Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-08-2015, 11:07   #91
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
KOEKUK

Rozmowa została zakończona. Nathan dogonił Stevena, który stał na pobliskim bulwarze i obserwował Missisipi. Widać było, że chłopak jest wzburzony.

Rzeką płynęła barka pchając swoje towary w dół, do Nowego Orleanu. Ponad osiemset mil drogi.

Steven przez chwile pomyślał, że chciałby być na tej barce. Uwolnić się od problemów. Od toksycznej rodziny. Od śmierci bliskich wokół. Od… od tego, co polowało na nich, tylko dlatego, że zamieszkali w domu swoich „marzeń”.

Pieprzyć to.

Steven zaciągnął się mocno papierosem.

Nathan był w porządku. Nie robił mu wymówek czy coś. Po prostu.

- Ross powiedział mi, że część rzeczy kapitana może znajdować się w tutejszym muzeum. – Powiedział Nathan do młodego Cravena. - Do zamknięcia pozostały jeszcze dwie godziny. Przejdziemy się? To niedaleko.

- Dobra. – Zgodził się Steven, który nie miał w tym momencie innych pomysłów.

* * *

Muzeum było niewielkie. Zlokalizowano je w domu z czerwonej cegły o kilku zaledwie salach wystawienniczych. Wejście za to kosztowało niemało, bo aż dziesięć dolarów od dorosłej osoby. Za prawie taką samą cenę Steven wchodził do Luwru!

Każda z pięciu sal zajmowała jeden z okresów historycznych miasta. Dwie najmniejsze poświęcono kolonizacji hrabstwa. Trzy większe, okresowi rewolucji technologicznej, czasom międzywojennym i prohibicji oraz czasom niemal współczesnym. Ubogość USA w porównaniu do historii państwowości na Starym Kontynencie.

Oczywiście zaczęli zwiedzanie czy tez raczej poszukiwania od dwóch pierwszych sal.

Same ekspozycje też okazały się mało interesujące. Obrazy przedstawiające pejzaże, Indian z miejscowych plemion, kolonistów. Przyglądali się im dłuższą chwilę, ale nie dostrzegli czegoś niezwykłego czy związanego z ich sprawą.

Były też stroje z epoki, naczynia z epoki, przedmioty codziennego zbytku z epoki – w tym łodzie i przybory do połowów ryb. Były ekspozycje i modele przedstawiające indiańskie wioski. Były mapy. Ryciny. Guziki i medale. Ozdoby i biżuteria, ale nie znaleźli drugiego pierścienia. I broń. Zarówno rdzennych mieszkańców, jak i białych kolonizatorów. W tym szabla kapitana Antonua du Hourtewane’a wystawiona pośród dwóch innych za oszkloną gablotą.

To była ładna szabla, a jej głownię ozdobiono znanym im doskonale symbolem zjadającego swój ogon węża. Takim samym, jak symbol na pierścieniu znalezionym w ich domu.

Był też portret samego kapitana.

Surowa twarz wydawała się być zagniewana.

Steven zadrżał. Znał ta twarz z jednego ze swoich snów. Krwawych koszmarów, w których uciekał przed niewidzialnymi napastnikami w lesie. Zastraszony. Na granicy obłędu.

Antonua du Hourtewane zdawał się patrzyć na nich prosto z portretu. Gdzieś, przez grube szyby usłyszeli krakanie kruków.

- Przepraszam bardzo. – Usłyszeli niespodziewanie miękki, kobiecy głos i doleciała ich nutka perfum. – Mogą się panowie trochę odsunąć?

Spojrzeli za siebie i zobaczyli młodą, dość atrakcyjną dziewczynę w okularach google na nosie.

- Zamykamy. – Do Sali wszedł znudzony kustosz. - Panno Hourtewane. Przykro mi, ale będzie musiała pani wrócić jutro.

- Nie ma sprawy, Malcolm. Na dzisiaj miałam dosyć.


PLYMOUTH


Maddison i Megan pojechały do motelu przy międzystanowej drodze, w którym już spędziły noc. Zajęły jeden domek, zastanawiając się, co robić dalej.

Maddison miała ciągle przed oczami widok ćwiczącego Indianina. Pot na jego doskonale wyrzeźbionym ciele, te dziwne spojrzenie, które jej posłał. Był zdziwiony? Zaskoczony? Zagniewany? Jakoś nie mogła o nim zapomnieć. Dziwne. Jakby wczepił się w jej wspomnienia jakimiś przyczepami. Dziwne.

Megan nie odzywała się za wiele. Widać było, że problemy, które na nią spadły, przytłoczyły ją. Madison była zadowolona z ciszy.

* * *

Daniel zatrzymał samochód w pobliżu sklepu Twinoaka. Zbliżała się noc, chociaż słońce jeszcze świeciło dość jasno kryjąc się za jeziorem Latonka. Życie powróciło do normy. Po wodzie żeglowały małe łodzie, przy brzegu pluskali się rozbawieni wczasowicze. Nikt już nie pamiętał o wyłowionym topielcu. O Jacku. O jego dziecku.

Harold wyszedł przed siódmą, kiedy pod sklep podjechał drugi Indianin ubrany w koszulkę jakiegoś młodzieżowego zespołu. Ten drugi Indianin mógł mieć około trzydziestki, ale ubierał się dość „amerykańsko”. Razem wsiedli do pickupa i ruszyli gdzieś, zapewne do domu.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-08-2015, 13:48   #92
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Daniel milczał przez całą podróż z powrotem do Plymouth. I było to ponure milczenie. Następnie zadzwonił do Meg by obie dziewczyny przenocować w sprawdzonym motelu. Zamierzał jak najszybciej zostawić Mads w rękach ciotki i wrócić na chwilę do domu. Po czym na noc zatrzymać się na poboczu. Nieopodal sklepu Harrolda Twinoaka. Wyciszyć się w samotności...
- Co zamierzasz robić tato? - zapytała Maddison nadal nie ruszając się z fotela pasażera. Za oknem migotał neon znajomego już motelu, w którym ostatnimi czasy spędziła więcej nocy niż we własnym domu. - Mogłabym iść z tobą, wiesz.
Ojciec patrzył przed siebie na opustoszałą ulicę. Dłonie miał nadal założone na kierownicę jakby uznawał, że rozmowy nie ma i nadal czekał aż Maddy wysiądzie. Po chwili odwrócił się do niej jednak.
- Mogę Ci Maddy powiedzieć co zamierzam. Wręcz powinienem. Ale nie potrafię stwierdzić jak to się skończy - powiedział poważnie - Ani czy nawet dotrwam w tym zamiarze do końca. Tak czy inaczej myślę, że będzie lepiej jeśli w tym czasie zostaniesz z Megan. A teraz posłuchaj mnie uważnie…
- Co to do jasnej cholery ma znaczyć “nie wiem czy dotrwam do końca”! - przerwał mu wybuch dziewczyny.
- Maddy! Po prostu posłuchaj mnie najpierw… Proszę.
- Mam teraz tylko ciebie, rozumiesz? - pogroziła mu palcem zaciskając w zacietrzewieniu usta. - Nie pozwalam ci robić nic głupiego żebyś zginął albo dał się zamknąć w pierdlu… Nie pójdę do żadnego sierocińca a z ciotką samą nie zostanę, prędzej się zawinę w długą!
- Maddison! Nie zginę i nie pójdę do więzienia! - powiedział to pewnie i stanowczo. Znacznie bardziej niż o tym myślał przed chwilą planując jutrzejszy dzień. Zaskakująco bardziej. - A teraz… posłuchaj…

***

Miał zamiar wziąć pistolet. Wiedział, że jeśli się wda w dyskusję z Twinoakiem to skończy się ona najpewniej jeszcze gorzej niż ta z Wolfhowlem. Wolał by facet posłuchał go bez gadania. Dlatego miał taki zamiar. I ostatecznie prawie niczego w tym zamiarze nie zmienił. Ten moment jednak, w którym wyciągnął ze swoich rzeczy futerał i go otworzył… W głowie jak cholera mu dzwoniło. Nie rób tego! Nie wolno Ci! I nawet nie było to w tonach przestrogi Wolfhowla. To był głos równie ostrzegawczy, ale zupełnie mu milszy. Głos Ren. Nie mógł jednak usłuchać. Musiał sięgnąć ręką w ten mrok. Choć rzeczywiście nie tak jak to wczoraj planował. Nie tak jak gdyby wczoraj nie rozmawiał z Mads.

***

Noc spędzili w samochodzie zaparkowanym na ulicy. Spokojnie. Obok stało jeszcze kilka innych aut więc nie było w tym niczego dziwnego. Maddy położyła się z tyłu, a on rozłożył fotel kierowcy. Budzik nastawił na wpółdo ósmej. Zgodnie z plakietką na drzwiach sklepu Twinoaka. Ciemność ulicy nie ożyła ani razu. Czarna tafla asfaltu pozostała nieruchoma. Nic w powietrzu nie załopotało skrzydłami. Nic ich nie niepokoiło…

Rytmiczny sygnał alarmu wybudził go ze snu. Słońce już dawno wstało. Obok Cadillaca co jakiś czas przejeżdżał jakiś pickup na lokalnych rejestracjach. Daniel rzucił nerwowe spojrzenie na sklep wędkarski. Zamknięty. Odwrócił się do tyłu.
- Maddy - dziewczyna poruszyła się, ale nie otworzyła oczu - Maddy, już czas.
Otworzyła oczy.
- Nadal jesteś pewna?
Półprzytomnie rozejrzała się dookoła. Potem spojrzała na niego. Kiwnęła głową.
Pozostało czekać.

***

Pickup Twinoaków nadjechał z opóźnieniem. Małomiasteczkowy sklep wędkarski nie musi być punktualny. Wysiedli obaj. Otworzyli sklep i zniknęli w środku. Jeśli Daniel dobrze zgadywał, młody Twinoak długo nie zamierzał zabawić w pracy. Znał ten typ syna. I tą bolączkę ojca. I rzeczywiście. Długo czekać nie musieli. Młody Twinoak pośpiesznie wyszedł ze sklepu nawet nie domykając do końca drzwi i ruszył do swojego pickupa. Maddy wysiadła z samochodu. Albo cholernie się starała, żeby nie pokazać strachu, albo zwyczajnie się nie bała. W obu przypadkach wiedział, że powinien jej zaufać.
Pobiegła do pickupa. Zagadała. Po chwili wsiadła do środka i pickup odjechał. Daniel wysiadł z samochodu.

Brzdęk dzwonka sklepowego zaanonsował jego wejście. Twinoak, który właśnie włączał radio odwrócił się w jego kierunku. O tej porze nie było nikogo innego.
- Dzień dobry - powiedział.
- Panie Twinoak. Muszę prosić, żeby zamknął pan sklep i pojechał ze mną. - powiedział poważnie.
Indianin znieruchomiał.
- O co… o co panu chodzi, panie Craven?
- Na razie tylko o to, żeby zamknął pan sklep i pojechał ze mną. I proszę się pośpieszyć. To bardzo ważne.
Mężczyzna długo badał Daniela wzrokiem. Oceniał. Daniel dobrze wiedział co. Czy i ile wie…
- Mam za godzinę dostawę. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę panu pomóc.
- W takim razie muszę nalegać.
Daniel wyjął zza pasa pistolet. Nie wycelowywał go. Po prostu wziął do ręki skierowany lufą do podłogi.
- Potrafi pan prowadzić automatyczną skrzynię biegów?
Indianin kiwnął głową.
- Dobrze. Będzie pan prowadzić.

***

Cmentarz komunalny miasta nie był duży. I tylko w swojej centralnej części naprawdę zadbany na chicagowską modłę. Im dalej w stronę pól, tym trawa była rzadziej koszona.


Twinoak kilka razy w trakcie drogi próbował wypytywać Daniela o co chodzi. Ten jednak poza podawaniem kierunków, milczał. I milczeć zamierzał. Na miejscu gdy wysiedli, Daniel podszedł na chwilę do dozorcy i zapytał o coś. A otrzymawszy kierunek tam właśnie siebie i Twinoaka. Nie musiał nawet przypominać mu groźby. Indianin zdawał się już chyba wiedzieć dokąd to wszystko zmierza…

Grób starego Hortona. A raczej grobowiec całej rodziny. Już na pierwszy rzut oka zaniedbany i popadający w ruinę.
Zatrzymali się. Daniel nie odzywał się przez bardzo długo patrząc tylko na miejsce pochówku mężczyzny, który postawił Dom Cravenów. Indianin też po pierwszym “po co mnie pan tu przyprowadził?” nic nie mówił. I to Daniel w końcu przerwał ciszę.

- W czym pan jest od niego lepszym człowiekiem, panie Twinoak?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 25-08-2015, 10:32   #93
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Maddie czekała na tyłach pickupa na właściwy moment. Kiedy młody Twinoak opuścił sklep wędkarski i odpalił swój wóz dziewczyna wskoczyła bez ostrzeżenie na miejsce pasażera i zaraz przezornie schyliła się poniżej poziomu samochodowej szyby by nikt z zewnątrz jej nie dostrzegł. Indianin przewiercił ją zaskoczonym spojrzeniem ale ona rzuciła tylko lakoniczne.
- No jeeedź.
- Co ty? Z domu nawiewasz? Co jest?
- Nie chcę żeby twój ojciec mnie zobaczył. Odjedź kawałek to usiądę wygodniej i pogadamy.
Posłuchał prośby. Odjechał w stronę pobliskich lasów. Z tego co wiedziała, tam właśnie prowadziła droga do ich domu, też położonego na uboczu Plymouth.
- No dobra. Mów, o co ci chodzi, nim moja żona zrobi mi awanturę, że biorę młode autostopowiczki.
Włożył dłoń do kieszeni, drugą ręką prowadząc samochód. Myślałby kto, jaki przejęty młody mąż. Maddie darowała sobie komentarz, wrodzoną wredność wyjątkowo powstrzymała, może to przez strach a może spokorniała przez te wszystkie ostatnie makabryczne zdarzenia.
- Chcesz zapalić? Chociaż nie, chyba nie możesz, co? Nieletnia jesteś? To jak? Nawiałaś z domu?
Powtórzył pytanie. A raczej serię wyprutą jak z karabinu. Jak na Indianina był niezłym gadułą łamiąc tym samym stereotyp milczącego, wybazgranego farbą i wystrojonego w pióropusz szamana jaki tkwił gdzieś głęboko w głowie dziewczyny. Chyba podświadomie uważała, że oni wszyscy tacy są, upaleni pejotlem mistycy o infantylnych imionach jak Siedzący Byk czy Sunący Obłok. Najwyraźniej nie.
Sięgnęła po jednego papierosa i wsunęła sobie do ust bez większego przejęcia jego tyradą o niepełnoletniości.
- Posłuchaj, musisz mi pomóc. Wasi przodkowie w jakiś sposób nas wspierają. Dali nam te pióra, ale to chyba tymczasowa ochrona. Moja rodzina ginie. Dziadek, brat, mama... Ja nie mogę sobie pozwolić na więcej trupów. Błagam pomóż mi bo twój ojciec nas spławił.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz, wiesz. Naprawdę.
Zabrzmiał szczerze.
- Wiem, że z tym domem jest coś nie tak. Wszyscy to wiedzą. Ale nie wiem dlaczego. I nie wiem dlaczego łączysz to z moją rodziną.
Zwolnił. Spojrzał na nią odwracając głowę w tył.
- Chętnie ci pomogę. Dowiem się wszystkiego od ojca, jeśli coś wie. Tylko, no nie wiem, naprowadź mnie o co mam pytać. Bo ja nic nie rozumiem, panno Craven. Zupełnie nic.

- Opowiedzenie wszystkiego może trochę potrwać. Podjedźmy do mojego domu, zrobię kawę czy coś i wyłożę wszystko od początku do końca jak na spowiedzi. Zdradzę jak trafiliśmy do twojego ojca i Wolfhowla. Znasz Wolfhowlów? Jego młodszy syn też mógłby pomóc, mam wrażenie, że swoje wie. Jakbym zdobyła do niego numer to oboje z was zabrałabym do domu Hortona, wyjaśniła za jednym zamachem co i jak i może coś byśmy uradzili. W końcu co trzy głowy to nie jedna, prawda?

- My i Wolfhowlowie nie przepadamy za sobą. - Powiedział. - Zresztą oni chyba nawet nie używają telefonu. Tak sądzę.
Zwolnił.
- Słuchaj, mała. Nie bardzo chcę jechać z tobą do twojego domu. Wiesz, nie obraź się. Jesteś nieletnia. Nie chcę, by ludzie gadali. Możemy pojechać do mnie. Moja żona zrobi ci herbaty, pogadamy a potem odwiozę cię do miasta. Dobra?

Maddie podrapała się po czole. W zasadzie swoje już odwaliła. Miała dopilnować aby Harold Twinoak nie wrócił za szybko do sklepu ojca. Teraz jeszcze raz zadała sobie pytanie czy jest sens opowiadać mu całą ich skomplikowaną historię, czy Harold jej uwierzy a przede wszystkim czy będzie w stanie jakoś pomóc? Nie, nie będzie. On o niczym nie miał pojęcia, nie ogarniał tych nadprzyrodzonych spraw. Ze światem duchów i indiańskimi czarami miał pewnie tyle wspólnego co Maddie z wyborami miss szkoły.
- Rozumiem - pokiwała ze zrozumieniem głową. - Nie będę nalegać. Ale proszę podwieź mnie do domu Wolfhowlów. Zatrzymaj się kawałek wcześniej by nie zobaczyli wozu, dalej pójdę pieszo.
Plan był prosty. Skoro jeden Indianin nie był materiałem na pomocnika Cravenów to może będzie nim drugi? Poza tym Maddie nie miałaby nic przeciwko temu aby raz jeszcze rzucić okiem na ten uroczy śniady sześciopak.
Pamiętała gdzie znajduje się pokój najmłodszego Wolfhowla. Pozostało tylko zakraść się przez podwórze i wślizgnąć przez okno do jego pokoju.
- Jesteś pewna, co robisz? O tej porze oni na pewno spuścili te swoje wściekłe kundle.
- O tym nie pomyślałam - mina dziewczyny momentalnie zrzedła. Tak upadają wielkie plany. Szybko. - A może... podjechałby pan pod sam dom pod jakimś pretekstem? Prosto z pickupa łatwiej byłoby mi dostać się do środka.
- Już mówiłem, ze nie bardzo za sobą przepadamy. nie wpuszczą mnie za bramę. Na jedno wyjdzie.
Dziewczyna prychnęła zaplatając ramiona na piersi. Pozostało mieć nadzieję, że młody Wolfhowl skontaktuje się z nią sam. Chodź pewnie nie powinna się łudzić. Musiała wrócić do ojca.
- Nieważne. Dzięki za dobre chęci - pokiwała. - I wysadź mnie gdzieś w Plymouth.
 
liliel jest offline  
Stary 01-09-2015, 13:14   #94
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MUZEUM – STEVEN i NATHAN

Steven zmierzył wzrokiem pannę Hourtewane. Pełne, podkreślone czerwoną szminką usta. Oczy obwiedzione rogową oprawą okularów dodawały jej seksapilu. Szczęście zdawało się im sprzyjać. Złapał wzrokiem spojrzenie informatyka.

Nathan początkowo nie zwrócił na dziewczynę szczególnej uwagi studiując uważnie portret kapitana. Dopiero wspomnienie znajomego nazwiska sprawiło, że przerwał oględziny i odwrócił się w stronę nieznajomej odrobinę zbyt szybko by uznać to za naturalne. Rzucił Stevenowi znaczące spojrzenie jakby właśnie szykowali się do niezbyt udanego podrywu, by następnie wystąpić o krok do przodu.

- Pani Hourtewane? - Informatyk przez ułamek sekundy obejrzał się przez ramię szukając podobieństw z portretem - Z tych Hourtewanów?

- Z jakich, niby? - Odpowiedziała niechętnie pytaniem na pytanie.

- Z założycieli miasta? - zawahał się na moment.

- No. Mój ojczulek często to podkreśla, ze nasza rodzina przybyła tutaj jako jedna z pierwszych. Ja osobiście nie uważam, aby to był powód do dumy. - Wzruszyła ramionami.

- Rzeczywiście. - Nathan zerknął na kustosza, który systematycznie wypraszał zwiedzających. - Czy moglibyśmy chwilę porozmawiać na zewnątrz? Za chwilę zamykają.

Kiedy opuścili już budynek muzeum i stanęli w cieniu rosnących wzdłuż ulicy akacji, Weston od razu przeszedł do rzeczy.

- Nazywam się Nathan Weston, jestem lokalnym fotografem i dźwiękowcem. - Mężczyzna wyciągnął dłoń w stronę rozmówczyni. - Od jakiegoś czasu zbieram materiały na temat początków miasta i historii jego założycieli, w tym - ma się rozumieć - rodziny du Hourtewane. Czy byłaby pani skłonna odpowiedzieć nam na kilka pytań? Proponuję kawiarnię “Jellies”.

Steven stanął z boku i przyglądał się milcząco dziewczynie. Ciągle jeszcze był zdenerwowany i nie chciał psuć rozmowy technikowi.

- Może jutro. - Spojrzała na zegarek. - Dzisiaj jestem umówiona. Zaraz podjedzie po mnie mój chłopak. Kawiarnia "Jellies" powiedzmy o jedenastej.

- W porządku. - rzekł szybko Nathan opuszczając pospiesznie dłoń po nieodwzajemnionym przywitaniu. - Zatem do jutra.

- Do widzenia. Aaaa... jeszcze jedno. Po co panu te materiały? Bo, wie pan, ja tam niewiele wiem o sprawach rodziny. Ale jak pan chce to mogę zaaranżować spotkanie z papą. Wygląda pan na porządnego człowieka. Czym pan mówił, że się zajmuje?

Coś w niej było irytującego. Jakieś zmanierowanie. Jakaś nutka wyższości i cień pogardy, wręcz arogancji w oczach. Zapewne była szefową klubu studenckiego na swoim collegu. Wychowaną w tradycji - my jesteśmy najważniejsi, a wszyscy inni, tylko tłem. Nie sluchała. Nie rejestrowała. Koncentrowała się na sobie nie dostrzegając ludzi wokół. Znali ten typ.

- Fotografią i obróbką dźwięku, ponadto publikuję artykuły w specjalistycznych pismach. - mężczyzna skrzętnie pominął tytuły owych publikacji, sądząc że “Paranormal”, albo “The Unknown” niekoniecznie zrobią właściwe pierwsze wrażenie. - Materiały są nam potrzebne właśnie do kolejnego artykułu. - tutaj Weston obdarzył łagodnym uśmiechem stojącego obok Stevena, który w nietypowy dla siebie sposób milczał jak zaklęty obserwując uważnie twarz pani Hourtewane.

- Aha. Artysta. Fajnie. - rzuciła dziewczyna, a potem dość ostentacyjnie spojrzała na kustosza i na zegarek. - Pora na mnie. I na pana, panie Eston chyba też.

Nie czekając na odpowiedź ruszyła w stronę wyjścia.

- Przepraszam, panie Preston za pomylenie nazwiska. Oczywiście miało być Preston, nie Eston. Do zobaczenia jutro.

- Weston… - mruknął za oddalającą się dziewczyną, unosząc dłoń niby w geście skargi, jednak opuścił ją zrezygnowany.

- Wygląda na to, że zwolniło nam się popołudnie, Stevenie. Mamy coś jeszcze do załatwienia? Przyznam szczerze, że wróciłbym do domu trochę się odświeżyć.


STEVEN i NATHAN


Wieczór przyszedł szybko, a zaraz po nim nocne ciemności. Steven i Nathan siedzieli w mieszkaniu tego drugiego, dość niedaleko od muzeum i kościoła. W Koekuk wszystko wydawało się być blisko. Prowadzili rozmowę. O niczym konkretnym. Starannie unikając tematu, który po zmroku wydawał się im szczególnie nieciekawy. Indiańskiego demona, czy cokolwiek nawiedziło ich życie.

Potem zmęczenie dało o sobie znać i położyli się spać.

Spali, jak zabici odreagowując stres i zmęczenie. Napięcie i gniew. Wszystko.

Zdrowym, mocnym snem, na tyle silnym, że przespali budziki, bo kiedy wstali ruch na ulicach Koekuk odbywał się już naturalnym, małomiasteczkowym rytmem.

Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, którego zapowiedź psuły jednak złe przeczucia.

MEGAN

Megan spędziła noc w motelu. Sama. Co jej akurat nie przeszkadzało.
Wzięła długi, odprężający prysznic, po którym dała radę trochę popracować.

Sama się sobie dziwiła, że potrafi przelać swoje myśli „na papier” będąc w takiej sytuacji i żyjąc w takim napięciu. A może to właśnie owo napięcie spowodowało, że zarys kolejnej książki pojawił się w jej głowie, a zdania same wyskakiwały z palców na klawisze klawiatury.

Około pierwszej w nocy położyła się spać i nawet, jeśli dręczyły ją jakieś koszmary, to butelka wina opróżniona do pisania, skutecznie je odgoniły.

Przywitał ją znajomy ryk rozgrzewających silniki i ruszających w trasę ciężarówek oraz charakterystyczny hałas międzystanowej, przy której zlokalizowano motel.

Zapowiadał się piękny, letni dzień. Na niebie nie było widać żadnej chmurki. Chociaż, z niewiadomych powodów, jakiś cień zdawał się przesłaniać myśli Megan.

Miała złe przeczucia.

DANIEL

- W czym pan jest od niego lepszym człowiekiem, panie Twinoak?

Indianin zmrużył oczy spoglądając na grób Hortona.

- Nie wiem, do czego pan zmierza, panie Craven. – Odpowiedział szczerze. – Nie wiem, po co mierzył pan do mnie z tego pistoletu. Nie wiem, co panu powiedział Wolfhowl, bo zakładam, że ta radykalna zmiana wiąże się jakoś z odwiedzinami u niego, które panu odradzałem. I dlaczego pan mu uwierzył?
Daniel nie odpowiedział. Patrzył na Indianina.

- Nie wiem, w czym jestem lepszy od Hortona, szczerz mówiąc. Prawie go nie znałem. On stronił od takich, jak my. Od kolorowych.

Właściciel sklepu spoglądał Danielowi prosto w oczy, chociaż widać było, że się boi. Któż jednak nie bałby się zdesperowanego człowieka z bronią?

- W czym jestem lepszy? – Widać było, że jednak wpadł na jakiś pomysł. – W tym, że nigdy nikogo nie zabiłem. Nie oszukałem. Że staram się iść przez życie tak, by nie mieć wrogów, lecz przyjaciół. Pan jest tutaj nowy, panie Craven. Nie znał pan Harpera. Proszę mi jednak uwierzyć, że niewielu po nim płakało. I nie chodzi tylko o to, co zrobił tuż przed swoim samobójstwem. Wiem, że o zmarłych nie powinno się mówić źle, ale to był zły człowiek.

Indianin uśmiechnął się smutno.

- I co teraz, panie Craven? Zastrzeli mnie pan, chociaż nawet nie wiem, czemu zdecydował się pan na ten szaleńczy i desperacki krok. Nie wiem, cóż takiego zrobiłem lub nie zrobiłem, że postanowił pan zastraszyć mnie i porwać na ten cmentarz. I co potem? Zabije pan dozorcę, który widział pana jak tutaj wchodziliśmy? Siebie? Pójdzie do więzienia? Nie rozumiem. Naprawdę nie rozumiem. Może po prostu wrócimy do miasta, pójdziemy na piwo i porozmawiamy. Albo pojedziemy do mnie, zje pan z nami śniadanie i spróbuje mi pan wyjaśnić, w czym rzecz? Bo naprawdę nie potrafię pojąć, jaka desperacja skłania pana do tego szaleństwa.

MADDISON

Harold podrzucił ją na główną ulicę w Plymouth. Większość sklepów nadal była pozamykana, a turystów kręciło się naprawdę niewielu. Większość ludzi jeszcze spała w domach.

- Naprawdę nie chcesz zjeść u nas śniadania, czy coś? – Zaproponował Harold, kiedy wysiadała.

Wahała się tylko przez chwilę.

- Nie. Dzięki.

- Nie ma sprawy. – Posłał jej smutny uśmiech. – Uważaj na siebie, mała.
Odjechał, pozostawiając ją samą.

- Madd. – Ktoś zawołał ją po imieniu.

Poznała ten Gos. To był Joel.

- Cześć.

Sama nie wiedziała, czy cieszy się na jego widok.

- Jak tam? – On też czuł się wyraźnie niezręcznie po interwencji Daniela no i od kiedy dowiedział się ile Maddison ma naprawdę lat. – Co tutaj robisz o tej porze?

- A ty? – Odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Idę do pracy. Muszę przed rozłożyć dostawę na półki w sklepie.

- Rewelka – burknęła.

I wtedy go zobaczyła. Wolfhowla. Tego młodego, długowłosego z kaloryferem, którego imienia nie znała.

Stał przy sklepie z narzędziami i metalowymi drobiazgami wyraźnie czekając na jego otwarcie. Miał na sobie krótkie spodnie i czarny podkoszulek, wyraźnie podkreślający niesamowitą budowę ciała Indianina. Przez ramię przerzucony miał plecak. Twarz młodego Indianina nie wyrażała żadnych emocji. Była, niczym wykuta w kamieniu maska. Madison wiedziała, że młody Indianin ją widzi, lecz kompletnie ją ignorował.

- Dobra. Lecę, bo się spóźnię. – Powiedział Joel. - Trzymaj się.
 
Armiel jest offline  
Stary 11-09-2015, 18:23   #95
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Steven błądził ulicami Koekuk nie dbając o to gdzie idzie ani po co. Jego życie rozsypało się jak plansza puzzli. Wiedział, że sam do tego się przyczynił w znacznym stopniu ale to tylko pogłębiało jego przygnębienie. Myśli dryfowały od Pierra do Jacka poprzez Chiena, ojca, siostrę Madison, Jake'a, dziadka...

Cała ta sytuacja z nawiedzonym przez demony domem już dawno go przerosła. Zdawało się, że wszyscy i cały świat jest przeciwko niemu. Jego wybuch złości wczorajszego dnia był wynikiem tej narastającej w nim flustracji.

Szedł przed siebie kopiąc pustą puszkę Coli Zero. Papierosy właśnie się skończyły i to zwiększało jego zdenerwowanie. Ludzie omijali go. Przypomniał sobie siebie, gdy miał sześć lat, tak samo idącego ulicami Chicago, tak samo kopiącego puszkę po koli. Świat wydawał mu się wtedy taki ogromny, taki duży a przed nim była nie kończąca się przygoda. Każdy kolejny dzień zdawał się być kolejną czekoladką z Gumpowej bombonierki. Pamiętał, jak zaszedł do scate parku i leżał na platformie patrząc w błękitne niebo i płynące po nim chmury i marzył. Marzył o podróży, o zwiedzaniu świata, o dalekich wyprawach w nieznane.

Wszystko się zmieniło, gdy z mroku nocy zaczęły wychodzić strachy. Długie cienie kładzione przez światło latarń zdawały się ożywać. Gałęzie drzew, poruszane wiatrem chciały pochwycić przerażonego chłopca. Nie pamiętał jak wrócił do domu, przerażony i zasmarkany. Pamiętał tylko mamę, która otuliła go kocem, dała ciepłego mleka i ojca, który na następny dzień przeprowadził z nim męską rozmowę. Nigdy więcej nie powtórzył tego wybryku, chociaż nie można powiedzieć, że był bezproblemowym dzieckiem.

Ktoś trącił go ramieniem wyrywając z zamyślenia. Burknął coś przepraszająco. Rozglądnął się wokół. Witryny sklepów, kawiarenki prawie puste o tej porze, jakaś kobieta przyglądająca się wystawie. Nie wiedział gdzie był ale o to nie dbał. Znowu ruszył przed siebie. Niespiesznie. Był w zawieszeniu. Skręcił w najbliższą alejkę. Zatrzymał się w małym sklepiku. Gruby sprzedawca czytał za kontuarem poplamioną gazetę. Steven przeszedł się znudzony między regałami. Wziął z półki Chicago Tribune i poprosił grubasa o paczkę fajek.

"Jak się masz?"

"W porządku."

To takie amerykańskie. Takie sztuczne i nieprawdziwe. Zapłacił. Wyszedł. Zapalił. Rozkoszował się chwilą wydmuchując z płuc gorzki dym. Po drugiej stronie ulicy stała kobieta. Zatrzymała się i studiowała plakat przyklejony do słupa. Miał dobrą pamięć. Widział ją już wcześniej, przed wystawą sklepową.

W pobliżu był kawiarniany ogródek. Kawałek deptaka odgrodzony drewnianym płotkiem. Drewniane krzesła przykryte poduchami. Niewielkie, kwadratowe stoliczki. Nieopodal, w przejściu do kawiarenki stał kelner. Craven zajął miejsce i sięgnął po menu stojące na stoliku.

- Witam, jak się pan ma? W czym mogę służyć?

- W porządku, dziękuję. Czekam na kogoś.

- Oczywiście, proszę mnie zawołać gdyby pan czegoś potrzebował.

Kelner oddalił się na swoje miejsce.

Steven czekał...
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 22-09-2015, 11:33   #96
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Steven niewiele się odzywał od wczorajszego spotkania z urzędnikiem, gdy puściły mu nerwy. Nigdy nie był typem polityka, który mówi to co należy. Z reguły walił prosto z mostu a to nie zjednywało mu wielu przyjaciół. Nathan nie robił mu wyrzutów z tego powodu ale też nie mieli okazji omówić tej sytuacji, więc po prostu przemilczeli sprawę. Chłopak jednak gryzł się z własnymi myślami. Był niespokojny. Chciał działać a nie rozmawiać i sztucznie się uśmiechać, i udawać, że wszystko jest w porządku.

Technik był w porządku. Cenił sobie jego zimny profesjonalizm, lecz przy nim czuł się jak piąte koło u wozu. Czuł, że mu ciąży. Poza tym miał złe, niczym nie wytłumaczalne przeczucie.

Po porannej kawie i grzance z serem nie mógł sobie znaleźć miejsca.

- Zamierzasz spotkać się z tą Hourtwane?

- Na to wygląda.

Nathan siorbnął z kubka nie odrywając wzroku od ekranu laptopa. Na monitorze kolorowe wykresy krzyżowały się z rzędami wyników analiz nagrań tworząc skomplikowane wzory, które co kilka sekund nieznacznie zmieniały się co nadawało całości iluzję ruchu, albo jakiegoś pokrętnego życia. Informatyk wpatrywał się w tę mandalę informacji jakby spodziewał się tam znaleźć brakujący element układanki

- Chyba nie będę najlepszym towarzyszem do rozmów. - stwierdził krótko, przechodząc do sedna. - Więcej z niej wyciągniesz idąc sam.

- Tak, tak. - usłyszal tylko w odpowiedzi od Westona, który wciąż jak zahipnotyzowany śledził zmiany na monitorze.

Steven popatrzył na technika, trochę zawiedziony, że tak po prostu pozwolił mu odejść. Pokręcił się jeszcze trochę po kuchni, niby czegoś szukając, po czym po zwykłym “no to na razie” - wyszedł.

Informatyk nawet się nie obejrzał, gdy drzwi trzasnęły za wychodzącym Cravenem. Młody nie należał do najbardziej cierpliwych osób, a Nathan zdążył się już nieco zmęczyć jego towarzystwem, dlatego gdy stukot obcasów na chodniku umilkł na dobre Weston odetchnął głęboko i wyciągnął się w fotelu. Był zmęczony bezowocnym śledztwem, nie miał nawet specjalnie pomysłu o co zapytać panią du Hourtewane. “Dzień dobry, czy wie pani coś na temat starożytnej klątwy Indian sprowadzonej w odwecie za ludobójstwo, którego dopuścił się pani przodek?” Brzmiało to cokolwiek absurdalnie, nawet w zaciszu własnego domu. Ostatecznie czego mógł się dowiedzieć na temat demonów i klątw od przypadkowej kobiety, którą z całą sprawą łączyło jedynie pokrewieństwo z domniemanym winnym? No właśnie, czego?


~***~


Kawiarnia Jellies tradycyjnie przywitała go ceratowymi obrusami, które kiwały się leniwie na krawędziach blatu pod podmuchami letniego powietrza. Wokół siedzieli inni klienci beztrosko przepędzający czas nad pucharkiem lodów, albo parującą filiżanką. Weston miał dziwne wrażenia deja vu, nigdy nie zdarzyło mu się tak często bywać w kawiarniach, a tym bardziej umawiać się na spotkania z nieznanymi osobami, by porozmawiać na trudne tematy. Zwykle to April brała na siebie tę część ich pracy, zostawiając mu pilnowanie samochodu, albo podpinanie kabelków. Siedział dłuższą chwilę sam, mechanicznie obracając w palcach zafoliowaną kartę z deserami, aż na czoło wystąpił mu zimny pot, jak zwykle miało to miejsce, gdy na kogoś czekał.

W końcu młoda pani Hourtewane zjawiła się, tym razem odziana w wyzywająco różową sukienkę i rogowe okulary w grubych czarnych oprawkach dodatkowo podkreślające mocny makijaż. Kobieta odłożyła torebkę na krzesełko, po czym nie zwracając nadmiernej uwagi na zdrowo już spiętego informatyka sięgnęła po telefon by sprawdzić coś na wyświetlaczu. Mężczyzna zamrugał kilka razy, po czym zerwał się z siedziska i wyciągnął przed siebie dłoń.

- Witam, pani Hourtewane. Nazywam się Nathan Weston. - mężczyzna przedstawił się na wszelki wypadek raz jeszcze. Spojrzał na siebie i swoją towarzyszkę jak stoją od dłuższej chwil, aż wreszcie zdecydował się usiąść. Weston nabrał powietrza, by nieco uspokoić przyspieszające kołatanie serca i kontynuował.

- Czy mogłaby pani opowiedzieć o historii swojej rodziny? Szczególnie interesuje mnie postać protoplasty, kapitana Antonua du Hourtewane’a i jego spuścizny. Rodowe mądrości, pamiątki, anegdoty, rozumie pani.

- Tak. Owszem. Ale wie pan, mnie tak szczerze to jego historia nigdy nie cieszyła. Zabójca Indian. Okrutnik i gwałtownik. Co prawda tamte czasy były zupełnie innym życiem, ale nawet jak na brutalność kolonizacji Antonua był ... no po prostu strasznym człowiekiem.

- Doskonale to rozumiem, nie jestem tu by oceniać, zresztą nie sposób dyskutować z tym co już było, prawda? Proszę się nie krępować, interesują mnie fakty.

- To proszę poszukać w bibliotece. to wydarzyło sie ponad trzysta lat temu. Trudno bym jakieś znała, poza tymi historycznymi.

- Nie chodzi mi o zdarzenia z przeszłości, daty czy bitwy, raczej o pamiątki przechowywane w rodzinie, historie domowe, to jak się postrzega waszych przodków.

- To bardziej rozmowa z moim ojczulkiem - uśmiechnęła się. - Mnie rodzina nie do końca interesuje, jesli mam być szczera.

- W takim razie jaki był cel pani wizyty w muzeum?

Nathan próbował nie okazywać zniecierpliwienia, ale ciągłe odsyłanie do nowych osób, które “mogą coś wiedzieć” zaczynało go już męczyć, zwłaszcza że kolejne osoby wydawały się kompletnie nie zainteresowane Hourtewanem, ani ciążącą nad nim klątwą. O ile to w ogóle miało rację bytu.

- Pisze pracę naukową o sztuce malarskiej siedemnastego wieku, na przykładzie okolicznych stanów i wpływ mieszania się kultur na techniki malarskie.

- Rzeczywiście, niezbyt to związane z historią pani przodków. - informatyk potarł zmarszczone czoło. - W takim razie czy mógłbym skontaktować się z pani ojcem?

- Myślę, że jest to możliwe. To osoba publiczna. Na pewno zna pan zakład przetwórni ryb na pograniczu miasta. Chodzi mi o FishStar.

Znał. Oczywiście, że znał. Zakład produkował puszki dla ludzi i zwierząt z dobrą gatunkowo rybą poławianą z Mississippi. Dawał pracę kilkuset osobom w mieście i okolicy.

- Mój ojciec jest jego właścicielem. Zarządza nim niemal codziennie i najłatwiej tam go złapać. Jeśli pan poruszy kwestie przodków - założycieli, odpowiednio ugloryfikuje sprawę, no nie wiem, poda się za szefa komitetu budowy pomnika, czy coś w ten deseń, chętnie pana przyjmie. W innym przypadku, trochę się pan naczeka.

Upiła kawy.

- Mówił pan, ze robił pan zdjęcia. - Zmieniła temat. - Dobrze pamiętam? A robi pan zdjęcia ludziom? Na przykład kobiece akty?

Spojrzała na niego znad filiżanki kawy.

- Słucham? - Nathan zakrztusił się kawą. Poczuł się jakby nagle ktoś złapał go w snop światła wielkiego reflektora. - To znaczy tak, czasem fotografuję na zlecenie, jednak rzadko miewam klientów prywatnych. Co ma pani na myśli?

Intensywne spojrzenie kobiety z nad rogowych okularów otaksowało Westona, od czubka łysiejącej głowy, aż po dłonie splecione na blacie by powstrzymać ich drżenie, po czym uśmiechnęła się kokieteryjnie nie obdarzając go od razu odpowiedzią.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 29-09-2015, 11:40   #97
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Craven nie przerywał indianinowi w żaden sposób. Słuchał go uważnie przez cały czas. Wpatrując się przy tym w starą zaniedbaną mogiłę kryjącą szczątki Adama Hortona. Nie odzywał się nawet gdy indian skończył. Chciał, żeby tamten się bał. Naprawdę tego chciał. Ale nie dla sadystycznej przyjemności. Chciał, żeby indianin wyszedł poza granicę użytej do samoobrony gadanin, z której bardzo niewiele wynikło i która w zaskakujący sposób nie zirytowała go. A przecież czuł, że mogła. Był na swój gniew przygotowany. Jak na razie bez potrzeby.
- Czuje się Pan tu niezręcznie Panie Twinoak? - spytał - Nie. Wolę, żebyśmy porozmawiali tutaj. Nie przy piwie jak przyjaciele. I nie przy śniadaniu jak rodzina. Właśnie tutaj. Usiądźmy panie Twinoak.
Co rzekłszy wskazał indianinowi ławeczkę parę grobów dalej, do której również się skierował.
Gdy obaj usiedli, znowu pozwolił milczeniu się przedłużać. Oczom błądzić po spokojnym krajobrazie starej części cmentarza. Wbrew pozorom było to urokliwe miejsce.
- Nie porwałem pana. I nie mierzyłem do pana z broni. Wsiadł pan do samochodu i przyjechał tu ze mną zakładam, że po trochu przez wzgląd na bojaźliwość, a po trochu na zdrowy rozsądek. Oba powody słuszne zważywszy na to co pan o mnie wie.
Westchnął.
- A może z innej przyczyny. To nie ważne panie Twinoak. Przywiozłem tu pana ponieważ nie przekreśla to żadnej innej mojej możliwości. Również dlatego, że Wolfhowl sugerował bym skonfrontował pana z Hortonem. I z całym szacunkiem, ale po poznaniu tego człowieka nie jestem pewien, czy jego sugestia nie dotyczyła zabicia pana. Ponoć pomocą dla mnie będzie jeśli pan wybaczy pan Hortonowi.
Nie patrząc na indianina oparł łokcie o kolana i pochyliwszy się w ten sposób dalej sycił wzrok cmentarnym porankiem.
- A i panu przyjście na jego grób nie zaszkodzi. Kochał pan ojca panie Twinoak. I nie podejrzewał pan żadnych motocyklistów, tylko Hortona. Policja o wszystkim wiedziała, ale chroniła miejskiego dobroczyńce. Zrobił więc pan to co zrobiłby każdy inny kochający syn. Proszę mi pozwolić skończyć - dodał czując, że indianin chce mu przerwać. I tym razem nie śpieszył się jednak z kontynuowaniem - Wolfhowl w zasadzie nie wiele się od pana różni. Przy naszym pierwszym spotkaniu zasłaniał się pan swoim ojcem, że tylko on znał indiańskie zwyczaje, a potem Wolfhowlem, że tylko on może coś wiedzieć. Proszę nie kłamać, że odradzał mi pan tę wizytę. Rzucił mi ją pan, bo wiedział, że się nie zawaham. Nawet proponował mi pan, że do niego zadzwoni. Być może łudził się pan, że Wolfhowl faktycznie poszczuje mnie psami. Nie wiele brakowało a tak by się stało. On z kolei zasłaniał się panem i tym, że sami jesteśmy sobie winni.
W końcu odwrócił się do Twinoaka.
- Nie wierzę żadnemu z Was. Obaj mnie okłamaliście. Ale proszę mi powiedzieć, czemu w akcie desperacji, nie miałoby mi przejść przez myśl, że demon, którego przyzwał mściwy żal człowieka nie zostanie odesłany gdy ten człowiek umrze? Proszę mi spojrzeć w oczy. Głęboko. I powiedzieć, że nie czuje się pan w żadnej mierze odpowiedzialny za śmierć mojego syna i mojego ojca.
- Nie czuję się za tą śmierć odpowiedzialny, panie Craven, ponieważ nie mam z nią nic wspólnego. - Indianin westchnął ciężko i spojrzał Danielowi prosto w oczy. Szczerze i głęboko. - Owszem, kochałem ojca. Dał mi wszystko, co teraz mam. Ukształtował mnie na człowieka, jakim teraz jestem.
Spojrzał na mogiłę przy której usiedli.
- Podobnie, jak stary Horton ukształtował syna.
Przeniósł wzrok na Daniela.
- Myli się pan, panie Craven. Owszem, podejrzewałem że to Horton zamordował mi ojca. Chodziło o ziemię nad jeziorem, którą kupił i nie chciał sprzedać Hortonowi. Tak sądzę. Ale śledztwo nic nie dało. Nie znaleziono dowodów. Więc pogodziłęm się z tym, co się wydarzyło. Nie wybaczyłem jednak mordercy lub mordercą. Nie potrafię. I nie prosiłem Wolfhowla o pomoc. Jeśli sięgnął po jakieś nieczyste sztuczki, jakąś magię naszych praprzodków, czy coś w tym stylu, to zrobił to z własnej woli i inicjatywy. O nic go nie prosiłem. O nic!
Pierwszy raz podniósł nieco głos.
- Niech pan zrozumie, panie Craven. - USpokoił się. - Mój ojciec był dobrym człowiekiem. Nauczył mnie kochać bliźnich, chociaż to nie było łatwe. Jeżęli jakiś demon prześladuje pana i pana rodzinę, to na świat sprowadził go Geronimo. Zapewne w chęci zemsty za przyjaciela. Lub po prostu, bo mógł. Tak sądzę. I wie pan co, panie Craven. Proponuję konfrontację. Pojedźmy do niego. Teraz. Razem. Zapytamy go wprost, czemu to zrobił i co można zrobić, by... sam nie wiem co, bo tak naprawdę to nie wiem co się wydarzyło. I czemu kłamał, bo kłamał, panie Craven. Co pan na to?
Znów do Wolfhowla… Daniel nie odpowiedział z początku, ale wzrok jakim mierzył indianina stal się bardzo nieprzyjemny.
- Teraz chce pan jechać do niego i go zapytać? Teraz? A wcześniej gdy ginęli ludzie w tym domu myślał pan, że to motocykliści ich zabijają? Panie Twinoak. Niech pan nie wystawia mojej cierpliwości na próbę i nie robi ze mnie idioty pieprząc mi za przeproszeniem o kierującej panem miłości bliźniego. Siedzimy tu sami. Może nie licząc starego Hortona. Ale przed nim nie ma się pan co wstydzić. Chcę usłyszeć prawdę. Pan od początku wiedział co zabija w Domu Hortona.
- Nie. wiedziałem, ze coś tam jest. jakaś siła. Ale nie lączyłem jej ze śmiercią mojego ojca.
Craven wstał z ławki i stanął przed indianinem.
- Wygodnie panie Twinoak. Bardzo. Teraz jednak pan już wie, że to nie przypadek.
Odwróciwszy się plecami do indianina stał jeszcze przez moment patrząc na grobowiec Hortonów. Po czym ruszył do wyjścia z cmentarza.
- Ja u Wolfhowla nie mam co szukać ani pomocy ani wyjaśnień. I nie zamierzam. Pan zrobi co uzna za stosowne. Do widzenia panu, panie Twinoak.
Indianin nie odpowiedział. Za to Daniel czuł jego wzrok na swoich plecach niemal przez całą drogę wzdłuż cmentarnej alejki.

W drodze do Domu wykonał dwa telefony. Właściwie trzy, bo dwa do Steve’a z czego oba syn odrzucił. Nie zaniepokoiło go to. To było bardzo w jego stylu. Większe obawy by miał gdyby Steve sam zadzwonił. Przyszło mu jeszcze na myśl, żeby wykręcić numer do pana Westona, ale ostatecznie tego nie zrobił. Jak będą coś mieli, dadzą znać. Wysłał więc tylko krótką wiadomość do Steve'a. "Wracajcie do domu jak tylko skończycie".
Drugą osobą, z którą chciał się skontaktować była Meg. Dość już czasu spędziła sama. Tak jak wszyscy. Pora było stawić czoła temu co im Indianie zgotowali. Wspólnie.
Do Mads na razie nie dzwonił. Umówili się z córką już wcześniej na miejscu.

Zatrzymał się tylko raz po drodze. Most nad małą rzeką. Wiła się przez całą okolicę Plymouth. W radiu już kilka razy słyszał jakie wspaniałe sztuki można w niej złowić. Yellow River, jak głosiła tabliczka. Jej wartki nurt nie był wystarczający by rozrzedzić żółto zielonkawy odcień jakim się cechowała.
Craven wysiadł z samochodu. Podszedł do barierki. Po chwili i tak pozbawiona wcześniej amunicji broń wylądowała w spienionej wodzie. Rozmówił się z oboma indianami. Zdał swój test.

Mads jeszcze nie było gdy zajechał. Wszedłszy do środka, nastawił ekspres i zadzwonił do córki. Na podwórzu dał się słyszeć warkot motoru. Megan. Wyszedł jej na powitanie nadal ze słuchawką przy uchu.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 29-09-2015, 15:53   #98
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Nastolatki tak mają, zmieniają zdanie. Joel wyblakł nagle, stracił na atrakcyjności jak średni film, który ogląda się po raz drugi i zna już zakończenie. Tym bardziej, że na innym kanale leci kinowa superprodukcja. Śniada, długowłosa i idealnie wyrzeźbiona superprodukcja...
- Nieważne - posłała Joelowi znudzone spojrzenie, machnęła ręką i podbiegła pod sklep z narzędziami zatrzymując się przed Wolfhowlem.
- Maddison - wyciągnęła rękę w jego stronę. W końcu nie znała nawet jego imienia, może wypada tym razem zacząć jak należy.
Ale Indianin tylko spojrzał na nią takim dziwnym, mrocznym wzrokiem. Nie odpowiedział. Jego twarz pozostała niewzruszona. Oczy też. Nie wyciągnął ręki toteż Maddie schowała ją za siebie nie kryjąc zawodu.
- Potrzebuję pomocy - powiedziała spuszczając wzrok. Jej głos zadrżał, normalnie zachciało jej się ryczeć ale zacisnęła zęby obiecując sobie w duchu, że nikomu nie da tej satysfakcji. - Dlaczego mnie ignorujesz? Moja rodzina ginie, masz to w dupie, tak?
Uśmiechnął się paskudnie i kiwnął głową potwierdzając.
Zatkało ją. Dosłownie opadła jej szczęka. Skurwiel nawet nie starał się łgać jej w oczy. Ma ją gdzieś. Ją i jej rodzinę. Ich życie. Ich śmierć. Śmierć dziadka Maddie i jej brata. Jej tragedie latają mu koło czerwonej dupy.
Zacisnęła usta w gniewną kreskę.
- Pomożesz mi - zawyrokowała wyciągając przed siebie ostrzegawczy palec. - Pomożesz. Wiesz dlaczego? Bo ja potrzebuję czyjejś pomocy, jestem zdesperowana i padło kurwa na ciebie Panie Sześciopak. A jeśli się nie zgodzisz to zatruję ci życie. Potrafię być prawdziwym wrzodem na dupie, zapytaj mojego ojca jeśli nie dowierzasz. I całą swoją skumulowaną energię będę od dziś poświęcać na rzucanie ci kłód pod nogi.
Prychnął tylko w odpowiedzi robiąc rozbawioną minę.
- Niby czemu miałbym ci pomóc, squaw? - Zapytał ironicznie, a jego ciemne oczy stały się jeszcze mniej przyjazne, jeszcze bardziej złośliwe.
- Bo wy szanujecie przodków i zawierzacie w ich osądy - sięgnęła po swoje "magiczne" pióro i wetknęła mu je w dłoń. - Dali mi je. Duchy twoich przodków. To... taki ochronny amulet. A skoro oni chcą nas chronić to może wy też powinniście?
Spojrzał na pióro i z jego oczu odpłynęła cała arogancja.
- Załatwię tylko swoje sprawy i porozmawiamy. - powiedział.
- Dobra - zgodziła się bez dalszych pytań. - Rób co musisz a ja tu po prostu poczekam.
Usiadła z boku, na schodkach przed wejściem, tak by nie tarasować przejścia ale i mieć oko na drzwi. Posłała Sześciopakowi ostatnie poważne spojrzenie i zapaliła papierosa. Miała dość zabaw w ciuciubabkę, dość traktowania jej jak dziecko, dość wrogości każdego napotkanego redneka w tej zasranej okolicy. Musi wreszcie trafić na kogoś porządnego kto zechce im pomóc. Bo przyzwoitych ludzi jest na świecie więcej niż tych skundlonych, na prawdę w to wierzyła.

Wrócił po pół godzinie niosąc ciężki plecak. Maddie zaczęła się zastanawiać czy zgromadził tam przedmioty, które będą miały pomóc im w walce z inuaki. Jakieś szamańskie magiczne szpargały? Pióropusz? Rytualną fajkę? Farbki do ciała?
Nie zapytała jednak. Bała się przerwać tą rozjemczą ciszę. Kazał na siebie czekać i czekała. A kiedy ruszył przed siebie bez słowa podążyła za nim. Musiała komuś zaufać, padło na niego. Ojciec będzie z niej dumny, że sprowadziła wreszcie jakąś miarodajną pomoc.

O wilku mowa, jak to się mówi, ojciec akurat do niej dzwonił. Maddison odebrała i rzuciła tylko zdawkowe:
- Jest ok, niedługo będę.
I się rozłączyła. Przyspieszyła aby zrównać krok z Sześciopakiem.
- To dokąd teraz?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 29-09-2015 o 16:02.
liliel jest offline  
Stary 01-10-2015, 16:02   #99
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MADDISON

Poprowadził ją przez pola, do lasu. Po chwili zapuścili się w pachnące, nadal zaciemnione miejsce. Nie odzywał się, ale zaufała mu więc szła za nim, czując się jednak coraz bardziej nieswojo.

Młody Indianin maszerował równym tempem „chodziarza”, kogoś, kto ma we krwi długie, piesze wyprawy. Ją dość szybko złapała zadyszka. Zatrzymała się opierając o pień drzewa.

- Już niedaleko. Zaraz odpoczniesz. – Odezwał się do niej po raz pierwszy, odkąd opuścili Plymouth.

Faktycznie. Wyszli nad brzegiem jakiegoś jeziora. Znała je, tylko nigdy nie była po tej stronie i w tym miejscu. Te same jezioro, które leżało dość blisko od ich domu. To samo jezioro, w którym Arnold…

Poczuła zawrót głowy.

Chłopak usiadł na brzegu, podciągając kolana prawie pod brodę. Wskazał jej miejsce obok siebie. Usiadła, chociaż teraz naprawdę zaczynała się bać. Nie znała tego młodego mężczyzny. Mógł ją przecież wyciągnąć tutaj by zgwałcić lub zamordować, a oceniając jego sportową, gibką sylwetkę i grę mięśni pod koszulą, mógłby to zrobić bez najmniejszych problemów.

- Nazywam się Mongwau. W języku Hopi moje imię oznacza sowę. To mój duchowy przewodnik.

- Jestem Maddison – przedstawiła się dziewczyna.

- Jesteś martwa – spojrzał na nią twarzą pozbawioną wyrazu. – A martwi nie mają imion.

Zadrżała. Czyżby rzeczywiście zamierzał zrobić jej krzywdę.

- Inuaki naznaczył cię swoim cieniem. Wszystkich was naznaczył.

- Czemu? – więc jednak coś wiedział!

- Bo jesteście… grzeszni. Paskudni. Źli w swoim egoizmie. Zamknięci na innych. Nawet zamknięci na siebie.

- Pieprzysz… - przerwała mu niegrzecznie i wtedy ją spoliczkował.

Cios był silny, chociaż widać było, że i tak powstrzymał swoją rękę. Z rozciętej wargi dziewczyny popłynęła krew, a z oczu niechciane łzy.

- Przepraszam – powiedział nadspodziewanie łagodnym tonem i tylko dlatego nie rzuciła się na niego z paznokciami. – Musiałem to zrobić…

Spojrzała na niego przez łzy.

- Dlaczego?

- Mój ojciec. To… - zawahał się. – To zły człowiek. Zjada go jego własna nienawiść. I nienawiść do was, białych. Wycierpiał od białych ludzi wiele zła, a śmierć Twinoaka była…

- On go wezwał, prawda?

- Nie. On tylko ukierunkował gniew złego Manitou. Poprowadził na ścieżki mordu, którymi teraz krąży. Nie wszyscy biali są źli. Tak jak nie wszyscy Indianie. Ale wielu ludzi jest. Moja rodzina. Powiedzmy, że nie chciałbym iść w jej ślady. Że chciałbym się stąd wyrwać. A ty możesz mi pomóc.

- Jak?

- Ja pomogę tobie? Byłaś już z mężczyzną? – zapytał niespodziewanie.

- Tak… - przyznała się. – Kilka razy.

- Dobrze. To ułatwia. Zaufasz mi?

Pokiwała głową.

- Oddasz mi się. Tutaj. Teraz. Ale nie będę delikatny. Dlatego cię uderzyłem. Potem powiesz policji, że zaprowadziłem cię do lasu i zgwałciłem.

Zrobiła się blada i musiał to chyba zauważyć.

- Będziesz miała na to dowód, między swoimi nogami. Na ciele. Ja się wyprę, ale wtedy i tak zostanę aresztowany. I wtedy powiecie ojcu, że wycofacie oskarżenie tylko, jeśli odwoła Inuaki. Że, wiecie, że to on wykonał rytuał rozgrzebanych ran. I że chcecie, by go cofnął. Zgodzi się. Zgodzi się, by ratować imię rodziny. Gwałtu na białej dziewczynie nikt by mu nie wybaczył.

W głowie jej się kręciło. Myślała, że zwymiotuje.

- Podobasz mi się, wiesz. – Spojrzał na nią smutnym wzrokiem. – I nie uśmiecha mi się to, co wymyśliłem. Ale to droga, jaką muszę podążyć inaczej mój ojciec nigdy nie odwoła Inuaki. Mógł to zrobić nim umarli niewinni ludzie, wasi poprzednicy. Jednak tego nie zrobił. Chociaż wiem, że potrafi.

- Potem jednak powiesz, że nie było wymuszenia, dobrze? Policji. Ja i tak zamierzałem wyjechać. Chciałem zacząć nowe życie. Z daleka od ojca i jego przerażających czarów. Nie tylko ty się boisz, dziewczyno. Ja żyję w strachu, od kiedy poznałem prawdę o moim ojcu.

Ujął jej dłoń w swoje palce.

- To jak? Zaufasz mi i pozwolisz, bym ja zaufał tobie?

Wiedziała, co oznacza te zaufanie.

MEGAN, DANIEL

Spotkali się pod domem. Weszli razem do środka. Ona nalała sobie kawy, on jej towarzyszył. Rozmawiali.

Telefony milczały.

Przez okna wlewały się słoneczne promienie skąpując dom w swoim blasku, jednak mimo tego nasłonecznienia ten i tak wydawał się być dziwnie mroczny.

Hałas usłyszeli jednocześnie. Krzyk i wrzask, w którym rozpoznali głos Maddison. Tylko, że jej nie było w domu!

Mimo wszystko nie czekali. Pobiegli za źródłem hałasu, do gabinetu. Nadal panował tam bałagan po poprzednim objawieniu mocy demona. Nikomu jakoś nie chciało się zbierać rzeczy, które za chwilę i tak złowroga siła porozrzucałaby ponownie po całym pomieszczeniu.

Tym razem jednak źródłem krzyku było duże, stare lustro zawieszone na ścianie. Oboje ujrzeli w nim … Maddison leżącą na ziemi z rozrzuconymi nogami, zapłakaną, pokrwawioną twarzą, brutalnie gwałconą przez jakiegoś mężczyznę o długich, ciemnych włosach. Jego ruchy były tak szybkie i gwałtowne, że nie było szans na to, aby takie zbliżenie sprawiało przyjemność Maddison.

Daniel krzyknął i o mało nie zwrócił zawartości żołądka na podłogę. Megan zachwiała się przytłoczona realnością i brutalnością sceny. Wiedziała, że nawet jak zamknie oczy, nie pozbędzie się jej nigdy z pamięci.

I nagle poczuła, że jakaś siła unosi ją w powietrze, jak dzień temu Berta, i przyciska do ściany, rozrzucając nogi na boki. Poczuła, jak coś twardego i grubego wbija się w jej kobiecość, niemal rozdzierając na strzępy. Doznanie było tak potwornie obrzydliwe i brutalne, że Megan wrzasnęła z odrazy i bólu.

Daniel nie widział, co dzieje się z siostrą jego zmarłej żony, bo w tej samej chwili doskakiwał do lustra i zrzucał je na ziemię. Kiedy zwierciadło spadło na podłogę, Daniel skoczył na nie i jął deptać butami, miażdżąc i tłukąc na kawałki.

Siłą podtrzymująca Megan puściła ją i kobieta osunęła się na podłogę. Łzy spływał z jej oczu rozmywając makijaż.

Czuła się zbrukana, mimo że gwałt jakiego doznała, najwyraźniej miał jedynie psychiczne podłoże i demon nie zranił jej w żaden sposób.

Nadal jednak czułą jego obecność gdzieś obok, w pobliżu.

Wiedziała też skąd znał ten ból i … poczuła żal. To było uczucie, które towarzyszyło wielu młodym , indiańskim dziewczętom, nim żołdacy Hourtewane’a nie zamordowali ich już po gwałcie.

Dopiero wtedy Daniel ujrzał, że Megan kuca przy ścianie, wstrząsana spazmami.

NATHAN

Nathan krzyknął, kiedy osiągnął szczyt. Hourtewane zeszła z niego dopiero po kilku ruchach i spojrzała na niego z uśmiechem wyższości błąkającym się na ustach.

- Całkiem … sprawnie robi pan te zdjęcia, panie Preston.

Ne poprawiał jej. Nie miał siły. Plecy piekły go od jej paznokci. Dziewczyna miała niezły temperament.

Sam Nathan dziwił się, jak tak szybko od kawy w kawiarni, znaleźli się w jego domu, gdzie – kiedy tylko drzwi zamknęły się za ich plecami – dziedziczka Hourtewane’a zdarła z siebie i z niego ubranie i przeleciała na najbliższym nadającym się do tego miejscu.

Byłby głupcem lub gejem, gdyby zaprotestował, tym bardziej że pod ubraniem pana Hourtewane’a skrywała naprawdę apetyczne krągłości.

- Dlaczego? – Zapytał patrząc na nią, jak ubiera swoje rzeczy.

- Bo miałam ochotę cię zerżnąć. Lubię to. Naprawdę lubię. Serio. Spotkałeś się ze mnąco to by gadać o moim przodku, czy po to?

Mógł odpowiedzieć prawdę, ale … nie odpowiedział nic.

- Słuchaj. Mój tatuńcio dzisiaj urządza kolację… Missisipi Hotel. Mamcia ma urodzinki. Czuj się zaproszony. Powiem ochroniarzom, że przyjdziesz. Dwudziesta. Dzisiaj. Będziesz?

- Jasne – odpowiedział, chociaż nie miał pewności, czy dotrzyma słowa.

- Świetnie. A po nudnej kolacji znów tutaj wrócimy. I pozwolę ci ze mną zrobić, na co tylko będziesz miał chęć mój ty fotografku. Pod warunkiem, że potem ja zrobię z tobą to, co przed chwilą.

STEVEN

Steven przez chwilę włóczył się po mieście, aż nogi same zaprowadziły go do muzeum. Sam nie wiedział, dlaczego.

Stanął przed portretem Hourtewane’a i przyglądał mu się przez dłuższy czas. Miał ochotę wziąć substancję samopalną i oblać płótno, z którego patrzyły na niego te ciemne, nienawistne oczy.

Wiedział, że za lekko popękaną farbą skrywa się twarz ulubieńca diabła. Człowieka, który splamił sobie dłonie krwią niewinnych Indian. Mordercy, którego historia – niesprawiedliwie – nazwala bohaterem.

I wtedy ją ujrzał. W odbiciu szklanej gabloty. Indiańską dziewczynę o włosach zaplecionych w warkocze. Tej samej, którą nad jeziorem widział z okrwawionym podbrzuszem. Ofiarę Hourtewane’a i jego zaciężnych najmitów.

Coś w nim pękło. Nagle i bez ostrzeżenia!

Nie panując nad sobą chwycił za jedną z szabel wiszących wśród rekwizytów i zaczął nią rąbać obraz kapitana wykrzykując przy tym straszliwe obelgi.
Pół godziny później uzbrojeni policjanci wyprowadzili go z muzeum, a kwadrans później został zamknięty.

- Przysługiwał panu jeden telefon. – Poinstruował go ciemnoskóry funkcjonariusz zamykając kraty aresztu. – Jak już pan zdecyduje, do kogo chce zadzwonić, zaprowadzimy pana do aparatu. Za chwilę przyjdą też przeszkoleni funkcjonariusze i pobiorą od pana próbki krwi.

No tak. Wzięli go za ćpuna lub szaleńca.

- Dobrze zrobiłeś. – Powiedział dziewczyna stojąca obok niego. – Trzeba go powstrzymać przed dalszym złem. I ty możesz to zrobić…

Zaśmiał się wpatrując w pustą ścianę…

Jak? Kurwa, jak?
 
Armiel jest offline  
Stary 05-10-2015, 22:45   #100
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
https://www.youtube.com/watch?v=ZsLvrBwPrA0

Sztywno stawiała kroki, powłócząc nogami obutymi w wysokie wojskowe buty. Jakby wcale nie chciała wejść do środka, ciągle rozważała ucieczkę.
Przełknęła głośno ślinę, otarła rękawem oczy jeszcze bardziej rozmazując mocny ciemny makijaż w groteskowe, sięgające kącików ust smugi.
Komisariat policji był niewielkim budynkiem, niemal uśpionym na swój małomiasteczkowy sposób.
Pchnęła drzwi.
http://img.photobucket.com/albums/v3...estation-1.jpg

Nie ma żywej duszy. I dobrze. Może to znak żeby zawrócić.
- W czym mogę pomóc?
Z korytarza wyłonił się mężczyzna w mundurze.
- Jaaa... - słowa z trudem przechodziły przez gardło. - Chciałam zgłosić przestępstwo.
- Wszystko w porządku? - posterunkowy dostrzegł chyba coś niepokojącego w wyrazie jej twarzy i postąpił kilka kroków w jej stronę jakby co najmniej spodziewał się, że zaraz zemdleje i będzie trzeba ją łapać.
- Nie. Nic nie jest w porządku.

* * *

Pokój przesłuchań nie pomagał. Ta urzędowa surowość, smród zatęchłych papierów i kraty w oknach były dalekie od zaoferowania namiastki bezpieczeństwa. A wystygły kubek tkwił nietknięty przed jej nosem. Chcieli ją pocieszyć gorącą czekoladą jakby miała pięć lat? Kretyni.

- To bardzo poważne oskarżenia – policjant skończył spisywać zeznania i podał jej wszystko do podpisu. - A teraz musi zbadać cię lekarz sądowy.
- Czy to naprawdę konieczne? - wzdrygnęła się na krześle.
- Obawiam się, że tak.
Skinęła po dłuższej chwili.
- A teraz go aresztujecie? Wolfhowla?
- Jak tylko dostaniemy nakaz od sędziego. Niebawem.
Mundurowy odsunął krzesło i z jakimś ciężkim sercem wstał od biurka.
- Poczekaj tu. Teraz zadzwonię po twoich rodziców.
- Tatę.
- Słucham?
- Tatę – powtórzyła. - Mam tylko tatę.
Nie sądziła, że gliniarz mógłby spoglądać na nią z jeszcze większą litością. A jednak.
Coś w niej pękło i łzy zaczęły dosłownie wylewać się z oczu.

http://media.tumblr.com/274b65fa07cd...EfF1s8z4eo.gif

- Nie dałoby się... powiedzieć mu później? - wypaliła nagle bez zastanowienia. - Ja... nie chciałabym go martwić.
Mężczyzna westchnął poruszony.
- Przykro mi. W przypadku nieletnich musimy niezwłocznie powiadomić opiekunów.
Wyszedł i zostawił ją samą. Zagryzła wargę zapominając, że dopiero co zasklepił się na niej świeży strup. Słony smak krwi rozlał się na języku.
Kurwa mać.
Maddison Craven poczuła jakby świat się kończył.
Chciała tylko ochronić swoją rodzinę...
Ale może powinna była wybrać inny sposób?

https://www.youtube.com/watch?v=q_Us8S2t3cY
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172