|
Sesje RPG - Warhammer Wkrocz w mroczne realia zabobonnego średniowiecza. Wybierz się na morderczą krucjatę na Pustkowia Chaosu, spłoń na stosie lub utoń w blasku imperialnego bóstwa Sigmara. Poznaj dumne elfy i waleczne krasnoludy. Zamieszkaj w Starym Świecie, a umrzesz... młodo. |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
|
27-02-2022, 16:46 | #1 |
Reputacja: 1 | [WFRP 2ed.] Wissenlandzkie obyczaje I (18+) 8. Sommerzeit, 2524 KI _________________________________________ Zaczynamy, Panowie. Życzymy miłej zabawy i prosimy, byście umieszczali pod każdym postem 5 rzutów k100. Ostatnio edytowane przez Aro : 27-02-2022 o 22:29. |
27-02-2022, 23:10 | #2 |
Reputacja: 1 | Żył i był bezpieczny. To już było nader imponujące osiągnięcie, biorąc pod uwagę krętą i wyboistą ścieżkę, jaką przyszło Tupikowi przebyć, by dobić do bezpiecznej przystani. Przeklęty Wusterburg, bitwa, zasypane śniegiem trakty, rzeź na Wiedźmim Wzgórzu - po drodze ocierając się o śmierć nie raz i nie dwa. Nawet moc piekielna, która nawiedzała sny ocaleńców wusterburskich i snuła złowieszcze wizje przyszłości, jakby przestała sięgać ku Tupikowi. Koszmary dalej się pojawiały, jakżeby nie mogły, ale ich intensywność lżała z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc. Może była to kwestia odległości od Wusterburga i grubych murów Teoffen? Jakby nie było, Teoffen było dlań i jego kompanów schronieniem. Czy stałym, czy nie, to pozostawało do ustalenia, ale całą wiosnę spędzili na zamku, liżąc rany i dochodząc do siebie. Należało im się, przeszli wiele. Tupik na dworze odnalazł się... No, może nie jak ryba w wodzie, ale niszę swoją znalazł. Papiery poświadczające szlachectwo przydały się w odnajdywaniu owej niszy, ale prawdziwy sukces zapewniło to, co von Goldenzungen wyniósł z Bretonnii. Młody panicz Detlef, który wychował się w tamtych stronach i forsował rycerską kulturę na zamku, od razu zainteresował się Tupikiem i nić porozumienia z czasem przeszła w coś na kształt znajomości. Znajomości, której nie każdy był tak chętny jak młodociany dziedzic i jego rycerze. Lady Matilda, Matrona Teoffen, była w swojej niechęci powściągliwa i dyskretna jak diabli, ale Tupik wiedział że za tym chłodnym, kalkulowanym uśmiechem i skrupulatnie utrzymywaną facjatą kryła się kobieta, której nie należało wchodzić w drogę. Widział takie, znał takie. Wiedział lepiej. Stryjek Detlefa, Dietmar, nie krył się ze swoją niechęcią. Nie krył się w sumie z niczym, ale tutaj zapewne górę brały lata żołnierskiego wychowania. Prosty człowiek o prostym podejściu, z charakterem prostym jak konstrukcja cepa. Dworskie intrygi, jak prędko się okazało, nie były domeną jedynie bogatych rejonów i docierały nawet tutaj, na prowincję. Ba, nawet niżej, do dworu, służby i pewnie dużo, dużo niżej. “Pewnie i psy w psiarni kopią tu jeden pod drugim dołki,” myślał czasami. Tupik przez tygodnie uważnie obserwował i układał w głowie skomplikowaną sieć intryg, która powstała pod nieobecność lorda Erycka i utrzymywała się dalej - “Łupacz”, słabując na zdrowiu, miał guzik do gadania. Matrona sprawowała rządy w jego imieniu, będąc de facto regentką Teoffen. Dietmar skupiał wokół siebie tradycjonalistów, knując zarówno przeciw bratowej, jak i młodemu Detlefowi. Sam panicz z kolei rwał się do sterów, snując szlachetne plany zjednoczenia wszystkich przeciw rewolucji. Jak to bywa, każdy grał na własną rękę, snując własne plany i chcąc ziścić własne ambicje. Polityczna sieć sięgała nawet Serrig za południową granicą. Zimna wojna, którą tamtejsza lady Henrietta prowadziła wobec Teoffen, ocieplała się nader prędko, napędzana przez wspólne oskarżenia, insynuacje i plotki. Serrig wytykało palcem wstrzymanie wojsk przed ruszeniem na front i wycinkę granicznego Freundeswald, która naruszała stare umowy; Teoffen ripostowało, oskarżając sąsiadów o zawalenie kopalni i przestawanie z rewolucjonistami. Niesnaskom nie było końca, nawet w obliczu niepokojących wieści z innych części Wissenlandu, w tym z samego Nuln. Rozmowy pokojowe, o których zdecydowano, dawały nadzieję na pojednanie, albo chociaż na pierwsze kroki w kierunku jakiegoś porozumienia. Znikomą, bo znikomą, ale zawsze... Wszak nadzieja matką głupich. *** - Płaszcz prosto z Altdorfu . Wspaniała okazja. Podszyty gronostajem o proszę Panie , proszę spojrzeć jak pięknie ! – Tupik długo nie myśląc dał się namówić na zakup , kosztowało go to dwa pierścienie z całkiem pokaźnymi rubinami, część fantów zabranych z poległych pod Wusterburgiem… To było zanim piękny płaszczyk stał się nadpaloną szmatą… - Na ziemie ! - zakrzyknął po czym praktycznie podcinając Semena przyśpieszył jego lądowanie na glebie. Chwilę później piękny, gronostajem podszyty płaszczyk stał się ratunkiem dla płonącego Kislevity , Tupik szybko zdusił ogień, niemal tak szybko jak wewnętrzną rozpacz spowodowaną poświęceniem kosztownego – a co ważniejsze – stylowego ubranka… „Gdzie ja teraz taki płaszczyk znajdę” – zastanawiał się w duchu jednocześnie oceniając sytuację. Widok Klanowych wzbudził w Tupiku najgorsze wspomnienia. Rzeź jaka miała miejsce pod Wusterburgiem. Helga – wspaniała kobieta, na której ramionach Tupik zamierzał zwojować cały świat… No może chociaż wygrać bitwę… Wiedział że z Klanowymi nie ma żartów. Chwilę po tym jak pomógł Semenowi już szykował w dłoni procę oddzielając się od napastników dzielnym Kislevitom. W zasadzie oddzielając się każdym jednym rycerzem, żołnierzem, kimkolwiek, nie śpieszyło mu się bowiem do powtórki z Wusterburgu, gdzie chcąc nie chcąc ( raczej nie chcąc ) stanął ostatecznie w pierwszym szeregu. Zwłaszcza że tym razem nie miał pod ręką żadnej Helgi na którą mógłby wskoczyć. Choć zbierało mu się na bojowe okrzyki i komendy wolał zachować milczenie. Po co rzucać się dodatkowo przeciwnikowi w oczy? Niech tłuką się inni. Tupik mógł co najwyżej pomóc a gdy pomaganie stawało się nazbyt niebezpieczne to cóż … Halfling z wozu koniom lżej… Z drugiej strony zgubne dla halflinga przywiązanie do ludzi których znał i lubił nie pozwalało mu tak całkiem brać nogi za pas przy pierwszych – a czasem nawet drugich niesprzyjających okolicznościach. Zbyt wiele ich przeżył by rejterować na pierwszą lepszą oznakę trudności. „Chronić medyka” – przemknęło mu przez myśl. Dobrze wiedział że Philiphus może być najbardziej narażony w tym momencie. Jako że bardziej znał się na szyciu ran niż ich zadawaniu - choć dotychczas pokazał że i to potrafi... Klanowych mogła nająć lady Henrietta oskarżana wszak o zawalenie kopalni. Jednak czy na pewno, skoro nawet droga do kopalni była tak bardzo okryta tajemnicą? Czy za zamachem nie stał ktoś bliższy Detlefowi, ktoś kto dobrze wiedział którędy panicz będzie szedł i kto miał bezpośredni interes w tym by się go pozbyć? A może zasadzkę urządził ktoś trzeci , inny sąsiad wyznający zasadę gdzie dwóch się bije i oskarża nawzajem, tam trzeci niechybnie skorzysta? Tupik był na dworze wystarczająco długo by mieć pewne podejrzenia co do natury zasadzki. Przecież klanowi nie siedzieli tak sobie z dupy wzięci gdzieś w głębinach lasu, przypadkiem na drodze, która poruszał się panicz do strzeżonej pilnie kopalni , na drodze owianej tajemnicą… Jedyne co mógł w tej chwili zrobić to lawirować gdzieś pomiędzy Semenem a Philippusem, szyjąc z procy, wykorzystując naturalną zasłonę z drzew i przewagę swojej wielkości – czy też niewielkości, pozwalającej łatwiej mu się schować za sojusznikami. Przynajmniej dopóki nie był przyparty do muru. Wówczas miecz i tarcza obita łuską z wywerny - ta sama która nie raz już uratowała go od śmierci... Wolał jednak unikać bezpośredniego starcia zostawiając je w rękach lepszych - choćby Semena. Ostatnio edytowane przez Eliasz : 28-02-2022 o 15:05. |
28-02-2022, 20:59 | #3 |
Reputacja: 1 | Hans Gruber miał niewiele. Żył z dnia na dzień, z zadania na zadanie, a większość tego co zarabiał to szybko tracił. Resztę pożerały podatki. Mając niewiele nie mógł stracić wiele. Prosty rachunek zdawał się być jego dewizą życiową. Nie bardzo interesowały go szczegóły, a i geopolityka mało go obchodziła. Niektórzy mówili, że bycie najemnikiem to skomplikowana kariera, ale Hans w ogóle tak tego nie postrzegał. Wszystko było niezwykle proste. Przychodziło zlecenie, wypełniało się je i dostawało się pieniądze. Proste. Nie było czego komplikować, choć czasem ten czy inny chciał zdradzić misję i nie miał ku temu dobrego powodu. Bo przecież zawsze można dogadać się. Z każdym i zawsze. No może prawie z każdym i prawie zawsze. Każdy miał jakieś ograniczenia. Nawet Hans Gruber, choć ciężko było je dostrzec. Marsz przez las nie wydawał się przyjemny. Coś wisiało w powietrzu i nie były to tylko bąki Gregera. Hans obiecał sobie, że wspomni osiłkowi, żeby przestał nażerać się fasolą przed misjami. To jest, kurwa, poważna sprawa - pomyślał sobie czując smród kolejnego bąka. Z tego powodu Hans odrobinę spowolnił kroku trzymając się teoretycznie anonimowych żołdaków. No w sumie nie byli tacy anonimowi, bo jednego czy drugiego spotkał na pijaństwie albo dziwkach. Chociażby taki jeden ponurak to Klaus Carstein - facet, którego raz wyrzucili z burdelu za wyrzyganie na dziwkę bardzo dużej ilości wina. Wyglądało to iście komicznie. Nagle Gruber dostrzegł jakąś dziwną, z grubsza humanoidalną, postać czającą się na jednym z drzew. Wpatrywała się w ich oddział oczami, które w pewnym momencie zabłyszczały na zielono. Po chwili widziadło zniknęło, a Gruber dostrzegł jedynie jak gałęzie delikatnie ruszały się po kolejnych skokach tej dziwnej istoty. Powiedziałby reszcie o tym, ale nie chciał robić z siebie świra. Nikt inny tego nie zobaczył, a Gruber nie miał żadnych dowodów, że to nie jest jedynie część jego wyobraźni. Charakterystyczny zielony błysk oczu dostrzegł później raz jeszcze: chwilę przed zrzuceniem na jego kompanów oleistej cieczy i początku pożogi. Co do samej pożogi to Hans Gruber w pierwszym odruchu opanował śmiech. Krzyk płonących ludzi był dla niego dość komiczny i miał ochotę wepchnąć w płomienie jeszcze kogoś, ale z drugiej strony bał się, że wówczas nie wytrzyma i po prostu zacznie się śmiać na głos. Śmiech to zdrowie. Gruber zasadniczo trzymał się zbrojnych, z którymi próbował dotrzeć do jakichś przeciwników przy okazji nie obrywając od nikogo. Na walce znał się dobrze, ale spróbuje wepchnąć kogoś w ogień - ot tak dla żartu. Oczywiście ten ktoś nie mógł być częścią jego "oddziału" (choć ten druid to chyba nie liczy się, nie?). Dzień zapowiadał się naprawdę dobrze. Rzuty: 42, 63, 18, 29, 78 Ostatnio edytowane przez Anonim : 28-02-2022 o 21:14. |
28-02-2022, 22:20 | #4 |
Reputacja: 1 | Wusterburg i Wiedźmie Wzgórze nie chciały odejść w niepamięć. Czarcie sny trwały dalej, nieco lżejsze, ale mimo wszystko równie straszne co przedtem. Demon, Krwawy Deszcz, pola zasłane trupami. Wykrzywione i zmasakrowane twarze Ingwara, Bruno i Carla. Oczy wyzierające z poharatanych czaszek, palce oskarżycielsko wyciągnięte w jego stronę na czarcich sznurkach. Topór ociekający posoką, ciężki w kislevickich dłoniach. Skrzek z gardeł ofiar rzezi na Wiedźmim, obiecujący zemstę i kościste paluchy zaciskające się na jego gardle, wyżymające resztki oddechu i życia jednako. Nie, sen nie przynosił ukojenia przez długi czas. Mimo bezpiecznej przystani w Teoffen, do którego dotarli wraz z lordem Eryckiem i zbrojną eskortą i w którym zostali przyjęci nader ciepło przez lordowską rodzinę, i mimo zapewnionego bezpieczeństwa. Minęły długie tygodnie, zanim sen zaczął na powrót odnawiać nadwyrężone siły; długie tygodnie spędzone na rekonwalescencji i lizaniu ran. Długie, nudne tygodnie na teoffeńskim dworze. Siły jednak wróciły, zagoiły się rany, nowe blizny dołączyły do kolekcji, wiosna przeszła w lato. Zostali w Teoffen. Lady Matilda i młody panicz Detlef zapewnili im wikt i opierunek, zapewnili miejsce na zamku. Nawet lord Eryck, gdy już lecznicze zabiegi Hohenheima wybudziły go ze śpiączki, osobiście i twarzą w twarzą wyraził swoją wdzięczność. Zostali. Bezpieczne przystanie były teraz rzadkością, gdy rewolucja ogarniała kolejne ziemie. Nie było co ryzykować. Semen zyskał nawet uznanie teoffeńskich żołnierzy, przechodząc z obcego Kislevity w... Mentora? Nauczyciela? Mistrza? Cóż, jakkolwiek by tego nie nazwać, trenował zarówno młodych poborowych, jak i trenował z weteranami. Życie na wissenlandzkiej prowincji toczyło się powoli, ale w zasłyszanych rozmowach oraz powtarzanych plotkach Semen widział zbliżające się burzowe chmury. Czuł w kościach, że spokój zostanie prędzej czy później zburzony, a dyplomatyczne rozmowy możnych będą, koniec końców, jedynie odroczeniem nieuchronnego. Jakichkolwiek możnych. Z kimkolwiek. - Pożywiom, uwidim - wzdychał. wiedząc że stare powiedzenie nigdy nie kłamie. *** Widząc śmierć sir Magnusa Semen mógł zrobić tylko jedno: - W pary! I chronić się nawzajem! - wydarł się Semen - Szyku w lesie nie utrzymamy. - Szacunek jaki sobie wywalczył pozwolił mu na więcej niż wynikało z urodzenia. Nawet panowie rycerze dwa razy się zastanawiali, gdy szło do zbrojnej rozprawy. Nawet na dziedzińcu podczas treningów. Gdy pojawił się ogień skinął w podzięce pokurczowi i rozszczepiając łeb płonącego klanowca zawołał: - Wycofać się do kopalni. Inaczej ogień nas dopadnie! |
01-03-2022, 07:43 | #5 |
Reputacja: 1 | -Mówię ci, pycha! W „Imperialnej” takiej nie dawali. – Greger wepchnął sobie do ust kolejną porcję bigosu pachnącego jakimiś południowymi ziołami zajadając świeżo zjedzoną fasolę. Za nic miał szydercze spojrzenie Grubera, który pokpiwał z jego apetytu. Rust pokręcił tylko głową ze zdumieniem konstatując jakie ilości żarcia jego kompan może w siebie wcisnąć. Drewniana łycha zastukała o drewniany talerz gdy Greger kończył wydrapując ostatnie resztki żując to co właśnie wchłonął. -Tuueee huurffiee shyny hżą? - wielkolud zadał pytanie z pełnymi ustami i powiódł pytającym spojrzenim od Rusta, swego przyjaciela do Waldemara, który na dworze Serrig zdawał się być najlepiej rozeznany. Wzruszenie ramion obu było wymowną odpowiedzią. Gruber parsknął. Greger urwał sobie kawał chleba ze spieczoną skórką i zaczął wycierać resztki z misy. -Trudno powiedzieć. Gdyby dążyli do wojny byli by szaleni. Mają tę rewolucję pod bokiem. - DeGroat myślał. W ich tandemie od myślenia był on. Greger wiedział, że druhowi brakuje Klemensa i Tesslara, ale było minęło. Tamci zwiali ze swoją częścią łupu i wiatr się po nich rozwiał. Nie, Greger nie miał prawa narzekać, swoją dolę dostał uczciwie. I nadal miał odłożoną gotowiznę, na wypadek gdyby udało mu się znaleźć bliskich Durnhelma. Pamiętał ile się musiał wykłócać z kamratami o tę działkę, ale było warto. Byli w tym razem od początku a słowo nie dmuchawiec co na wietrze ulatuje. Tak jak i teraz, nawet jeśli towarzystwo nie do końca odpowiadało osiłkowi. - Nic to, zbieraj się! Mamy wizytować tę sporną dziurę w ziemi, będzie okazja przyjrzeć im się z bliska. Greger skinął głową i wepchnął sobie ostatni kęs chleba do ust, po czym popił wodą z garnca. Był prawie gotów. Gdyby miał jeszcze chwilę, poszedł by na stronę, ale słyszał już głosy zwołujące „delegatów”. „Cóż, może w lesie będzie okazja przysiąść pod jakimś łopianem.” pomyślał zrezygnowany narzucając ciężki skórzany płaszcz na garb czując w nim ciężar przymocowanego doń oręża. Noży, tasaków i kastetów. Narzędzi do krzywdzenia bliźnich, które były jego nieodłącznymi towarzyszami. Przeciągnął się strzelając karkiem, po czym ruszył za Rustem. Jak zawsze. Gdzie DeGroat tam on. *** Żar buchał zewsząd a Greger tasakiem i mieczem czyścił przedpole niepomny na tlącą się odzież. Zaskoczyli ich. Jak dzieci. W mieście coś takiego nie miało prawa się udać, ale w lesie... W lesie to inna sprawa. Greger w ostatniej chwili uchylił się przed cięciem, które wymierzył mu jakiś obszarpaniec spływający z nieboskłonie na długiej linie. Odruchowo odpowiedział uderzeniem tasaka. Ostrze wgryzło się w dłonie linoskoczka, który z wyciem, ciągnąc za sobą fontannę krwi, runął w płomienie. Kurczowo zaciśnięte na linie dłonie odpłynęły łukiem dalej. Ktoś z boku wyciął Gregera w bok, zza krzaka. Teraz dopiero dostrzegł napastnika z siekierą w garści. Za późno. Zmieciony siłą ciosu upał na płonące igliwie czując żar palący wąsy, włosy, skórę twarzy. Żar w zranionym toporem boku. Rust z ostatniej chwili zasłoną zbił kolejny cios siekiery, która pewnie zakończyła by doczesne problemy Gregera. Osiłek odtoczył się niezgrabnie, dźwigając się na nogi. Potyczka rozgorzała na dobre a z tego co Greger potrafił wywnioskować przybierała coraz bardziej chaotyczny przebieg. Ludzie stawali do siebie plecami starając wzajemnie kryć się przeciwko napastnikom, ale tych było więcej. Przeklęty druid wciągnął ich w zasadzkę. I te kurwie syny, tropiciele z Teoffen. Byli w matni a żar pożogi zdawał się zacieśniać ich i tak wąską drogę ucieczki. -Rust! Do tyłu! Musimy się z tego wydostać! - ryknął przekrzykując innych by dotrzeć do druha. Musieli się z tego wydostać. Obaj. I Greger wiedział, że uczyni wszystko, by się tak stało. *** 5k100: 53, 17, 01, 58, 33 |
01-03-2022, 08:16 | #6 |
Reputacja: 1 | Rewolucyjna zawierucha nie sprzyjała podróżom. Szlaki lądowe i wodne południowego Wissenlandu stały się jeszcze bardziej zdradzieckie, niż zazwyczaj i ciężko było o własne bezpieczeństwo, jeśli nie miało się zbrojnej eskorty. Szczęśliwie jednak, Dexter Schlejer - człowiek z głową na karku - zdołał ujść przed rewolucyjnym chaosem i zaszył się w Eigenhof, o rzut beretem od przeklętego Wusterburga. Pozując jako zaściankowy szlachcic, dzięki podrobionym papierom, znalazł bezpieczne schronienie na względnie bezpiecznym dworze barona Manfreda. Mimo wszystko, zastępy Głosiciela i Prokuratora K tuż za miedzą były niepokojące i o wiele za blisko jak na jego gust. |
01-03-2022, 12:19 | #7 |
Reputacja: 1 | Kolorowo nie było. Zawalona kopalnia, kolejny punkt sporny dwóch rodów, przesądziła o losie Lanwina. Był oddelegowany jako dowódca do oddziału mającego zapewnić jej bezpieczeństwo i mieć baczenie na okolicę, ale pod jego nosem doszło do tragedii. Opieszałość w działaniu skutkowała też, że potężna ulewa zmyła wszelkie ślady, jakie mogły pozostać wokół kopalni i Lanwin nie miał wyjaśnień dla wściekłych możnych. Niełaska. Popadł w niełaskę i jego akcje w Teoffen poleciał na łeb i szyję. Musiał wyjaśnić sprawę kopalni. Musiał. Głowa bolała go od natłoku mysli jak by obuchem dostał. Starał się być dzielny, ale tak naprawdę był przerażony. Taka porażka, cholera taka porażka ... On strażnik dróg i zwiadowca zawiódł. Został zaskoczony jak małe dziecko. *** - Ależ Panie - tłumaczył się przez swoim zwierzchnikiem - oni nas zaskoczyli tak jak prawy mąż zaskakuje swoją babę która przyprawia mu rogi. Daleko od wejścia do kopalni byłem. Wyrąb drzewa miałem nadzorować, a tu wszystko się zawaliło jak by sam Sigmar młotem w ziemie uderzył. - Las ciemny i zamieszanie było, a poza tym ten przeklęty deszcz. Nie znaleźliśmy żadnych śladów, ale kto najbardziej zawistny Panie. Tego ja waszej miłości nie muszę mówić. *** Rozgorzały płomienie, jak on mógł nie zauważyć zasadzki - bystry był przecież. To przez ten ból, przez ból głowy. ~Pieprzona kopalnia. Od czasu wysadzenia kopalni tylko o tym myślał. O tym i jeszcze o odejściu. Osiemnastolatek nie znosił porażek. ~ Otrząśnij się do cholery bo zaraz zginiesz. Dookoła świstały toporki łamały się nadpalone gałęzie. Lanwin rozejrzał się i wyciągając pistolet celując w jednego z agresorów. Ale ten dzień chyba nie był dla niego łaskawy. 51 - 98 - 77 - 44 - 64 |
01-03-2022, 15:28 | #8 |
Dział Fantasy Reputacja: 1 | Od pierwszego kadru z ogniem Waldemar pobudził się w dawno nieodczuwany sposób. Potem czuł się już tylko spokojniej. Jego ruchy tylko nieco przybrały na chyżości. Trzymając się ścieżki, na której nic nie spadło mu na głowę przemieścił się dalej. Chwilę dreptał za Gregerem, który dreptał za Rustem. Potem odłączył się, by zadźgać banitę czającego się za drzewem. Cyrulik rzucił jego ciało na ścianę ognia, przebiegł po zwłokach na kolejną przecinkę, gdzie po kilkunastu dalszych krokach trafił na skraj wyrębu. Wystające pniaki i karpiny smutno świadczyły o działalności teoffeńczyków. Obejrzał się za siebie, widząc znajome twarze pomachał im. Nożem naznaczył świeżo ścięty pień wskazując kierunek ucieczki. Natychmiast ruszył dalej, szukając dobrej kryjówki. |
02-03-2022, 15:54 | #9 |
Reputacja: 1 | 8. Sommerzeit, 2524 KI; Pogranicze Teoffen i Serrig |
04-03-2022, 11:53 | #10 |
Reputacja: 1 | Wysoka, mroczna knieja Freundeswaldu w jednej chwili rozjaśniła się blaskiem, gdy ściółka, poszycie, gałęzie, krzewy i drzewa buchnęły płomieniami, bijąc żarem po oczach wszystkich zamkniętych w ognistym kotle. Wrzaski i szczęk oręża, krzyki i świst strzał, wszystko w jednej chwili wypełniło leśną gęstwinę, topiąc ją w smolistym dymie i krzyku umierających. Krwawa rzeź i pożoga. Straszliwe połączenie. *** Leo zareagował pierwszy. Miał to we krwi. Dostrzegł zasadzkę nim ta się zamknęła, ale nie znalazł dość czasu by zareagować. Zaważył ułamek chwili, nadmierne roztrząsanie różnych możliwości, brak zdecydowania. Krwi nie zmienisz, wiedział to od dawna. Ta krótka chwila zawahania sprawiła, że piekło wybuchło w środku lasu, zamieniając dwa kroczące w pewnym od siebie oddaleniu oddziały w bezładną kupę ludzi walczących o przeżycie. Jednak gdy Fretka podejmował już decyzję, zwykle działał błyskawicznie. Miast cofać się przed napastnikami pomknął niczym błyskawica ku druidowi widząc jego zdumienie, przerażenie i wściekłość, wszystko naraz malujące się na twarzy. Kątem oka widział miejskiego wielkoluda obalonego przez jednego z napastników, umalowanego na podobieństwo góralskich klanów pasterskich. Zbrojni wycofywali się płochliwie, inni miotali się skąpani w ogniu, a on gnał przez pożogę, aż dopadł leśnego kapłana. Fala nieznanej mu energii, którą długobrody skierował w jakiegoś napastnika, zjeżyła mu włoski na plecach, przeszyła dreszczem. Nim jednak oddał się jej w całości, z włócznią skoczył do wielkiego górala w owczym kubraku, zachodzącego ich z pałą od tyłu. Wyćwiczone ruchy, grot mierzący precyzyjnie jako zwód, by zaraz młyńcem przejść do zręcznego uderzenia okutym, drugim końcem pod kolano wroga powalając go na klęczki. Leo gdy przychodziło już do walki, nie miał oporów w krzywdzeniu bliźnich. Rant raczy z trzaskiem uderzył w usta przeciwnika, rozbryzgując wargi wraz z zębami w krwawym rozprysku. - Barbarzyńcy, nie taki był p… kurwaaa! - druid ryknął iście nie po druidzku, ale Leo nie zważał na to, szarpiąc go za długą, powłóczystą szatę. - Rust, do tyłu! - Krzyk Gregera wybił się nad krzyki walczących i jęki umierających. Tasak wyrżnął w ostrze topora, którym z góry próbował go zdzielić jakiś skaczący z drzewa, umalowany na niebiesko łachmyta. Siła uderzenia zbiła żeleźce, które minęły osiłka o przysłowiowy włos. Szczęście jednak nie trwało długo, bo spadający runął na Bedhofa całym ciężarem popartym wysokością. Upadli obaj, ale malowany miał więcej szczęścia, bo był na górze. Topór znów wzniósł się do ciosu, gdy nagle w piersi wojownika wykwitła purpurowa róża. Stojący za nim Waldemar wyszarpnął miecz z wiotczałego ciała i błyskawicznie odwrócił się czujnie. Rust szarpnął go za rękę pomagając wstać po czym błyskawicznie ruszył ku cofającej się grupie zbrojnych, którzy odparli atak niezorganizowanej bandy zostawiając za sobą trupy swoich i napastników. Greger podniósł tasak. -Wycofujemy się! - krzyknął do Waldemara i klepnął go w ramię wskazując kierunek w którym ruszył Rust. To był najlepszy czas na ucieczkę, póki zbrojni skupiali na sobie uwagę. W rozpalonym piecu, w który przerodziła się knieja, jęzory ognia walczyły o palmę pierwszeństwa z kłębami dymu i faerią skier, płaty popiołu wirowały w powietrzu unosząc się w górę. Hans, ich towarzysz z Nuln, odcinał się właśnie dwóm napastnikom z wprawą o jaką trudno było go podejrzewać. Spychany do tyłu przez flankujących go bandytów z wyrachowaniem wybierał drogę odwrotu zmuszając przeciwników do unikania płomieni. Tupik zerwał się skacząc w kierunku “Magistra scholarum” jak nazywano w Teoffen Hohenheima wiedząc, że w ogarniającym płonący las chaosie będzie on najbardziej narażony na atak barbarzyńców. Znał go i choć widział go w bitwie pod Wusterburgiem, to jednak miał świadomość z niedoskonałości kompana. Stał wśród płomieni zafascynowany zdawałoby się ich żywiołowością. -Chronić medyka!- krzyknął wskazując Semenowi, który już się otrząsnął kierunek. - Łączyć się w pary!- krzyknął Semen nawołując do kilku zbrojnych, którzy odcinali się przeważającym siłom wroga. Gdzieś z boku wyskoczył ku nim, przedzierającym się do medyka, jakiś umazany krwią dzikus z wielką okutą pałką wzniesioną do ciosu. Semen zareagował błyskawicznie, skoczył skracając dystans i wyrżnął tamtego w pierś brakiem po czym poprawił poręczniejszą w krótkim dystansie szablą. Dexter, wysłannik Eigenhofa, podciął dzikusowi nogi ciosem z tyłu po czym w trójkę ruszyli przez płomienie ku Philippusowi. Hugo, młody dziesiętnik z zamku, wprawnie osłaniając się tarczą walczył z trójką przeciwników spychających go samą swą liczbą. Gdzieś pośród płomieni migały kolejne sylwetki nacierających. - Tędy!- krzyczał Lanwin, który w lesie był najlepiej zorientowany, wskazując kierunek ucieczki. Dla Semena był on oczywisty, byle dalej od ognistej pułapki... Greger z boku skoczył ku wrogom ścinającym się z Hansem. Tasak zalśnił w powietrzu uderzając z całą brutalnością wyuczoną w miejskich rozróbach wbijając się głęboko w bark jednego z nich. Zaskoczony jęknął wytrącając kamrata dzierżącego topór z rytmu. Hans skoczył do przodu wykorzystując moment jego nieuwagi i kopnięciem w brzuch posłał go na ziemię, w płomienie. Zafascynowany bezradnym tańcem tamtego najemnik zatrzymał się na chwilę z ciekawością oglądając makabryczne widowisko, ale wnet wyrwał go z odrętwienia ponaglający krzyk Waldemara. Chciał skoczyć do kilku zbrojnych, którzy próbowali zewrzeć szeregi, ale uświadomił sobie, że na nich skupiła się teraz główna furia napastników. Instynkt zadziałał, nie pierwszy raz w jego życiu, i ruszył za Waldemarem, Rustem i Gregerem uciekającym z płomieni. Trzask pękających gałęzi ostrzegł ich wszystkich. Waldemar spojrzał do tyłu i krzyknął wskazując w górę. Jedno z drzew waliło się właśnie sypiąc płonącymi odłamkami gałęzi, iskier i cholera wie czego. Czy było wcześniej podcięte, czy spróchniałe, było bez znaczenia. Rzucili się do przodu w ostatniej chwili unikając przygniecenia pałającym żagwią. Odgradzając się tą płonącą zaporą od reszty walczących ludzi z Serrig. Odgradzając się od pola śmierci, na którym tak wielu już straciło życie. Waldemar prowadził pewnie, jakby intuicyjnie. Rust niemal deptał mu piętach robiąc to co każdy człek w pożarze, uciekał. Greger szedł w ich ślady i ciągnący w ogonie Gruber czuł na plecach mrowienie świadom tego, że jeśli tam nadal byli jacyś łucznicy, stanowili w tej chwili doskonały cel… Lanwin niemal z przyłożenia wystrzelił jednemu z górali w bok głowy, który eksplodował jak melon rozbryzgując w koło krew, mózg i kości. Hugo odskoczył od dwóch przeciwników łapiąc oddech, ale gdzieś z dymu wyskoczyło kolejnych dwóch. Lanwin wcisnął bezużyteczny pistolet za pas i mieczem wskazał wszystkim kierunek odwrotu. Tupik prowadzący medykusa zrozumiał go w mig nie tracąc chwili na wsparcie walczących. Wiedział, że muszą się wydostać z matni a Semen… Semen był w swoim żywiole. Z toporem w garściach szedł na spotkanie dzikim góralom, których bitewny zapał i umiejętności poznał niedawno, w bitwie. Nawet nie zarejestrował kiedy topór znalazł się w jego dłoni, ale czuł się z nim lepiej niźli szablami, z którymi przecież zżył się od maleńkości. Ale ty było więcej miejsca niż w bitewnym ścisku. Tyle, że tam było to zupełnie inne starcie. Tutaj płomienie ograniczały przestrzeń, płonące podłoże uniemożliwiało swobodę ataku i obrony, ale i tak było jej więcej. Czuł swą siłę, potęgę, wszechmoc. I radość. Wyskoczył sam na spotkanie nadciągającym przeciwnikom i za nic sobie mając pchnięcia włóczni, ciosy mieczy i pałek, które musiały jego ciało urządził im krwawą łaźnię. Łaźnię w której ze śmiechem kąpał się we krwi wrogów. Dexter obserwujący go z oddalenia aż wzdrygnął się na myśl, że miałby kiedyś stanąć na przeciwko tego boga wojny. Nie chciał tracić z oczu takiego widowiska, zwłaszcza gdy połyskujące czerwienią krwi odbitą w płomieniach ostrze topora roztrzaskiwało kolejno napastników jeden po drugim, ale chęć przeżycia w tej rzezi wzięła górę i pognał za resztą niedobitków oddziału z Teoffen. Niemal zderzył się w przy tym z Hohenheimem, który również zafascynowany spoglądał na ten taniec śmierci nie zważając na szarpiącego go niziołka i ponaglające krzyki Lanwina wyprowadzającego ocalałych z matni. Philippus stał jak skamieniały szeroko rozszerzonymi oczyma spoglądając na pobojowisko. Dalej, ruszaj się! -krzyknął do niego Dexter. Ale oczy medyka… Leo pociągnął wściekłego druida ku kilku walczącym jeszcze zbrojnym z Serrig, ale świadom był, że ich szyk długo nie wytrzyma. Większość już nie żyła a niedobitki rozbitego oddziału czmychały z pola walki. Wsparł najbliższego swą tarczą, wyćwiczonym manewrem założył rant o rant. Wspólnym krzykiem zagrzewali się do walki. Jednak wrogów przybywało, jakby zorganizowany opór wzbudzał na nowo ich wściekłość. Któryś z banitów uderzył na zwarty oddział ale odskoczył w tył raniony w nogę przez wysuniętą spod tarczy włócznię. Równo!! Trzymać szyk!! Cofamy się! - krzyknął któryś, starszy widać, może dziesiętnik czy może weteran a zbrojni kroczek za kroczkiem wycofywali się wciąż pokazując przeciwnikom najeżoną włóczniami ścianę tarczy. Przez chwilę Leonidas myślał nawet, że im się uda. Przez chwilę… Strzały sypnęły się z boków od razu powalając dwóch skrajnych żołnierzy Serrig i naraz Leonidas uzmysłowił sobie, że zostało ich tylko czterech. Chciał krzyknąć do druida, by uciekał, ale zerknął tylko i nie dostrzegł już śladu po nim. Przeklęty drzewolub zostawił ich na pastwę napastników! Leo chciał wykrzyczeć wściekłość na niego, bo gdyby nie on i Leo uciekłby najpewniej z pola walki a tak tkwił tu i teraz już sam czekał na to co nieuchronne. Uniósł wyżej tarczę i zza jej krawędzi zerkał szukając szansy ocalenia, ale wiedział, że takowego nie będzie. Tych kilku banitów, którzy ich osaczyli, tylko pilnowało, by nie rozpełzli się na boki. Resztę mieli uczynić łucznicy. To było mądre, sam by tak urządził zasadzkę. Tyle, że teraz… Teraz chodziło o jego życie i nic a nic mu się w tym nie podobało. Spojrzał do tyłu, ale za sobą dostrzegł jedynie płonące drzewa a dalej jeszcze zieleń lasu. Tak mu bliską, tak daleką. Z głośnym charkotem z przebitego strzałą gardła runął na ziemię jeden ze środkowych żołnierzy. Szyk złamał się w jednej chwili bo zbrojni starali się cofać osłaniając się przed łucznikami. Każdy zwracał się w inną stronę i Leo zrozumiał, że nic ich już nie ocali. Ale nie chciał umierać. Tak bardzo nie chciał umierać. Rzucił się w tył w chwili, kiedy dwie kolejne strzały wbiły się w świerk mijając jego twarz o włos. Zyskując w jednej chwili trochę przestrzeni pognał przez pożogę w kierunku, ku któremu wiali inni. Chciał się stąd wyrwać, chciał żyć… Oczy medyka ze zdumieniem spoglądały na znane ze snów symbole, znaki i inwokacje, które płonący żywą czerwienią topór kozaka kreślił w leśnej rzeźbie. Znał je, pamiętał, czuł jakby słowa formuły same układały mu się w głowie, jak te które pamiętał z piwnicznego rytuału w Wusterburgu, jak te z Opactwa Świętego Gniewu w Erbshauen, jak wiele innych mar sennych. Czuł to, wiedział, że nie muszą być nasączone czerwienią. Można było je powiązać inaczej, jak? Jego umysł analizował to wszystko, chłonął, pałał żądzą zrozumienia. Jakby nie zauważał, że krzyczy na niego ten szlachcic co przybył z Eigenhof o obcym imieniu Dexter, jakby nie czuł żaru od zaczynającej się tlić odzieży, jakby nie widział biegnącego na niego Semena, którego oręż nadal płonął otoczony purpurową aureolą. Nawet nie poczuł jak kozak ze szlachcicem porwali go pod ramiona i powlekli w ślad za Tupikiem i Lanwinem. Nie zarejestrował nawet krzyku tego ostatniego - Do kopalni będzie z pół mili, tam są ludzie, tam powinniśmy być bezpieczni!. Biegli wyciągając kroki, wszyscy, tylko Hohenheim wciąż się kolebał wleczony pomiędzy kamratami. I muskał palcami skrwawione żeleźce topora, który Semen zarzucił na plecy. Waldemar po ciele jakiegoś okutanego w futro brudasa przeskoczył nad ostatnią barierą pożogi i przedostał się do zielonej części kniei, gdzie jeszcze nie rozprzestrzeniły się płomienie. W ślad za nim wypadł Rust, Greger i, co zdumiewające, roześmiany Hans. Nikt więcej nie wyrwał się pułapki. Zresztą nie było czasu do stracenia, bo napastnicy mogli po uwinięciu się w ukropie ruszyć za nimi. Teraz, nie musząc unikać zdradzieckiej pożogi mogli przyspieszyć kroku biegnąc po wyraźnym śladzie, jaki niedawno zostawił ich podwójny orszak. Gdzieś z boku trzasnęła gałązka i krzewów wynurzył się zziajany, zbryzgany krwią wrogów i swoją Leonidas, któremu najwidoczniej również udało się ujść z życiem. Przez chwilę łapali oddech, ale wnet słysząc trzask kolejnego walącego się drzewa i głośny skrzek kolejnego mordowanego, ruszyli przed siebie. Póki co, byle dalej od pola walki. Byle dalej. Byle dalej… *** Prosimy o 5k100 p b&a .
__________________ Bielon "Bielon" Bielon |