Ogromny Parecznik czuł kroki obcych na długo nim zwęszył ich drażniący zapach. Szczecinki jego licznych odnóży drżały przy każdym metrze jaki zbliżał ich do jego nieruchomego, zagrzebanego w ziemi cielska. By na nich zapolować, wystarczyło poczekać dostatecznie długo aż się zbliżą. Ogromny Parecznik jednak polować nie chciał. Był syty. A niedawno pożarty, młody hipopotam, wymagał co najmniej jednego zachodu słońca bezruchu by go komfortowo strawić i móc się swobodnie poruszać. Jeśli więc zabije obcych to nie będzie mógł ich teraz pożreć. A gdy w końcu będzie to możliwe ich martwe ciała stężeją pośmiertnie i nie będą się nadawały do spożycia. Ogromny Parecznik bowiem był wybrednym drapieżcą. Jadł wyłącznie świeże, ciepłe i miękkie mięso. Leżał więc czas jakiś z błogością ekstrahując soki trawienne, ale ostatecznie poruszył się leniwie. Grudkowata ziemia, w której był zagrzebany z wolna ujawniała jego monstrualny kształt osypując się z segmentowanych członów. A łeb odwrócił się w stronę, którą podpowiadał morderczy instynkt. Głodny, czy nie, Ogromny Parecznik był inteligentny. I wiedział, że obcy samą swoją obecnością wypłoszą z jego terytorium zwierzynę łowną. A nie lubił długo jej szukać. I jeszcze bardziej nie lubił być głodny. Wyprężył więc odwłok i niemożliwie wręcz dla swoich gabarytów bezszelestnie, ruszył między dostojne kamforowe drzewa porastające jego legowisko.
***
Szli. W głowach mieli mętlik, a w członkach poczucie obcości. Jakby ciała, w których byli nie należały do nich, ale mimo to szybko ich przenikały. Historie postaci stawały się ich historiami, a nogi nieposłuszne innym odruchom kroczyły na przód. Za przewodnikiem, który prowadził ich przez tropikalny las pełen egzotycznych dźwięków, zapachów i barw. Prowadził i mówił. A oni słuchali. Musieli. Była to bowiem pora mistrzów Jumanji. Pora, której prawa były święte i nienaruszalne.
- To jeszcze nie jest Jumanji profesorze Vanderbelt - powiedział do przewodzącego wyprawie, lekko zachrypniętym acz mocnym głosem mężczyzna, który wiedzieli, że nazywa się Wilhelm. Wynajęli go jako przewodnika i prowadził ich już czwarty dzień przez coraz bardziej nieznaną i nieposkromioną dzicz.
- Niedaleko przed nami jest Obszar Mgieł. Musicie trzymać się blisko mnie, bo opar jest gęsty i łatwo w nim zabłądzić. Zawsze mieć oko na plecy idącego przed sobą. I stawiać kroki dokładnie tam gdzie on. Nie zatrzymywać się. Zachować ciszę. Panie Runnerrock. Będzie pan zamykał pochód. Liczę na pana doświadczenie w ciężkim terenie.
Uzbrojony w maczetę bohater niezależny przerwał na chwilę by rozciąć gęstsze kamforowe zarośla, które blokowały drogę.
- W Jumanji znajdziemy się po wyjściu z Obszaru Mgieł. Skierujemy się w dół urwiska w stronę rzeki by znaleźć plemię Ovambo. Starsza plemienia wyjaśni wam wszystko. Mam nadzieję, że nie myli się Pani panno Craft i rzeczywiście zna Pani ich narzecze. Mnie zrozumienie ich przychodzi z wielkim trudem choć przemierzam Jumanji od dwudziestu lat. Jednak tylko ona będzie w stanie wszystko wyjaśnić. A oto i Obszar Mgieł. Granica światów…
Wilhelm przystanął, a oczom bohaterów ukazało się niezbyt zachęcające namorzynowe bagnisko spowite białawym obłokiem parującym z zatęchłej wody. Bzyczenie owadów było tu jeszcze intensywniejsze i zarówno panna O’Toole jak i pani Doktor wzdrygnęły się na myśl, o tym co ich tu mogło czekać.
- Zatrzymamy się tu i odpoczniemy przed… - Wilhelm zamilkł wsłuchując się odgłosy dżungli. Twarz jego stężała, a oczy zwęziły się. Chwycił swój sztucer
- Panie Runerrock… Proszę poprowadzić wszystkich przez mgłę… Teraz! Idźcie! Wasza misja jest ważniejsza! Jumanji Was potrzebuje!
Nie minęła chwila, a jasnym się stało co wywołało nerwowość przewodnika. Spomiędzy gałęzi kamforowców wynurzył się niewidziany dotąd nigdy wcześniej przez żadne z bohaterów, potworny wij.
Stworzenie miało długość żaglowca atlantyckiego i grubość beczki szkockiej whiskey. Każdy z segmentów wyposażony był w pary ruchliwych odnóży, a ostatni zdobiły złowróżbnie wyglądające szczypce.
Wilhelm i Sir Archibald wystrzelili celnie w kreaturę, która zwinęła kilka segmentów, ale nie zwolniła rzucając się w kierunku bliższego przewodnika. Co wydarzyło się później nie wiedzieli. Całą szóstką ruszyli pędem we mgłę. Słyszeli za sobą klikające odgłosy potężnych żuwaczek monstrum i wyzywające okrzyki Wilhelma.
- Tu jestem, glizdo!
I znów wystrzał. Biegli. Potykając się, niemal przewracając. Czując jak namorzyny kaleczą nogi.
Nie wiedzieli ile trwało to wielkim trudem okupione przedzieranie się, ale w pewnym momencie mgła ustąpiła, a oni jakimś trafem nadal w grupie wybiegli na urwisko, z którego rozpościerał się widok na krainę, która była ich celem. Jumanji.
Odzyskując dech, czuli, jak w końcu dociera do nich realność zagrożenia. Realność i sposobność do działania. To był moment gdy mistrzowie Jumanji kończyli fragment opowieści. Nowy należał do nich.