazałaby się „w sam raz na jeden raz”. Bo w dzisiejszych czasach o miłości na całe życie trudno było marzyć w podobnych okolicznościach. Pozostawało więc jedynie towarzystwo kieliszka z alkoholem, którego to złota łuna, w półmroku, zdawała się oświetlać lica pijącego ukrytego w barowym kącie. Choć Ernestowi to nie przeszkadzało. Och nie, zdecydowanie. Wręcz przeciwnie. Jemu nie potrzeba było zbyt wiele do szczęścia. Ktoś mógłby stwierdzić, że był prostym, uczciwym człowiekiem. Wbrew swojemu prawdziwemu wizerunkowi, dzięki któremu dotarł na sam szczyt wielu ludzkich marzeń. I stoczył się z wyżej wspomnianego wzniesienia równie szybko, niemal jak Syzyfowy kamień. Tyle, że z własnej, nieprzymuszonej woli. Omiótł knajpkę n nieco zmęczonym, przepitym spojrzeniem wytrawnego alkoholika. Naliczył nie więcej jak pięciu ludzi, rozlokowanych podobnie jak on. Choć oni, w przeciwieństwie do niego, szukali raczej samotności i zapomnienia, niż czegokolwiek innego co mogło znajdować się na dnie ich kieliszka. W skutek czego, jedynym odgłosem jaki rozbrzmiewał dookoła zdawała się być głośno pracująca, szara, przenośna lodówka, tuż za drewnianym kontuarem, która to zawierała w sobie różnorakie napoje energetyczne. Barman wykorzystywał ten czas aby doprowadzić szklanki przynajmniej do złudnych pozorów czystości. Ot, polityka firmy. Co prawda, piękny uśmiech swej nowej formy, jaki Ernest powołał nie tak dawno przed lustrem w zapyziałej łazience, mógł mu skutecznie zapewnić rozrywkę na dalszą część wieczoru. Nieprzewidywalną, irracjonalną, kto wie, być może nawet niebezpieczną, ale zawsze rozrywkę, prawda?
[…]
Tak…Dex zdecydowanie miał dzisiaj ciężki dzień. Żadnej, dobrze płatnej pracy na horyzoncie, co z jego uszczuplonym ostatnio portfelem źle wróżyło. A teraz jeszcze kolejne wydatki i żadnych konkretnych zleceń. Nie licząc oczywiście tego wciśniętego mu na siłę, na własne życie, w którym ktoś, kilka chwil temu, chciał go wyręczyć. Na szczęście mu się nie udało. Z tego typu nastawieniem mógł szukać zatrudnienia na cmentarzu. Zdecydował się więc upewnić, że nie trafi tam zbyt szybko. Dłonie wykreśliły w powietrzu pojedynczy, tajemny symbol z dawnych czasów. Usta wyszeptały sentencję, której do końca nie rozumiał. Jego urocza „asystentka” przyglądała się temu spektaklowi z wyrazem twarzy będącym mieszanką niemego podziwu i nieumiejętnie maskowanego strachu. Przygryzła nieznacznie wargę, robiąc niepewny krok do tyłu. Choć on, człowiek z demonicznymi mocami, był oczywiście zbyt zajęty aby to zauważyć. Jego skrzące kolorem purpury ślepia wypełniały na tą chwilę wizje, które nawet nie śniły się innym śmiertelnikom.
Ten mężczyzna…nie działał sam. Miał sojuszników. Wyjątkowo wielu sojuszników, którzy to, w niedługim czasie, może godziny, lub maksymalnie dwóch, także mieli odwiedzić agencję detektywistyczną Dextera. Zaniepokojeni brakiem odzewu swego sprzymierzeńca. Niestety, jeśli się pojawią, to także z podobnym nastawieniem jak poprzednik. Tempest wierzył w możliwości swoje i swojej asystentki, jednak był świadomy, że nawet we dwójkę nie będą w stanie stawić czoła nowemu zagrożeniu. Potrzebowali pomocy. Szybkiej pomocy. W innym wypadku czekała ich powolna i niezwykle bolesna śmierć.
Na tym, zesłane mu przesłanie zostało zakończone. Detektyw westchnął cicho, łapiąc oddech, po czym postawiwszy swój fotel we właściwej pozycji, ponownie na nim zasiadł, splatając dłonie w chwilowym odczuciu beznadziejności, które momentalnie go ogarnęło. A zapowiadało się coraz lepiej. Początek kłopotów. Wierzchołek góry lodowej. Całe szczęście, że zdążył przysiąść. Coś, jakaś bliżej nieokreślona siła, uderzyła go w głowę z siłą kowalskiego młota. Zdawała się narastać wewnątrz jego łepetyny, atakować obszary podświadomości, nieużywane jego własnej jaźni. A może po prostu używane, jednak…przez kogoś innego. Czuł, że oddychanie przychodziło mu z trudem, jednak nie tyle przez płuca, a z innego powodu. Zupełnie jakby nie mógł w jakikolwiek sposób spożytkować zawartego w krwi tlenu. Fioletowe plamy przemknęły przed oczyma. Zakręciło mu się w głowie. Miał nieodparte przeczucie, że zaraz uderzy łbem o biurko. Tracąc przytomność. Jednak wtedy wszystko…ulżyło. Negatywne odczucia opadły. Jakby się dostosował. Do czegoś, czego nie czuł od dawien dawna. Pokierował się w stronę okna. W dole, na ulicy, dostrzegł na wpół działający neon baru „Rapsberry”. Zwyczajnej meliny w której spotykały się męty i odpadki społeczeństwa. Sam kiedyś wypił tam jedno, lub dwa piwa. Jednak w tej „zwyczajnej melinie” kryło się coś nietypowego. Źródło jego chwilowego cierpienia i niepewności. Tliło się. Zupełnie jak wystrzelona flara na horyzoncie. Kontrastująca z niebem.
[…]
Nie wszystkie przeżycia były tak drastyczne i…negatywne. Dobrym przykładem takiego stanu rzeczy była Genevieve. Jak również jej nowa współlokatorka. Ta, która dzieliła z nią obecnie ciało na zasadzie nietypowej symbiozy. Jednak nie tak nietypowej jak to, co działo się na terenie szpitala. Nagłe ozdrowienie młodej dziewczyny wywołało istną falę westchnień, niedowierzania, oraz dywagacji nad sprawą wiary. Te jednak szybko odchodziły w niebyt dzięki racjonalnym umysłom pracowników placówki. Nauka i technologia nie potrzebowały cudów. Nie potrzebowały wiary. Ta była niczym więcej jak przeżytkiem. Błahostką z minionej epoki. Pamiątką po ciemnych ludach. Starszy lekarz, chyba nazywał się Brewer, momentalnie odstąpił od aparatury. Jego oczy cynika próbowały przewiercić ją na wylot. Mimo wielu lat nauki, działo się przed nim coś, czego do końca nie pojmował. To nie tak powinno wyglądać. Nie w jego przekonaniu. Odszedł od łóżka i aparatury, wyraźnie skonsternowany. Potem zaś sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej stary model telefonu Nokia i pośpiesznie wybierając odpowiednią kombinację przycisków. Ozdrowiała pacjentka nie usłyszała co prawda wiele, jednak przez szmery aparatury i krzątających się pielęgniarek przebiło się pojedyncze imię i nazwisko. Jake Henderson. Słyszała je już gdzieś…wcześniej. Podobno Henderson był dość ekscentrycznym filantropem, sponsorującym w szpitalach dość nietypowe gałęzie medycyny. Mówiło się także o wielu pacjentach, którzy ozdrowieli w równie tajemniczych warunkach jak Genevieve, jednak ich choroby łączyło jedno. Były śmiertelne i nieuleczalne. Przynajmniej w teorii. W praktyce sprawa często przedstawiała się inaczej. Nic dziwnego. Tego typu ozdrowienie miało poważne szanse wywołać nie mały boom w światku lekarskim i mu pokrewnych. Suria odczuwała jednak odmienny zestaw uczuć (a może przeczuć?) niżeli jej podopieczna. Zdecydowanie odmienny. Na ułamek sekundy zalała ją fala niedorzecznej paranoi, bliżej nieokreślonego strachu. Sprawiając, że miała ochotę krzyczeć, wkręcić się w swoją nosicielkę. A potem…potem te „objawy” ustały równie szybko, jak się pojawiły. Znała jednak przyczynę…ten cały…Henderson. Kimkolwiek był w istocie…kogokolwiek ukrywał pod powłoką pozornego człowieczeństwa, zwiastował poważne kłopoty. Dla nich obydwu. Może powinny się stąd wydostać? Czym prędzej. Teraz. Już. Natychmiast. Zanim zjawi się ten typ i sprowadzi ze sobą zło i nieszczęście. Jednak…ucieczka? Czy jej duma była w stanie na to pozwolić? Może lepiej stawić czoła zagrożeniu tu i teraz. Zniszczyć je w zarodku, nim zdąży wychylić swój ohydny łeb z dziury? Te i inne pytania zdawały się odbijać w głowie śmiertelniczki. Bez jakiejkolwiek, prawdziwej odpowiedzi.
[…]
Tak. Wzywanie pomocy medycznej w obecnej sytuacji faktycznie nie było zbyt dobrym pomysłem a Johnny-boy wykazał się rozwagą rezygnując z tego pomysłu zanim jeszcze na dobre rozwinął się w jego łepetynie. Droga upłynęła na innych dywagacjach. Oraz na remanencie wyżej wspomnianego miejsca przez upadłego anioła. Dostosowaniu go do własnych potrzeb. Uczynieniu przytulnym, komfortowym domem. Podział obowiązków między dwójką „współpracowników” także zdawał się doskonale obmyślony. W końcu dotarł do domu. Do schronienia. Uwinął się szybko, pokonując zabezpieczenia swojego domostwa. Niemal bez śladu. Relaksująca kąpiel i dalsza nauka. A potem…potem odpoczynek.
Sen, mimo, że w istocie był zasłużony a obydwa byty powinny spać twardo niczym kamień, był porwany niczym strzępki materiału ubrania w którym rozbił się John. I niemal równie niespokojny. Może stanowił element jakiegoś szoku pourazowego, lub podobnej bzdury. A może to…nowy współ lokator odbierał takie negatywne wizje. Jakikolwiek był powód, noc nie okazała się lekka. Subtelna emanacja rezonowała gdzieś w oddali. Na krańcu jego ograniczonej przez sen percepcji. To pojawiała się, to przygasała. Johnny-boy nie znał jej dokładnego źródła. Jednak jego nowy opiekun mógł pokusić się o wyjaśnienie przyczyny. W mieście był też inny…upadły. Zapewne nie jeden. To uaktywnienie przez niego swoich niebiańskich mocy działało w ten sposób. Wytwarzając rezonans, który rozchodził się jak po tafli jeziora, zaburzając jej gładkość. Jednak to uczucie zaczęło powoli przymierać, pochłaniając percepcję rzeczywistości kompletnie, w ponownych objęciach snu. Snu przepełnionego nocnymi marami. Krzykami. Jękami. Udręką jakiej byt doznał w nicości. Cierpieniem jakie nim władało. Jakie niszczyło go od wewnątrz. Śmiertelny host zerwał się na równe nogi, ciężko dysząc. Nie. Tej nocy raczej spokojnie nie zaśnie. Na dodatek, wciąż czuł emanację drugiej, nadnaturalnej istoty. Jak niewielki zegar…bomba tykająca tuż za potylicą. Niemożliwa do wyciągnięcia na czas…jednak co mógł z tym zrobić?
[…]
Gabriela, mimo, że nie posiadała podobnego dostrojenia ze swoją nową przyjaciółką jak inni, demoniczni wędrowcy tej nocy, stawiała raczej na szybkie i skoordynowane działania ze swojej strony, nie licząc na pomoc innych. Zamiast czekać na przyjazd policji niczym ofiarne ciele zdecydowała się na mądrzejszy krok. Ucieczkę. Szybko porywała z półek i schowków najpotrzebniejsze rzeczy. Odrzucając szybko to, co mogło skierować ją w ręce gliniarzy. Zbiegła na złamanie karku po schodach, tylko po to, aby zobaczyć swojego starego przyjaciela, leżącego w kałuży własnej posoki, z głową roztrzaskaną jak dorodny arbuz. Dalej wszystko potoczyło się trochę jak na pokazie slajdów. Wydostała się z pomieszczenia, następnie z budynku, przechodząc kilka ciemnych alejek. Odgłosy radiowozów i zamieszania trwającego wokół jej domu zdawały się przygasać gdzieś w oddali. Jednak nim zdążyły odejść na dobre, pojawił się nowy problem. Znacznie poważniejszy. Dopadli ją po wewnętrznej stronie bramy parku miejskiego. Było ich dwóch. Obaj odziani w prochowce i tanie kapelusze. Jak Kolombo dla ubogich. Jeden złapał ją za włosy i cisnął o ścianę. Drugi wyjął ostrze z kieszeni i rozejrzał się, może nieco nerwowo, w poszukiwaniu świadków. Nie odnotowawszy obecności takich, uniósł nóż do góry.
- Zaraz wrócisz do piekła…Heheh…wyślemy cię tam osobiście.
Wymruczał pierwszy z nich. Odpowiedź nadeszła z góry.
- Wy…i jaka armia?
Na pomoc innych Gabriela może i nie liczyła, jednak fakt był faktem, ta czasem okazywała się potrzebna. Przeważnie w takich sytuacjach jak ta tutaj. Tekst który przeciął powietrze był tandetny. Zapewne pochodził z jakiegoś starego filmu ze stereotypowym, amerykańskim twardzielem. Głos, który wypowiedział ostatnie słowa, nie należał do żadnego z gachów, którzy grozili uciekinierce z domu. Jednocześnie niósł w sobie wiele niepewności. Może nawet nieporadności. Brak przekonania? Wiary we własne siły? Być może. Czyny jednak nie szły z tym w parze. Na szczęście. Coś wylądowało na ziemi. Obaj mężczyźni odwrócili się niemal równocześnie. Widać, że tego typu sytuacje nie były im obce. Posiadali odpowiednie wyszkolenie w tych sprawach. Lata praktyki. Ćwiczeń. Przygotowań. Zabrane im w ułamku sekundy, wraz z powietrzem, które uciekło z ciał. Bez wątpienia tkwiła w tym jakaś ironia. Ten wyższy, w brązowym, skórzanym płaszczu, zdecydowanie dostał gorzej. Gruchot jego żeber wbijających się w płuca był dobrze słyszalny. Jego oczy otworzyły się szerzej i rzygnął juchą, kiedy siła ciosu odrzuciła go gwałtownie od tyłu tak, że stracił równowagę i uderzył o żwirowatą ziemię wzbudzając leciutkie, niemal taneczne zawirowania kurzu. Jęczał i wił się z bólu. Drugi otrzymał mniej druzgocącą dawkę bólu. Po prostu cofnął się do tyłu, trzymając za bebechy. Rzucił nieznanemu wrogowi spojrzenie pełne skrystalizowanej nienawiści. Ten który zadał oba ciosy był…no cóż. Zdecydowanie nie sprawiał wrażenia księcia z bajki, nie posiadał białego wierzchowca, nie nosił złotej zbroi, zaś z jego czoła nie spływały kaskady loków. Prawdziwy wizerunek…nieco rozczarował Gabrielę. Co oczywiście (miejmy nadzieję) nie przyćmiło wdzięczności. Szara bluza z kapturem, niemal w całości zakrywająca twarz. Do tego błękitne jeansy i czarne adidasy. Bohater, nie ma co. Drugi z łowców odzyskał tchnienie i rzucił się do ataku. Jednocześnie wrzeszcząc jakieś bliżej nieokreślone mantry. Zapewne po łacinie. Zakamuflowana figura delikatnie uchyliła się od ciosu jego noża. Następnie zaś wykorzystała ten czas aby wbić własne ostrze w krtań tamtego. Jucha trysnęła gwałtownie, spływając po ubraniu. Kilka kropel padło na kaptur, kiedy drugi z wrogów upadł w konwulsjach na ziemię. Nim pierwszy, ten z popękanymi kościami chociażby się zorientował, w jego klatce piersiowej także tkwiło, bliźniacze ostrze. Już druga sylwetka osunęła się bez życia. Tajemniczy wybawca…a może po prostu morderca…odezwał się.
- Pani…pani nazywa się…Gabriela de Valois? Tak?…Mam…panią stąd zabrać…zanim zjawi się więcej tych idiotów i zrobią to co sobie zaplanowali...
Urwał szybko, widać nie chciał wdawać się w zbyteczną konwersację. Nie czekając na odpowiedź, podważył podeszwą uchwyt sztyletu tkwiącego w zwłokach mężczyzny leżącego na ziemi. Ten wysunął się, wytwarzając przy tym lepki, mokry, drażniący zmysły odgłos. Rys psychologiczny kapturnika zapewne wyglądałby nadzwyczaj ciekawie. Anielski byt zamieszkujący śmiertelne ciało nie wyczuwał w nim tyle zła, co zepsucie. Zepsucie, żałość i beznadziejność. Oraz desperacką chęć udowodnienia samemu sobie, że jest inaczej. Jakby ten osobnik był niczym więcej jak nadgniłą, drewnianą lalką, w połowie zeżartą przez korniki. Jeśli tak było…to lalkarz, który nią kierował musiał być nie małym mistrzem swej sztuki. Pozostawało pytanie: Co z tym fantem dalej zrobić?

I am the game, you don't wanna play me…
I am control, there's no way you can shake me…
I am your debt, and you know you can't pay me…
I am your pain, and I know you can't take me…

Motorhead – The Game
 

Ostatnio edytowane przez Highlander : 12-09-2008 o 22:18.
Highlander jest offline  
Stary 13-09-2008, 00:35   #8
 
Crys's Avatar
 
Reputacja: 1 Crys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwuCrys jest godny podziwu
Wszystko działo się szybko. Nagłe szarpnięcie za włosy, bolesne uderzenie o ścianę. Krew zagotowała jej się w żyłach. Nie, nie da się łatwo... Jednak udało jej się ledwo odwrócić, gdy usłyszała brzmiący niepewnie i nieco tandetnie tekst, wypowiedziany przez nowego osobnika, który nagle pojawił się w jej polu widzenia, a tuż za plecami napastników.
Nie, zdecydowanie nagły, acz realnie potrzebny sprzymierzeniec, nie zachowywał się tak, jak mówił. Zero niepewności, zero tandety, za to sto procent umiejętności, zwinności i zdecydowania. Niemalże z zachwytem oglądała uniki i pchnięcia, które zadawał. Walka nie trwała długo. Obaj atakujący skończyli martwi pod stopami zakapturzonego chłopaka.
- Pani… pani nazywa się… Gabriela de Valois? Tak?… Mam… panią stąd zabrać… zanim zjawi się więcej tych idiotów i zrobią to co sobie zaplanowali... – jego głos nieco zaskoczył dziewczynę. Poza tym nie była aż tak sławną lekarką, aby jej nazwisko było znane w tak... specyficznych kręgach, z których mógł wywodzić się jej obrońca. Zaskoczenie zdecydowanie przerwał brzydki odgłos wyciąganego z ciała noża.
- Kim jesteś? - zapytała nieco zachrypniętym głosem.
Kapturnik zrobił krok do tyłu i przetarł swoje ostrza o ubranie jednego z napastników, sprawiając, że te odzyskały właściwą barwę. Nie zabarwioną karmazynem. Początkowo zignorował zadane mu pytanie. A może po prostu zbierał się na to, żeby odpowiedzieć.
- Ja… moje imię nie jest ważne. Jestem… kimś na kształt posłańca, od osoby, która ma do zaoferowania propozycję pomocy. Pomocy, bez której… jak mi się wydaje… będzie pani trudno się odnaleźć.
Zamilkł na chwilę. Nie był specem od przemawiania. Nie. Zdecydowanie nie.
Dziewczyna śmiało patrzyła obrońcy prosto w oczy. Tak, był biegłym w rzemiośle zabójcą, ale nie obawiała się go. Poza tym czuła, że tak naprawdę jej demonicze moce mogłyby rozgnieść go jak robaka. Uśmiechnęła się delikatnie.
- Imię, jest jedyną rzeczą, która zawsze zostanie z nami. Pamiętaj o tym - odgarnęła włosy, pchające jej się do oczu i kontynuowała - Odnajdywanie się w trudnych sytuacjach zawsze było moją mocną stroną, ale to co się dzieje teraz... nieco wykracza poza moje możliwości. Czemu twój, hm.. przełożony nie stawił się osobiście? Co ma mi do zaoferowania?
Przytaknął, może nieco patronizująco, co w jego wykonaniu zalatywało komizmem. Zapewne przyzwyczajony był do tego typu kazań. Z innego źródła. Posłuchał, co kobieta ma do powiedzenia, jednak nie zmienił wstępnego zdania. Podjął ponownie, chowając swoje „przedmioty” pracy w połaciach szarawej, na tę chwilę nieco zabrudzonej, bluzy.
- Ona... może ci droga pani zaoferować ochronę… zarówno od policji jak i… łowców. Rozwiązać problemy z prawem… oraz pomóc odnaleźć zaginionego u… tak zaginionego. Zaś od załatwiania tego typu spraw ma… ma mnie. Nie musi fatygować się osobiście.
Położył nacisk na odpowiednie słowo. W sumie nic odkrywczego nie powiedział, jednak możliwości tej persony zdawały się niemałe. W istocie imponujące.
Gabriela wzruszyła ramionami i postanowiła nieco spuścić z tonu. Może i koleś był niepozorny, ale jednakowoż ktoś ważny pokładał w nim dużo zaufania. Poza tym potrzebowała odpoczynku. Dzień nie był łatwy, jeszcze nim zaczęły się dziać rzeczy... naprawdę TRUDNE.
- Nie mam nic do stracenia. Nic. A jeżeli mogę coś zyskać... to niech ONA robi ze mną co chce. W miarach rozsądku oczywiście. Na szafot z własnej woli nie pójdę! - oznajmiła dobitnie.
- Heh…Heheh…och.
Mężczyzna roześmiał się. Cicho, ale szczerze. Widocznie rozbawiony tym co powiedziała jego rozmówczyni. Głos jaki wydobywał się z gardła był lekki, niemal jak szumiący wiatr. Opamiętał się po chwili i urwał natychmiast, jakby pod wpływem wewnętrznej, mentalnej komendy. Może wstydził się swojego sposobu wysławiania się. Gryzły go jakieś kompleksy? Kto wie. Kogo to obchodzi. Dokończył pośpiesznie.
- Oczywiście. Moja pani stroni od takich ekstremów. Szanuje swoje… swoje figury na szachownicy i nie rozstaje się z nimi… zbyt łatwo, jeśli nie ma takiej potrzeby.
Z tego dało się wywnioskować, że o jakiejkolwiek kobiecie mowa, jest ona osobą wyjątkowo pragmatyczną, jak i zaradną. Choć o wartościach moralnych, które mogły wyruszyć na wakacje a nie do końca, bezpiecznie wrócić. Zdarzały się i takie przypadki.
Śmiech kapturnika nieco zaskoczył dziewczynę. Był bardzo... ludzki i brzmiał niespodziewanie przyjemnie. Sama mimowolnie uśmiechnęła się.
- No tak. Możesz się ze mnie śmiać. Widocznie zasłużyłam. - rozejrzała się po ciemnej uliczce - Będę miała się jeszcze gdzieś przebrać? Nie lubię poznawać nowych ludzi uwalana resztkami krwi, mózgu, czy co tam jeszcze... Podróż będzie długa? Daleko to miejsce, w którym przebywa twoja pani?
Nie, uwagi Gabrieli nie uciekł charakterystyczny zwrot, który zastosował chłopak. "Figury na szachownicy"... nie, ona na pewno nie pozwoli ustawić się jako zwykły pion. Skoczek. Tak, skoczek by jej pasował.
- O nie Gabrielo. Ja… znaczy… nie śmiałem się z ciebie. Z porównania.
Przez chwilę jego ruchy owładnęła obfita gestykulacja, tylko po to aby ponownie urwać, nabrać powagi i obojętności. Stare nawyki? Dostosowywanie się do nowej roli w życiu. Być może. Nawet bardzo prawdopodobne. Rozejrzał się, jakby zastanawiając się co poradzić na problem swojej nowej towarzyszki. Zabijanie ludzi po zmroku, pozostawanie niezauważonym… to szło mu nadzwyczaj dobrze. Jednak podstawowe zagadnienia socjalne i kobiece problemy życia stanowiły dlań pole bitwy na którym regularnie doznawał porażki.
- Ghmm… podróż nie będzie długa. Jednak wpierw musimy… musimy porozumieć się z dwójką osób, które podobnie jak ty, mają poważny problem. Nie jesteś… odosobniona w swojej sytuacji, rozumiesz. Z moich informacji wynika, że znajdują się dwie przecznice stąd. Myślę, że możemy swobodnie przejść przez park a potem jakimiś mniej uczęszczanymi uliczkami… powinniśmy znaleźć… jakieś miejsce… gdzie będziesz mogła się oporządzić.
Urwał po raz kolejny. Skrępowanie i odwrócenie wzroku, którego pod kapturem i tak za nic nie było widać. Bezlitosny zabójca z socjalnymi kompleksami. Jakie to zabawne.
Gabriela była naprawdę wdzięczna kapturnikowi bez imienia za pomoc, jednak wybitnie miała ochotę zrobić mu brzydkiego psikusa. Waleczny, aczkolwiek wyraźnie dość zakompleksiony, zrobiłby niezłą minę, gdyby przebrała się tuż przed nim. Parsknęła cicho, pod nosem, z samej idei, ale nie miała ochoty wystawiać na próbę cierpliwości niespodziewanego sojusznika. Zgarnęła z bruku plecak, który wylądował tam, gdy boleśnie zetknęła się ze ścianą i pewnie spojrzała na kapturnika. Zdecydowanie była gotowa do drogi. Zamiast strachu w jej żołądku wibrowało podniecenie i tak, zdecydowanie czuła już nosem zapach nieznanego...
 

Ostatnio edytowane przez Crys : 13-09-2008 o 00:37.
Crys jest offline  
Stary 16-09-2008, 00:05   #9
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
If you take a life
Do you know what you'll give?
Odds are you won't like What it Is.

When the storm arrives
Would you be seen with me?
By the merciless eyes I've deceived

I've seen angels fall from blinding heights
And you yourself are nothing so divine
Just next in line


Kawałek Cornellego snuł się z cicha emitowany z odrapanej szafy grającej wciśniętej w kont lokalu wprawiając Do-Niedawna-Ernesta w melancholijny nastrój nad rzadko upijaną szklaneczką rozcieńczonego trunku. Ludzie działali wbrew naturze. Ludzie byli wbrew naturze i Upadły dochodził powoli do wniosku, że chyba doszło do kosmicznego nieporozumienia... Dlaczego akurat ludzie? Może Skrzydlaci po prostu źle zrozumieli Starego i wcale nie chodziło o te wyliniałe małpiszony. W końcu przystosowanie ewolucyjne żadne. Mało pojętni. Wszysko trzeba było podstawić im od nos a jak już wymyślili coś sami to skończyło się na podcięciu gałęzi z całą ludzkością i trzecią cześcią Zastępów. W końcu Wszechmogący nigdy nie brzmiał jednoznacznie a Pierzaści mogli jedynie domniemywać, że zrozumieli jego wolę właściwie lub słuchać Głosu Panu. Ale czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach słuchał by tego co paplał ten szalony Metaron? Erni nieprzytomnie wodził wzrokiem po wnętrzu lokalu siląc się na zogniskowanie spojrzenia dopiero gdy pod ścianą przemknęło coś ciemnego. Szczury! Tak to jest to! Światłości na pewno chodziło o szczury! Zaradne. Przystosowujące się do wszystkiego. Żywiące się wszystkim od kartonu po mydło. No i ten błysk inteligencji w czarnych ślepkach tak nieobecny u rzesz homo sapiens. Tylko co z tymi ludźmi... Podrapał się niespokojnie po nieogolonych policzkach jednak już po chwili w jego oczętach zawitał szczurzy błysk inteligencji. Kometa. Z ludzi trzeba zrobić barbecu jak z dinozaurów. Jest się w końcu Niszczycielem Życia, Tym Który Przychodzi Ostatni, ot co! A szczury i tak przeżyją udowadniając w ten sposób błogosławieństwo jakim obdarzył ich mocno obecnie nieobecny Stwórca.Ha. Zadowolony z określenia swych przyszłych celów powrócił do kontemplowania przyciszonych bitów...

Try to hide your hand
Forget how to feel (forget how to feel)
Life is gone
At just a spin of the wheel (spin of the wheel)
 
carn jest offline  
Stary 16-09-2008, 12:14   #10
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Taak, błądzić, to jak widać, nie tylko ludzkie.
Najwyraźniej ‘mniejszym braciom’ zdaje się, całkiem skutecznie zapomniało się o „Wybacz nam, jako i my wybaczamy naszym winowajcom” i mają wrażenie, że dotyczy to tylko ich osobiście.
Jakby tylko oni na wybaczenie zasłużyli…
Ale spaczone jednostki istnieją w każdym zborze jednostek chcącym zwać się społeczeństwem, Suria wiedziała o tym bardzo dobrze. Przecież oni sami, pierwsze dzieci Boga także się z tym borykali i borykają aż do dziś.
Kiedy za błędy jednostek cierpi ogół…

Nie zamierzała dać się zastraszyć komuś, bądź czemuś, kto bazując li tylko na domysłach, pogłoskach, własnemu lękowi i fanatycznej chęci niszczenia wszystkiego czego nie rozumie uważa się za obrońcę uciśnionych. Takie typy budziły u niej tylko litość, bo same się oślepiały swą fanatyczną nienawiścią.
Nie zamierzała również walczyć z czymś takim. Nie znosiła walki, brzydziła ją ona w najwyższym stopniu.

Jest wielu spośród żyjących zasługujących na śmierć. Lecz równie wielu spośród umierających zasługuje na życie. Czy jesteś w stanie im je ofiarować?

Słowa zapamiętane przez Genevieve, odbiły się w tej części umysłu, jakie dzieliły już wspólnie. Niedługo razem będą dzielić całość.
Razem żyją, i chcą żyć.
A słowa, owo wspomnienie były dokładnie tym, dlaczego Suria żyła, istniała, dla czego miała nadzieję, nawet tam, w Pustce bez Początku i Końca.
Bo jakże łatwo jest zniszczyć, odebrać, zrujnować, zabić.
Nieporównywalnie więcej czasu, wysiłku, chęci i woli trzeba by coś stworzyć, zbudować, by dać życie, by je chronić.
Nie sztuką jest burzyć, sztuką jest tworzyć.

Ale by tego dokonać, nie może czuć się jak szczur uwięziony w klatce.
Chciała, by proces uzdrawiania ciała przebiegał powoli, ale chyba nie do końca właściwie oceniła dawkę swej mocy jaka użył by przynieść ulgę tej umierającej kobiecie.

Suria ponownie z delikatnością zanurzyła się w wspomnienia, myśli i wiedzę Genevieve.
Musiała się stąd wydostać nie wzbudzając zbyt wielkich emocji, co nie było takie łatwe, dość ich wzbudziło jej ozdrowienie.
Genevieve dzieliła wraz z nią jej obawy, lęki i chęć bezpieczeństwa.
I wiedziała, co zrobić.

Gdy do pokoju 9 wpadł zdyszany Colbert, Genevieve i jej towarzyszka miały już dokładnie przygotowany plan.
-Viv, co się stało? Jak się czujesz? Zapytał od progu, z troską w oczach młody lekarz.
-Col, powiedz mi szczerze, jaki jest mój stan? Ale bez owijania czegokolwiek w bawełnę.
-Niesamowicie pozytywna reakcja na mieszankę. To niesamowite! Z przejęcia Colbert aż zaczął się powtarzać.
-Col…ja…ja czuje się tym wszystkim zmęczona. Chce do domu.
-Viv, ale…to niesamowite, musimy jeszcze przeprowadzić testy…
-Col, nie jestem zwierzątkiem laboratoryjnym. Zapomniałeś już, jak ty sam się czułeś na zajęciach z anatomii, gdy po raz pierwszy kazali nam kropić i testować żywe zwierzęta?
Po za tym, mam takie prawo. Chciałabym, żebyś pomógł mi je tylko wyegzekwować, a nie utrudniał.

Młody lekarz przez chwilę milczał marszcząc brwi. Potem usiadł na łóżku koło dziewczyny.
-Przepraszam Viv, zachowałem się jak ostatni kretyn. Ja… pewnie Brewer urwie mi głowę, ale masz racje, takie jest twoje prawo.
Każdy pacjent będący w pełni władz umysłowych i w pełni praw do samostanowienia o sobie ma prawo wypisać się z szpitala na własne życzenie, bez względu na stan zdrowia.
Ostatnie słowa wypowiedzieli oboje nierównym chórkiem, z dziwnymi uśmiechami na twarzach.
Prawo medyczne- zmora studentów i młodych lekarzy, tym razem była po ich stronie.

-Brewer gdzieś po kogoś pojechał, więc mamy idealny moment.
Idź weź prysznic, a ja przyniosę ci ubrania i rzeczy osobiste z przechowywalni.

Dwadzieścia pięć minut później, z lekko wilgotnymi włosami, ubrana na powrót w swoje ubrania, a nie straszliwą szpitalną koszulę Genevieve po podpisaniu wszystkich niezbędnych dokumentów stała przy wezwanej taksówce przed budynkiem szpitala.
-Viv, jesteś żywym przykładem, że nasze badania mogą ocalić ludzkie życie. Ale nawet nie wiesz, jak się cieszę, ze nie będziesz tu już leżeć. Odezwij się do mnie, jak wrócisz ze wszystkim do normy, ok.?
Colbert pomachał odjeżdżającej dziewczynie, i wrócił powrotem na niewdzięczny, nocny dyżur. Tak to już jest, życie młodego lekarza po stażu nie rozpieszcza…

-Gdzie pani sobie życzy?
-Do China Plaza przy Madison Square.
Mimo późnego wieczora, ulubiona tajska restauracja Viv będzie jeszcze czynna.
A głód ciała, jak i ciekawość nowych smaków części lokatorów owego ciała pragnęły zaspokojenia. Raz na jakiś czas można zaszaleć, żyje się przecież tylko raz.

Dokładnie jak założyła, jej ulubiona, chodź dość droga restauracja, przez nią i kilkoro znajomych zwana Czerwonym Smokiem była otwarta, a dzięki takiej a nie innej porze, nie było żadnego problemu z zajęciem jednej z ni to lóż, ni to boksów.

Po chwili rozkoszując się smakiem przystawek i cierpkością białej herbaty czekała na zamówione dania. Jedząc wyśmienitą zupę krabową zastanawiała się nad dalszymi posunięciami.
Musi być ostrożna. We wszystkim co będzie mówić i robić.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172