Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-05-2014, 14:05   #1
 
denmad's Avatar
 
Reputacja: 1 denmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodze
[Wiedźmin] Kwestia Ceny

*

- Ach! Zmąciłam jego sen - zawołała i spiesznie odeszła.
Niepotrzebnie się spłoszyła. Nikt nie śpi tak głęboko jak ci, którzy nie chcą się ocknąć.

M.G. Lewis, "Mnich"


*


Kwestia Ceny...
Wszystko jest kwestią ceny

W I E D Ź M I N




Carbon, pieczara nad miastem Namith. Miesiąc przed wyprawą Foltesta.

Crox stał stabilnie w szerokim rozkroku. Pochylony trochę do przodu, zaciskał palce na ściskanym w obu dłoniach toporze. Po czole spływała mu kropla potu, pierś falowała w płytkich, szybkich oddechach. Wokół panował półmrok, cienie stalaktytów i stalagmitów tańczyły na nierównych, kanciastych ścianach. Sklepienie tonęło w mroku. Na brodzie krasnoluda, splecionej w cztery grube warkocze, stygła strużka gęstej, lodowatej śliny. Przed nim, w zagłębieniu pieczary, zupełnych ciemnościach, coś poruszyło się nagle. Poruszeniu towarzyszyło lekkie, nieznaczne drżenie ziemi. Crox nawet nie drgnął. Zwęził powieki, usiłując dojrzeć coś w mroku, nie dać się zaskoczyć. Powoli, wolniej niż poruszające się po nieboskłonie gwiazdy, olbrzymi kształt zaczął wyzierać z ciemności. Najpierw był smród, woń kojarząca się z przypieczonym zanadto nad ogniem mięsem, zmieszana z wonią zaawansowanego studium rozkładu. Potem był dźwięk. Głęboki, basowy pomruk. Wibracje przeszły po skalistym podłożu, załaskotały w łydki. Crox zacisnął dłonie na stylisku topora. Mocniej. I jeszcze mocniej. Strużki potu ściekały mu po twarzy. Na umięśnione, owłosione przedramiona wstąpiła gęsia skórka.
- Jeszcze jeden z królestwa liliputów. Powiedz mi, czy Girionowi nie szkoda, jakże cennego dla niego, a jakże pozbawionego znaczenia dla mnie, czasu na tą farsę?
Krasnolud wykrzywił twarz w grymasie. Milczał i czekał. Na razie.
Z mroku wyłaniał się smok.
Najpierw pojawił się łeb wielkości rosłego wierzchowca, z paszczą pełną ostrych, żółtych kłów, pomiędzy którymi wił się czerwony, rozwidlony jęzor. Potem łapy, wielkości dwóch koni, wyposażone w rozrywające skały, ostre jak mahakamskie shille pazury. Aż w końcu tułów, pokryty nieprzebijalnymi, wytrzymalszymi od stali, czerwonymi łuskami. Crox sapnął, prawie cofnął się do tyłu, warknął, stanął w jeszcze większym rozkroku cofając jedną stopę do tyłu. Łapiąc równowagę.
- Czyż nie wystarczy spopielić bandę rozwrzeszczanych, uzbrojonych w patyki karłów? Czyż nie wystarczy, że pobiłem wasze oddziały i pożarłem wasze trzody? Czy nie zaprezentowałem mej siły, gdy zmieniłem w pył wasze budynki?
- Jesteś tylko przerośniętą jaszczurką, francowaty gadzie - wycedził Crox. Był krasnoludzkim smokobójcą, zabił w swoim życiu już wiele gadzin. Ale ta... Ta była największą, z którą przyszło mu się do tej pory zmierzyć. Bestia musi być bardzo stara, pomyślał. Albo w jakiś sposób zmutowana... - Zabiłem już wystarczająco wiele takich jak ty.
- Nie. - bas smoka był niski, gardłowy, potężny i ogłuszający. Crox czuł i wiedział, że po tych słowach nastąpi atak - Nie takich jak ja.
To był ułamek sekundy, mniej niż trwa oddech. Smok odchylił łeb do tyłu, Crox rzucił się w bok. Strumień smoczego ognia wytrysnął z rozwartej paszczy i zalał pomieszczenie lawą najgorętszego ognia. Crox ryknął ogłuszająco, przeturlał się, czując jak kopci mu się kaptur. Odepchnął się od skały, rozpędził w kierunku kanciastej ściany czując za sobą żar. Smok ryknął, góra zatrzęsła się. Crox dobiegł do ściany, skoczył na nią, odbił się od niej stopą i wyleciał w powietrze biorąc potężny zamach, zakładając, że gadzina najpewniej jest tuż za nim. Była. Smok rozwarł paszczę, zakręcił się w miejscu, zamiótł ogonem najeżonym kolcami i rzucił się w stronę krasnoluda. Zawiśli tak przez moment, Crox w locie z toporem uniesionym nad głową i Smok, najpotężniejszy ze wszystkich, z szeroko rozwartą paszczą. A potem Crox spadł, w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał smok.
Upadł zdziwiony na skaliste podłoże, obtłukując sobie kolana. Zerwał się z ziemi, i nagle, ni stąd ni zowąd, zdał sobie sprawę, że oślepł. Wrzasnął, padł z powrotem na kolana. I umilkł natychmiast. Przerażenie powoli wpełzło w jego lędźwie niczym wolno rozchodzący się po ciele, lodowaty jad.
- Sądziłeś, że jestem zwykłą, szarą jaszczurą, której ambicją jest pożeranie owce i łapanie księżniczek?
Basowy pomruk dobiegał z kilku stron jednocześnie, Crox załkał, wypuścił z dłoni topór. Nie widział nic. Nic.
- Jesteście niczym, wy, ta góra, wasze miasto i wasze królestwa. Wasze krótkie, nic nie znaczące życia obchodzą mnie mniej niż te złoto, które wam zrabowałem.
- Czym jesteś? - załkał Crox - Co mi, kurwa, zrobiłeś?
- Wszyscy zginą w moim ogniu.
To koniec, pomyślał Crox, przyciskając dłonie do uszu.
- Jestem wysłannikiem potężnej osoby - Crox znowu usłyszał ruch. Bestia zbliżała się do niego, nie wiedział skąd, nie wiedział jak szybko. Odgłos dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie. - Już wkrótce królestwo pozna jego imię. A ja zostanę wynagrodzony. Zostanę... królem...
Crox zapiszczał. Nagle poczuł gorący oddech, blisko siebie. I smród. Ten potworny smród... Chciał się ruszyć, uciekać, ale nie widział nic a przerażenie odjęło mu siły. Coś ostrego bardzo delikatnie, bardzo spokojnie i bardzo precyzyjnie dotknęło jego brzucha. Krasnolud stęknął, chciał się cofnąć, ale twarda ściana przytrzymała go z drugiej strony. A potem, to ostre coś weszło pomiędzy płyty jego pancerza. Gładko, chirurgicznie wręcz, wsunęło się raczej, niż wcięło głęboko w ciało smokobójcy. Wtedy pojawił się z opóźnieniem ból. Ostry ból, ogarniający żarem podbrzusze. Krasnolud wrzasnął, zapłakał cienkim, wysokim głosem. Ból natężył się do granic niemożliwości, stał się rozdzierający, jakby ktoś włożył mu w środek żywota rozgrzany do białości pogrzebacz. Zaszamotał się ostatni raz, ból odjął mu głos, wierzgnął nogami, czuł jak coś, co jest długie, miękkie i parujące jest powoli wyciągane z wnętrza jego brzucha. Wierzgnął, szarpnął głową, raz, drugi. A potem znieruchomiał.
Smok wypuścił ciało z łap, w których do tej pory je trzymał, i strzepnął pazurem, pozbywając się nawiniętego nań jelita.
- ...karły...
Odwrócił się, i poczłapał z powrotem na swoje legowisko.
Trup z rozoranym brzuchem parował w ciemności.

KWESTIA CENY


Trakt przecinający Temerię w poprzek, był bardzo chętnie przez podróżnych uczęszczany. Choć swój początek brał w Gors Valen i ciągnął się aż do Vengerbergu, temerczycy zwykli podawać za początek jego biegu Wyzimę, a za koniec Mahakam. Trakt nazywano Traktem Wielkim, czemu ciężko się dziwić.
Wielki Trakt był najważniejszą w Temerii drogą handlową między miastami ludzi, a krasnoludzką twierdzą. Gdy nilfgaardcy najeźdźcy cofnęli się po raz drugi, na Wielkim Trakcie znowu rozkwitło życie. Wozy ciągiem mijały się na drodze, spod płacht wyzierały stalowe miecze, ułożone równo sztabki najlepszych i najdroższych metali, złoto. Woźnicy poganiali pstre szkapy biczami, wydawali głośno komendy truchtającym po obu stronach wozu najemnikom. W drugą stronę jechały całe kolumny wozów krytych, wypełnionych krowami, świniami albo gdakającym i piejącym drobiem. Tak, handel kwitł i sporą część gospodarki królestwa stanowiła ta właśnie wymiana dóbr między miastami Temerii a Mahakamem.

Trwało to dopóty, dopóki do pieczary na górze Carbon, którą uważano za stolicę Mahakamu, nie przyleciał straszny, ziejący ogniem smok. Wieść rozeszła się na Temerię lotem błyskawicy, i każdy, czy to był chłop z zapadłej wsi, czy bogaty kupczyk z wyzimskiej przystani, słyszał, że Mahakam prawdziwą ma udrękę z tym skrzydlatym najeźdcą. Bestia wydawała się być nie do zgładzenia. Miasto na górze Carbon, Namith, zostało przez smoczysko sterroryzowane. Stanowiło ono serce Mahakamu. To właśnie tam krasnoludcy geniusze metalurgii wespół z szlachetną rasą gnomów, wykuwali shille i ghwyry, najlepsze miecze świata. I nie tylko. Namith było też wejściem do kopalni pod górą Carbon. Kopalni pełnych złota i rud metali. Był to więc straszliwy cios. Smok wydawał się być niepokonany. Pokradł złoto i metale od krasnoludów i wszystko to, niby sroka jaka, pozabierał do pieczary ponad Namith, daleko wysoko, na samym niemalże szczycie góry. Pożywienia też mu nie brakło. Porywał owce, oraz inne zwierzęta po części hodowane w Mahakamie, a daleko częściej sprowadzane regularnie z miast ludzi. Krasnoludy widząc, że sprawy przybierają zły odcień, sformowały grupę, którą uzbrojono po zęby i wysłano na smoka. Cisza. Zgłosili się Smokobójcy z południa, którzy akurat blisko mieli, i za nagrodą na smoka poszli. I nic. Paru bestia zrzuciła z urwiska, kilku spopieliła, kilkunastu połknęła w całości. Walnie poczynał sobie w Namith ten smok, a życie w mieście zamierało. Mieszkańcy bali się nosa za drzwi wychylać, bo smok dał już parę razy miastu popalić. Nie raz i nie dwa razy. Usiłowano odeprzeć jego atak. Strzelano doń z kusz i łuków, wykorzystywano zaawansowane technologie. Nieważne jednak czy użyto balisty, katapulty, czy cudu techniki zwanego „Pociskomiotaczem“... Bestia tylko rozwścieczała się bardziej, i wet za wet, niszczyła budynki, spalała gorącym ogniem gospody, sklepy i świątynie. Krasnoludy musiały dobrze zastanowić się co z gadziną począć. Wnet ustalono, że to stwór magiczny jest. I że trzeba tam wysłać czarodzieja, najlepiej potężnego, co to góry potrafi spojrzeniem przenosić. I otwarto kanał informacyjny między Mahakamem a Thanedd... Nie wiadomo nikomu, z jakim skutkiem.

Tymczasem Król Foltest, we własnej, światłej, dumnej i charyzmatycznej osobie, postanowił gadzinę konwencjonalnie utłuc. Zebrał zatem orszak mężnych, temerskich rycerzy, a ich dowódcą zrobił Richarda z Ellender, wychowanka kapłanek Mellitelle. Tenże rycerz nie raz wsławił się w Temerii wielkimi czynami, i to on miał gada zabić. Foltest wyruszył zatem z Wyzimy, i przebywał Temerię trzymając się Wielkiego Traktu, który teraz zdawał się być zupełnie zapomniany. Wkrótce ekspedycja zbliżyła się do krainy Mahakamu.

*

Jechali. W skład ekspedycji wchodziły dwa wielkie wozy, w tym jeden królewski. Wokół wozów jechali na bojowych rumakach rycerze w błyszczących zbrojach, co najmniej dwa tuziny pancernej konnicy. Za wozami i przed wozami pieszo szli pozostali członkowie wyprawy. Był wśród nich cyrulik, był krasnolud z Mahakamu, który zaoferował swoje usługi jako przewodnik ekspedycji i był Łowca Głów. Była też medyczka, i byli Rębacze. Był bękart króla Foltesta, niejaki Ronan zwany Czarnym Synem. Była para młodziaków, którzy wydawali się trzymać razem. Chłopak sprawiał wrażenie oczytanego i inteligentnego. A dziewczyna była urocza. I, włócząc się na szarym końcu, szedł wyglądający raczej niechlujnie z kilkudniowym zarostem na twarzy, luźno opadającymi długimi włosami, mężczyzna. Ubrany był w znoszony stary płaszcz, koloru szarego, który kiedyś mógł być czarny. Widać było na nim sporo plam, z nieznanych do końca substancji. W wozie królewskim zasiadała czarodziejka, która lico swoje raczej niechętnie wystawiała na widok. Rębacze, czwórka zakapiorów o wykrzywionych gębach, niejednokrotnie rzucali na jej temat złośliwe uwagi. I opowiadali sprośne żarty o niej i o królu Folteście. Oczywiście wtedy, kiedy ten tego nie słyszał...

Z chwilą, gdy ekspedycja minęła twierdzę Carrerras, okolica zmieniła się nie do poznania.
Łąki, i zielone, gęste, liściaste lasy ustąpiły miejsca zimnym szarym tundrom i rzadkim lasom świerkowym, które znacznie lepiej radziły sobie w chłodnym klimacie. Trakt stał się zwodniczy i kamienisty, kamienie usuwały się spod kół grożąc wozom wywrotką. Niebo było niskie, ciężkie i stalowoszare. Pod wieczór począł siąpić uciążliwy, mżawkowaty deszcz. Zrobiło się diablo ślisko.




Chwila obecna, wieczór, pada lekki deszcz. Pieruńsko zimno. I kurewsko wietrznie. Skalna półka nad urwiskiem. Mahakam.


Ekspedycja powoli pięła się wciąż w górę. Wysoko ponad głowami podróżnych królowały ośnieżone szczyty mahakamskich gór, niknące w stalowoszarych chmurach. Niebawem podłoże zrobiło się jeszcze bardziej skaliste. Ziemia stała się sypka i szara. Trakt stał się nieznośnie nierówny. I śliski. Niebezpieczny.

Wkrótce oba wozy i konne rycerstwo znalazło się na długiej prostej, biegnącej stromo w górę.



Zakuci w stalowe blachy szlachetni jegomoście, mus mieli by z koni zsiąść i za uzdę prowadzić. Błysnęło gdzieś na zachodzie. Potężny grzmot przetoczył się po górach. Gdy ekspedycja wspinała się coraz wyżej i wyżej, tym przepaść ziejąca po ich lewej ręce stawała się głębsza. Gdy ktoś poczuł przypływ odwagi i podchodził do krawędzi, ślizgając się i kląc na mokre kamienie, mógł ujrzeć daleko w dole maleńkie zielone kropeczki. Drzewa. Trudno orzec.

Wreszcie kompania dotarła na skalną półkę, w miarę płaską i na tyle szeroką, iż wszyscy mogli spocząć wygodnie. Wozy pojechały jeszcze trochę, ale wówczas postanowiono, że tutaj kompania spędzi noc. Do Namith zostały dwa dni drogi. Foltest zamknął się w swoim wozie z czarodziejką Zofyą, a kompania zaczęła mościć się na zimnej skale. Ze skalnej półki droga wiodła w dół, skąd przyszli, i w górę, ale już mniej stromo, na wschód. Strome zbocze nieopodal skalnej platformy porastały karłowate, pochylone sosny. Daleko w dole błyszczała stalowa tafla wody




*

Koła wozu królewskiego turkotały na śliskim od deszczu, skalistym podłożu skalnej półki.
- Trzeba zarządzić postój, panie - odezwała się Zofya, gładząc swój naszyjnik w kształcie ciernistej róży - Reszta ekspedycji zapewne ustała.Król zmierzył czarodziejkę zimnym spojrzeniem. Stal płonąca w jego oczach kontrastowała z karminową podszewką wygodnych siedzisk.
- Ujedziemy jeszcze parę staj bezproblemowo. Co mnie obchodzi ta, kurwa jej mać, pseudo-piechota, jakkolwiek malownicza by nie była? - Foltest sięgnął dłonią do półmiska z wiśniami. - Byleby rycerstwo było zadowolone i w dobrej kondycji, reszta gówno mnie obchodzi. I tak to Richard smoka ubije.
- Niektórzy - przypomniała czarodziejka z lekkim uśmiechem - mogą się królewskiej mości jednak przydać.
- No? Niby kto?
- Medyczka, niejaka Lamia, która dołączyła niedawno. Wczoraj jeden z rycerzy spadł, bo koń poślizgnął się na kamieniach. Lamia opatrzyła go, zaaplikowała leki...

- Dobrze. Powiedzmy, że nie jest nam kulą u nogi. A ten cyrulik, Yarett?
- Mało wie. Pytałam go o to i o tamto.
- Każę zostawić go w najbliższej osadzie.

Zofya pociągnęła dalej, gładko, jakgdyby od niechcenia, ignorując stwierdzenie króla.
- Ronan... Chłopak jest zdolny i bardzo chce zasłużyć na twój szacunek...
- Nie chcę o nim słyszeć
- uciął Foltest. - Nie jest moim synem. Gówniarz jest dumny z tego, że jest moim bękartem! Dobrze, niech jedzie z nami na smoka, może nawet przodem go na jaszczura puszczę. Jak go smok zmieni w kupkę popiołu, to przestanie życie mi truć, i reputację niszczyć...
Ronan Czarny Syn był bękartem Foltesta, i wcale tego nie krył. Wręcz przeciwnie. W przeciągu podróży dołączył się on do nich, proponując swoje najemnicze usługi, ale wszyscy uczestnicy wyprawy wiedzieli dobrze, że Ronan chce zyskać szacunek ojca. Może nawet zgładzić smoka? Wówczas król mógłby uznać go synem, może nawet uczynić następcą. Ciężkie to były pytania, ale co życzliwsi z ekspedycji litowali się nad nim w duchu, życząc mu w głebi duszy powodzenia. Niejednemu nieobce były tęsknota za ojcowską radą, za wzorem do naśladowania, jednym słowem po prostu za kimś, kogo można by nazwać kochającym opiekunem. I, oczywiście, w grę wchodziły kwestie finansowe. I profity. Tak, złośliwców i specytków również nie brakowało.
Foltest machnął dłonią w geście rezygnacji.
- Ten obdartus...
- Revelden?
- Zofya parsknęła - To ci dopiero kula u nogi..
- Jak to się stało że wciąż tu jest?
- W dziwny sposób wstawił się za nim Richard.
- Co?
- Też mi to dziwnym się wydaje. No, ale rycerz...

- Dobra - Foltest machnął dłonią po raz drugi - Jeden obdartus w kompaniji. Wielka mi rzecz.
- Jest Łowca Głów.
- Tak, Cayne Jager.
- Jeśli mam być szczera, to go właśnie radziłabym odesłać, panie.
- Kiedyś oddał mi przysługę. Jest dziwny, ale zaoferował, że będzie bronił królewskiej ekspedycji.

- Apropo tych dwóch - podjęła czarodziejka - Richarda i tego Jagera... Mam pewne informacje... Niesprawdzone, ale...
Coś wiedziała. Miała coś do powiedzenia. To coś mogło być ważne. Ale Foltest przerwał jej, okazując zwykłe dla królów zadufanie.
- No i jest ta dwójka.
- Taaak.
- Foltest zastanowił się - Podejrzewam co ściąga ich w te strony. Z nimi... uporamy się później.
- Panie!
- Rycerzu?

Zakuty w stalową zbroję mężczyzna wsunął głowę do wozu.
- Mus nam się zatrzymać, panie. Krasnal powiada, że teraz w górę jechać, to tak jakby na własne życzenie dać się śmierci na tacy. I pomachać jej przy okazji.
- Dobra. Tprrr woźnico! Tu spędzim noc!


*

WSZYSCY



Zapadał zmierzch.
Dwa wozy, z czego jeden wypełniony wyposażeniem koniecznym w górach, zatrzymały się w znacznym oddaleniu od reszty. Rycerstwo, pętając konie do wbitego w szczelinę skalną, pokaźnego pniaka który ktoś znalazł w rzadkim lesie nieopodal, rozbiło obóz koło wozów. Pozostałym członkom wyprawy nakazano rozbić się w pewnym oddaleniu od króla. Bliżej krawędzi skalnej półki.
Rębacze swój niewielki obóz również rozbili dla siebie, odcinając się od reszty uczestników wyprawy. Któryś z nich miał wódkę, któryś poszedł po drwa na ognisko. Okutani byli w ciepłe, futrzane bluzy, a za pasami tkwiły ciężkie, stalowe miecze. Rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami.

Reszcie kompanii przyszło zwyczajnie współpracować. Należało zorganizować drwa na ogień a także wykorzystać cosik z zapasów żywności, które każdy z nich posiadał. Było to w większości suszone mięso, które najlepiej smakowało ugotowane w solonej wodzie. Mieli też trochę chleba. Któryś zapewne miał też wódkę. Wszyscy byli wymęczeni i głodni całodniową wędrówką. Wcześniej nie było okazji do prężnej kooperacji, więc kompanom przyszło dopiero się wzajem poznać.
Ogień był konieczny, choćby przez wzgląd na obniżającą się stale temperaturę. Krasnolud, który robił za przewodnika całej wyprawie, był świadom, że w nocy może spaść śnieg. I przyjść mróz.
Trzeba było zatem zabrać się za rozbijanie obozu, i każda para rąk była na wagę złota. W tym miejscu współpraca wydawała się być koniecznością, choć niektórzy członkowie wyprawy spoglądali na siebie z nieufnością. Trzeba rozpalić ognisko... Co oznaczało wyprawę do lasu nieopodal. Nikomu nawet nie przyszło na myśl wybierać się tam samemu, zwłaszcza mając na uwadze zblizającą się noc. W tobołach, które każdy miał, znajdowały się ciepłe derki, woda i krzesiwa.

Krasnolud wiedział też, że potrzebny jest rekonesans. Tak po prostu mówiło mu doświadczenie, i poczucie obowiązku. Tak wysoko w górach, gdzie co chwila zieją w podłożu rozpadliny, a skały są tak śliskie, nie było mowy o samodzielnym działaniu. Potrzebował więc paru osób, z którymi mógłby obejść skalna półkę, zbadać las, a także zobaczyć, co czeka ich dalej. Oznaczało to potrzebę zapuszczenia się parę staj traktem. I trzeba było się śpieszyć. Nadciągał zmierzch.

Tymczasem jednego z członków wyprawa chwyciła lekka gorączka. Był to ów młody mężczyzna, któremu towarzyszyła niebrzydka kobieta w podobnym wieku. Na czoło wstąpiły mu zimny pot, i drżał lekko. Magia niewiele mogła tu zdziałać. Ravin, bo tak zwał się ów mężczyzna, czuł osłabienie ogarniające jego członki. Dotkliwie bolały go też opuszki palców. Tak, jakgdyby uderzał nimi o blat stołu od paru godzin. Wydało się to nieco dziwne. Potrzebna była pomoc medyczek, kogoś kto nie tylko poda kilka ziółek na gorączkę, ale i zdiagnozuje dziwny przypadek.

Silni potrzebni byli do przyniesienia drwa, i wszyscy mogli się przydać, gdyby w grę nie wchodził jeszcze konieczny rekonesans. Ronan Czarny Syn, mężczyzna o czarnych włosach i brodzie, miał natomiast inne zmartwienie. Jakiś czas temu, krótki, ale bies wie czy nie za długi, dostrzegł osobliwą rzecz wysoko na jakichś skałach, gdy wspinali się pod górę. Były to jakby kręgi, usypane z kamieni a wewnątrz umoszczone suchą trawą i igliwiem. Niepokojący wydawał się być ich rozmiar. Wewnątrz tych kręgów mogłaby zmieścić się i krowa.

W takich oto okolicznościach poznali się członkowie wyprawy. Wcześniej ich kontakt między sobą ograniczał się do paru zdań, lub rzucenia mniej lub bardziej przychylnych spojrzeń. Noc trzeba było przetrwać, a zapowiadało się mroźnie i chmurnie. Byle nie spadł śnieg.
Byle nie spadł śnieg...


POWODZENIA
 
__________________
Marchewkom tak a burakom NIE!

- Zenek, "Buraki"
denmad jest offline  
Stary 24-05-2014, 16:38   #2
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Gryffin ubrany jest w ciemną skórzaną, nabijaną dużymi kwadratowymi ćwiekami kurtę. Dodać trzeba, że kurta jest nie tylko wytrzymała, ale również zapewnia dobrą izolację ciepła, gdyż jest podbijana cienkim futrem. Do tego przytroczone ma dwa wytrzymałe skórzane naramienniki. Przez pierś przechodzi skórzany pas, a do tego przytroczone są bełty, by były łatwo dostępne. Na nogach widnieją ciemne wełniane portki, a spod kurty czasem wystaje kawałek szarej wełnianej koszuli. Na stopach krasnoluda widnieją ciemne twarde skórzane buciory. Za pasem ma założony topór bitewny, a po obu stronach ciała przytroczone po toporku do rzucania. W rękach dzierży przeważnie swoją kuszę, a podczas marszu przez ramię ma przerzucony swój worek z jedzeniem oraz najpotrzebniejszymi rzeczami.

Po tym co się wydarzyło nie mógł siedzieć bezczynnie w swoim domu. Dormona powinna zrozumieć jego zachowanie oraz to, że wybył jeszcze tej samej nocy, po tym jak posłaniec przyniósł wiadomość. Gniew i wściekłość kierował nim, gdy pakował do worka wszystko co mogło mu się przydać w górach. Na koniec pochwycił kuszę w dłoń i wyruszył na górski szlak.

Przez pierwsze dni podróży niósł go nadal gniew oraz mordercze myśli na temat smoka. Nigdy gadzinie nie wybaczy tego co zrobiła, tego czego się dopuściła. Popełniła bowiem zbrodnię, której się nie popełnia, chyba, że chce się skończyć w gnojówce. Przemierzał góry szybko i nieostrożnie, co też wcześnie się zemściło. Otóż gdy biegł ścieżką przy urwisku żwir i skały osunęły mu się spod nóg. Uratował go tylko jego pęd, który przeniósł go na tyle do przodu, by mógł złapać się nierównej powierzchni skały obok.

Po tym jak wdrapał się na szlak zrugał sam siebie, za swoją głupotę. Zrozumiał, że nie może biec na oślep. Zrozumiał, że musi być ostrożny bo to przecież są góry, a w górach żartów nie ma! Opanowawszy się na tyle, by móc kontynuować ruszył dalej, lecz nie szaleńczym biegiem jak przedtem, tylko równym marszem, któremu towarzyszył czujny wzrok i słuch. Na swój odwet zdąży, wszakże smoki długo żyją.

*

Na królewską wyprawę natrafił przypadkiem, a może jak to mówią niektórzy tak zrządziło przeznaczenie. Skoro zaś to ukazało swoje bardziej dobre oblicze, to czemuż by nie skorzystać? Zaproponował królowi siebie jako przewodnika, a ten się szybko zgodził. Pomyślał pewnie, że sporo zyska przy niskich kosztach. Gryffin bowiem właśnie tak kalkulował. Takim oto prostym sposobem zasłużył sobie na ważne stanowisko w wyprawie na wstrętną gadzinę. Prowadził ich przez góry w kierunku Namith, w którego okolicy smoczysko zrobiło sobie leże. Robienie za przewodnika nie było zbyt trudne. Wystarczyło bowiem, by szedł przodem oraz informował o ewentualnych zagrożeniach, czy przeszkodach. Maszerował na przedzie grupy z dobre trzydzieści kroków przed całą dziatwą rycerstwa i innych. Miało to oczywiście swoje wady i zalety, ale najważniejsze było to, że zbliżają się do smoka. W drodze udało mu się nawet ustrzelić świstaka, który zbyt późno zabrał się do ucieczki. Takim to sposobem obok worka na ramieniu krasnoluda zawitał świstak. Było to już po tym jak minęli twierdzę Carrerras, a dotychczasowa dość bujna roślinność ustąpiła miejsca prawie gołemu skalistemu pustkowiu.

Od tamtego czasu Gryffin co czas jakiś zaczął oglądać się przed ramię. Niektórzy mogli to odczytać jako troskę o resztę ekspedycji, lecz w tym spojrzeniu było coś innego niż troska. W spojrzeniu tym był żal. Gryffin bowiem uświadomił sobie, że zostawił żonę i syna samych sobie. Wiedział, że żoneczka umie sobie poradzić oraz nie jest kobietą strachliwą, lecz ziarno niepokoju zostało już zasiane w sercu krasnoluda. Od tamtej chwili zaczął się w nim rozłam i wewnętrzna walka.

*

Smokobójcza kompania poruszała się po coraz to bardziej stromych odcinkach gór. Trakt zmienił się w nierówną pełną dziur ścieżkę, a stromizna zaczynała dawać się we znaki zwłaszcza tym, którzy nie byli przyzwyczajeni do gór od dziecka. Części z nich pewnie już nogi powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa, a zwłaszcza, gdy przyszedł czas, by z koni zleźć. Tak, górskie szlaki mają to do siebie, że po nich to można iść tylko na piechotę. Oczywiście można było by próbować jechać konno, aczkolwiek ryzyko, że koń wierzgnie, a jeździec spadnie w głęboką przepaść było zbyt wysokie. To już nie był hazard, to było samobójstwo.

Wreszcie jednak po wielu trudach podróży dotarli do miejsca, które jako tako nadawało się na rozbicie obozowiska. Choć chyba jakaś jaskinia była by lepsza. Pod gołym niebem w tych górach nocować było niezłym zakładem. Do tego pogoda oczywiście zaczęła się poważnie psuć, a pełznące po niebie chmury skłaniały do rozważań nad tym, że krajobraz niedługo zmieni się na trochę bardziej bielszy.

*

Po tym jak ogłosił, że lepszego miejsca na odpoczynek nie znajdą ogłoszono, że rozbijają obóz. Obóz, który podzielił się na kilka mniejszych enklaw. Jedną z nich był wóz Foltesta otoczony przez rycerstwo, drugą zorganizowali sobie rębacze, który oczywiście zaczęli coś knuć między sobą, a Gryffinowi i pozostałym pozostało zakasać rękawy i przygotować sobie jakieś legowisko.

Podjęto raźnie kroki, by udało się przetrwać nadchodzącą noc. Wykazując się pomysłowością oraz przezornością zarządził, że potrzebuje kilku osób do krótkiego zwiadu, podczas którego przy okazji zaopatrzą się w jakieś drewno na ogień. Kilku z tych, którzy razem z nim do tej pory podróżowało wykazało się rozsądkiem i postąpili razem z nim.

Zaczęto od rekonesansu wokół obozu. Chodzili w grupie, albo przynajmniej parami, by w razie kłopotów jeden mógł pomóc drugiemu. Sprawdzili półkę, która na całe szczęście była dość solidna, a jej krawędzie nie informowały na razie o tym, by szybko miał się zmienić ich układ. Rozpadlin nie było wiele, a jak się już jakaś trafiła to nie była poważną przeszkodą. Tam, czy ówdzie zasypało się większą dziurę okolicznymi kamieniami, lub znalazło gałązkę przywianą przez wiatr, a zatrzymaną przez skały.

Na koniec zwiadu przyszła pora na las, który to okazał się wbrew pozorom mało niebezpieczny, a przynajmniej w obecnej chwili. Bez zbędnych ceregieli pozbierali drwa i inne gałązki i udali się w drogę powrotną. Krasnolud puścił wtedy ludzi pierwszych, a sam pozostał na tyłach, by jeszcze raz przyjrzeć się okolicy, lecz niebezpieczeństwa nie zlokalizował. Wkrótce po tym jak wrócili do obozu część z nich zabrała się za rozpalanie ognia, a pozostali za rozkładanie derek, czy co kto tam miał. Wkrótce ogień zapłonął, a więc przyszła pora, by napełnić brzuchy przed ciężkim dniem, a bies wie jaką nocą. Wszyscy zgromadzili się wokół ogniska, by napełnić ciało miłym ciepłem.
 
Zormar jest offline  
Stary 24-05-2014, 20:41   #3
 
AlienGBL's Avatar
 
Reputacja: 1 AlienGBL nie jest za bardzo znanyAlienGBL nie jest za bardzo znanyAlienGBL nie jest za bardzo znany
Ronan Czarny Syn

Bękart ubrany jest w typowy dla najemnika strój- skórzany pancerz okryty posrebrzaną kolczugą. Przez plecy przewieszony ma bastardowy (półtoraręczny) miecz o głowni w kształcie korony. Mało spostrzegawczy obserwator może wysunąć tezę obserwując splataną brodę, że najemnik nie dba o swój wygląd. Bardziej spostrzegwczy zauważy, że żyje on w ciągłej drodze- brudne dłonie i pocerowany skórzany pancerz definiuje ten typ osoby.
Na szyi majta mu się zmatowiały amulet z herbem Foltesta.
Podczas drogi rozmówcy odniesli wrażenie, że jest towarzyski, ale lubi wywyższać się swoim pochodzeniem.


Wyprawa okazała się dosyć rozczarowująca. Miał nadzieję, że gdy Foltest usłyszy o nim da przynajmniej jakiś znak swojej przychylności bądź w najgorszym wypadku niechęci. Nie stało się nic, wyglądało na to, że musi się sam o siebie zatroszczyć. I zdobyć szacunek ojca, do czego wyprawa na smoka nadawała się idealnie. Bękart nie był zaślepiony- wiedział, że jego szanse na pokonanie smoka wyglądają jak szanse tłustej owieczki z bandą wygłodniałych krasnoludów.
Jednak z doświadczenia wiedział, że dobry plan zmienia postać rzeczy, i w takim przypadku to pomysłodawca, a nie wykonawca jest najlepiej nagradzany. Dlatego też spędził sporo czasu w czasie marszu wypytując Rębaczy o ich doświadczenie w dziedzinie smokobójstwa. Z początku odtrącali go, mając za przeciwnika do zabicia smoka, ale z czasem duże jasne i tłusty posiłek rozwiązał ich języki. Poznał wiele mniej i bardziej przydatnych faktów na temat walki ze smokami i techniką jaką stosowali.

***

Ronan zwany Czarnym Synem lustrował wzrokiem skalną półkę. Gdy dostrzegł kręgi zakodował sobie, przy zapytać o nie przewodnika. Wyglądały niepokojąco, ale może okazać się, że w tym rejonie to całkowicie zwykła rzecz.
Spokojnie przeczesał teren w poszukiwaniu wygodnego miejsca na spędzenie tego wieczoru- niewielki głaz porośnięty mchem wydał mu się idealnym oparciem, dlatego też rozłożył przy nim większość ekwipunku po czym spoczął leniwie przy tymże. Całodzienny marsz bo stromych górskich ścieżkach był dość męczący, pocieszające jedynie było to, że nie miał już wierzchowca, którego musiałby prowadzić. Koń został sprzedany za radą miejscowego przed wyruszeniem na smoka.
Bękart wyjął z plecaka kawałek chleba i bukłak z winem i zaczął spożywać przyglądając się kompani. Oceniał, którzy z nich zamierza walczyć ze smokiem, a którzy zarobić jedynie na towarzyszach. Uwagę zwrócił krasnolud, który wykazał się inicjatywą organizując drwa na ognisko i przeprowadzając rekonesans. Brodacz był przewodnikiem, niestety nie mieli okazji zamienić słowa podczas drogi, gdyż miejsca z przodu konwoju nie należały się najemnikowi.
" Ciekawe, czy robi tu tylko jako przewodnik, czy ma osobiste porachunki ze smokiem - pomyślał odkładając resztki jedzenia do plecaka- warto by zawrzeć z nim znajomość, może okazać się moim asem w rękawie w odpowiednim momencie. Wygląda na to, że tylko on zna drogę. Może póki co nie jest to takie ważne, gdyż nie było gdzie zbłądzić, ale w dalszych rejonach kto wie..."
Spokojnie wstał i ruszył do pomocy w zbieraniu drwa, bacznie obserwując mijane osoby. Z pogardą spojrzał na chorego chłopaka.
" Co robią tacy jak on na takiej wyprawie? Umrze nim dojdziemy do góry Carbon. Za to jego towarzyszka - na twarzy bękarta pojawił się uśmieszek - jest osobą o wiele bardziej wartą zainteresowania"
Ronan wziął się do roboty i zaczął zbierać kawałki drewna ze skraju lasu. Z pełnym naręczem wrócił do obozu i w ramach zawierania znajomości położył je koło chorego.
- Noce w górach są zimne, a chory nie powinien marznąć. Ten zapas powinien starczyć na kilka godzin, jeśli będziecie mieli problem z rozpaleniem to znajdzcie mnie. Pomogę - uśmiechnął się czarująco- Tymczasem muszę jeszcze załatwić kilka spraw, więc nie przeszkadzam wam i znikam.

Grupa pod przewodnictwem krasnoluda tymczasem rozsiadła się przy ognisku. Bękart wykorzystał sytuację, zabrał swoj plecak i ruszył w ich stronę.


[dalsza część pojawi się w docu, gdzie właśnie sie wybieram. mam nadzieje ze nie wyszło zbyt karkołomnie, ale nie grałem w pbf od kilku lat ]
 
AlienGBL jest offline  
Stary 26-05-2014, 19:07   #4
 
Zormar's Avatar
 
Reputacja: 1 Zormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputacjęZormar ma wspaniałą reputację
Ronan, Revelden, Gryffin

Po tym jak sprawa rekonesansu była już za nimi, a z ogniska ku niebu buchały iskry przyszła pora na to, by wrzucić coś na ząb. Gryffin wyrzucił zawartość swojego worka pod nogi, a była to między innymi derka, krzesiwo, trochę tępawy nóż, zamknięte podłużne drewniane pudełko oraz kilka drobiazgów typu glinianego kubka, czy kawałka zasolonego mięsa. Rozłożył pod sobą derkę tak, że pod głową będzie miał spory kalulec. Zabrawszy do ręki nóż zaczął oskórować swoją zdobycz. Podczas obdzierania świstaka z futra krasnolud spojrzał w zachmurzone niebo.
-Chędożona pogoda. Śnieg niedługo spadnie i to jest pewniejsze niż sraczka po zepsutych ogórkach. - powiedział trochę jakby od niechcenia, po czym wrócił do przerwanej czynności.
Mężczyzna który od początku trzymał się na uboczu, po pewnym czasie dołączył do grupy. Nie było widać by samotność jakoś szczególnie mu przeszkadzała, na końcu miał możliwość przyjrzeniu się dokładnie innym uczestnikom wyprawy, szczególnie uczestniczką.
- Witajcie - rzucił szybko. W dłoniach trzymał dwa jabłka. Kiedy zbliżył się do Gryffina, pochylił głowę.
Krasnolud kończył już oskórować świstaka, kiedy jakiś człowiek zapuścił nad nim żurawia. Zatrzymał on swoje ręce, po czym podniósł głowę i spojrzał na twarz mężczyzny. Kojarzył go, ale nie pamiętał jak się nazywa. Pamiętał tylko, że jakoś tak dziwnie.
-Świstaka nie widział?- spytał niezbyt miło, gdyż tamten zasłaniał mu trochę światła.
- Świstaka…? - Powiedział wyraźnie zaciekawiony. Przez chwilę próbował domyślić się o co chodziło, jego rozmówcy. Nie było to jednak łatwe, zważywszy na fakt, że nikogo tutaj nie zna
- Revelden, zwie się Revelden - przedstawił się szorstko.
-Tak, świstaka. Zamierzam go upiec na kolację.- odpowiedział krasnolud patrząc na stojącego nad nim człowieka, który przedstawił się jako Rewlden, czy jakoś tak.
-Jam jest Gryffin jakby ktoś jeszcze nie wiedział.- również przedstawił się, po czym odsunął trochę od siebie Reveldena ręką, by mu nie zasłaniał światła. Następnie powrócił do znów przerwanej czynności.
Bękart właśnie wkroczył w światło z ogniska.
- Witam Gryffinie i ciebie Reveldenie. Zwą mnie Ronanem, Czarnym Synem - powiedział, na tyle donośnie aby zwrócić ich uwagę - Nie macie nic przeciwko żebym przysiadł się do waszego ogniska?
- Przyjemność po mojej stronie, Panowie. Ogień wszak jest dobrem wspólnym. Ronanie, zaszczytem będzie gościć Cię w naszym gronie! - odparł doniośle.
Gryffin nic nie odpowiedział, tylko nadal zdzierał nożem skórę z futrzaka. Po chwili pociągnął zamaszyście nożem, a ostatni kawałek futra oderwał się od ciała świstaka. Położył oskórowanego świstaka na kolana, po czym położył futro trochę bliżej ognia skórą ku niebu. Obok miejsca gdzie siedział miał ze sobą jeszcze dwa dość mocne kije o kształtach przypominającymi litery “Y”. Pozostało tylko nadziać na coś świstaka i można piec.
-Poda mi ktoś coś na co bym mógł nadziać tą sztukę?- spytał wszystkich przy ognisku.
Bękart zajęty grzebaniem w plecaku spojrzał na krasnoluda i kiwnął głową w kierunku stosu drewna.
- Widzę tam patyka który nada się do tego celu- powiedział. Odłożył na ziemię kilka rzeczy wyjętych z plecaka i rozsiadł się wygodnie- Sól może się przydać. Do tego został mi jeszcze bukłaczek wina na rozgrzanie. Może nie jest to Est Est z Toussaint, ale nie siedzimy też w gospodzie. Na bezrybiu i ptak ryba jak to się mówi. Co was skierowało na tą wyprawę?
Gryffin ruszył zatem ku stosowi drewna, które przynieśli z lasu. Zaczął w niej grzebać, by znaleźć odpowiedni kij. Po chwili znalazł taki w sam raz. W tej samej chwili usłyszał pytanie Ronana na które zamarł i stał chwilę w bezruchu. Poczuł jak budzi się w nim złość. Zacisnął dłonie na kiju, który po chwili pękł na dwie części. Widząc co zrobił zaklął i splunął na ziemię obok stosu, gdyż żaden inny kij nie nadawał się do nadziania na niego świstaka. Niezadowolony wrócił na swoje miejsce przy ognisku.
-Macie może jakiś pomysł na co można by go nadziać?- spytał po raz wtóry już praktycznie opanowany.
- Winna nie odmawiam nigdy! - Odparł bardzo serdecznie.
- Czuje przyjacielu, że myślimy podobnie, sądzę że ta wyprawa może być… Ciekawym doświadczeniem! - Kiedy zapytano go o cel podróży, zamilkł na chwilę.
- Jest, jest to dobre pytanie. Jest wiele powodów, dla których chce się tam udać, jednak wydaje mi się, że są one zbyt… O rzyć rozbić, ale ten… przyziemne! Tak, to jest dobre słowo - Wyjaśnił chłopak jednak nie wdawał się w szczegóły.
- Mości krasnoludzie, mam jedynie jednego, wystarczająco długiego, nie mniej… Ciężko będzie go użyczyć. - Odparł w żartach.
Najemnik zauważył reakcję krasnoluda
- Problem z alkoholem - zauważył natychmiast, ale nie wypowiedział tych słów na głos- w czasach błąkania się z ludźmi mi podobnymi widziałem to nie raz.
Spokojnie podał bukłak Reveldenowi, po czym zaczął grzebać krótkim patykiem w ognisku
- Można wrzucić na noc ziemniak w żar- rzucił - będzie na śniadanie. Szczerze to sam smok nie jest powodem mojej wyprawy. Chwała to ubić taką bestię? A skarbiec - zaśmiał się - nie sądzę, żeby krasnoludy z Mahakamu pozwoliły nam coś wziąć. Cała wyprawa tylko po to, żeby zaimponować mojemu ojcu. Może w końcu zda sobie sprawę o moim istnieniu…
Spojrzał ponuro w kierunku, gdzie obozowała “lepsza część kompani”.
Gryffin spojrzał na świstaka, który czekał na nadzianie. Rozglądał się chwilę, po czym rzucił do wojaków.
-Pożyczycie miecz? Nie bójcie się oddam.- rzekł, po czym czekał na ich reakcję. Przy okazji spojrzał jak tam suszy się skóra świstaka. Zaczynała już powoli wysychać.
Bękart sięgnął po miecz leżący obok. Złapał spokonie za ostrze i skierował rękojeścią w stronę Gryfina.
- Trzymaj. Obawiam się tylko czy nie będzie zbyt duży… To miecz półtoraręczny stworzony dla człowieka. Do czego ci właściwie potrzebny?
- Do podtrzymania nad ogniem… - Odparł za krasnoluda. Popijając wino, brał małe łyki, nie chciał wypić wszystkiego. Ale dawno nie miał nic lepszego od wody…
- Obawiam się, że w takim wypadku musze odmówić - odparł Ronan- szkoda dobrego ostrza. Nie ma ktoś inny patyka?
- Dlaczego tak Ci zależy na nim…? To znaczy, na Ojcu - Oddał mu napitek.
- Od lat staram się wyrwać z obecnego trybu życia. On jest jedyną szansą wyciągnięcie mnie z tego bagna. Zresztą, jeżeli powiem ci jego imię, zrozumiesz czemu warto się starać. Moim ojcem jest Foltest. Król, który siedzi właśnie i pije najprzedniejsze wino zagryzając je pewnie sarniną, a za towarzyszke ma czarodziejkę. Rozumiesz? - wyrzucił z siebię całą gorycz kończąc wypowiedź pokaźnym łykiem wina.
Nim bękart zdążył cofnąć rękę z mieczem krasnolud złapał za rękojeść i wziął go.
-Nie jojcz, żar z byle ogniska nie zniszczy ci tej klingi, chyba, że jest to jakieś gówno.- powiedział do niego, po czym jednym sprawnym ruchem nadział na klingę świstaka. -No i gotowe.- rzekł kładąc na ziemię przed sobą miecz ze świstakiem, by następnie wstać i po obu stronach ogniska ustawić kije, które będą podporami dla rożna. Ustawił je tak, by jeden z końców był przy nim, a on mógł obracać pieczeń. Na sam koniec położył na podporach miecz i zaczął nim kręcić, by świstak dobrze się przypiekł.
- Więc jesteś synem, Jego miłości Króla Foltesta? Hmmm - “Myślałem, że jest bardziej wybredny co do kobiet… może miał, dwie siostry?”. - Spojrzał na niego uważnie.
- Czego się spodziewasz, wówczas? Tytułów, godności, zasług, a może nawet tronu? - zapytał wyraźnie zaciekawiony.
- Ciężkie pytanie - uśmiechął się bękart- jeśli kiedykolwiek się uda to może się dowiemy, co się ze mną stanie. Jeśli uczyni mnie swym legalnym synem to przyszłość będzie rysowała się w wyjątkowo jasnych barwach. A może wcześniej spopieli mnie smok? Patrząc na naszą sytuację ta druga możliwość jest o wiele wiele bardziej prawdopodobna.
-Najpierw trzeba do tego smoka dotrzeć. Dopiero potem będziemy się martwić tym gadem.- rzekł Gryffin kręcąc mieczem nad ogniem.
- Mości krasnolud ma racje… Później zobaczymy, nie mniej. Sądzę ze to dobrze, iż posiadasz marzenia oraz cele, wiedzieć jednak trzeba gdzie należy się poddać. Panie, twa matka to szlachcianka?
-Widząc go tutaj, a nie przy ojczulku swoim sądzę, że raczej nie.- powiedział krasnolud.
- I masz rację krasnoludzie. Jak wygląda ten świstak? - powiedział by zmienić temat- Może by go obkręcić, żeby z mojej strony się przyrumienił bo blady coś.
- Cóż, w takim wypadku, dobrze będzie jeśli hrabią zostaniesz… Uhhh, książęta też są możliwe, jednak nie krwi królewskiej. Może ja zostane jakimś księciem, po tej misji - Powiedział raczej sam do siebie
- Dużo masz tego wina?
- Wystarczy - podał bukłak- póki jest wino i towarzystwo nie martwmy się czy jedno bądź drugie się skończy.
- Z takim podejściem, to winieneś być królem! Twoje zdrowie, mości książę! - Odebrał bardzo łapczywie bułak
-Nie ucz krasnoluda jak się chędożyć.- odpowiedział Gryffin na uwagę o swojej pieczeni, dalej kręcąc mieczem, by świstak się dobrze piekł. -Ktoś coś wspominał o soli jeśli mnie pamięć jeszcze nie zwodzi.
- Nie tylko wspominał, ale i ją wyjął- bękart podniósł z ziemi woreczek i podał krasnoludowi- Zmęczony już jestem, więc proponuje brać się do jedzenia i iść spać. Jutro czeka nas kolejny dzień wędrówki. Właśnie daleko jeszcze Gryffin? Powinieneś najlepiej się orientować , skoro służysz tu za przewodnika.
Gryffin odebrał od mężczyzny woreczek i otworzył go. W środku było trochę soli, więc nabrał trochę na jedną dłoń i zaczął doprawiać pieczeń nad ogniem, jednocześnie nadal nią kręcąc by doprawić ją całą, a nie tylko jeden kawałek. Nie sypał dużo, tylko szczyptę, bo słonego żarcia mieli już od cholery.
-Wszystko zależy od pogody. Jeśli utrzyma się taka jak była dziś, to w przeciągu najbliższych dni. Jeśli zaś aura się pogorszy, to nie jestem pewien. Ci w tych swoich blachach będą mieli najwięcej problemów.- odpowiedział oddając woreczek z solą jednocześnie spoglądając na królewską część obozu. Tymczasem świstak już powoli zaczynał być gotowy. Już niedługo będą mogli napełnić żołądki.
- Ile Ci płacą? Za oprowadzanie jego królewskiej mości oraz te jego kochan… Czarodziejkę czy inny czort - jego wzrok skierowany był cały czas na jedzenie.
- Pewnie niezła stawka, co nie?
Krasnolud słysząc ostatnie słowa człowieka o trudnym imieniu prychnął pogardliwie.
-Nic mi nie płacą. Robię to z czystego rozsądku. W grupie zawsze jest lepiej podróżować, a jak smok padnie to ktoś też musi dopilnować krasnoludzkiego interesu. - powiedział ciągle kręcąc pieczenią, z której skapywały krople tłuszczu. Już za chwilę świstak będzie gotowy.
Mężczyzna był wyraźnie zdziwiony
- Hej...A mógłbyś na tym zarobić, co nie lada sumkę! Mógłbyś żyć w burdelu do końca życia! Spijałbyś piwo z kobiet… A Ty?! Ty nic nie wziąłeś…
-Żyło mi się dobrze i dostatnio zanim się ten chędożony gad pojawił, a do tego jestem żonaty. Mojej Dormony to raczej nigdy nie zdradzę. Nie chcę wiedzieć co by mi zrobiła gdyby się dowiedziała…- mówił kiedy to naszły go wspomnienia o domu i rodzinie którą zostawił. Spuścił głowę i westchnął zapominając nawet o kręceniu pieczenią.
- Pieczeni zdecydowanie już starczy - uśmiechnał się bękart- chyba że lubisz węgiel. Czyli jednak pochodzisz z Mahakamu?
Skoro jest z Mahakamu, to znam już jego motywację - pomyślał Ronan- a dzięki temu wszystko będzie o wiele… łatwiejsze. Warto było usiąść przy tym ognisku i posłuchać. Ten drugi zresztą też nie będzie sprawiał problemów. Prawdopodobnie najwyżej ceni sobie pieniądze. Bardzo dobrze…
Gryffin po chwili pozbierał się i wrócił mu jako taki humor, choć nie było to łatwe. Pocieszył się pozytywnymi myślami oraz tym, że smoczysko niedługo będzie wąchało kamienie od spodu. Tymczasem nadeszła pora by zabierać się za świstaka. Do tego celu przestawił jedną z podpór trochę w bok, by pieczeń nie była wprost nad ogniem, lecz z boku. Wytarł swój nóż w portki, po czym wolną ręką urwał udko. Było pieruńsko ciepłe, więc szybko nadział je na nóż w drugiej ręce. Dmuchnął kilka razy na mięso, po czym zaczął je pałaszować, czemu towarzyszyło dość głośne mlaskanie.
-Dawajcie trochę tego, a nie karzecie innym o suchej mordzie siedzieć.- rzekł próbując dostać się do bukłaka z winem. *
Najemnik bawił się bukłakiem, który niestety zaczynął zionąć pustką. Podał go krasnoludowi, a sam poczęstował się kawałkiem świstaka. Przypomniał sobie o budzących podejrzenie kręgach.
- Jest sprawa Gryfinn. Kiedy zdecydowaliśmy, że tutaj odbędzie się postój dzisiejszej nocy zauważyłem jakieś ogromne kręgi w okolicy. Skoro znasz te tereny ty powinieneś wiedzieć najlepiej- to typowe dla tego miejsca i niesłusznie się martwię, czy powinniśmy to zbadać?
Krasnolud golnął sobie z bukłaka i to dość łapczywie. Wytarł usta rękawem i podał naczynie dalej, kiedy to zagadnął go ten królewski bękart.
-Co jakie znowu kręgi...- Gryffin miał już zbesztać tego, że przecie jakieś głupoty, kiedy to przypomniał sobie, że tak właśnie wyglądają z gniazda harpii. Spotkał już te dziwne babo stwory i nie chciał kolejnego spotkania, bowiem ich szpony były ostre, a same też potrafiły boleśnie ugryźć, a przyznać trzeba było, że miały czym. -Durniu, czemuś wcześniej o tym nie gadał! To gniazda harpii idioto!- zbeształ jednak tegoż, po czym w jednym kęsie pochłonął kawałek udka, który miał jeszcze na nożu. Wypluł kości, których nie miał czasu obgryźć porządnie, po czym ruszył szybko ku królewskiej części obozu. Wypadało bowiem poinformować tegoż, że nie wszystko jest dobrze. Jeszcze tej nocy mogą mieć bowiem większe zmartwienia niż zimno. Oj większe.
 
Zormar jest offline  
Stary 26-05-2014, 19:34   #5
 
AlienGBL's Avatar
 
Reputacja: 1 AlienGBL nie jest za bardzo znanyAlienGBL nie jest za bardzo znanyAlienGBL nie jest za bardzo znany
Ronan Czarny Syn

Poczuł się urażony reakcją krasnoluda. To on jako przewodnik powinien ostrzec o możliwości występowania harpii w tej okolicy. Jeśli są teraz w niebezpieczeństwie to trzeba działać.
Dlatego też bękart podniósł porzucony na ziemi miecz, przerzucił go przez plecy i ruszył za krasnoludem.
- Czekaj no! Pójdę z tobą, w końcu to ja je dostrzegłem wykonując TWOJĄ pracę.
Dogonienie krasnoluda nie było zbyt dużym problemem biorąc pod uwagę różnice w długości nóg. Dlatego też do króla zmierzali razem. Bękart w drodze poprawił na sobie zbroję, która w czasie rozluźnienia przy ognisku została w wielu miejscach poluzowana dla wygody. Zapowiadała się ciekawa noc.

[krótko bo krótko, ale tylko reakcja na działanie Zormara ]
 

Ostatnio edytowane przez AlienGBL : 26-05-2014 o 19:37.
AlienGBL jest offline  
Stary 28-05-2014, 12:58   #6
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Kąpiel, królestwo za kąpiel. Po kolejnym dniu na trakcie czuła się brudna i śmierdząca, a wszelkie możliwe robactwo łaziło za nią i po niej. Wabione nieprzyjemnym zapachem pchało się do ust i nosa, łaskotało odsłonięte fragmenty skóry. Wpełzało pod ubrania, by wygryźć dziury w miękkiej tkance i złożyć jaja. Za kilka dni zaś wyklują się larwy i zeżrą ją żywcem od środka, nie patrząc że jeszcze dycha i nie ma najmniejszego zamiaru kłaść się gdzieś w rowie, urozmaicając swoimi zwłokami górski krajobraz.
-Capię trupem - burczała pod nosem, człapiąc gdzieś pod koniec królewskiego pochodu. Mimo najgorszych przypuszczeń nikt nie krzywił się z obrzydzenia, ani nie uciekał rzygając pod nogi, gdy podchodziła bliżej. Oznaczało to, że aż w tak tragicznym stanie nie była. Po prawdzie wyglądała lepiej niż duża część zbrojnych, ale ich akurat nie wyznaczała sobie za wzór do naśladowania. Każdy miał swoje zwyczaje, priorytety i przyzwyczajenia. Jedni nie wyobrażali sobie poranka bez osuszenia flaszki, inni woleli nażreć się i walnąć gdzieś w ciepłym kącie. Lamię zaś trafiał jasny szlag, gdy nie mogła umyć się przynajmniej raz dziennie. Wysoko w górach było to raczej średnio wykonalne. Pozostawało jedynie zaciskanie zębów i uparte przebieranie kulasami, byleby nie zostać w tyle.

Szczęśliwie do tej pory jej obecność nie wzbudzała sensacji, co prawda kilka razy musiała się wymigiwać od zbyt doraźnego niesienia pomocy i dogłębnych badań, ale nie natrafiła na nikogo, z kim by sobie nie poradziła dobrym słowem i zręcznymi dłońmi zaopatrzonymi w skalpel, bądź wąski nożyk. Mając na uwadze to gdzie i z kim się znajduje, pilnowała by zawsze mieć na głowie kaptur. Posturą nie wzbudzała strachu, musiała więc radzić sobie inaczej.
Lamia zawsze była drobną i niską dziewczyną z rodzaju tych, które bez problemu dorosły chłop podnieść może jedną ręką i przestawić w drugi kąt bez nadmiernego wysiłku. Długie, czarne włosy nosiła spięte na karku w skomplikowany węzeł. Co jakiś czas zdejmowała kaptur, wystawiając na słońce bladą twarz o wydatnych ustach i parze zielonych oczu, badających czujnie najbliższe otoczenie. Pod obszernym płaszczem skrywała zwykły podróżny strój: ciemne spodnie, kaftan, czarną koszulę i wysokie do kolan skórzane buty. Na jej ramieniu dyndała ciężka torba, wypełniona brzęczącą zawartością.

Kręciła się jak smród po gaciach, lawirując między ludzko-końską masą i pomagając tym, którzy pomocy potrzebowali. Otarcia, zwichnięcia, skręcenia - droga pełna była niebezpieczeństw, czyhających na nieostrożnych podróżnych.
Chorego młodzika zauważyła dopiero, gdy jaśnie państwo zarządzili postój. Trząsł się cały i cierpiał widocznie, trzeba było działać nim zemdleje, bądź zrobi coś głupiego. Poczekała aż razem ze swoją towarzyszką rozłożą się spokojnie, w międzyczasie jeden ze zbrojnych przyniósł im drewno na opał. Lamia odprowadziła go wzrokiem, uśmiechając się i kiwając lekko głową. W trudnych chwilach trzeba sobie pomagać, a że uczynki lubią wrać do ludzi, lepiej czynić dobro niż zło. Z tą myślą przewodnią podeszła do obozującej pary i ściągnęła z ramienia wypchaną niemiłosiernie, skórzaną torbę.
- Spokojnie, nic ci nie będzie - zwróciła się do chłopaka, klękając obok niego - Postaram się pomóc i nie, nie ma tu miejsca na sprzeciw. Nie możesz rozsiewać zarazków na lewo i prawo. Jeszcze zafundujesz nam wszystkim małą epidemię, a nikt nie lubi epidemii. Jestem Lamia, jak was zwą? - spytała, przenosząc wzrok na kobietę.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 28-05-2014 o 20:20.
Zombianna jest offline  
Stary 28-05-2014, 17:30   #7
 
Cao Cao's Avatar
 
Reputacja: 1 Cao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie coś
Młody mężczyzna, nieco zaniedbany, zarost od kilku dni nie golony, czarne długie włosy, luźno zwisające z głowy, On sam ubrany w nieco znoszony strój. Początkowo krążył tyłem kompani, nie rozmawiał z nikim a jedynie przyglądał się. Obserwował (głównie) damską część kompani, jedząc po drodze jabłka, miał ich sporo, widać było to po jego kieszeniach.

*********

Po skończeniu rozmowy przy ognisku, zwrócił się w stronę dwójki młodych towarzyszy. Nie interesował go chłopak, jednak jego towarzyszka. Podniósł się ciężko po czym dodał
- Przepraszam was Panowie.

Rina oraz Revelden

Zaczynało zmierzchać, z oddali widać było małe punkciki ognisk, które oblegali uczestnicy wyprawy. A ona… cóż, jak zwykle z magusem były same problemy. Poprawiła na nim koc nie wiedząc do końca czy więcej kłopotów przyspoży jej jego śmierć czy zdrowie. Wtedy usłyszała kroki, ktoś zdecydowanie zbliżał się w jej kierunku. Odwróciła głowę patrząc na osobę
- Coś się stało? - spytała niepewnie
Podszedł chłopak, podrzucając przed sobą jabłka. Po czym jedno rzucił wprost do kobiety.
- Przyniosłem witaminy. - Obdarzył ją uśmiechem.
- Mam nadzieje, że to tylko ten sam kierunek, aniżeli cel w którym podąrzamy… - Dodał od razu.
Złapała jabłko, które rzucił i uniosła pytająco brew
- Jestem niemal pewna, że jedynie kierunek. Ale dziękuję za jabłko - wytarła je w chustkę i ugryzła - Przysiądziesz się panie?
- Z przyjemnością! - Odparł bardzo energicznie. Zbliżył się po czym przykucnął
- To ciekawe, nie każdy przyjmuje owoce, od zupełnie obcej osoby. Szczególnie w czasach, kiedy człowiek jest w stanie, użyć go do tak niecnych celów. - Wyszczerzył zęby.
- Jednak, bardzo lubie jabłka…Mógłbym je jadać, jadać, jadać, aż pewnie z czasem bym się po… Miał bym dość. - Przetarł o swój brudny płaszcz, prawdopodobnie jabłko wyglądało po tym gorzej, niż zanim to zrobił.
- Zwę się Revelden, szlachetna Pani.
Parsknęła w odpowiedzi serdecznym, ale głośnym śmiechem próbując mimo wszystko to ukryć
- Prze… przepraszam - wydyszała wreszcie między kolejnymi tłumionymi salwami chichotu i westchnęła - Jestem Rina - podała rękę mężczyźnie - I z całym szacunkiem - wyjęła mu z dłoni jabłko wycierając o swoją chustkę, oddała - Chyba twój płaszcz potrzebuje solidnego prania - popatrzyła znacząco - Co cię niesie w stronę smoka mój panie?
Chwycił ją za dłoń, po czym ucałował, pamiętał przynajmniej tyle z dobrych manier.
- No cóż… To chyba widać… Pragnę nowego płaszcza! Mój już troszkę się… zurzył. Nie mniej, wiąże się z nim wiele wspaniałych wspomnień! - Odparł by docenić, ten zacny ubiór.
- Jednak, Panienka stwierdziła, że jedynie kierunek. Rad jestem słyszeć, pięknych Panienek pod smok nadstawiać. Chyba że czarodziejki! Oh.. Nie jesteś, czarodziejką, prawda?
Popatrzyła na niego czujnie przez chwilę, później zlustrowała dyskretnie jego ubiór
- Nie, nie jestem czarodziejką, choć… równie magiczne dziwy potrafię wyczyniać jeśli dać mi kilka składników - zaśmiała się - Jestem alchemiczką - wyjaśniła wreszcie - Ty zaś panie? - popatrzyła zaciekawiona - Nie lubisz magiczek… albo jakaś zalazła ci za skórę albo sam jesteś magiem
- Ohhh… Czyli… mój żarcik, o jabłuszkach był wysoce nie trafiony! - Podniósł szybko się na nogi, po czym zgiął się w pasię
- Błagam o wybaczenie, albowiem jestem jedynie prostym człowiekiem, lubującym się w prostym humorze! - Poprawił swój płaszcz.
- Magiem? Nie, nie.. Jestem… Hmm, nie wiem. Skrybą? Pisarzem? Podróżnikiem? Wielbicielem, wszelakiego piękna! Panienko, Rino. Poznać Cię, to dla mnie, zaszczyt!
Znów wywołał uśmiech na jej twarzy
- Jest pan niezwykle miły - powiedziała przyjaźnie wskazała miejsce - Może się pan dosiądzie, zaiste nudno siedzieć samej, a rozmowa sprawia, że czas biegnie szybciej - ugryzła znów jabłko - Bardzo dziękuję za owoc, może być pan pewien, że postaram się odwdzięczyć za tę uprzejmość
- Ależ nie! To był tylko podarek, nie wymagam żadnej odpłaty, żadnego zadość uczynnienia czy też zobowiązania! Jakiżbym był człowiekiem, gdybym śmiał wykorzysywać w taki sposób niewiasty?!
Popatrzyła badawczo
- Mój panie, wybacz, ale żyję na tym świecie dostatecznie długo by wiedzieć, że nie ma tu nic za darmo. Zawsze rozchodzi się o jedną z dwóch rzeczy, o zysk bardzej lub mniej materialny albo o czynność, znaną każdemu, mianowicie pieprzenie - wywróciła oczami jedząc dalej - Dlatego też z dwojga złego wolę to pierwsze - uśmiechnęła się lekko - W razie potrzeby może pan na mnie liczyć, za uprzejmość zawsze odpłacam uprzejmością
Był wyraźnie zaskoczony
- Oh…Nie, nie! To znaczy… Khm. - Spojrzał jej w oczy - W świecie, ludzi światłych, uczonych oraz u władzy, zawsze istnieje coś takiego, jak dwustronna korzyść. Jednakże w świecie, osób takich jak Ja, którym do badacza daleko, bogaty zaś jestem w przygody oraz marzenia. Mój świat jest prosty, bez tej wzajemnej walki. Kiedy pragnę komuś coś dać, daję mu to. Kiedy zależy mi na czymś, proszę o wycenienie danej kwestii. Nie lubę podchodów, nie lubię ukrytych przesłań! Po prostu, lubię proste podejście, klarowne, jasnę i czystę!
Popatrzyła na niego jakby przyjaźniej, z większym zrozumieniem
- Mam nadzieję, że zaiste tak jest. Mało jest ludzi, którzy myślą w ten sposób - westchnęła cicho - Mój towarzysz zaniemógł, a nas czeka jeszcze dalsza droga, mam nadzieję, że do rana mu się polepszy - powiedziała cicho patrząc z troską na postać mężczyzny
- Czy, cel waszej podróży jest tajemnicą? Być może, dałoby radę znaleźć miejsce na powozie? - Odparł nie spoglądając w jego stronę. - Chorzy oraz ranni, nie powinni przemęczać się niepotrzebnie.
Pokiwała głową w zamyśleniu
- To prawda, szczególnie, że mojego towarzysza trawi gorączka i ma dziwne bóle, nie tylko nie powinien, ale wręcz nie jestem pewna czy da radę iść dalej o własnych siłach przez te nieprzyjazne tereny - powiedziała cicho - Chyba pomysł z powozem nie jest zły, choć nie wiem, czy jest to realne, tamci raczej niezbyt przejmują się naszym losem, mają się za lepszych
Chłopak rozejrzał się po obozie.
- Postaram się zrobić wszystko, byle by znaleźć miejsce. Przynajmniej dla jednej osoby, jednak sądzę że i to uraduję, Panienkę - prawda? - Wydawał się, zainteresowany jej towarzyszem.
- Nie mniej, dla Panienki wygody. Oddałbym moje prace, czy nawet narysował mapę do tego smoka, niemniej wątpie że ich to zainteresuję…
Z każdą chwilą była bardziej zdziwiona
- Naprawdę byłby pan w stanie pomóc mi znaleźć miejsce na wozie? - spytała by upewnić się czy dobrze zrozumiała - To by bardzo pomogło i z pewnością byłoby dobre dla niego - uśmiechnęła się - W takim tempie nie odwdzięczę się do końca tej wyprawy - zaśmiała się serdecznie
- Czy jestem w stanie… zobaczymy, zapewniłem jedank. Że z całą pewnością spróbuje! - Odparł.
- Niestety, jestem tylko podróżnikiem. Ale w próbowaniu, cóż… Nic mi się raczej nie stanie! Ewentualnie, mnie powieszą. Chociaż nie, prędzej zetną. Szkoda czasu na wieszanie. - Widać, rozbawił go jego własny żarcik
- Jednak, nie odpowiedziałaś Pani, odnośnie celu wyprawy…
- Jestem alchemiczką, jak już powiedziałam panie, myślałam, że cel mojej wyprawy jest oczywisty - powiedziała patrząc na ludzi przy ognisku - Jak wiadomo smok to stworzenie magiczne, a więc i jego ciało utkane jest w pewnym stopniu z magii, przesiąknięte nią. Niewyobrażalna jest siła, której nadałaby eliksirowi choć odrobina truchła smoka
- Ale kiedy pytałem na początku, stwierdziłaś jeno że ten sam kierunek, a nie cel - Zauważył “skryba”.
- Wybacz Panienko, mój brak zrozumienia! Po prostu, jestem prostym człowiekiem. Nie jestem wystarczająco domyślny.
- Też zamierzasz uszczkąć odrobinę z zabitego smoka? - popatrzyła na niego badawczo - W takim razie jest nas dwoje, ale spokojnie, smok jest ogromny, starczy go i dla całego miasta gdyby każdy przyszedł po jedną łuskę
- Oj, obawiam się Panienko… Że będziemy mogli zbierać, jednak truchła poległych. Głównie wybieram się w celu… zobaczenia? Tak, to dobry cel. Chciałem zobaczyć smoka. Dla mnie to już nagroda. Napiszę o tej wspaniałej bitwie, a później? Później… nie wiem, może zdołał zachować życie. - Wyjawił bez ceregieli.
- Każdy ma na to nadzieję - westchnęła cicho, smutno - Każdy ma nadzieję, że wyjdzie cało z tej całej wyprawy. Tak samo i ja… tyle jeszcze do zrobienia, zobaczenia, przeżycia… - pokręciła głową - Niech to szlag, na takie rozmowy to by się raczej jakaś butelka przydała - zakończyła cichym żartem
- Nie jedna… Oj nie jedna… - Dodał z dziwną satysfakcją - Nie mniej, dlaczego podróżujesz? Ja, ja wiem… Że pewnie słyszałaś to setki razy, jednak… Młode, zdrowe kobiety które nie są czarodziejkami, nie powinny właśnie… Uwodzić mężczyzn? Rodzić dzieci, pleść warkoczy czy gotować obiadów? Nie, że to dla mnie coś… niezwykłego.. tak, taka…. e..emm….ciekawość?
Spojrzałą z ukosa
- Nie jestem kurą domową by gotować, bawić dzieci i dogadzać mężczyźnie. Studiuję i nie zamierzam tego rzucać z tak przyziemnych powodów jak miłostki i popędy cielesne - wzruszyła ramionami - Najpierw powinnam zabezpieczyć swoją przyszłość, wtedy przyjdzie czas na folgowanie swoim fantazjom - zaśmiała się - Tak, teraz nie zamierzam ryzykować, za dużo mam do starcenia. Jedyny kandydat musiałby mieć pełną kabzę bym nie musiała na niego zarabiać, ale takich to ze świecą szukać.
- Oj, ludzie stanowczo źle odbierają stwierdzenie, kura domowa! Nie, przecież młode mamy też mogą podróżować! Spójrz ile dziecko by zwiedziło. Tam by widziało smoka, tutaj Wyzne. Poza tym, posiadanie partnera, nie przeszkadzałoby w studiach, chyba że wiązałoby się to z pojawieniem się tego pierwszego, wówczas pojawiły by się problemy. Niemniej, sądzę że dla osób ambitnych oraz odważnych, świat należy. Chyba że chcą ubić smoka… - Starał się wyjaśnić, jednak nie patrzył na dziewczynę. - Poza tym, masz niezwykle silną wolę! Jestem zaskoczny, Panienko!
- To nie wola, mój panie - westchnęła ciężko - To potrzeba. Mam przed oczami dwa scenariusze i świadomość, że od moich decyzji zależy który z nich będzie moją przyszłością. Ale jak już powiedziałam to rozmowa na nocne przesiadywanie przy ogniu, z butelką w ręku - zapewniła
- Rozumiem… Mogę coś Ci powiedzieć? Bardziej prywatnie, wole by nikt tego nie słyszał…. - odparł po cichu…
Uniosła pytająco brwi, ale nachyliła się nieznacznie do niego ciekawa
- Słyszałem o pewnym sposobie… na smoka… Od czarodziejki… - Pokazał jej by się zbliżyła
- Ale, to opcja… kontrowersyjna… -
Nachyliła się jeszcze bardziej patrząc z rosnącym zaciekawieniem
- Jaki to sposób? - spytała szeptem
- Specjalny - Po czym przychylił się do kobiety, by ich usta zetknęly się, dając jej mocny pocałunek
Dziewczyna zrobiła wielkie oczy i momentalnie się odsunęła
- Panie Revelden! - niemal krzyknęła oburzona - Już powiedziałam coś na temat… takiej… wdzięczności - widać było gniew w jej oczach - Bardzo proszę stąd odejść i nie próbować więcej tego typu zachowań!
- Pokazuje Ci twój świat… - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Świat w którym, każdy musi płacić, nawet za dobry gest. Pomyśl, czy taki świat Cię satysfakcjonuje? - Wyciągnął ku niej dłoń
- Mam nadzieje, że nie zatruje mi Panienka jedzenia!
Spojrzała na niego znów wrogo
- Proszę w takim razie oszczędzić mi na przyszłość swojej grzeczności, a i ja oszczędzę panu swojej i nie zatruję panu jedzenia by skrócić męki - odwróciła od niego głowę
- Jest Panienka za miłą osobą. - Mówił bardzo łagodnie - Nie ze względu na zatrucie, czy inne sprawy związane z alchemią. Jednak, jako osoba, na swój sposób bardzo pociągająca. Jednak smutno mi, kiedy nawet tak urocze damy, muszą podróżować z taką zgrają. Poza tym, nie spoliczkowałaś mnie - Dotknął się za polik
- Ciągle mogę to nadrobić, więc radzę zrobić jak prosiłam i odejść. Ostrzegam ponownie póki nie doszło do nieprzyjacielskich gestów - podrzuciła w dłoni znacząco jabłko
- Dziękuje za rozmowe. Była wielce pouczająca, jestem wdzięczny. - Wykonał dworski ukłon - Słowa dotrzymam, próbować będę załatwić pomoc dla twojego towarzysza. Tym razem, nawet według mojego świata… Dobrej nocy, Rino… - Ruszył z powrotem w stronę ogniska.
 
Cao Cao jest offline  
Stary 29-05-2014, 21:36   #8
 
one_worm's Avatar
 
Reputacja: 1 one_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputacjęone_worm ma wspaniałą reputację
Ravin leżał gdzieś obok ogniska i zdychał...tak, to najlepsze określenie jakie mogło określić jego obecny stan. Młodzieniec w się przyglądał się wyprawie, ale nie pod kątem tego co mówią i jak mówią, lecz czy chorują...
W Ban Ard nauczył się wielu rzeczy, jedną z nich była obserwacja i teraz, tę wiedzę wykorzystywał. Widać było, że się męczy, a krople potu spływają po czole. To co odkrył zaniepokoiło go, ale też i uspokoiło...
Wyglądało na to, że choroba miała podłoże magiczne. Cierpiał tylko on, nikt więcej. Wiadomym było, że zarówno magowie jak i wiedźmini byli z natury odporni na choroby... Westchnął. Dla Ravina wiadomym było, iż nie zarazi się od niego nikt inny o ile to nie mag lub wiedźmin,a i nawet gdyby...to i tak było zbyt małe prawdopodobieństwo... Nie, choroba nie wchodziła w grę. Nie dla innych. Co go doprowadziło do tego stanu? Aretuza? Odrzucił taką możliwość. Był skromnym magiem, na dworze króla...doradcy króla? Wywiad? Też nie, szedł po lek dla syna króla, jakby król się dowiedział o jego śmierci z powodu choroby... No, król byłby wściekły, ale jak wspaniale można by wykazać swoich konkurentów, którzy sprowadzili śmierć na młodego maga i przez to ten nie podołał zadaniu...Tak, doradca, który by to zrobił byłby idiotą. Nie chodzi o to, że go lubili tam na dworze, ale...nie dość, że odpada młody mag to jeszcze cała rzesza ludzi, za sabotowanie królewskiego pomysłu.
Głównie dumał tak nad wszystkim... Aż zasnął
Rina czuwała przy nim co chwilę zmieniając zimne okłady na jego czole, próbując w miarę swoich skromnych umiejętności przynieść mu choć niewielką ulgę, gdy zauważyła, że lekko się poruszył
- No, magusie, chyba już trochę lepiej, co? - spytała lekko przysiadając na kocu obok - Takie miłe rzeczy cię omijają gdy śpisz...
-Tak...-Westchnął, budząc się i próbując usiąść- Nie ma co...-Westchnął i spojrzał się na ognisko i ludzi tam rozmawiających- Nie...-Dodał po chwili i przeniósł spojrzenie na dziewczynę- Nie omijają mnie raczej, wnioskując z tego co słyszę...- Spróbował pokręcić głową, ale zebrało mu się na wymioty, więc przestał. Z dwojga złego, lepiej niech się tylko kręci w głowie- Lepiej...no może trochę-skłamał- Ale niewiele...okłady...-Uśmiechnął się- Jesteś też medyczką?
Rina powstrzymała go zdecydowanym ruchem, gdy próbował wstać
- Zbieraj siły, nie zamierzam cię nieść pod górę, zdrowiej - stwierdziła pozornie chłodno - Nie jestem medyczką, ale masz u mnie inny dług. Może... może uda się ulokować Cię na jednym z wozów - westchnęła ciężko i jakoś instynktownie dotknęła z niesmakiem warg krzywiąc się - Będzie Ci łatwiej podróżować
-Wozy...-skinął głowa. Wolał konia, ale wiedział, że prędzej z niego spadnie pod rzeczony wóz, niż gdziekolwiek dalej zajedzie- Tak... Masz rację- Westchnął. Trawiła go gorączka, ale jak długo? Jak mocna? To początek, koniec czy punkt kulminacyjny?- Chyba, że mogłabyś zdziałać coś na tę gorączkę- Uśmiechnął się, a przynajmniej postarał
-Niewiele wiem na temat leczenia chorób, nie wiem co może Ci dolegać. Jedyny sposób jaki znam to prosty eliksir na gorączkę - ze szczerym żalem rozłożyła ręce - Mogę spróbować, choć... nie ręczę, że pomoże - westchnęła bezradnie
-Pewnie nie, ostatecznie...wiedźmini i magowie nie chorują...a jeśli tak się stanie -Chciał pokręcić głową, ale pożałował tego i zatrzymał się- Jednak eliksir, wydaje się wart spróbowania...jeżeli mam zdychać, a mieć szansę na normalne funkcjonowanie...-Skinął delikatniej głową
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko
-Nie wierć się tak, dobrze Ci radzę, magusie - podniosła się klękając przy jego głowie, kładąc ją sobie na kolanach i masując skronie powolnymi, kulistymi ruchami - Podejrzewam, że to ma magiczne podłoże - przemawiała spokojnie, cicho - A ja niestety nie jestem ani magiem, ani medykiem
-Zapewne masz rację- Wyszeptał, czując chwilą ulgę- A jak na złość, osłabienie i ból nie pozwalają na to, by skutecznie dojść do tego co jest przyczyną i ją zwalczyć... A to sprawia, że jestem trawiony gorączką- Zaśmiał się cicho- Jak to mówią...kwadratura koła- Westchnął- Jednak...zaufam Twoim zdolnościom i może zwalczenie objawów da sile i dzięki Tobie odkryję źródło tej choroby..
Gdy dołączyła do nich Lamia, młody mag spojrzał się w jej kierunku i westchnął, koncentrując wzrok
- Jestem Ravin, mag...spokojnie,. moje zarazki nikomu nie przeszkadzają, ponieważ sama choroba ma podłoże magiczne...magowie są odporni taak jak wiedźmini, na zarazy... Ktoś najpewniej rzucił na mnie klątwę...aczkolwiek lepiej by było przebadać się lub dostać jakiś lek na objawy. Wtedy może bym wyśledził, za pomocą magii,przyczynę mojego stanu- Stwierdził pewnie, dość mocnym głosem. Widać było, że nawet jeśli jest mu źle, to stara się nie pokazywać tego wszystkim w okół.
 
__________________
Do szczęścia potrzebuję tylko dwóch rzeczy. Władzy nad światem i jakiejś przekąski.
one_worm jest offline  
Stary 01-06-2014, 23:45   #9
 
Kajman's Avatar
 
Reputacja: 1 Kajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodzeKajman jest na bardzo dobrej drodze
Noc jest bratem śmierci – Caine wiedział to aż za dobrze. Błoto wrzynało się w podeszwy butów, utrudniało marsz, czyniąc go znojnym i powolnym. Nikt się nie odzywał. Wszechobecną ciszę przerywały spadające z nieboskłonu krople. Całe szczęście, że zarządzono postój. Łowca chłonął wzrokiem skąpany w mroku górski pejzaż. Pomyślał, że być może to duchy gór wezwały burzę, by przepędzić piechurów. Natura wydała na świat człowieka, a on zdradził własną matkę. Ścinał drzewa, palił łąki, równał całą pierwotność z ziemią. Taką dostała zapłatę od swych wyrodnych dzieci. Żołnierze Foltesta patrzyli na niego spode łba. Wysoki, przyodziany w brudnoszary płaszcz i zakrywającą twarz maskę z czaszki biesa wyglądał niczym demon, który wyszedł na żer z samej czeluści piekieł. Złowieszcza pieśń jaką wygrywały bijące w oddali pioruny nasycała wyobraźnię żołnierzy. Ręką spowitą w skórzaną rękawicę Caine pogładził wystający z pochwy, skrzący srebrno miecz – wykuto go w mahakamskich kuźniach – i tam właśnie powracał, by spotkać swe przeznaczenie.

Omiótł wzrokiem skalną półkę – daleko w dole zimno połyskiwała tafla wody. Głupiś królu, jeśliby chcieli zdybać nas w nocy, co wtedy zrobicie, jak uciekniecie? Rzucicie się jak jeden mąż w wodę? Będziecie błagać o ratunek? Ale on nie przyjdzie, będzie głuchy na twoje jęki… – pomyślał Łowca. Popatrzył na przewodnika i uśmiechnął się w duchu - uzbrojony po zęby krasnolud zdawał się niejedną bitwę widzieć na własne oczy. Niedaleko młoda dziewczyna opatrywała chłopaka, który dostał drgawek. Nie powinno go tu być. Wojna nie lubi słabych, nie oszczędza ich. Ktoś powinien go zawrócić. Obóz rozrastał się, żołdacy Foltesta rozpalali kolejne ogniska, rozbijali namioty, rozwijali tobołki z prowiantem. Przechodząc obok mężczyzny próbującego uspokoić przerażonego grzmotami konia ujrzał dziwną scenę – obwinięty brudnym płaszczem włóczęga usiłował pocałować towarzyszkę chorego chłopaka. Coś jak obraz z innego życia, dawne wspomnienie rozbrzmiało echem w głowie Ciane’a. Dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści, miał ruszyć w stronę tych dwojga, gdy nagle obdartus odszedł. Widocznie dziewczyna poradziła sobie sama. Tak, najwyraźniej skończyły się czasy bezbronnych białogłów. Jesteś z innej epoki – myślał.

Minął siedzących przy ognisku piechurów i wszedł w świerkowy lasek. Żywiczna woń zmyła z niego odór całodziennego marszu, wypełniała nozdrza i uspokajała umysł. Dotknął najbliżej rosnącego świerku. Był skąpany w nocnym deszczu zdawał się drżeć z zimna. Natura jest jedyną rzeczą o którą warto się troszczyć. Maszerował przez mrok, lecz nie napotkał niczego dziwnego. Najwidoczniej ten las było tylko lasem – wypełnionym szumem wiatru i brzęczeniem owadów. Łowca przysiadł pod brunatno szarym konarem. Zza pazuchy wyciągnął kawałek solonego mięsa i bukłak z wodą. Żuł i popijał powoli. Niespieszno było mu wracać, będzie słyszał, gdy postój dobiegnie końca. Dalekie światło gwiazd zdawało się rozświetlać drogę w głąb lasu. Łowca wpatrywał się w głąb tego mroku jeszcze długo. Niczego nie dostrzegał.
 
__________________
May the Bounce be with You....
Kajman jest offline  
Stary 03-06-2014, 12:55   #10
 
denmad's Avatar
 
Reputacja: 1 denmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodzedenmad jest na bardzo dobrej drodze
Zmierzch zapadał szybciej, niźli ktokolwiek mógł przypuszczać. Stalowe chmury obniżyły się nad skalną półką, zaczął wiać ostry, lodowaty wiatr. Burza gruchnęła, ale była bardzo daleko. Do skalnej półki na której zatrzymała się ekspedycja, dochodziły tylko odległe echa.


Gryffin i Ronan


Harpie... Paskudne potwora, szpony ostre niby żylety, skrzydła rozpiętości ramion zwalistego chłopa i potężna, pierwotna siła w mięśniach. I gniazda. Gdy teraz Ronan zdał sobie sprawę, czym są owe tajemnicze kręgi, w jego umysł wkradł się cień lęku. Miecz ciążył mu u pasa. Gryffin sprawiał wrażenie raczej pewnego siebie. W jego głowie były jednak pytania, których nie umiał odpędzić. Czy kazać Foltestowi zbierać rycerstwo i manatki i natychmiast ruszać dalej? Czy ryzykować wyprawę w nocy, zwłaszcza iż zbierało się na deszcz albo, co gorsza, na śnieg? A może gniazda były opuszczone? Czy Foltest każe mu, Gryffinowi, iść i zbadać gniazda? Ani on ani bękart nie widzieli śladów bytności harpii w tych okolicach. Gryffinowi te tereny nie były obce. I nigdy nie natknął się w nich na te odrażające stwory... Ich obecność tutaj była co najmniej... dziwna. Dlatego stawiał raczej, że gniazda są opuszczone. Doświadczenie.

Podczas krótkiej wycieczki przez środek skalnej półki, Gryffin i Ronan idący ramię w ramię, zwrócili odruchowo uwagę na ognisko rębaczy. Płonęło jasno, a pomiędzy zbójami wędrowała butla gorzały. Ogorzałe mordy, ciepłe futrzane czapy naciągnięte na uszy i potężne jak konary ramiona robiły wrażenie.
Wtem jeden z nich jęknął, a pozostali otoczyli go. Gryffin i Ronan zwrócili uwagę przechodząc.
- No pokażta co tam masz. Kurwa, Boholt bieraj tą gorzałę i nią go nie polewaj, to nie rana...
- Czoło mnie parzy jak by mi, kurwa, ktoś do białości rozgrzany pogrzebacz doń przyciskał!
- Widać masz gorączkę. I jakieś bąble na łapie. Wygląda mi to na jakąś chędożoną zarazę czy cuś...
- Chłopy... - Zdzieblarza na chwilę zatkało, błądził niewidzącym wzrokiem po twarzach kamratów - Nie porzucajta mnie. My zawsze razem przecie. Nie porzucajta...
- Siedź cicho. Zaraz coś wymyślimy. - zwalisty chłop rozejrzał się. Zmierzył przechodzących przyjaciół groźnym wzrokiem, i wówczas jego spojrzenie powędrowało w stronę siedzących nieopodal dwóch niewiast i mężczyzny. Jedna z tych kobiet była medyczką...

Wóz Foltesta stał pierwszy. Przed wejściem zastali rycerza pełniącego wartę. Koła wozu miały w swoim środku w formie ozdoby ogromne i ciężkie złote guzy. Burty wehikułu również posiadały różne złote zdobienia. Z pewnością dodawało to wszystko wagi wozowi. Była to rzecz tak potrzebna w tych niebezpiecznych górach, ja ordynarnej rybie kapelusz na głowie. Rycerz odziany był w pełną zbroję, spod hełmu błyszczały tylko oczy, które pilnie lustrowały nadchodzącego Ronana i krasnoluda. Siedzący wokół pojazdów tarczownicy zajęci byli pałaszowaniem smakowicie wyglądającej wędzonej kiełbasy, albo czyszczeniem swoich lśniących w blasku ognisk zbroi i mieczy.
Rozpoznając przewodnika wyprawy i posłyszawszy tylko tyle ile musiał wiedzieć, wartownik zapukał w drzwi wozu. W chwilę później, drzwi zaskrzypiały cichutko w doskonale naoliwionych zawiasach i oczom kompanów ukazał się Foltest. Był słusznej postury, odziany w ciepło futro i wysokie, jeździeckie buty. Głowy przed zimnem jednak nie chronił. Na brązowych, szlachetnie lokujących się włosach tkwiła wąska, nieszczególnie krzykliwa złota korona.
- Gryffin? Czy coś idzie nie po myśli?
Spojrzenie Foltesta padło w tym momencie na Ronana, stojącego obok krasnoluda. Usta wykrzywiły mu się w nieznacznym grymasie.
- Widzę, że znalazłeś sobie towarzystwo, Ronanie. Powiedz, jakie to uczucie być gorszym i zajmować mniej znaczącą pozycję od tych tam? - wskazał głową Rębaczy w których obozie panowało jakieś poruszenie. - No dobrze... Azaliż o co chodzi? Czemu nachodzicie mnie? Król pyta.
Znad ramienia Foltesta wyjrzała naraz czarodziejka Zofya, którą Ronan i Gryffin widzieli już wcześniej. Jej rude, spływające na ramiona włosy i przepiękne rysy twarzy robiły wrażenie. Wrażenie robiło również to, że jedynyn co czarodziejka miała na sobie, było przejrzyste, na pewno zimne jak cholera, prześcieradło. Król uniósł brwi oczekując odpowiedzi.


Rina, Lamia i Ravin


- Jestem Ravin, mag...spokojnie,. moje zarazki nikomu nie przeszkadzają, ponieważ sama choroba ma podłoże magiczne...magowie są odporni taak jak wiedźmini, na zarazy... Ktoś najpewniej rzucił na mnie klątwę...aczkolwiek lepiej by było przebadać się lub dostać jakiś lek na objawy. Wtedy może bym wyśledził, za pomocą magii,przyczynę mojego stanu

Słowa maga nie zabrzmiały jednak w uszach medyczki i Riny przekonująco. Magowi najwyraźniej coś było, i choć być może nie rozniesie tego na innych, choroba może mieć inne, przykre konsekwencje.
Lamia dokonała podstawowych praktyk, łącząc czarne z czarnym a białe z białym. Czoło czarodzieja było ciepłe, co oznaczało stan podgorączkowy, lecz medyczka była niemalże pewna, że gdyby choroba ta dopadła normalnego człowieka a nie oświeconego maga znacznie o znacznie wyższej odporności, objawy byłyby znacznie gorsze. Dokonała przeglądu ciała maga i wówczas znalazła niepokojące bąble pojawiające się na jej oczach na ramionach Ravina.



Bąble nie bolały. Ale pękały. Wyciekała z nich śmierdząca substancja.
To zmieniło zupełnie jej podejście do sprawy. To mogła być jakaś zaraza albo jaka inna choroba skórna. Lamia zaaplikowała magowi proste ziołowe leki, mające uśmierzyć gorączkę i ból mięśni.
Podczas gdy medyczka zajmowała się Ravinem, Rina odbyła w głowie podróż do przeszłości i do nauki, której całe pokłady zalegały jej w głowie. Jak zwykle, to co akurat było potrzebne, miało paskudny zwyczaj wyparowywania z głowy w najmniej odpowiednim momencie.
Ravin był bardzo blady, a jego pomysł by wyśledzić przyczynę jego choroby za pomocą czarów był dobry... Był bardzo uzdolnionym czarodziejem, proste zaklęcie identyfikacyjne, być może nieco bardziej skomplikowane śledzenie magiczne... Dałby radę. Ale musiał wiedzieć jakiego rodzaju jest to klątwa lub choroba.

I wtedy coś zaskoczyło w głowie Riny. Przypomniała sobie pewien wykład... Ciepły, słoneczny dzień, dni urodzaju. Na biurku profesora leżą szklane rurki, alembik i retorta. A obok nich leży opasłe tomiszcze z wizerunkiem skrzydlatego stwora na okładce... Tytuł? „Trucizny i Wydzieliny Obronne Potworów“. Gorączka, bóle mięśni, stawów, bladość, bąble. Potem wymioty. Mogło to być wszystko, zgoda, ale Ravin był czarodziejem. Znają się dość długo, nie pamiętała by kiedykolwiek zachorował, by zdarzyło mu się chociaż kichnąć.
To są przeklęte góry. Czytała o nich. Żyją tu różne bestie, smok, który był ich celem, nie był wcale najgroźniejszym z przykładów. Trolle. Mantikory. Bazyliszki. Demony... Możliwe, że coś wisi w powietrzu, dosłownie. Do głowy Riny wpadł przykład z książki. Bazyliszek. Spojrzeniem nie zamienia cię w głaz, ale pluje jadem z paszczy, który to jad ma silne właściwości paraliżujące. Alchemia, łatwizna. Co ciekawe, stan skupienia tego jadu jest bardziej gazowy niż płynny... Do tego stopnia, iż unosi się on w powietrzu. Dlatego kretyni, którzy atakują bazyliszka zostają sparaliżowani kiedy znajdą się blisko potwora... Gazu nie widzą, więc świadkowie są przekonani że ich kompanów zabija spojrzenie bazyliszka.
Wiedziała, że Ravin będzie mógł zacząć działać swoją magią, jeśli ona przekaże mu swój pomysł.

Mag i Lamia dostrzegli zmianę rysującą się na twarzy dziewczyny.
Ale czarodziej stracił na moment zainteresowanie, bo od strony obozowiska Rębaczy ktoś nadchodził, ciężko dudniąc buciorami po kamiennym podłożu.
To byli Rębacze, a ściśle ich dwójka. Stary, z wąsem i wełnianą czapą na głowie i młodszy. Młodszy słaniał się na nogach. Starszy odezwał się pierwszy.
- Nie przyszlim nikogo zabijać ni pozbywać się konkurencyi. Zdzieblarz, nasz młodszy, gorączki jakiejś dostał, bąble mu na ramionach wyskoczyły...
W tym momencie Zdzieblarz runął na ziemię. Pocił się okrutnie, błądził nieprzytomnym wzrokiem. Lamia miała racje. Normalny człowiek o wiele silniej odczuwał tą dziwną chorobę. Jednak póki co nie mogła nic zrobić, prócz użycia paru ziół i maści. Żeby skutecznie leczyć, musiała wiedzieć z czym walczy.

Revelden i Jager


Żagwie trzaskały wesoło, świstak był wyborny, i Revelden załapał się jeszcze na jego resztki, gdyż reszta kompanów rozlazła się na wszystkie strony. Krasnolud i bękart poszli do króla. W sprawie tajemniczych obręczy. Niedaleko siebie widział trzy sylwetki, w tym dwie kobiece. Poznał już jedną z nich, niejaką Rinę, bliżej nawet, niż dalej. W mroku, poza kręgiem światła rzucanym przez ognisko, zabłysła na moment piekielna, trupia maska. Revelden byłby się wzdrygnął, ale przez podróż, zdążył się już przyzwyczaić. Mężczyzna do którego należała nazywał się Jager, i był Łowcą Głów. Nikt nie wiedział po co podąża z Foltestem na smoka, ale widać było, że cieszy się on względami jego Królewskiej Mości.
Wtem Łowca odwrócił się do ogniska plecami, i bez słowa podążył w kierunku świerkowego lasu.

Jager wkroczył w sosnowy lasek, chłonąc atmosferę tego miejsca.


Pachniało żywicą. Drzewa były skarlałe, niskie, poskręcane. Iglwie zalegało na ziemi tworząc miękki dywan. Z tego dywanu sterczały co kilka cali ostre skalne stożki. Umieszczone zostały tu przez naturę, po to chyba tylko, żeby ktoś nieuważny potknął się i na nie nadział. Po lewej stronie Łowca miał wąską połać lasu. Przez drzewa widział już miejsce, w którym ziemia przykryta igliwiem ustępuje miejsca pustce. Po prawej zaś, była skalna ściana, wyższa znacznie niż drzewa. I właśnie ta skała, gdy Jager oddalił się już trochę od obozu, przyciągnęła jego uwagę.
Była tam nisza. Łatwo można było ją przeoczyć, maskowały ją krzaki jałowca. Była to szeroka, przestronna jama. Wewnątrz niej, widniało coś, co mogło być tylko i wyłącznie gniazdami utkanymi z gałęzi i igliwia. Rozmiar owych gniazd zapierał dech w piersi. Usadowiłaby się tam wygodnie krowa.
Gniazda były puste. Zapadał zmierzch, jednak wyćwiczony wzrok Łowcy wychwycił coś, co leżało wewnatrz jednego z gniazd. To był krótki srebrny błysk. Moneta? Amulet? Pierścień? Aby go sięgnąć, musiałby wszelakoż wejść do jamy. W powietrzu zapachniało amoniakiem i jeszcze czymś. Czymś dziwnym i przyprawiającym o mdłości. Zapach jednak szybko się ulotnił.
 
__________________
Marchewkom tak a burakom NIE!

- Zenek, "Buraki"

Ostatnio edytowane przez denmad : 03-06-2014 o 18:08.
denmad jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172