Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-09-2009, 21:28   #21
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Hove Beach 225 godzina 7:57

Kuchnia Mamadou tętniła życiem wyplenioną zapachami, których roześmiany gospodarz najwyraźniej dość dawno nie czuł, gdyż żwawo podjadał z resztą śniadanie. Johny nie mówił nic wpatrywał się tylko w ścianę i palił entego papierosa. Wiedział, że zmarnowali sporo czasu ale co niby mieli robić? Nigdy dotąd nie uważał czasu na imprezach za stracony, tylko że to nawet nie była impreza do jakich przywykł. Trzeba będzie potym wszystkich wybrać się w jakieś miejsce z klasą.
Zaraz po śniadaniu Mamadou wybył z mieszkania mówiąc Johnemu żeby po prostu zostawił klucze pod wycieraczką. Diler najwyraźniej nie oglądał zbyt dużo filmów i jeszcze nie został okradziony, bo to pierwsze miejsce, które sprawdza potencjalny złodziej. Szczerze mówiąc gówno go to obchodziło, teraz chciał po prostu zachować własną skórę.
Każdy musiał mieć własne przemyślenia odnośnie sytuacji, sam także je miał i pokrywały się po części z tym co powiedział Siergiej. W dodatku są jeszcze ludzie Changa, którzy śmiesznym trafem dali mu taki sam termin jak Ruscy. Wiedział, że powrót do Liberty był błędem, nie pierwszy raz rozważał czy po prostu wyjechać gdzieś na południe i zacząć wszystko od nowa. Perspektywa jakby nie było kusząca była jednak nie do zrealizowania. Rosjanie, Japończycy, jego szefowie z Europy a może nawet ci amatorzy, z którymi jadł śniadanie najpewniej zdołaliby go wytropić. Zgasił ostatniego peta na popielniczce z liściem marihuany i wstał od stołu nagle nabierając niezachwianej pewności, co do tego, że jakimś cudownym trafem ten dzień nie będzie tak całkowicie zjebany jak myślał.

-Okej mamy robotę do wykonania.

---

Miał plan. Jasne, że miał plan, za kogo kurwa uważał go ten bubek Frank. Alkohol pomagał mu się skupić a musiał być skupiony, myślał nad tym wszystkim od kiedy dowiedział się gdzie mają iść.

-Myślisz, że wziąłem wczoraj Cheviego tylko po to żeby się przewietrzyć?

Otworzył bagażnik nie czekając na to, aż ktoś podda to stwierdzenie w wątpliwość.

-Nie pytajcie skąd to wziąłem.

Zebranym ukazały się coś, co przypominało suknię balową, tweedową marynarkę, żółta koszula z krawatem, dwa aparaty cyfrowe – wg zapewnień Johnego działające – i trzy krótkofalówki.

-To twoje kochanie.

Bez pardonu rzucił - najpewniej używaną - kieckę do Sue. Samemu ściągając swoją przepoconą koszulę i zakładając trochę za bardzo żółte "cudo" z bagażnika.

-No co?

-Nic, po prostu nie wiem czy zabierasz mnie na studniówkę dla ubogich czy na imprezę disco w stodole.

Spojrzała na niego z dość kwaśną miną mówiącą wszystko.

-Muszę iść do góry się przebrać.

Spojrzał na nią jakby nagle powiedziała mu, że jest w ciąży i gdyby to zrobiła to i tak jakoś nieszczególnie by go to obchodziło nawet gdyby on sam był ojcem. W tej chwili męczył się z zawiązaniem krawata.

-Nie mamy na to czasu przebierzesz się w samochodzie. Może ktoś mi przy tym pomóc.

Jego ton mówił jasno, że nie żartuje, czego Sue najwyraźniej niezbyt się spodziewała jednak nie zamierzała się spierać. Jednak każdy z obecnych wiedział, że lepiej jej teraz nie drażnić. Wsiadła na tylnie siedzenie Chevroleta trzaskając gniewnie drzwiami.
W tym czasie Angie, która zawsze wiedziała, kiedy jest potrzebna podeszła do Johnego. Uciszyła zawodzenie Johnego i kilkoma sprawnymi ruchami zawiązała średnio pasujący do reszty zielony krawat. Mimo tego, że był na właściwym miejscu nieszczególnie poprawiał aparycję właściciela.

-Człowieku wyglądasz...

Siergiej dość długo szukał dobrego słowa by wyrazić to, co pewnie myślała większość z nich. Nie żeby mu jakoś szczególnie zależało na jego uczuciach, ale nie był dobry moment na tracenie czasu na bezsensowne kłótnie.

-Nieszczególnie.

Dokończył za niego dyplomatycznie Mark.

-Cóż... Wziąłem to, co było. Sue gotowa kochanie?

Zastukał w dach samochodu dla podkreślenia swoich słów, nie zniżając wzroku by przypadkiem nie spojrzeć do wnętrza auta. Wystawiony za okno środkowy palec był odpowiedzią, której mógł się spodziewać. Mruknął coś pod nosem i czekał aż ich etatowa miss grupy wyłoni się z samochodu.

-Okay oto mój plan...

---

Siedzieli podzieleni na dwa samochody rozmyślając nad tym, co powiedział im Johny. Siergiej dostosował się do jego wskazówek i utrzymywał wóz dość daleko od Chevroleta starając się mieć go w polu widzenia. Johny mający obok siebie Sue i Marka na tylnym siedzeniu jechał jakieś 60-70 metrów z przodu. Spokojnie zgodnie z przepisami ruchu nie dając mijającemu ich radiowozowi najmniejszego pretekstu by zwrócić na siebie uwagę. Siergiej starał się iść jego przykładem nie szarżując Cadilaca. Obok niego Frank pukał nerwowo w deskę rozdzielczą. Z tyłu Angie nuciła coś, czego nie rozpoznał. Stres dał się odczuć w obu samochodach. Mark z troską zerkał na Sue. Słowa Johnego nie podobały się każdemu, ale jedno było jasne - mieli nad czym rozmyślać.

---

Parę minut wcześniej

-Frank i Siergiej stoicie na czatach i macie wszystko na oku. Chevie nie jest czysty, Cadilaca kij wie tak naprawdę, bez urazy Angie. W każdym razie nie możemy zaparkować na parkingu przed samą galerią. Nie muszę mówić żeby nikt z reszty nie brał ze sobą gnata, najlepiej zostawcie w samochodzie. Czekacie z dalszą akcją na mój sygnał. Sue będziesz zasłoną dymną, odwrócisz uwagę strażników od Marka i Angie którzy będą odgrywać turystów starających się być poza zasięgiem kamer. Zwracajcie uwagę na każdą rzecz która może nam się przydać: szyby wentylacyjne, czujniki alarmowe, ilość strażników, dosłownie wszystko. Musimy mieć jakiekolwiek pojęcie z czym mamy do czynienia. Używajcie cyfrówek, ale dyskretnie żeby nie rzucać się w oczy. Tu właśnie wkracza Sue. Zrobisz małą awanturę jako typowa bogata paniusia która wypiła za dużo.

Podał jej butelkę z wódką z której bez słowa wzięła głęboki łyk. Dziewczyna potrafiła dorównać niejednemu facetowi. Wzdrygnęła się i potrząsnęła głową.

-Ok teraz jestem gotowa.

Johny założył na nos zwyczajne okulary z brązowymi oprawkami. Trzeba było przyznać, że bez tej jego biżuterii nie wyglądał wcale na przestępcę.

-Co do mnie, to powiedzmy, że odstawiłem się tak na spotkanie w interesach. Dam znać chłopakom - tu wskazał, na Siergieja i Franka, po czym rzucił Frankowi krótkofalówkę - co mają robić dalej jak będę miał odpowiednie informacje.

---


Hatton Gardens 8:49


Zaparkowali dwie przecznice przed budynkiem galerii. Kiedy pojawił się w zasięgu wzroku zostawili Franka i Siergieja na ławce przy budce z hot dogami i sami stanęli w kolejce wśród tłumów ludzi stojących w kolejkach do kasy. Jednorazowo wpuszczano tylko 15 osób ze względów bezpieczeństwa. Pół godziny i następny rzut. Mieli jakieś 2 godziny czekania. Johny natychmiast odłączył się od reszty grupy przepraszając kolejnych ludzi i słysząc tym samym okrzyki oburzenia i niecenzuralne gesty. Dojrzeli jeszcze przez szybę jak znika drzwiach z napisem tylko dla personelu i tyle go widzieli.



Czas dłużył się w nieskończoność, co prawda słońce nie było jeszcze w zenicie, ale i tak chyba nikt poza największymi fanami danej dziedziny nie lubi stać paru godzin w kolejce słuchając niezbyt wciągających rozmów osób trzecich. Małżeństwo przed wami ich trójka dzieci przed wami najwyraźniej należeli do typu ludzi, który po prostu lubi oznajmiać światu jak bardzo są podekscytowani, że mogą pokazać dzieciom kawałek historii. W końcu padła wasza kolej i spokojnie kupiliście bilety. Ostatnia grupa wyszła drzwiami wyjściowymi i wreszcie padło na was. Na szczęście nie zostaliście rozdzieleni na dwie grupy wtedy cały plan diabli by wzięli. Znudzony i wyglądający na niewyspanego strażnik poczekał aż ostatnia osoba opuści teren zwiedzania, zamknął drzwi i podszedł do was.

-Witam państwa, proszę za mną, pojedynczo proszę się nie pchać.

Widocznie praca mu nie służyła, albo wczorajszą noc spędził podobnie jak oni. Wolnym krokiem podążyliście za resztą wchodząc do pierwszej większej sali - zapoczątkowującą właściwą części galerii. Od razu zdaliście sobie sprawę, że jajo Faberge nie stanowi tu jedynej atrakcji dla turystów.



Były tu zarówno renesansowe rzeźby, obrazy znanych mistrzów jak i te, o których mało kto do tej pory słyszał, przedmioty codziennego użytku i drogocenna biżuteria. Pozornie panował tu artystyczny chaos, ale mogliście zaobserwować, że jest to tylko powierzchowna otoczka. Starannie porozmieszczane tabliczki objaśniały, kto jest właścicielem danej kolekcji. Zazwyczaj były to przedmioty o podobnej tematyce czy okresu w sztuce, jako że prywatni kolekcjonerzy ograniczali się ze względu na swe kosztowność swojego hobby; zdjęcia z wojny secesyjnej, impresjonistyczne obrazy z XIX wieku. Można było szybko zapomnieć, po co to przyszliście jednak w momencie, kiedy dotarliście do serca galerii a waszym oczom ukazały się m.in odręczne rękopisy Tołstoja i Czechowa, pamiętnik Katarzyny II, zdjęcia carów i ich rodzin oraz kolekcję jaj Faberge i ozdobionych różnymi małymi przedmiotami zapewne pochodzenia szlacheckiego. Jaj było raptem sześć. Na szczęście to, o które chodziło grupie wyróżniała się znacznie na tle innych. Nie było wątpliwości, że jest to zapewne najcenniejszy przedmiot w tej kolekcji a być może w całej galerii. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się dobrze zabezpieczone, jednak trzeba było bliżej przyjrzeć się całości żeby ocenić to dokładnie.



Zbiory z kolekcji Borysa Bodynowa

Głosiła pozłacana tabliczka na ścianie. Kolejny Rosjanin sentymentalnie nastawiony do ojczyzny, nie mieliście jednak czasu by podziwiać te unikalne skarby, Trzeba było działać i to szybko. Mark spostrzegł kamery śledzące praktycznie każdy jego ruch, najwyraźniej reszta czuła podobny niepokój bo dało się to odczytać z ich twarzy. Miał nadzieje, że Sue dobrze odegra swoją rolę inaczej szlag trafi ten cały „genialny” plan.

-Johny? Gdzie ty do cholery jesteś? Widzieliśmy jak pchasz się gdzieś w tłum i… Co? Zwolnij trochę.. Siergej daj szybko coś do pisania. Ok... możesz nadawać. Westminster 44? East Holland 336?

Poczekał aż dostanie potwierdzenie od Siergeja, że ten wszystko dobrze zapisał na papierze po kolejnym zjedzonym przez siebie hot – dogu.

-Czego tam mamy szukać Johny? Mhm kapuję. Czekać na ciebie? Aha masz jeszcze coś do zrobienia? Spoko kapuję, postaramy się obrócić raz dwa. No to bez odbioru i krzyżyk na drogę.

Frank wyłączył krótkofalówkę i uśmiechnął się do towarzysza.

-Wreszcie jakaś akcja stary! Tylko tym razem – zgrabnym ruchem zgarnął kluczki do Chevroleta z otwartej dłoni Siergieja - ja prowadzę.

---

W tym samym czasie gdzieś w Bohan

Jack był kłębkiem nerwów, chodził bez celu po mieszkaniu w paranoi nasłuchując kroków na klatce i co chwilę podchodząc do okna lekko odchylając żaluzje. Wiedział, że ta sprawa szybko nie ucichnie. Szukało go sporu ludzi, diler na pewno miał jakiś znajomych - przecież Latynosi zwykle trzymają się razem. No i gliny, ktoś sypnął a może po prostu mieli okolicę na oku. To w sumie nieważne chwilowo był spalony w Bohan i miał dwie opcje czekać w mieszkaniu przez kilka tygodni albo wynieść się w bezpieczniejszy rejon, tylko gdzie? W dodatku zaczynał być głodny. Kolejny raz podleciał pod drzwi zerkając przez wizjer. To tylko dzieciaki. Nie ma się czym martwić, spokojnie Jack. A może tak… odsunął zasuwę i szeptem zawołał jednego dzieciaka bliżej. Ten spojrzał na niego pytająco nie bardzo garnąc do otwartych drzwi z nieznajomym facetem. Dzieciaki tutaj umieją sobie radzić z jednej strony to dobrze z drugiej większość z nich nigdy nie opuści tej dzielnicy. Jack nie miał wyjścia wyjął jeden banknot ze starym Abe’m Lincolnem i pomachał chłopakowi tak, że po chwili wahania chłopak jeden podszedł pod drzwi.



-Czego chcesz hombre?

Zgrywa twardziela, Jack nie spodziewał się po nim niczego innego.

-Zrobisz dla mnie małe zakupy kolego? Dostaniesz drugie tyle i coś ekstra jak skoczysz tu do Wal-Martu i kupisz mi jakieś żarcie.

-A co mnie powstrzyma przed wzięciem kasy i zwianiem?

-Wiem gdzie mieszkasz, powiem twojej matce.

-Moja matka powie żebyś się walił, tak właśnie powie hombre. Dajesz dwudziestkę i możemy rozmawiać comprende?

Gówniarz nawet przez chwilę nie wydawał się zbity z tropu, domyślał się że jeśli prosi go o taką przysługę pewnie jest pod ścianą. W jego oczach nawet przez chwilę nie dostrzegł zawahania, jedyne co mógł z całą pewnością odczytać to coś co widział już u wielu osób -chciwość.

-Stoi.

Odliczył mu pięćdziesiąt dolarów i zamknął drzwi, coś mu jednak nie grało. Może dopadała go paranoja, ale wiedział, że w takiej sytuacji lepiej dmuchać na zimne. Minuty mijały wolno. Kolejny raz wyjrzał przez okno -przeczucie go nie myliło. Znajomy szczeniak prowadził pięciu Latynosów, których Jack nie chciałby spotkać nawet w biały dzień. Jeden z nich miał nawet kij bejsbolowy, podejrzewał jednak, że to nie jedyna broń. Sądząc po podekscytowanej minie gówniarza musieli znacząco przebić ofertę Jacka. Zerwał się z łóżka i podbiegł do drzwi. Na czole pojawiły się kropelki potu. Miał niewielkie pole do manewru, schować się w którymś z mieszkań albo pobiec na górę. Pewnie pojadą windą, ale nie wszyscy. Mogą też pójść schodami i obstawić dół. Jack myślał intensywnie co powinien teraz zrobić. Ciężko było oprzeć swoje życie na strzale w ciemno, ale trzeba było działać i to szybko.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 16-09-2009 o 11:38.
traveller jest offline  
Stary 17-09-2009, 23:47   #22
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
„W końcu się doigrasz” – syknęła w myślach ściągając czarną koszulkę.

Po tylu latach „w zawodzie” powinna przyzwyczaić się już do tych wszystkich durnych rzeczy, do których była wykorzystywana dzięki swojej urodzie. Bywało, ze miała tego serdecznie dość.
Czasami po prostu chciała być brzydka. Brzydkich kobiet nie traktuje się przedmiotowo, nie można nimi kupić informacji, nie służą do odwracania uwagi, nie muszą „dla dobra sprawy” tolerować zachowań obleśnych typów, nie mówi im się „nadajesz się do tego… liczymy na ciebie…przecież to dla ciebie żaden problem…kobiety maja to we krwi…”

„Jasne kurwa”

-Cóż... Wziąłem to, co było. Sue gotowa kochanie?

Zaraz za wystawionym palcem z samochodu wyłoniła się Sue w szarej, połyskującej sukience.

- Następnym razem – warknęła – pomyśl o butach geniuszu. – Uniosła nieco śliski materiał pokazując zebranym czerwone trampki.

***


Plan Johnego był, co najmniej dziwny, ale był, więc musiał się na niego zgodzić.

Łyknęła porządnie z butelki. Wódka była paskudna. Skrzywiła się, potrząsnęła głową.

- Ok. teraz jestem gotowa – powiedziała, po czym wzięła kolejny łyk palącego płynu.

***


Spora ilość alkoholu, cholerne słońce, i długa kolejka pełna zniecierpliwionych turystów nie były dobrym połączeniem. Temperatura, duchota i wódka dawały się we znaki. Kiedy męczarnia miała się już skończyć, za drzwiami galerii czekała kolejna niemiła niespodzianka. W salach, które zwiedzali było wszystko, dokładnie wszystko prócz, pieprzonego jajka.

***


Zbiory z kolekcji Borysa Bodynowa
Głosił napis.

„W końcu”

Środek sporej sali, w której się znaleźli zajmowała gablota, w której wreszcie dopatrzyła się tego, czego szukali.

Spojrzała ukradkiem na Angie i Marka.

„Przedstawienie czas zacząć”



Rozglądała się nerwowo po pomieszczeniu.

- Gdzie jest ta cholerna torebka?! – krzyknęła natychmiastowo zwracając na siebie uwagę zwiedzających i ochrony.

- Świetnie! – wykrzyknęła głośniej – Po prostu świetnie!

- Proszę się uspokoić. Torebka na pewno zaraz się znajdzie – powiedziała jeden z dwóch podchodzących do niej strażników.

- Może zostawiła ja pani w jakiejś innej sali. Zaraz się tym zajmę – zaproponował drugi, starszy z mężczyzn.

- Och tak dziękuję byłabym panu wdzięczna – uśmiechnęła się słodko. Facet skinął lekko głową i wyszedł z pomieszczenia.

- Nie, nie mogłam jej nigdzie zostawić, na pewno nie! – zaczęła, gdy tamten zniknął za drzwiami. – Ktoś musiał ją ukraść! – krzyknęła oskarżycielskim tonem. – Ktoś z was wy cholerni turyści.

- Bardzo proszę niech się pani uspokoi, bo w przeciwnym wypadku…

- W przeciwnym wypadku, co – weszła mu w słowo – wyrzuci mnie pan?

- Jeśli będę do tego zmuszony…

Zaśmiała się głośno – Prędzej zostanie pan wyrzucony z pracy. Mam znajomości, wystarczy, ze wykonam kilka telefonów… Jeśli oczywiście znajdzie się ta cholerna torebka warta więcej niż wy wszyscy razem wzięci!!

Mężczyzna ruchem głowy przywołał dwóch postawnych.

- Proszę opuścić galerie. W innym wypadku koledzy będą musieli panią wyprowadzić.

- Niech lepiej znajdą moją torebkę! Za coś im płacą!

- Ostrzegałem panią.

- Więc tak traktujecie gości! – zawołała prowadzona w stronę wyjścia. – No rewelacja. Ale doigracie się zobaczycie, że się doigracie.

Miała nadzieję, że Angie i Mark zdążyli zrobić jak najwięcej. Jej rola chyliła się ku końcowi.

- Och – mruknęła i zaczął śmiać się głośno. Ochroniarze zatrzymali się. Stała teraz miedzy nimi w drzwiach.

-Przepraszam pana, ale właśnie przypomniało mi się, że torebka została w samochodzie – uśmiechnęła się uroczo. – Jeśli sprawiłam kłopot, jeszcze raz przepraszam. Pójdę już.

- Koledzy odprowadza panią do wyjścia – odpowiedział zimnym, służbowym tonem.

- Tak, tak, oczywiście.

- Bardzo państwa przepraszam – odezwał się mężczyzna, gdy Sue opuściła już pomieszczenia. - Proszę wracać do zwiedzania.

-Kocham robić z siebie idiotkę – mruknęła wychodząc z budynku.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"

Ostatnio edytowane przez Vivianne : 18-09-2009 o 15:32.
Vivianne jest offline  
Stary 18-09-2009, 13:01   #23
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Zostawiajac Sue w kuchni ruszyl po swoja torbe. Nie myslal. Nie chcial myslec. Myslenie powodowalo bol, a on nacierpial sie juz za wszystkie czasy. Poprostu dzialal i czekal, az ktos rzuci pomyslem, dzieki ktoremu bedzie mogl zmienic trase swoich mysli na tory inne niz kobiety w jego zyciu.
Swoje rzeczy znalazl lezace tam gdzie zostaly rzucone. Pospiesznie wygrzebal siwezy podkoszulek i czarna, podrozna kosmetyczke. Kozystajac z chwili braku czujnosci u reszty wsliznal sie do lazieki.
Zdazyl wrocic do kuchni akurat by uslyszec zdanie wypowiedziane przez wymietego Johnego. No coz...


*****


Mark dosc sceptycznie przygladal sie najpierw zawartosci bagaznika, a nastepnie sposobie rozdysponowania tejze zawartosci pomiedzy czlonkow druzyny. Ani troche nie podobalo mu sie takie "uzycie" Sue, jednak i na to nie zareagowal. Dziewczyna byla dorosla i umiala sobie radzic w zyciu. Ostatnia rzecza, ktora mogla jej byc potrzebna to on w roli rycerza na bialym koniu.
Bez oporow przygladal sie wiec jak zmienia czarna koszulke na suknie balowa. Musial przyznac, ze w koszulce wygladala apetyczniej. Po co ktos wymyslil cos tak nieporecznego jak suknie balowe... Kimkolwiek byla ta osoba bez dwoch zdan nie byl nia mezczyzna.
Slowa ruska odwrocily na chwile jego uwage od tylnych siedzen i sprawily, ze zamiast skupiac spojzenie na zdecydowanie interesujacych rzeczach jakie byly tam widoczne zwrocil je na Johnego, ktory wygladal...

- Nieszczegolnie.

No coz, nie bylo to na pewno adekwatne do jego wygladu slowo, ale obawial sie, ze gdyby powiedzial to co mu przyszlo do glowy... Biedaczek moglby to zle przyjac.
Poganianie Sue, jak szlo sie domyslic, spotkalo sie z niezbyt radosna reakcja dziewczyny. Krain parsknal glosnym smiechem widzac srodkowy palec, a pozniej "gustowne", czerwone trampki wystajace spod szarej sukni. Zaraz jednak na jego twarz powrocil wyraz chlodnego spokoju. Johny mial plan. Kto wie, moze chlopak potrafi jednak cos wiecej poza robieniem z siebie kompletnego idioty.


*****



Nie. Jednak nadzieje okazaly sie prozne. Johny to jednak idiota. W dodatku z talentem do pakowania innych w klopoty. Mark raz za razem spogladal na Sue. Nic nie mowil ale dlonie mial mocno zacisniete w piesci, ktore z checia umiescilby w twarzy pewnego smarkacza. Co mu strzelilo do glowy?! Krain rozumial narazanie siebie. To bylo do przyjecia. Bylo wpisane w ryzyko zawodowe. Narazanie Sue bylo jednak czyms kompletnie... niepotrzebnym. Mial nadzieje, ze wszystko pojdzie zgodnie z planem i mala wyjdzie z tego obronna reka. Mial tez nadzieje, ze po wszystkim bedzie mu dane zobaczyc jak dziewczyna wymierza Johnemu kopniaka w jaja za to, ze musiala dla jego glupiego planu robic z siebie idiotke....


*****



Poruszal sie powoli za reszta. Nie za szybko, nie za wolno. Ot, turysta, ktory nie majac niczego lepszego do roboty w upalny dzien, postanowil odwiedzic muzeum. Trzymal sie z dala od Ange. Nie spogladal na nia, nie zauwazal jej istnienia. Przynajmniej tak mialo to wygladac dla osob postronnych. W rzeczywistosci bowiem Mark staral sie miec ja caly czas w zasiegu wzroku. Tak na wszelki wypadek gdyby cos glupiego wpadlo dziewczynie do glowy. Katem oka wychwytywal tez Sue. Wygladala na zmeczona. Mial ochote pierdolnac calym tym planem i nawet sila wyciagnac ja z tego miejsca zanim...

Zbiory z kolekcji Borysa Bodynowa


I tyle by bylo z jego rycerskich planow. Pochwycil jej spojzenie zanim rozpoczela przedstawienie. Byla spieta. Widac bylo, ze zle sie czuje w roli jaka jej narzucono. Rzucil wrogie spojzenie Ange. To ona powinna byc na miejscu malej Sue. Byl pewny, ze mialaby z tego niezly ubaw w przeciwienstwie do jego dziewczynki. Zaraz jednak powstrzymal swoje zapedy. Co tak wlasciwie obchodza go te dwie dziewczyny i to co sie z nimi dzieje? Mial robote do wykonania i tylko to powinno sie dla niego liczyc, a nie te dwie przypadkowe paniusie. Nawet jezeli tak naprawde liczyla sie tylko jedna z nich, a druga tylko go irytowala.
Wbrew jego obawom, Sue poradzila sobie znakomicie natychmiast sciagajac na siebie spojzenie wszystkich zebranych w pomieszczeniu. Mark z niesmakiem skrzywil usta widzac jak straznicy jeden po drugim przenosza wzrok na dziewczyne. Nie mial jednak zamiaru ich za to upominac.
Rozejzal sie wolno wokolo. Skupil cala uwage na otoczeniu olewajac trzymany w dloni aparat cyfrowy. Niech slodka Ange bawi sie w fotografa, on mial inne plany.
Liczyl uwaznie, powoli. Zapamietywal ustawienie, zasieg i schemat obrotu. Nie bylo trudno. Cztery kamery, kazda w swoim rogu. Mniej wiecej obejmujace cale pomieszczenie. Mozna by sie uprzec ale lepiej wylaczyc. Szyb wentylacyjny na lewo od drzwi obok jednej z nich. Dalej. Przykleknal manipulujac przy sznurowkach. Tak jak myslal. Czujniki ruchu tuz przy podlodze. Po wlaczeniu beda tworzyc ciasna siatke. Oprocz tego szklane gabloty. Grubosc tafli ocenil na okolo jeden centymetr. Szklo bez watpienia wzmacniane. Cholera... Bez lasera moga sobie ten caly skok wsadzic w dupe. Wstal. Sue wlasnie znikala za drzwiami wraz ze swoja obstawa. Cholera... Niech on go dorwie... Czul wscieklosc pulsujaca w koniuszkach palcow. Chcial cos zlapac i tluc .. Tluc i przygladac sie krwi skapujacej na ziemie.

- Dobrze sie pan czuje?


Uslyszal uprzejme ale i podejzliwe pytanie straznika.

- Taak.. Tak, nic mi nie jest. To ten upal...

Opanuj sie idioto! Kurwa co sie z toba dzieje Krain. Czujac na sobie spojzenia innych ruszyl powoli do wyjscia w slad za Sue. Upewnil sie, ze malej nic nie jest. Ange go nie obchodzila. Nie wiedzial nawet czy wyszla za nim czy tez nadal stoi przy gablocie. Wlasciwie to nie byl nawet pewny co robila w trakcie zamieszania wywolanego gra Sue. Nie mial teraz czasu sie nad tym zastanawiac. Wyszedl na zewnatrz ale nie podszedl do dziewczyny. Nie ruszyl tez w strone czekajacych aut. Odszedl kilka krokow ulica po czym skrecil w zacieniona uliczke. Przystanal, wyjal komorke. Przez chwile spogladal na jej maly wyswietlacz. Jezeli zrobi teraz to co chcial zrobic...
Sygnal... Drugi... Trzeci...

- Kurwa masz tupet zeby do mnie dzwonic...

Skrzywil sie slyszac wsciekly glos.

- Posluchaj..

- Nie, to ty posluchaj. Jestes skonczony. Skonczony! Slyszysz skurwysynu?!

- Rob, posluchaj do cholery!

- Nie... Co ona ci zrobila Mark?! Kurwa, wiedziales ze nie ma doswiadczenia.. Wiedziales, ze nie skonczyla szkolenia.. Ja pierdole. Musiales ja brac??


Milczal. Nie musil.. Wiedzial, ze nie musial i wiedzial, ze zawsze bedzie o tym pamietal.

- Prosila...

- A ty, kurwa, zawsze robisz wszystko o co cie kobiety prosza! Jestes...

- Wiem kim jestem Rob... Mialem w kurewsko duzo czasu zeby to sobie dokladnie przemyslec.. Czy moglbys wiec na chwile odlozyc swoje zale...


Zly wybor slow....

- Zale... Czlowieku masz szczescie, ze jestes w pierdlu bo...

- Juz nie jestem. Dzwonie z Liberty.


W sluchawce dal sie slyszec swist wciaganego powietrza.

- Jestes w Liberty? Tym Liberty?


Kurwa... To bedzie bolalo...

- Tak. Dokladnie w tym samym.

- Czekaj. Jezeli cos odemnie chcesz to czekaj z wlaczonym telefonem. I Mark..


- Ta..?

- Zabije cie...


Dzwiek przerwanego polaczenia byl dosc wymowny. Krain zablokowal klawiature i wlozyl komorke do kieszeni spodni. Przeczesal dlonia przydlugie wlosy. Prawde powiedziawszy mial nadzieje, ze dawny kumpel zapomnial o tamtej sprawie. Minely juz w koncu cztery lata odkad zabral Jenny na jedna z misji. Prosila go. Byla sliczna, slodka i miala talent. Fakt, nie skonczyla szkolenia ale uznal ze jej naturalne zdolnosci i odpowiednio dobrany sprzet... Kurwa, oklamywal sam siebie. Mial na nia ochote. Akcja miala byc krotka, latwa i przyjemna z jeszcze przyjemniejszymi wakacjami na Kiritimati. Nie bylo ani krotko, ani latwo, ani tez przyjemnie. Nie bylo tez wakacji. Zamiast nich musial patrzec jak wkladaja trumne z jej zwlokami do rodzinnego grobowca. Musial spogladac w oczy jej bliskich majac wciaz przed oczami to co z nia robili zeby zmusic go do mowienia. Musial zniesc oskarzenia Roberta Caso, jej trenera i jak sie pozniej okazalo, kochanka. Czy gdyby puscil pare.. Nie, wiedzial ze koniec bylby dokladnie taki sam z tym, ze on rowniez lezalby teraz w rodzinnym gorobwcu. Jego zycie bylo bagnem. Bagnem, ktore z kazda kolejna chwila wchlanialo go glebiej, a on niczym ostatni glupiec ciagnal za soba kazdego na kim mu zalezalo.
Wyszedl z uliczki, rozejzal sie. O ile zwyczaje Roba sie nie zmianily to bedzie tu zaraz mialo miejsce male przedstawienie. Lepiej by bylo gdyby nikt z grupy nie zareagowal zbyt.. pochopnie. Ruszyl w strone Sue. Po drodze wyciagnal krotkofalowke.

- Frank, Siergiej ...


Odczekal, az sie zglosza po czyzm ciagnal pospiesznie.

- Mam cos do zalatwienia. Nie czekajcie na mnie i przekazcie to temu idiocie Johnemu.

Po czym nie tlumaczac niczego wylaczyl zabawke i podal ja dziewczynie do ktorej wlasnie doszedl.

- Trzymaj. Niezla gra..

Rzucil muskajac lekko jej usta. Katem oka dostrzegl szybko zblizajacy sie samochod. Cos mu mowilo, ze zna faceta, ktory siedzial za kierownica. Pojazd zachamowal z piskiem tuz obok nich.
Mezczyzna, ktory z niego wysiadl byl... przystojny. Mark niechetnie, ale nawet sam przed soba musial przyznac, ze Rob mial w sobie cos co sprawialo, ze kobiety ciagnely do niego stadami, a faceci... No coz, takie propozycje tez podobno dostawal. Teraz jednak stanowil obraz chodzacej furii. Chodzacej i majacej calkiem niezly lewy sierpowy, sprostowal w chwile pozniej rozcierajac szczeke i opierajac o maske czarnego wozu.

- Rob..

- Mark..


Odpowiedzial usmiechajac sie okrutnie.

- Dawno cie nie widzialem stary.. Wsiadaj!

Krain nie zamierzal sie z nim spierac. Nim jednak zajal miejsce po stronie pasazera rzucil do Sue.

- Nie czekaj na mnie kochanie...

- Nie bedziesz miala na co...

Dopowiedzial Rob. Trzasnely drzwi, rozlegl sie pisk opon. Jechali w milczeniu. Mark staral sie nie myslec o tym co go czeka na koncu tej drogi. Rob najwyrazniej w pelni skupil sie na prowadzeniu.


*****


- Posluchaj...

Krain mial juz dosc tej ciszy. Jezeli sie nie mylil to za chwile mieli wyjechac z miasta, a to bylo mu niezwykle nie na reke.

- Czego chcesz?

W pytaniu zabrzmiala tlumiona zlosc.

- Laser lub mala pile diamentowa do ciecia szkla.

Nie zamierzal owijac w bawelne. Rob byl inteligetnym skurwielem i znal go zbyt dlugo zeby nie poznac, ze kreci.

- Wiec bawisz sie teraz w zlodzieja? Wysiadaj!

Pisk opon. Samochod zatrzymal sie na poboczu, a Mark rozgladnal sie niespokojnie. Nie to zeby sie bal... Rob tyl w koncu... Szarpniecie niemal wyrwalo drzwi z zawiasow.

- Rob, posluchaj...

- Wylaz Krain..


Cholera. Caso zwracajacy sie do kogos po nazwisku.. Jednak wysiadl i stanal na nieco ugietych nogach. Nie musial dlugo czekac na pierwszy cios. Zbierajac sie z ziemi musial przyznac, ze Rob nie proznowal przez ostatnie dwa lata.

- Rob uspokoj sie ...

- Jestes nikim Krain... Jestes pieprzonym gownem, a twoje zycie nie jest warte wiecej niz zygi starego pijaka.

Mark czul uderzenia piesci celnie wymierzane w jego zoladek. Jedno.. Drugie... Trzecie... Poczul krew w ustach. Cos chruplo. Nie bronil sie. Zasluzyl na kazdy z tych ciosow. Jezeli nie za Jenny to za Liz. Jak nie za Liz to... Nawet nie wiedzial jak miala na imie. Piec... Szesc... Odepchnal go.

- Wystarczy...

- Zabije cie... Bron sie skurwysynu...


Rob ponownie ruszyl do ataku. Krain widzial zacisnieta piesc, ktora z wsciekla szybkoscia zmierza ku jego twarzy. Uchylil sie. Jeknal czujac jak ta sama piesc powraca wbijajac sie w jego szczeke. Nie wytrzymal. Chcial zeby to byla jego kara, jego pokuta. Zasluzyl sobie, ale mial jeszcze skok do wykonania. Zaszarzowal niczym ranny byk wbijajac sie glowa w brzuch przeciwnika. Padli na zakurzona ziemie niczym dwa szczeniaki walczace o prawo do najlepszej kosci.



*****


- Kurwa... Rob..

- Pieprz sie Mark.

Siedzieli na puszystym dywanie w salonie Caso. Miedzy nimi stala do polowy oprozniona butelka Johnniego.
Obok niej stalo wiadro z lodem, w ktorym plywaly mokre i zakrwawione reczniki.

- Cwiczyles.

- Cwiczylem.

- Dobrze ci teraz?

- A kurwa wygladam dobrze?

- Nie... Wygladasz jak pol dupy zza krzaka.

- Spojz lepiej na siebie przystojniaku. Teraz nawet ta mala cie nie zechce..

- Wracajac do niej...


*****


Bylo pozno gdy w koncu stanal przed drzwiami mieszkania murzynka bambo. Jakims cudem uniknal zapicia sie w cztery litery. W przeciwienstwie do swojego towarzysza, ktorego zostawil z chwila gdy zaczal wyspiewywac hymn narodowy czy cos, co brzmialo w tym stylu. Mial to co chcial. Caso postanowil zakopac topor wojenny. Dobrze bo facet mial niezle dojscia. Poza tym czul sie parszywie. Rob faktycznie cwiczyl i Mark przekraczajac prog bazy mial wrazenie, ze zamiana rolami z workiem treningowym kumpla moze mu nie wyjsc na zdrowie.

- Hej dziewczynki.. Tesknilicie?

Rzucil probujac sie usmiechnac chociaz doskonale wiedzial, ze usmiech w jego stanie predzej mozna by porownac do grymasu kogos, kto wlasnie mial mile sam na sam z przodem rozpedzonej ciezarowki...
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 19-09-2009, 20:40   #24
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
- Hot doga? - rzuciłem w stronę Franka, kiedy poczułem znany mi ścisk w żołądku. Na śniadanie nie ruszyłem zbyt wiele, nie było czasu. Tak, więc po raz pierwszy w Ameryce miałem okazje spróbować tych osławionych na skale światową smakołyków.

-Jasna sprawa - odrzekł szybko - Tylko ze wszystkimi dodatkami stary!

-Po ostatniej nocy na twarzy też przybyło Ci parę dodatków - uśmiechnąłem się w swoim stylu i podszedłem do budki z wyciągniętym portfelem.

-Tak to już jest w życiu, raz sam kogoś tłuczesz innym razem to ciebie tłuką, taka kolej rzeczy. Wy za to urządziliście sobie totalną popijawę, kaca nie masz?

Chwyciłem dwa przygotowane hot dogi i skierowałem kroki w stronę ławki - Kaca? Moja wątroba aktualnie jest jak sitko, z mojego moczu idzie robić piwo. Chociaż, łeb mnie tak boli po ostatnich wydarzeniach, ze chyba znowu muszę się napić. A właśnie, a propo, chcesz browarka do popicia? - wskazałem ruchem dłoni z hot dogiem na sklep spożywczy obok, druga ręka złapałem za kluczki od fury i stwierdziłem - Tu dopóki przejdziesz po prostej lini możesz pic ile wlezie

- Nie dzięki, ktoś z nas musi być trzeźwy - wziął hot-doga i ugryzł spory kawałek - Smakuje jak gówno, lepiej sobie odpuść.

***

-Wreszcie jakaś akcja stary! Tylko tym razem – zgrabnym ruchem zgarnął kluczki do Chevroleta z otwartej dłoni Siergieja - ja prowadzę.

Podrzuciłem klucze i złapałem za komórkę przeglądając w niej mapie Liberty City. - East Holland 336 jest zaledwie parę przecznic stąd, wciśnij gaz.

- Gaz do dechy i niech gra muzyka - włączył radio i wyszczerzył zęby do Siergieja - Jest jednak nadzieja, że nie umrzemy dzisiaj z nudów!

- Dziś umrze ktoś inny... - dokończyłem ledwo słyszalnym szeptem chwytając za broń leżącą na tylnim siedzeniu. - Co to za gówno nam wcisnęli he? Tymi gnatami strzelają dzieci na podwórkach.

- Nie są takie złe, zresztą co za różnica? Jak wszystko pójdzie w porządku to do nikogo nie będziemy musieli strzelać.

-Nie będziemy strzelać? Przebierzemy sie za kobitki i wykradniemy identyfikatory? - uśmiechnąłem się krzywo przypominając sobie niektóre z amerykańskich filmów.

- Jak trzeba będzie to czemu nie? - roześmiał się głośno - A na poważniej, nie musimy przecież od razu robić masakry by zdobyć identyfikatory, nie?

-Nie, jednak wierz mi, z doświadczenia wiem, że zabawa w przywiązywanie linami czy ogłuszanie nie przynosi długotrwałych skutków, a na końcu obraca się przeciwko Tobie. Johnny mówił jasno, ze mają nie zjawić się jutro w robocie, jak masz inny pomysł to dawaj.

-Gówno mnie obchodzi, co mówił Johnny - odrzekł poważniej - Jak chce zabijać to niech sam łapie za gnata. Jeśli nie będzie potrzeby to nie sprzątnę tych ludzi, ok? Nawet, jeśli przez cały dzień będę ich musiał kurwa wozić związanych na tylnym siedzeniu.

-Dobra, zatrzymaj sie, to już tutaj - wskazałem paluchem na kolejny z bliźniaczych bloków i wcisnąłem ciemne okulary na nos.

Wdrapywałem się kręconymi schodami na 4 piętro. Stanąłem sam dokładnie przed adresem, który mi podano, żadnych wymagań, pełna swoboda. Myślę, że zaczynam lubić tutejsze zlecenia. Zapukałem w zielone drzwi, hasały dochodzące ze środka były nieznośne, co chwile coś uderzało w ziemie, coś metalowego, drewnianego, cała orkiestra dźwięków. Oczekując na gospodarza zastanawiam się nad kwestia - klasycznie czy może spróbuje czegoś nowego…



W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, a odór alkoholu wysypał się po klatce schodowej już zdecydowałem. Mężczyzna był kompletnie zalany, potrzymał się przez chwile na drzwiach wbijając wzrok w moje buty.

-Zapraszam – wybełkotał powstrzymując wymioty.

Po krótkiej próbie odzyskania równowagi skierował z trudem utrzymując się na nogach do dalszego pomieszczenia. Zaskoczył mnie, wszedłem prędko, zamknąłem drzwi, chwyciłem za poduszkę leżącą obok w jego sypialni, przyłożyłem do spluwy i ruszyłem jego tropem. Gdy wyłoniłem się zza rogu i wymierzyłem w jego twarz przez poduszkę, dokoła ujrzałem zapierający dech w piersiach widok. Podłoga otulona była rozsypanymi sztućcami, garnkami oraz masą innych przyrządów kuchennych. Struga rozszczepionych promieni słonecznych padała na płaczącego człowieka z wycelowanym nożem we własną pierś. Dłonie trzęsły mu się jak galareta, jakby w każdej chwili był gotowy do ciosu, zaciskał je oburącz na klindze ostrza kuchennego w akcie desperacji.
-Ta.. kurwa – załkał
Stałem przez chwile z uśmiechem wyczekując tej wspaniałej chwili. Przekręcił głowę i spojrzał mi prosto w oczy, wyglądał słodko, oddychał z trudem przełykając ślinę, a własne łzy spływały mu do ust. Po paru sekundach otworzył szczękę, jak wszyscy, jakby za każdym razem był to rytuał wypuszczenia duszy. Teraz już byłem pewien, że nie żartuje, ja zaś czekałem oparty o framugę i obserwowałem, jak zimna stal wbija się głęboko ku sercu. Wtedy na krótką chwile poczułem z nim więź sympatii, ogromna różnica przestała nas dzielić, on i ja byliśmy zabójcami z wyboru, tyle, że kolejna wielka różnica zaczęła nas rozdzielać. Otóż on był martwy, a ja żywy. Przypatrywałem się jeszcze parę minut jak krew z wolna zabarwia czarno-biały świat dookoła…

Wróciłem do jego sypialni, odłożyłem poduszkę, na łóżku leżało roztrzaskana ramka z jego zdjęcie z żona i córką. Widać, jednak rodzina wcale nie przynosi szczęścia, zabrałem z garderoby jego strój roboczy i identyfikator. Zbiegłem po schodach i wsiadłem do fury

- Jeden z głowy – rzekłem i zaśmiałem się donośnie

***

Dom prezentował się okazale, kolejny z tych jednorodzinnych amerykańskich twin housów. Zapukałem dwukrotnie do drzwi, spluwę trzymałem w kieszeni, skierowaną przed siebie. Moje ciało drgało w podnieceniu, pot lał się z czoła, a każda cząstka mnie radowała się z osobna. Śmierć wisiała w powietrzu. Duży facet otworzył przyglądając mi się bacznie, byłem pewien, że tą dłonią z tyłu trzymał gnata.

-Czego?-

Bez słowa wprosiłem się do środka robiąc krok w przód i bez pytania zatrzasnąłem drzwi. Moja ofiara stała właśnie sparaliżowana w zdziwieniu zadając sobie setki pytań kim on jest, czego chce, po co miałby tak wejść. Cudowny krajobraz malował się na jego twarzy, bezkres oceanu w oczach, zmarszczki wygięte w nienaturalny sposób skojarzyły mi się z kanionami. W domu było cicho, prawdopodobnie był pusty albo ktoś spał. Niczym rewolwerowiec na dzikim zachodzie wyjąłem pistolet i oddałem dwa szybkie strzały w szczękę i krtań. Wolałem ładować dwukrotnie, to gówno z bazaru chińskiej roboty zawsze zawodziło.

Ciało upadło na podłogę wydając znajomy dźwięk. W tej chwili spod przyciemnionych okularów dojrzałem mała buźkę chłopca wyłaniającego się z pomieszczenia na końcu korytarzu. Podszedłem krok bliżej celując w jego bezuczuciowe oczy. Wiedziałem, co czuje, sam kiedyś doświadczyłem podobnej sytuacji, kto wie czy nie byłem młodszy. Ten chłopiec ma aż 8 lat.

***

Rosja. Kilkadziesiąt lat wcześniej.

-Aleksandrov – podpowiedział piegowaty chłopiec na ucho do postawnego młodzieńca. Ten odwrócił wzrok od dzieciaka z i uśmiechnął się od ucha do ucha w stronę siedzącego faceta. Miał może z szesnaście lat.



-Aleksandrov- powtórzył przypatrując się pijącemu mężczyźnie – Tick…tack… – wypowiedział nastolatek udając angielski akcent – Czas minął

Spieprzaj gówniarzu! – warknął gruby facet siedzący w pustym domu z ostatnim kawałkiem drewna używanym, jako stolik do trzymania flaszki. Chwycił za butelkę i wypluwając ślinę po pomieszczeniu cisnął szkłem o ścianę rozbijając ją.

Rzeczywiście, mój „dom” nie wyglądał najlepiej, bardziej pasuje do niego nazwa cztery ściany. Ojciec wracał codziennie spity rzucił czasem kawałek starej kromki, czasem nie… - pomyślałem

Chłopak wraz z ferajna wcale nie wyglądali na niezadowolonych z powodu straty paru rubli. Lider podszedł bliżej, wyjął dwie kości. Ruchem dłoni zrzucił leżące na stole śmieci. Dorosły mężczyzna trząsł się w drgawkach. Następnie rzucił je na stół, spojrzał na oczka, potem na piegowatego chłopaka za sobą.

-Sześć. Ser szwajcarski – wyrecytował w odpowiedzi na spojrzenie.

-Ach tak, ser szwajcarski, mój ulubiony - złapał za dwie spluwy przypięte do pasa i wycelował w pierś mojego ojca. Padał strzał za strzałem, a podgniłe krzesło powoli zaczęło się przewracać. Gdy skończył, cielsko upadło kilka metrów przed mną. Spojrzałem na ojca, spojrzałem na uśmiechającego się przywódcę i wreszcie spojrzałem na resztę śmiejących się wilków. Po raz pierwszy ogarnęło mnie to uczucie, brak strachu, brak wszystkiego… brak… nawet… niczego.

Chłopak podszedł prędko do mnie wysunął prawice i rzekł - Goran Baikov –

-Siergiej – ledwo, co zdołałem to wyjąkać, a złapał mnie za nadgarstek i podciągnął do góry.

-Przywitajcie nowego towarzysza Siergieja – wywrzeszczał dziko oddając parę strzałów w sufit.

***

-Odłóż tą cholerną broń!

Otrząsnąłem się z myśli. Frank stał między moja muszką a dzieciakiem, na początku trochę się zdziwiłem, ale szybko dotarł do mnie fakt o… małym profesjonalizmie moich współpracowników. Uśmiechnąłem się szeroko i ukazując trójki zrobiłem lekki ruch ręką w lewo wskazując Frankowi drogę.

-Milcz i rusz się – zdenerwował mnie, bezczelny skurwiel, jak może się wtrącać do nie swoich spraw- Zrób krok w lewo, liczę do pięciu...- Miałem wielka ochotę wpakować mu jedną z tych kulek w pysk, ale popsuć sobie wakacje w Ameryce w taki sposób?

-Jak wolisz, Raz...dwa...trzy...- odwarknał

-Cztery – dodałem, ma jaja, szkoda, że wykręcone w zła stronę. Dreszczyk emocji sprawiał, że wracały do mnie moje chwile ekstazy.

-PIĘĆ...

Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, jeszcze demonicznej, jednak szczerze wątpiłem, że ten facet w ogóle potrafi strzelać. Chwyt był niepewny, łapsko trzęsło mu się jakby naćpał się w trzy dupy. Moralność ha! Zaśmiałem się w duchu i przechyliłem rękę nieco w prawo mierząc w dziecko. Był na lini strzału, nie było gwarancji, ze trafie, najmniejszej. Jednak jestem tu po to, żeby zabić bachora. Wcisnąłem spust a kula przeszła przez rękę Franka i uderzyła prosto w cel, roztrzaskując jego łeb na kawałki. Zrobiłem to dla jego dobra, kurewskiego dobra tego malucha. Nie dam mu szansy by stał się potworem…

Nagle coś ugryzło mnie w ramie, przynajmniej tak to odczułem w pierwszej chwili. Instynktownie rzuciłem w prawo szukając osłony i chowając się za komódką. Czyli jednak ta cipa miała jaja, warknąłem z złości i podniosłem z trudem rękę oddając strzał na pamięć. Obejrzałem ranę, nic poważnego, gdyby umiał strzelać prawdopodobnie byłbym martwy, kula tylko mnie musnęła kradnąc po drodze parę mięśni.

Wycelowałem w lampy i przywitałem cień w korytarzu ostrożnie wyłaniając się zza komódki, było pusto, uwagę jednak zwróciły krwawe ślady butów, prawdopodobnie krwi chłopca. Wszedłem do kuchni, trop kończył się za przewróconym blatem. Szybciej niż zdarzyłem się zorientować coś rzuciło się na mnie, jednak zapach potwierdził moje wątpliwości, wcisnąłem mu lufę w brzuch. Nacisnąłem spust, nacisnąłem po raz drugi…nic...to jest ta chińska robota…

Wtedy spadłem na ziemie a ból w ramieniu sprawił, że wypuściłem gnata z rąk. Kolejna ofiara Made In China pomyślałem otwierając oczy i wpatrując się na siedzącego na mnie Franka, którego pieść zmierzała ku mojej szczęce. Był zdecydowanie silniejszy, moich mięśni nie ćwiczyłem od wieków, ale potwór we mnie jeszcze podrzemywał. Gdy podniosłem ręce do bloku dzwonek w drzwiach sprawił, że atak poprzestał.

-Gliny – warknąłem i zrzuciłem z siebie zdezorientowanego mężczyznę łapiąc za gnata. Walnąłem nim o ziemie, zastosowałem kilka sztuczek i wymierzyłem w drzwi, o dziwo, Frank również.

Ktoś złapał za klamkę i brama w żółwim tempie zaczęła się otwierać. Oddałem pierwszy strzał, Frank podążył moim śladem. Podziurawiliśmy drewniane drzwiczki, a gdy uchyliły się nieco mocniej ukazała się postać zakrwawionej kobiety wspartej z trudem na drzwiach i zsuwającej się powoli na nogach.

Tak..to był zdecydowanie ser szwajcarski.

-To na zgodę? Co Frank?
 

Ostatnio edytowane przez Libertine : 19-09-2009 o 21:27.
Libertine jest offline  
Stary 20-09-2009, 12:11   #25
Athlen
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Cholerny dzieciak! - pomyślał Jack kiedy przez okno zobaczył jak ten gówniarz prowadzi ze sobą całą bandę brudasów do bloku w którym mieszkał. Nieudana transakcja, pościg policji a teraz jeszcze i to.

Nie mógł zbiec na dół bo od razu by go złapali. Tysiące myśli przelatywało przez głowę Jacka. Robił się co raz bardziej zdenerwowany. Może pobiec na dach? Tam może nie pójdą. Później schodami pożarowymi na sam dół.

Po chwili biegł już szybko schodami na ostatnie piętro bloku. Biegł szybko i wcale się nie męczył, to pewnie działanie adrenaliny.

Gdy był już na dachu, schował się za wielką maszyną do klimatyzacji. Maszyna działa głośno przez co Jack nie słyszał dokładnie co dzieje się na schodach. Kucnął i oparł się plecami o klimatyzator. Musiał na chwilę złapać oddech.

W pewnym momencie Jack poczuł się słaby i bezradny. Przecież kiedyś obiecywał sobie, że już nigdy nie dopuści do sytuacji takiej jak ta, że będzie musiał bać się o własne życie. Gdyby tylko miał tutaj swoją grupę. Rozwalił by tych brudasów w kilka sekund. Był tu kompletnie sam, zdany tylko na siebie.

Musisz wziąć się w garść chłopie! -powiedział sam do siebie Jack - Musisz!

Wstał i rozejrzał się po całym dachu. Szybko zauważył schody pożarowe prowadzące w dół. Podbiegł do nich szybko i zaczął powoli schodzić nimi w dół. Miał tylko nadzieję, że Latynosi nie zostawili kogoś na dole aby pilnował wyjścia.
 
 
Stary 21-09-2009, 21:15   #26
 
stibium's Avatar
 
Reputacja: 1 stibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwu


Z kuchni Mamadou może i dochodziły miłe aromaty, ale tego ranka Angie wolała omijać zestawy śniadaniowe szerokim łukiem. Zaraz po tym, jak zwlokła się z kanapy ruszyła przed dom zapalić – ruszyła to dobre określenie, podłoga wokół kanapy zaminowana została potłuczonym szkłem, puszkami po piwie, kartonami i ciuchami. Zatrzasnęła siatkowe drzwi wejściowe i sięgnęła za ucho, gdzie zatknęła znalezionego podczas przemarszu przez pobojowisko dużego pokoju fajka.


- Midget Indian? Kto pali taki szit… - powiedziała do siebie przypalając znalezisko. Indiańskie Karły nie smakowały wcale tak źle po wczorajszej nocy, a chmura taniego dymu w porównaniu ze smażonymi w kuchni jajkami wydawała się zabutelkowanym powietrzem z Yellowstone. Zresztą, wszystko tu było dziwne i takie… po taniości. Co by nie mówić o Johnnym, Angie przez wzgląd na dawne czasy ufała mu i nie mogła uwierzyć w to, że świadomie pakuje ich w śmierdzącą sprawę; warto byłoby raczej się zastanowić, co właściwie, jeżeli już, Johnny robi świadomie… Już w Warszawie Angie czuła, że weszła na miękki grunt i nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Wersja bierz kasę i w nogi i tak odpadała. Nie było ani kasy, ani autostrady, która prowadziłaby w odpowiednie miejsce, więc weź się w garść, zmyj ten cholerny rozmazany tusz z oczu i miej je szeroko otwarte. W tym samym momencie drzwi z siatki odskoczyły od framugi i pojawił się w nich Johnny; wyjął peta z jej ręki i odrzucił na trawnik – myślał pewnie, że mina którą przy tym zrobił godna byłaby któregoś filmowego słodkiego drania – położył rękę na jej biodrze i odwrócił się w stronę drzwi mówiąc głośno do ludzi w korytarzu:


- Myślisz, że wziąłem wczoraj Cheviego tylko po to żeby się przewietrzyć?


Mina, z którą obrócił twarz z powrotem ku Angie mówiła, że jednak naprawdę był sweet & lowdown. Podeszli do samochodu, za nimi reszta skacowanych, objedzonych, wkurwionych, aspirujących – niepotrzebne skreślić – gangsterów, Johnny otworzył bagażnik i przedstawił swój plan. Prawdopodobnie zerżnął go z jakiegoś filmu klasy B w nocnym kinie; nieważne. Jak na pierwszy dzień, to i tak nieźle. Wątpiła, żeby ktokolwiek z nich mógł wpaść na coś lepszego.


Wszystko to razem trochę dawało jej się we znaki; temperatura, wczorajsza wóda, hits from the bong, fajki z tekturowym filtrem, jazda cadillakiem z Ruskiem przyzwyczajonym do ręcznej skrzyni biegów raz po raz jakby szarpiącym sprzęgło… Przed wejściem do galerii zniknęła jeszcze w kiblu; obejrzała blade spojówki i dziąsła w lustrze, przepłukała usta zimną wodą i chyba mogła działać dalej. Acha, jeszcze tylko zdjęcie z ręki w lustrze… Jazda.


W całej galerii nie było NIC ciekawego. Sterta starych papierów, zwleczone ze Starego Świata świecidełka, banda nabzdyczonych strażników i udające zachwyt pancie. Nawet całe to jajo… Who cares? Prawdopodobnie deska klozetowa J.Lo jest wybijana większą liczbą kamieni. Wiele hałasu o nic, zresztą, ktoś kto pożądał tego staroświeckiego cacka też pewnie nie przeinwestował, wynajmując Johnnego. Nagle, stojąc przed gablotą z jajem, Angie uderzyła ta sprawa: ani razu nie gadali jeszcze o pieniądzach. Całe to przewożenie, pieprzenie, imprezowanie, odświeżanie znajomości i ani jednego słowa o forsie - cóż, czeka nas rekonesans, a później warunki.


Gapiła się jeszcze chwilę tępo w swoje odbicie w szybie gabloty i wtedy do akcji wkroczyła Sue. Dziewczyna zupełnie nie pękała, urządzając swoje przedstawienie, chociaż Angie widziała, że sama byłaby bardziej brawurowa w tej roli. Może Johnny miał rację, jej show zakończyłby się najpewniej szybkim wykopaniem na bruk, za to dzięki Sue mieli z Krainem trochę czasu, by ogarnąć sytuację. Już wcześniej, idąc z innymi zwiedzającymi nie zwracała uwagi na eksponaty, a głównie na sale, kierunki i obstawę. Widziała parę filmów i wzięła ze sobą ołówek i notatnik – udając studentkę sztuki podchodziła do eksponatów szkicując coś. Architektura wnętrz – drzwi, kamery, pomieszczenia – zupełnie niewinne... Gdy przedstawienie zostało zakończone, miała na czysto gotowe coś w rodzaju planu, domniemane rozmieszczenia sal, kawiarnia i księgarnia Much Ado…, kible. W rogach kamery, kierunek zwiedzania strzałkami, wejście, wyjście, bramki. Sala z jajem w środku, z kwadratem. Przestrzeń która została i boczne wejście do budynku? Prawdopodobnie tylko dla personelu. Zdolniacha.







Kiedy wyszła z galerii, nie było nikogo. Nikogo. Bufon Krain wystrzelił jak zły i tyle go widziała, Sue gdzieś zniknęła, faceci to samo. Johnny nie powiedział, co dalej… Nie ma to jak dobra komunikacja. Poczuła, że zjadłaby sajgonki.
 

Ostatnio edytowane przez stibium : 21-09-2009 o 21:28.
stibium jest offline  
Stary 22-09-2009, 22:10   #27
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu


Johnny był specyficznym typem człowieka, Mallory wciąż jeszcze nie nauczył się jak odróżnić kiedy ich "boss" udaje głupiego, by ośmielić swych rozmówców, kiedy udaje głupiego, bo nie chce mu się myśleć i woli pozostawić to komuś innemu, kiedy bezczelnie udaje głupiego, by ukryć, że tak naprawdę nie wie o co akurat chodzi, a kiedy rzeczywiście jest głupi. Nie lubił go. Gdyby znów spotkał się z kumplem, który polecił mu Johnny'ego jako człowieka, który: "jest nie tylko słowny, ale i zajebiście zaradny", pewnie poczęstował by go solidnym kopniakiem w zadek.

W każdym razie John utrzymywał, iż przez kilka ostatnich godzin wcale nie leniuchował, co to to nie! On ciężko pracował śmigając Chevroletem po mieście i chlając na umór u Mamadou, widocznie tylko wtedy jego mózg pracował w miarę sprawnie. Zresztą czy można mieć zaufanie do kogoś, kto na wystawę w galerii Hatton Gardens ubiera się jak woźny w dzień nauczyciela?

Tym razem Frank miał pracować z Siergiejem, nawet było mu to na rękę, gdyż za żadne skarby nie chciał pokazywać się z Johnnym. Ich cel był prosty, musieli tylko zdobyć dwa identyfikatory i odpowiednie stroje by mogli podać się za ochronę obiektu.

***

Od East Holland 336 dzieliło ich raptem kilka przecznic, więc dojechali tam dość szybko. Siergiej postanowił iść sam, Mallory się temu nie sprzeciwiał, ale miał nadzieję, że Rosjanin nie rozsmaruje tego biednego człowieka na ścianie. Wrócił dość szybko wyglądając na zadowolonego, Frank nie słyszał żadnej walki ani strzałów, więc pomyślał, że obyło się bez rozlewu krwi, choć nie był tego pewny, a swego towarzysza nie miał zamiaru o to wypytywać.

- Jeden z głowy.

- Szybko Ci poszło, masz wszystko? - zerknął na identyfikator i strój, który Siergiej przyniósł ze sobą - Ok, ruszamy dalej.

***

- Westminster 44, jesteśmy na miejscu - rzucił spoglądając na przyjemny jednorodzinny domek - Na wszelki wypadek pójdę z Tobą. Ty od frontu, ja sprawdzę tyły.

Siergiej bez wahania ruszył do drzwi wejściowych, w tym czasie Frank obszedł cały budynek. Musiał przyznać, że facet całkiem nieźle się tu urządził, kilka kroków od niego stała mała huśtawka dla dziecka, trochę bliżej cały sprzęt potrzebny do grillowania, a wszystko to upiększone tu i ówdzie rozsianymi kwiatami.

- Prawdziwy amerykański raj, kurde faja - pomyślał po czym zwrócił się w kierunku tylnych drzwi.

Nie były zamknięte, widocznie mieszkańcy nie obawiali się nieproszonych gości, więc po chwili stał już w niewielkiej kuchni. Wtem dobiegł go huk wystrzału, powoli ruszył w kierunku pokoju z którego dochodził. Widok martwego mężczyzny nie zdziwił go, tego już się spodziewał, o wiele bardziej niespodziewane było to w kogo właśnie mierzył Rosjanin. Mały dzieciak, około 8 może 10 lat, czy ten popapraniec naprawdę chce do niego strzelić?

- Odłóż broń Siergiej - błyskawicznie stanął przez chłopcem i wycelował w Rosjanina, ten jednak wydawał się jakiś nieobecny, jakby przez kilka tych chwil przebywał w zupełnie innym świecie - Odłóż tą cholerną broń!

Frank nie był typem jakiegoś pieprzonego harcerzyka, miał na swoim sumieniu wiele istnień, lecz zabijał tylko wtedy kiedy musiał, poza tym byli to ludzie po których mało kto uronił by choćby jedną łzę. Ten dzieciak nie zrobił jednak nic złego, a mimo wszystko jakiś rosyjski maniak miał właśnie zamiar zostawić jego mózg na ścianie.

- Milcz i rusz się. Zrób krok w lewo, liczę do pięciu...

Miał w sobie coś przerażającego, jego oblicze bardziej teraz przypominało jakiegoś demona niż człowieka. Pieprzony psychopata nie miał żadnych zahamowań, gotów był zamordować tego dzieciaka, nawet jeśli wcześniej musiałby zrobić sito z Mallory'ego. Odliczanie rozpoczął Frank.

- Jak wolisz, raz...dwa...trzy...

Nie miał zamiaru odpuścić, za żadne skarby nie pozwoli by dzieciak zginął tylko po to, by zaspokoić żądzę zabijania Siergieja. Może tak postępują w Rosji, ale to jest AMERYKA! Chwycił pewniej broń chcąc lepiej przygotować się do nieuchronnej konfrontacji.

- Cztery.

Więc tak to się skończy, jeden z nich nie wyjdzie z tego domu żywy. Twarz Frank'a nie okazywała żadnych uczuć, tylko Siergiej wciąż się uśmiechał, jakby tylko czekał by taka sytuacja miała miejsce.

- PIĘĆ...

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XJjnbhSTuqQ[/MEDIA]

W takich chwilach adrenalina podskakuje do niewyobrażalnego poziomu, wszystko wokół zaczyna zwalniać, czas jakby na kilka chwil przestaje obowiązywać. Frank nie docenił Siergieja, który okazał się nader zręcznym strzelcem, jego broń wypaliła nim Mallory zdołał zareagować. Kula przeszyła jego lewą rękę po czym trafiła prosto w głowę chłopca, szybki rzut oka na opadające bezwładnie ciało i Frank również strzelił. Chwilę później rzucił się na ziemię by uniknąć kolejnych pocisków, najszybciej jak tylko potrafił doczołgał się do kuchni. Nie miał już czasu na rozmyślanie, tym razem nie zlekceważył już swojego przeciwnika. Kopniakiem przewrócił stół tworząc prowizoryczną osłonę, to miała być jedynie mała zmyłka, bo kilka sekund później czekał już przyklejony do ściany, aż Siergiej wreszcie się pojawi. W końcu nadarzyła się okazja, kiedy tylko do kuchni wkroczył Rosjanin Frank skoczył na niego niczym rozszalała bestia. Poczuł na brzuchu chłód stali, jednak broń przeciwnika zawiodła, razem padli na ziemię. Mallory tłukł go z całej swej siły, jakby dzieciak, który właśnie stracił życie był jego własnym synem. Szarpaninę przerwał dopiero dzwonek do drzwi.

- Gliny!

Niesiony instynktem Frank chwycił za swój pistolet i wspólnie z Siergiejem zaczął dziurawić na wpół otwarte drzwi, po chwili ich oczom ukazał się ich "przeciwnik", młoda kobieta, najprawdopodobniej pani tego domu.

Wszystko poszło nie tak jak powinno, życie straciła cała rodzina, niewinni ludzie, którzy byli ofiarami durnego planu Johnny'ego i morderczej żądzy Siergieja, w dodatku Mallory również miał w tym swój udział.

- To na zgodę? Co Frank?

- Rozejm... chwilowy - warknął.

O sprzątaniu nie było nawet mowy, musieli jak najszybciej wydostać się z tego domu. Frank wyjrzał zza drzwi, ulica była pusta, nie słyszał też żadnych policyjnych syren, więc szybko ruszył do samochodu.

- Bierz co nam trzeba i spadamy!

Wskoczył do samochodu i odpalił silnik, kilka minut później dołączył do niego również Siergiej. Wóz ruszył z piskiem opon i po chwili opuścili feralną ulicę.

Cały rękaw miał we krwi, kula jaką zaserwował mu Siergiej przeszła na wylot i rana teraz potwornie dawała się we znaki. Tymczasem z twarzy Rosjanina wciąż nie schodził demoniczny uśmieszek, który towarzyszył mu podczas strzelaniny. Żadnych wyrzutów sumienia...

- Pieprzony socjopata - pomyślał - Obiecuję Ci dogrywkę rosyjski psychopato...

***

Walił w drzwi mieszkania na Hove Beach przez kilka minut nim właściciel w końcu zdecydował się go wpuścić.

- Wszystko ok ? - spytał Mamadou spoglądając na zakrwawioną rękę Mallory'ego.

- Nie. Jest kurewsko daleko od bycia ok! - odwarknął Frank - Mam nadzieję, że masz tu jakąś pieprzoną apteczkę.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 22-09-2009 o 22:40.
Bebop jest offline  
Stary 24-09-2009, 01:48   #28
 
stibium's Avatar
 
Reputacja: 1 stibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwu


Zaraz po wyjściu z wąskiego labiryntu metra wciągnęła w płuca słodkie powietrze Broker, co na chwilę wprawiło ją w lepszy nastrój. Rozgrzany asfalt, ropa, smażenina z wietnamskich barów – tak pachniała jej dzielnica. Zostawiła Cadillaca w Algonquin uznając, że nie będzie rozsądnie, jeśli da skojarzyć się z tym wozem, zwłaszcza tu, w domu. W końcu na pewno ktoś od Johnnego pomyśli o odstawieniu staruszka na Hove Beach, a jeśli nie, może to zrobić w drodze powrotnej sama. Próbowała trochę kombinować, ale szło jej to jak pod górę, więc skierowała swoje kroki prosto do baru jej braci, Charlie’s Viet. Sajgonki, piwo, wódka.


Nie była typem szpiega, co to, to nie. Angie można było posłać wszędzie, ale zawsze radziła sobie bezpośrednimi metodami – zagadać, przekupić, zbajerować. Tym razem jednak nie mogła się powstrzymać; kiedy stała jeszcze przed galerią w Hatton Gardens, sama i bez żadnych wskazówek, w bocznych drzwiach gmachu pojawił się nagle Johnny, z tą jego zatroskaną miną i postawionym kołnierzykiem. Od powrotu do Liberty zachowywał się dziwnie i Angie po raz pierwszy nie mogła rozgryźć swojego byłego niedoszłego, więc kiedy szybko zrozumiała, że on nie widzi jej zza Cadillaca, postanowiła zobaczyć, jakie to plany ma po godzinach. Ruszyła za Johnnym z bezpiecznej odległości połowy przecznicy, on szybko zniknął w wejściu do metra. Wsiadł w pociąg w stronę Broker, Angie za nim – wydawało jej się, czy naprawdę zaczął obgryzać paznokcie? Nie zauważył jej przy wysiadaniu, chociaż jechała w sąsiednim wagonie – w tłumie ludzi zamigotała jej tabliczka obwieszczająca pierwszą stację za Hudson River, przystanęła za automatem za napojami i obserwowała. Johnny usiadł na plastikowej ławce i zaczął grzebać w kieszeniach, po chwili zjawił się niezbyt stary, biały facet w szarej bluzie, stanął obok i obracając twarz w stronę przeciwległego peronu mówił coś, po czym rzucił małą białą paczkę na siedzenie obok jej starego znajomego. Nie chciała widzieć więcej, z lekkimi mdłościami skierowała się ku wąskim schodom, i tak będzie miała wiele do przemyślenia na dzisiejszym lunchu.


Bar Charliego, jej brata, nie zmienił się w ogóle odkąd była tu miesiąc temu. Właściwie to dopiero był początek, wszędzie stały pudła i Charlie nie zdążył jeszcze obkleić ścian plakatami z Brucem Lee i Andrzejem Gołotą, chociaż tak się zarzekał. Angie wpadła do Charlie’s Viet jak burza i od razu pobiegła do kuchni.


- Sajgonki raz i cielęcinę w pięciu smakach z makaronem ryżowym, ale tak jak lubię i migiem! Charlie Charlie Charlie, nie chowaj się przede mną!

- Chau! Słodki Jezu, co ty wyczyniasz?! Nie ma cię tyle czasu, po tym wszystkim wpadasz jak piorun po wóz i znów, odzywasz się po dwóch dniach… Ojciec i Tommy cię zabiją – Charlie wychylił się znad wielkiej płachty Bookmaking Weekly i wcale nie wyglądał na uradowanego. Z trójki rodzeństwa podłapał najwięcej azjatyckich rysów i poza wyścigami konnymi i boksem nie interesowało go prawie nic, co białe.

- Daj spokój, daj mi coś do jedzenia to pogadamy. Chyba nie masz pretensji o ten wypad do Europy, no a może wolałbyś żebym pojechała oglądać Wietnam? Nie bądź śmieszny, Charlie. Znów jestem w Liberty i znów możesz się wyżywać na młodszej siostrzyczce.

- No dobra, Chau, jak chcesz, to powiedz chociaż, jak sprawuje się Caddy? Staruszek nie ruszał chyba od Watergate… Poza tym, wiesz, że ojciec się martwi o swoją córeczkę. Nie mieszkasz z nami, dajesz nogę bez słowa, on ma rację, skoro już pojechałaś do tej cholernej Europy oglądać muzea, to może zapiszesz się jednak na miejski uniwerek? Wiesz, mogą być z ciebie ludzie, a ty szlifujesz bruki z tymi…


W tym samym momencie drzwi knajpy otworzyły się i do środka weszła wysoka Latynoska w złotawym dresie, więc Angie nie miała nawet czasu tłumaczyć, że na oczy nie widziała żadnych muzeów w Europie, bo gdy tylko przez okienko do odnoszenia talerzy zobaczyła dziewczynę, wybiegła z kuchni z krzykiem:


- Lucia? Szlag, nie zaglądałam tu od wieków i od razu widzę… Siadaj, co słychać?


To właśnie między innymi Lucię Estevez miał na myśli Charlie mówiąc o szlifowaniu bruków „z tymi”… Lucia należała do pierwszej paczki Angie, kiedy wysiadywali na schodach z innymi puertoriquenos i przyglądali się znad skrętów młodym Polaczkom rozwożącym gazety w dzielnicy. Brat Lucii był pierwszym, który miał Angie, i to na tylnym siedzeniu wspaniałego Buicka którego ktoś odstawił do warsztatu ojca; z nimi Angie zaczęła wkręcać się w handel i interesy, w których później pojawił się Johnny… Pannie Estevez Angie ufała bezgranicznie i zawsze liczyła na ich wypracowany system wczesnego ostrzegania, który i tym razem wypalił bezbłędnie, gdy tylko odłożyły pałeczki po jedzeniu.


- Angie, nie stresuj się za bardzo i take it easy, ale Ramirez zaczął upominać się o te dwie bańki, które wyparowałaś wtedy, przed odjazdem – zaczęła Latynoska bawiąc się wielkim złotym kołem wiszącym u jej ucha – Lepiej załatw to od razu, zanim zacznie się na serio wkurwiać. Ostatnio zrobił się z chłopakami nerwowy i podobno latają z gnatami po ulicach za różnymi frajerami, co wiedzą ale nie powiedzą i co wiszą im kasę, więc… Po tym jak porcja dostawy nie dotarła przez ciebie na Bohan, miałabym się na baczności, wiesz. Relax. Jakby co mogę ci naraić jakąś robotę.


Angie spojrzała na Charliego, który znów odpłynął w świat zakładów konnych i który nie sądził chyba, że może jej w ogóle więcej nie zobaczyć. Wydawało się jej, że nie słucha, ale i tak nachyliła się ku Lucii i zniżyła głos.


- Uch, dzięki Lu, pamiętam o tym wszystkim, ale nie jest łatwo. Pamiętasz Johnnego? No to teraz słuchaj, przeżywamy takie małe odbudowanie stosunków… Jak wszystko pójdzie dobrze nie będę się już imać robótek na trzech przecznicach.

- Johnny? Johnny Johnny Johnny… Twój były, ten od chłopaków z o’Malley’s? – Estevez dłubała lekko w zębach ze znudzoną miną - Błagam cię. Lepiej bierz nogi za pas, facet celuje nie w swoją ligę. Zresztą i tak podobno dobrali mu się do tyłka żółtki. A chciał kręcić lody z Ruskimi… He… Takie kokodżambo to niech on babce zamelduje.


Resztę lunchu spędziła siedząc z Lucią przy stoliku i rozmawiajac o mało znaczących rzeczach, facetach, prostownicach, powolnych dostawach z Tijuany. Gdy Portorykanka wyszła, przysiadł się do niej Charlie ze swoimi morałami; zresztą, każdy miał tu dla niej jakieś świetne rady. I tak nie zamierzała tłumaczyć się, że mieszka na Hove Beach ze zbieraniną dziwaków zgrywających twardzieli, więc powiedziała, że poznała kogoś i postanowiła się wprowadzić. Właściwie może lepiej było w ogóle nie zawracać sobie głowy powrotami? Najpierw metro i Johnny z jego białą paczką i niewidzialnymi rozmówcami, później to wszystko, co mówiła Lucia, która wie to pewnie od fryzjera, a wiec wiedzą wszyscy, tylko nie ona, Angie? I skąd Ramirez wziął nagle tyle tupetu? Wychodząc z Charlie’s trzasnęła drzwiami i weszła do metra. Oby ktoś inny zaopiekował się Cadillakiem, czuła, że jej głowa robi się zbyt ciężka, żeby przeprowadzić to cacko przez miasto z zachowaniem dozwolonej prędkości…
 
stibium jest offline  
Stary 25-09-2009, 10:16   #29
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację


Hove Beach godzina 16:17

Każdy z grupy miał do załatwienia dość absorbujące sprawy, więc trochę to trwało zanim wszyscy z nich znaleźli się u Mamadou. Wszyscy, oprócz znudzonej i zapomnianej przez reszty grupy Sue na która natknął się Johnny chcąc odstawić Cadilaka na Hove Beach. Widać Mark i Angie przepadli gdzieś bez śladu zostawiając ją za sobą. Johnny sprawiał wrażenie, że cieszył się z odstawionej przez nią komedii w galerii, jednak na wszystkie zadania przez nią pytania odpowiadał wymijająco. To dodatkowo złościło i tak rozdrażnioną już dziewczynę.
On był jednak nieobecny duchem. Kolejną zagadką było to, że jego wygląd nagle znacząco się poprawił. Tym razem był jednak ubrany zupełnie inaczej. Biała elegancka koszula i czarne dżinsy sprawiały, że mógł wyglądać na króla dyskotek. W dodatku wyglądało na to, że zgolił swój lekki zarost. Młody, przyzwoicie zbudowany mógł podobać się niektórym dziewczynom lubujących się w złych chłopcach. Nie każdy jednak przepadał za cwaniakami z ogoloną głową nieważne ile posiadają w sobie uroku. Przygryzał wargę jedną ręką prowadząc Cadilaca drugą paląc papierosa, bez którego widocznie nie mógł się obejść.
Kiedy dotarli tam widok był dość nietypowy. Frank siedział na kanapie z prowizorycznym zakrwawionym opatrunkiem, najprawdopodobniej będącym dziełem Mamadou. Wyglądało na to, że Mark miał spotkanie z butelką wódki. W najlepszej kondycji zdawał się być Siergiej, który przywitał ich dość zagadkowym uśmiechem.



-Widzę, że ominęło nas after party.

Mamadou wstał z fotela i chwycił go za rękaw wyprowadzając stanowczo do kuchni. Najwyraźniej nie miał zamiaru żartować. Krzyki z kuchni docierały do reszty nie pozostawiając u reszty cienia wątpliwości, że ich gospodarz nie cieszy się zbytnio z ich pobytu tutaj.

-Johnny… Co ty do cholery wyprawiasz człowieku he? Możesz mi powiedzieć, czemu jakiś biała paskudzi mi kanapę na czerwono? Obiecałeś, że nie będzie problemów bracie. Tylko bez problemów powiedziałem, a ty tak mi się odpłacasz?

-Mamadou zamknij się kurwa na sekundę ok.? Wyniesiemy się stąd niedługo daj nam maks 2 dni i nie będziesz musiał mnie więcej oglądać, stoi?

-Jebać to człowieku, macie się wynieść do jutra.

Angie weszła do mieszkania jako ostatnia z grupy, trochę zeszła jej wizyta w rodzinnych stronach. Akurat usłyszała końcówki z głośnej wymiany zdań. Wchodząc przez drzwi prawie wpadła na wychodzącego z kuchni Mamadou.

-Sory kurczaczku nie jesteś w typie Mamadou.

Już chciała odpowiedzieć co myśli o zdaniu Senegalczyka, kiedy zobaczyła zanim głowę Johnnego dającego jej znak żeby odpuściła. Diler najwyraźniej nie miał nastroju, wchodząc do salonu nie trudno było zgadnąć dlaczego. Gęstą atmosferę od razu wyczuwało się w powietrzu. W dodatku wszędzie walały się torebki z marihuaną. Diler zignorował obecność innych i zajął się ich zbieraniem.

-Wszyscy już są jak rozumiem. Siergiej, Frank jak sprawa mundurów?

-Mamy wszystko, co potrzeba Johnny… A to – wskazał na ranę mężczyzny siedzącego na kanapie - mały wypadek przy pracy prawda Frank?

Mężczyzna spojrzał gniewnie na Rosjanina, nie zaprzeczył jednak jego słowom. Widocznie, między tymi dwoma stało się coś, o czym nie mieli zamiaru mówić reszcie.

-Hmm ok, Mark, Angie? Słyszałem, że Sue dała wam trochę czasu…

-Ta.. dobra robota, Sue. Johnny, szczerze? Nie mamy szans. Pewnie cię to zainteresuje, mam nawet coś w rodzaju mapy... To jest nie do obejścia.

-Pokaż to… Hmm no niezła robota mała.

Przyglądał się mapie przez chwilkę, po czym przekazał jej Sue, która wyrwała mu ją z rąk dużo silniej niż była taka potrzeba. Najwyraźniej wciąż miała mu za złe robienie z jej idiotki. Po chwili cała grupa wiedziała już jak wygląda uproszczony rozkład budynku.

-Ja nie mam niestety artystycznego drygu, ale zająłem się innymi sprawami. Oto panie i panowie przenośny laser, bez którego nie mamy szans wyciągnąć jajka. Gablota jest otoczona wzmacnianym szkłem, całe szczęście że stary znajomy był w mieście.

-Wow mogę użyć coś takiego po skoku?

Pytanie Rosjanina było tak nie na miejscu, że Mark po prostu wzruszył rękoma i mówił dalej.

-Dodatkowo całą podłogę pokrywają czujniki ruchu, zapewne włączone w nocy. Nie wiem, ale podejrzewam, że sama gablota może być także zabezpieczona alarmem. Więc tak, Angie zgadzam się że będzie ciężko to wszystko obejść.

-Szyb… Musimy użyć szybu, tylko, że takie miejsca są cholernie ciasne i potrzeba kogoś na tyle małego żeby się tam wcisnąć….

Przerwał przenosząc wzrok na swoją dawną dziewczynę. Po chwili, Angie poczuła też na sobie spojrzenia innych członków grupy.

-Ech… Po prostu zajebiście.. – wymruczała pod nosem.

-No to jesteśmy prawie gotowi a czas goni. Prawie, bo będziemy potrzebowali jeszcze paru drobiazgów. Spoko zgarniemy je po drodze, więc radzę zabrać wszystko, co chcecie i wyjeżdżamy.

Po drodze do galerii zatrzymali się tylko raz w sklepie z narzędziami. Johnny bez żalu rozstał się z ostatnimi pieniędzmi kupując potrzebne artykuły. Dojechali pod galerię w momencie, kiedy dzień chylił się już ku końcowi. Wysiedli z samochodów i czekali na tym samym parkingu gdzie ostatnio. Wolny czas Johnny musiał wykorzystał żeby wprowadzić w szczegóły swojego planu.

-Frank i Siergiej podejdziecie pod boczne wejście, te dla pracowników. Pokażcie plakietki do kamery, trzymajcie głowy nisko a wszystko będzie w porządku Jak gdyby nigdy nic podbijecie karty pracy i wejdziecie w głąb galerii. Waszym głównym celem jest pomieszczenie monitorujące powinno tam być jakiś dwóch strażników. Wyłączcie kamery i upewnijcie się, że nie pozostaną żadne ślady, które mogą nas zidentyfikować. Powinno być jeszcze trzech-czterech strażników, nie licząc tych, którzy jak rozumiem nie pojawią się dziś w pracy. Prawdopodobnie nimi także trzeba będzie się zająć, najlepiej jednak jak wpuścicie najpierw nas. Sue i Mark pomogą wam. Postarajcie się być jak najciszej, ci goście niczego się nie spodziewają, ale przyparci do muru mogą sprawić kłopoty.

-Johnny, Sue zostaje przy samochodach i to nie podlega dyskusji. Potrzebujemy kogoś, kto będzie wypatrywać glin i kto zapewni szybki odwrót w razie potrzeby.

-Ale ja…

-Zaufaj mi skarbie, wiem, co robię.

Dziewczyna zapewne nie chciała być traktowana jak mała dziewczynka, ale coś w głosie Marka kazało jej się nie spierać. Widać Johnny także wyczuł, że spieranie się z nim w tej kwestii nie doprowadzi go daleko. Wyglądało na to, że mężczyzna po prostu troszczył się o nią. Niezręczną chwilę przerwał oczywiście Johnny.

-No dobra, faktycznie może lepiej żeby ktoś ogarniał to wszystko z zewnątrz. Ja i Angie wejdziemy z resztą do budynku, ale pójdziemy na dach schodami w części dla pracowników. Tam musi być bezpośredni dostęp do systemu wentylacyjnego.

-Okay Johnny a co z czujnikami i alarmem w gablocie z jajem?

-Czyżbyś we mnie zwątpił Frank?

Wyjął z kieszeni niewielkie urządzenie przypominające kształtem nowoczesny kalkulator. Pobawił się nim trochę w dłoniach i rzucił go Angie, która nie miała żadnych problemów żeby przechwycić go w locie.



-Po prostu przykładasz to urządzenia odpowiadającego za czujniki ruchu, powinno być gdzieś na ścianie, pewnie przy podłodze. Naciskasz ten klawisz i czekasz aż złapie połączenie potem ten i czekasz aż zdekoduje cały szyfr. Wpisujesz szyfr i wyłączasz czujniki. Wydaje się skomplikowane, ale nie powinno być takie trudne. Potem przyczepiasz to do gabloty i naciskasz ostatni. Powinien zagłuszyć każdy sygnał alarmowy w promieniu kilku metrów. Zanim spytacie… Nie, nie wziąłem tego ze sklepu z narzędziami. W torbie mam też kilka innych bardziej pospolitych drobiazgów, których użyjemy z Angie na dachu.

Taka technologia nie była czymś ogólnodostępnym tym bardziej dziwne było, że zwykły gangster z trzeciej ligi zdobył go od tak bez problemów. Widać nie tylko Mark miał ciekawych znajomych.

-No tak jeszcze walki-takie.

Podał po jednym każdemu z członków grupy, sprawdzając czy każde z nich działa.

Czekaliście aż ściemni się zupełnie w ustronnym miejscu mając na oku galerię. Wkrótce pojawili się zmiennicy strażników z dziennej zmiany a zaraz potem budynek opuściło kilku ich kolegów. Przyszedł czas na pierwszy etap planu.

---

Gdzieś w Broker

Jack modlił się w duchu o to żeby udało mu się zachować swoje nic nie warte życie. Ostatni raz, kolejny raz powtarzał sam sobie. Przysięgam, że ostatni raz zrobiłem coś niezgodnego z prawem Boże.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność, najwidoczniej zbiry sprawdzały kolejne piętra bloku. Nie miał złudzeń, sprawdzą także dach. Rozejrzał się jeszcze raz. Nie było niczego, żadnych schodów, rynna była zbyt ryzykowna żeby się po niej opuścić z tej wysokości. Do sąsiedniego bloku nie ma szans doskoczyć.
Złapał się za głowę, co chwilę zerkając w stronę drzwi od dachu. Wydawało mu się pewnie, ale słyszał przybliżające się kroki. Jeżeli to rzeczywiście kroki to były jeszcze dość daleko, rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś broni. Jeśli uda mu się zaskoczyć i nie wejdzie ich więcej niż dwóch to miał szansę.
Lepsze to niż bezczynnie czekać na śmierć.
Nie było tu nic godnego uwagi poza przytwierdzonymi rurami, z których część już przerdzewiała. Sprawdzał jedną po drugiej, ale trzymały się twardo. W desperacji szarpał tą, która wydawała się w najgorszym stanie. Posiniał od wysiłku, ale poczuł jak metal ustępuje. Po chwili rura przełamała się pozostawiając sporej ilości kawałek w rękach Jacka. Nie można nazwać to było bronią, ale jak uderzy gościa od tyłu to może…

Nagle potężny kopniak otworzył drzwi, przez które władowało się trzech mięśniaków. Pierwszy z nich uśmiechnął się na jego widok wyjmując sprężynowy nóż z kieszeni.

-Spokojnie hombre chcemy tylko pogadać… Nic więcej…

Jack wiedział, że jeśli ktoś mówi właśnie takie zdanie to myśli zupełnie coś przeciwnego. Rura wyleciała mu z drżących rąk i podbiegł do gzymsu kończącego dach. Mężczyźni z krzykiem rzucili się w jego stronę, ale było już za późno. Blady ze strachu jechał w dół starą rynną, która już po kilku chwilach zaczęła odrywać się pod jego ciężarem. Mniej więcej w połowie rynna puściła a on zawisł w powietrzu kurczowo trzymając się kawałka rynny, który wydobywał z siebie protestujący dźwięk. Poczuł jak jego palce tracą przyczepność, zamknął oczy wyobrażając sobie, że leci jak ptak. Raz po raz modlił się w duchu o boską interwencję.
Nie poleciał jednak w górę, spadał w dół na spotkaniu swojego przeznaczenia To koniec, i nagle usłyszał własny krzyk nie tyle przerażenia, co bólu a po nim następny i jeszcze jeden. Kilkakrotnie uderzał w gałęzie drzewa, które spowalniały upadek kosztem kilku siniaków. Zwalił się w końcu na twardą ziemię wydając cichy odgłos bólu. Sądząc po bólu, złamał sobie kilka żeber.
W dodatku gdzieś w oddali usłyszał dźwięk syreny policyjnej.. Zabawne jak szybko zapominamy o przyrzeczeniach, które składaliśmy modląc się w potrzebie, Jack nie doznał nagłego nawrócenia, mimo że przed chwilą był uczestnikiem czegoś, co wielu mogłoby określić cudem w jego sytuacji. Mimo wszystko dostał od losu drugą szansę i tylko od niego zależało, co zamierza z nią zrobić.
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 25-09-2009 o 10:35.
traveller jest offline  
Stary 25-09-2009, 22:35   #30
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację


- Świetnie, mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś, kiedy ja robiłam z siebie idiotkę. Zmiana wyglądu była na pewno niezbędna – warknęła trzaskając drzwiami od strony pasażera.
Milczała cała drogę. Wściekła na Johnego, na siebie, na Garego, który wpakował ją w to gówno.
Wszystko było nie tak.

Weszła do mieszkania Mamadou szybkim krokiem nie zwracając uwagi na ludzi, którzy się tam znajdowali. Była wkurzona, bardzo. Musiał w końcu pozbyć się tej taniej kiecki, w której przeparadowała pół dnia. Rozglądała się przez chwilę po pokoju wyraźnie czegoś szukając. Po chwili podeszła do stolika zgarnęła kluczyki od Chevroleta, odwróciła się na pięcie i wyszła bez słowa.

Wróciła po kilku minutach ubrana w swoje ciuchy.

-Wszyscy już są jak rozumiem. Siergiej, Frank jak sprawa mundurów? – powiedział Johnny, gdy tylko pojawiła się w drzwiach.

- Oddaję – rzuciła w niego pomiętą sukienką, po czym usiadła na podłodze przy jednym z foteli.

-Mamy wszystko, co potrzeba Johnny… A to – wskazał na ranę mężczyzny siedzącego na kanapie - mały wypadek przy pracy prawda Frank?

Dopiero teraz zauważył prowizoryczny opatrunek na ręce mężczyzny.
„Świetnie pozabijajmy się nawzajem na samym początku. Co ja tu do cholery jeszcze robię?!”


-No to jesteśmy prawie gotowi a czas goni. Prawie, bo będziemy potrzebowali jeszcze paru drobiazgów. Spoko zgarniemy je po drodze, więc radzę zabrać wszystko, co chcecie i wyjeżdżamy.

Wychodząc z domu zgarnęła tylko szelki, jeden z pistoletów leżących wciąż w salonie murzyna i krótką, skórzana kurtkę.

- Jak udała się pogawędka z kolegą? – uśmiechnęła się zaczepnie do Marka mijając go w korytarzu. – Po przywitaniu, jakie Ci zafundował myślałam, że będzie gorzej.

***


-Johnny, Sue zostaje przy samochodach i to nie podlega dyskusji. Potrzebujemy kogoś, kto będzie wypatrywać glin i kto zapewni szybki odwrót w razie potrzeby.

-Ale ja… Zapomnij Krain, nie będziesz…

-Zaufaj mi skarbie, wiem, co robię.

Nie zgadzała się z tym, nie chciała się jednak kłócić. Poza tym w jego głosie było coś przekonywującego. Spojrzała wyczekująco na Johnnego. W końcu to on był tu szefem i teoretycznie do niego powinno należeć ostatnie słowo. Miała nadzieję, że przynajmniej tym razem jej nie zawiedzie.

- No dobra, faktycznie może lepiej żeby ktoś ogarniał to wszystko z zewnątrz. Ja i Angie wejdziemy z resztą do budynku, ale pójdziemy na dach schodami w części dla pracowników. Tam musi być bezpośredni dostęp do systemu wentylacyjnego.

Nadzieje szybko okazały się złudne. Johnny bez mrugnięcia okiem zmienił swój plan. Po raz kolejny jego notowania w oczach Sue spadły. Za wszelka cenę starał się ją do siebie zrazić.
„Gdzie Ty masz jaja chłopie…?”

- Świetnie kurwa! Zadowolony?! – warknęła do Marka. Miała ochotę mu przywalić.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172