Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-09-2009, 17:52   #11
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
- Jak najbardziej – uśmiechnęła się kącikowo – i nie chowaj lepiej tej mapy.

Wyjal wiec i podal ja dziewczynie myslami jednak byl juz w innym miejscu. Odczekawszy, az reszta druzyny laskawie sie ulotni wyjal maly telefon. Bylo ryzyko, ale bez niego zycie podobno jest nudne. Jeszcze tylko chwila wahania. Ktos postronny moglby w tej chwili uznac, ze Mark sie boi i pewnie mialby racje. Numer telefonu, ktory mial zamiar wybrac mogl stanowic dla niego zagrozenie. Odnowienie wiezi, ktore zerwal ponad dwa lata temu. Powrot na stare smieci, na ktore nie mial zamiaru powracac. Przysluga pociajaca za soba kolejne. Przede wszystkim jednak bedzie to znak, ze wrocil, ze znow jest aktywny. Czul jednak, ze nie ma wyboru. Pieniadze, ktore wreczyl mu Johny mogly wystarczyc co najwyzej na wiatrowki do polowan na wroble. Nie bylo szans na cos pozadnego. Bez sprzetu zas mogli sobie wsadzic palce w dupe i liczyc na cud. Z doswiadczenia wiedzial, ze cuda sie nie zdazaja.

- Czego...?

Zaspany glos w sluchawce natychmiast sciagnal go na ziemie. Nie brzmial zbyt raodsnie.

- Pet...

- Krain..?

- Nie, spiaca krolewna.


W sluchawce zapadla pelna napiecia cisza. Mark przez chwile przygladal sie Sue. Co ta dziewczyna robila wsrod tej bandy swirow?...

- Wracasz.

To nie bylo pytanie. Krain skrzywil sie slyszac ten pewny siebie i zdecydowanie rozbudzony glos.

- Nie... Jeszcze nie.. Potrzebuje czasu...

- Wracasz.

Mial ochote wyrznac Petowi w morde.

- Wracam. Tyle, ze wczesniej mam cos do zrobienia...

Znow cisza.

- Gdzie jestes?

- Liberty.

Petowi mogl powiedziec. Musial o ile chcial cos od niego wyciagnac. Opierajac sie plecami o brudny mur mowil dalej.

- Podobno masz tu kogos od zabawek. Potrzebny mi adres.. Tak dla siedmiu osob, moze nieco mniej... Legalnie.

- Krain, w co ty sie znow pakujesz?

- Pet...

- Nie Pet'uj mi tu do cholery, wiem jak mam na imie. To co duzego?

- Moze. Pewnie bedzie o tym glosno wiec sam sie dowiesz. Masz tu kogos?


Kolejna przerwa, ale dzwiek meczonej klawiatury pozwalal miec nadzieje, ze jednak cos z tego wyjdzie.

- Cockerell ave 56, Alderney. Sklep sie nazywa Wystrzalowa siodemka... Nie smiej sie.

Nie bylo to jednak takie latwe. Minela chwila nim byl w stanie zapanowac nad smiechem.

- Cockerell ave 56, Alderney... Sprobuj znalezc ta ulice.

Rzucil w strone Sue.

- Ok, jestem twoim dluznikiem...

- Nie pierwszy i nie ostatni raz. Gosc jest troche nerwowy.. Zadzwonie i dam mu znac ze sie pojawisz.

- Dzieki Pet...

Juz mial sie rozlaczyc ..

- Krain..

- Tak Pet?

- Uwazaj na siebie stary...


Dzwiek przerwanego polaczenia oszczedzil mu koniecznosci odpowiedzenia na ten nietypowy u przyjaciela objaw troski. Umiesciwszy komorke ponownie w kieszeni spodni spojzal wyczekujaco w strone dziewczyny.

- Znalazlas?


- Chyba ??? - odpowiedziała przyglądając się mapie trzymanej pod dziwnym kątem.

- Chodźmy stąd, bo stojąc w tym cholernym zaułku, raczej nie dowiemy się gdzie jesteśmy. A jesteśmy chyba daleko. To zupełnie inna dzielnica ? - powiedziała z cichym westchnięciem wciąż patrząc w mapę. Nienawidziła nowych miejsc.

Mark usmiechnal sie ruszajac za dziewczyna.

- Sprawdz rozklad metra.. Do najblizszej stacji mozemy zawsze dojechac lapiac Taxi... Chyba sie nie boisz?

Zakonczyl z lekka drwina w glosie.

- Z takim facetem u boku ? - zaśmiała się.

- Planche St ? niedaleko jest stacja metra. Dojedziemy do San Quentin Ave, później mamy most. - wciąz patrzyła w mapę

- Ty prowadzisz malenka...

- Świetnie, tylko nie miej później pretensji.


*****




Droga do Alderney trwala dluzej niz powinna. Zakorkowane ulice Liberty i koszmarny tlok w metrze skutecznie ta droge na dodatek obrzydzily. Mark nie przepadal za tlumami. Co prawda w niektorych przypadkach tlok byl sprzyjajaca okolicznoscia to jednak nadmiar ludzi w jednym miejscu sprawial, ze mezczyzna czul sie dziwnie osaczony.
Gdy wreszcie dotarli pod Cockerell ave 56, odetchnal z ulga. Sklep zarowno z zewnatrz jak i po przekroczeniu progu nie robil wrazenia. Ot, kilka rodzajow broni dla amatorow, troche bardziej profesjonalnego sprzetu, kamizelki kuloodporne, noze, jakies drobiazgi... Nawet niezle, jednak nie to do czego Krain byl przyzwyczajony.

- Czego?!

Powitanie to zaczynalo go przesladowac. Mezczyzna, do ktorego nalezal zgrzytliwie brzmiacy glos prezentowal soba niezbyt przyjemny widok. Potezna sylwetka zdawala sie wypelniac cale pomieszczenie. Wysoki na ponad metr dziewiedziesiat i wazacy grubo powyzej stu kilogramow wydawal sie nie miec ani grama tluszczu pod skora. Lysy, ubrany na czarno, z wrogim wyrazem twarzy stanowil idealny material na goryla godrzednego klubu ze striptizem.
Zastanawiajac sie jakim cudem Pet zawarl znajomosc z tym wielkoludem, Mark zmierzyl go chlodnym spojzeniem po czym spokojnie powiedzial.

- Chcielibysmy kupic kilka drobiazgow. Znajomy wspomnial, ze to dobre miejsce...

Mezczyzna spojzal na Kraina spod przymrozonych oczu po czym przeniosl spojzenie na Sue.

- Hmm... A ona to kto?..

Zapytal wciaz mierzac dziewczyne nieprzyjaznym wzrokiem.

- Jest ze mna.. To jak? Dobijemy targu czy mam poszukac innego dostawce?

Przez chwile wygladalo na to, ze facet jednak sie rozmysli i poczestuje kulka na odchodne. Wreszcie jednak wykonal zamaszysty ruch reka zapraszajac ich na zaplecze. W pomieszczeniu smierdzialo prochem i dymem z ogromnego cygara spoczywajacego w krysztalowej popielniczce. Czujac jak strozka zimnego potu splywa mu po grzbiecie postanowil, ze spedza w tym miejscu mniej czasu niz poczatkowo sadzil. Nie mial ochoty byc tym, ktory wraz z wlascicielem tego przybytku przekona sie jak niebezpieczne jest laczenie zamilowania do cygar z zamilowaniem do materialow wybuchowych. Jak sie okazalo schowek byl jedynie przedsiakiem bowiem za solidnie wygladajacymi drzwiami zaopatrzonymi w zamek kodowy i pewnie cala mase innych zabezpiecznien, znajdowalo sie prawdziwe serce tego przybytku. Pokoj, a raczej mala hala, oswietlona jezeniowkami przedstawiala soba marzenie kazdego fana napadow z bronia palna. Schludnie poustawiane na stalowych stelazach lezaly tu bowiem okazy broni palnej mogace zaspokoic nawet wyjatkowo wybredne jednostki. Olbrzym, najwyrazniej dumny z wrazenia jakie na gosciach zrobila jego kolekcja, gestem dloni zaprosil do swobodnego rozejzenia sie.

- Co konkretnie potrzebujecie?

Mark myslal przez chwile nad zadanym pytaniem. To co potrzebowali bez watpienia znajdowalo sie w posiadaniu tego mezczyzny. Problem stanowila jedynie kasa, a tej nie mieli za duzo.

- Potrzebuje ... Siedem sztuk tego..

Wskazal niedbalym gestem na czarne pistolety Smith&Wesson.

- Naturalnie naboje i kabury.. Szelki.. Dodatkowo jeden Ka-Bar dla mnie..

Mowiac to wskazal na noz wzorowany na Mk.II z ostrzem typu „recurve”. Byla to jego najwieksza slabostka i nie mial zamiaru z niej rezygnowac. Zastanawiajac sie na co jeszcze mogloby im wystarczyc spojzal przelotnie na Sue po czym zapytal.

- Cos dla ciebie malenka?

- Kastet - powiedziała po chwili namysłu. - I mów mi po imieniu.

- Zatem kastet dla malenkiej Sue. Dobra, podliczaj..

Mezczyzna, ktory przez caly czas z uwaga sie im przygladnal natychmiast wymienil cene. Zdecydowanie zanizona co nie uszlo uwagdze Kraina.

- Jestes pewien?

- Przysluga...

Rzucil jakby to jedno slowo mialo wszystko wyjasnic.

- Twoja wola..


*****



Zapadl juz wczesny wieczor gdy wreszcie udalo sie im dotrzec na miejsce spotkania. Mark, taszczacy plecak wypelniony bronia oraz wlasna torbe podrozna, mial dosc tego miasta. Cztery razy probowano go okrasc, o malo nie wepchnieto go pod kola przejezdzajacej taksowki, a na koniec wysiedli dwa przystanki od celu ich podrozy. Czul, ze zaraz zacznie zabijac.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 04-09-2009, 15:33   #12
 
stibium's Avatar
 
Reputacja: 1 stibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwu
Angie odskoczyła jak oparzona po tym, jak jej otwarta dłoń spotkała się z gębą Johnnego. Uch, spokojnie, Chau. To ma być twoja druga szansa, a wozów w Alderney jak psów… Dasz radę, mała, to nie pierwszyzna.


Johnny wyrobił się, od kiedy widziała go ostatnio, bez dwóch zdań. Skurczybyk podłapał jakieś kontakty z Ruskami i może jeszcze będzie zgrywał konesera. Jajo Fejberdża, tak to szło? Widać szefostwo ma hollywoodzkie zacięcie. Co będzie następne? Mona Lisa? Sterowniki do satelit? Po chwili Angie uśmiechnęła się krzywo. Jasne. Nie będzie następnego razu.


- Czyli ty jesteś Frank? Byłeś w ogóle kiedyś w Dallas? – spojrzała na koszulkę, a później na twarz faceta, z którym miała załatwić wóz - Chociaż… Nie wyglądasz jak miejscowy.

- Żartujesz? Wychowałem się tam, Dallas to moje miasto - odrzekł poczym wyciągnął paczkę papierosów "Red Apple" i zapalił sobie jednego - Więcej tam latynosów niż białych, ale i tak jest super.

- Ha, w takim razie witaj w domu, w Broker jest podobnie.. Wiedziałeś na jaką jazdę się piszesz? No wiesz, mi Johnny nic nie mówił o gazowaniu. Poczęstujesz?

- Jasne - podał jej zmiętą paczuszkę i zaciągnął się porządnie - Słuchaj Angie, co wiesz o tym całym Johnny'm? Wygląda na to, że poznaliście się już wcześniej.

- Ee, Johnny? Stare dzieje. - Mallory pomógł jej odpalić po tym, jak walczyła trochę z zapalniczką - Wkręcił mnie do biznesu, można tak powiedzieć. Wiesz, nie myś tylkol, że wyjął mnie prosto z salonu piękności ą ę, masaż tajski pedikiur obciąganie gratis. Coś ty, zły adres, nie ta branża, do widzenia. Johnny ma parę kontaktów. Ale dla mnie to ciągle chłopak z sąsiedztwa, heh...

- Miejmy tylko nadzieje, że w nic gorszego nas już nie wpieprzy. Wiesz przyjechałem do Liberty bo skusiła mnie kasa, ale robota dla Rosjan to żadna frajda.

- Ta.. Mecenasi - uśmiechnęła się wypuszczając obłok dymu - Na temat: mój staruszek ma warsztat samochodowy, spróbuj zgadnąć czym się z braćmi od małego jaramy. Ee, nie wiem, czy to dobry plan, ale chyba nasz jedyny, rodzinny reunion i po sprawie. Spróbujemy?

- Jestem za, ale nie szukajmy nic wyszukanego, ważne tylko by było na chodzie, bo przecież Johnny nie chce się rzucać w oczy, prawda?



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=cnNyxy7XPfs[/MEDIA]



Broker, Broker, Broker. Podobno jeden facet ze sklepu z fajkami wystawia na rogu codziennie aparat i robi zdjęcie swojego lokalu, to samo zdjęcie, ale w tysięcznych kombinacjach. To jego projekt, ma uchwycić Broker lepiej niż szmirowate opowiadania, lepiej niż prasa, lepiej niż słowa. Prawdopodobnie nigdy nie wziął pod uwagę słowa zajebiste.


Ok, teraz jest tu trochę inaczej, nie wybuchają hydranty. Ghettoblastery trochę się popaliły, lato nie paruje asfaltem jak w Taksówkarzu; to a propos ekodziwek z Algonquin i ich globalnego ocieplenia. Ale dzielnica to dzielnica, możesz być pewien że w twojej ulubionej polskiej knajpie pożółkłe wycinki o Gołocie wiszą jak wisiały ostatnie dziesięć lat, że krucjata władz federalnych nijak się ma do ceny grama na schodach u puertoriquenos i że jak nic, wszyscy tu zwiną manatki w dniu, kiedy zamkną ostatnie osiedlowe radio.

Ojciec Angie, jej bracia, warsztat – wszystko to było w South Slopes. Gdy tylko postawiła nogę na Sundance, natychmiast przyspieszyła kroku. Mallory wydawał się lekko poirytowany.


- Witam u siebie, Frank. Aaaa, witaj w domu, Chau! – dziewczyna zarzuciła biodrami w znany z teledysków sposób i skręciła w podwórka. – Poczekaj na mnie w tamtej knajpie. Jestem z powrotem za 20 minut, obiecuję, żadnych długich powitań.


***


Dotrzymała słowa. Wpadła do lokalu głośno witając się z kelnerką, usiadła naprzeciw Mallory’ego i nachyliła się nad stolikiem zniżając podekscytowany głos.


- Mam wóz o jaki prosił Johnny. To znaczy… Będziemy go mieli, jeśli pofatygujemy się do Alderney, wiesz, to żaden problem. Stoi odstawiony na zakumplowanym parkingu. Dobra, to nie jest świeży kąsek z taśmy, ale gadałam z braćmi i wiedzą co mówią. To auto jest kompletnie czyste, ma czyste papiery, właściciel odstawił je do naszego warsztatu w marcu i kopnął w kalendarz, od tamtej pory nikt się po nie nie zgłosił. Możemy brać śmiało, a Tommy – mój brat – dłubał trochę przy nim przez lato, mówi że sprawuje się bez zarzutu. Ok, już mówię. Cadillac Fleetwood. Błękitny. Proś o rachunek.


***


Alderney to kompletnie inna bajka. Drugi koniec miasta, Angie i Frank musieli przebić się przez naprawdę niezły kawałek korka. Na umówionym parkingu obwieszonym samochodowymi chorągiewkami nie zajęło im dużo czasu szukanie wozu po nieboszczyku; potem wystarczyło, żeby Mallory z świstkiem z warsztatu poszedł po klucze do ciecia. Bułka z masłem, tylko dlaczego ktoś położył ją po drugiej stronie Humboldt River? Nieważne. Cadillac trochę pokrztusił się, gdy Frank przekręcił kluczyki, ale ostatecznie okazał się całkiem posłusznym staruszkiem.





Tommy Mazur miał szczególną słabość do wozów z tej epoki; gdyby nie całe to zamieszanie z otwieraniem własnej knajpy, zrobiony na tip top Cad byłby już odsprzedany za grubsze pieniądze na aukcji. Całe szczęście, całe szczęście że postałeś sobie trochę dłużej na parkingu, myślała, gdy jechali już przez ulice Alderney.


- Hej, Frank, kieruj się na most Hickey a potem… - nagle Angie przerwała a jej oczy zabłysnęły jak dwie polerowane monety – Frank, zwolnij, widzisz to cudo zaparkowane w drugiej przecznicy?!
 

Ostatnio edytowane przez stibium : 04-09-2009 o 15:38.
stibium jest offline  
Stary 05-09-2009, 22:53   #13
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Dawno już Mallory nie widział kobiety tak pięknej i pełnej wdzięku jak ta, która właśnie pewnym krokiem wkroczyła do jego pokoju. Ubrana była jedynie w luźny szlafrok, który odkrywał stanowczo zbyt wiele przez co Frank nie mógł odwrócić od niej wzroku. W jednej chwili zapomniał o Johnny'm, Rosjanach i całym Liberty, teraz liczyła się już tylko blond piękność, która stała tuż przed nim. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, iż coś jest nie tak, lecz wtedy było już za późno. Niczym z magicznego kapelusza w jej dłoni pojawił się masywny kij do hokeja, raptem kilka sekund zajęło jej przebycie dystansu jaki dzielił ją i Mallory'ego.

- CO DO CHOLERY?! - krzyknął, gdy kij dosięgnął jego żeber - ZA CO?!

***

- Cholerny koszmar - wyszeptał, gdy zorientował się, że właśnie leży obolały na betonie - I cholerne rosyjskie dupki.

Rosjanie w dość szczególny sposób potraktowali wszystkich członków ekipy fundując im twarde lądowanie na ziemi. Frank otrzepał ubranie i złapał się za obolałe żebra, nie tak miał wyglądać jego pierwszy dzień w Liberty. Spojrzał gniewnie w kierunku człowieka, który go w to wszystko wplątał, miał ochotę teraz grzmotnąć Johnny'ego prosto między oczy.

Zdenerwował się jeszcze bardziej, gdy Rosjanie postanowili ich dokładnie zrewidować. Całe to przeszukiwanie dla Mallory'ego było całkowicie bez sensu, bo niby skąd mieli mieć broń? Przecież odebrali ich prosto z lotniska.

- Znalazłeś tam coś dla siebie? - rzucił, gdy jeden z mężczyzn zaczął go obmacywać tam gdzie nie powinien.

- Formalności.. formalności.. na szczęście mamy je już za sobą więc proszę państwa do środka.

W końcu wprowadzono ich do salonu, trzeba przyznać, że Rosjanie wiedzieli co to komfort. W innych okolicznościach pewnie ucieszyłby się, iż może gościć w takim apartamenciku, lecz teraz myślał już tylko o tym by jak najszybciej zakończyć znajomość z Rosjanami i Johnny'm. Humor poprawił mu się nieco, kiedy gospodarze włączyli telewizor na którego ekranie ekipa mogła teraz podziwiać ich szefa.

- Czego oni nie wymyślą - pomyślał i zaśmiał się mimowolnie.

Po krótkiej wymianie zdań wszystkim zgromadzonym rozdano fotografie, a gość z ekranu zaczął przedstawiać im szczegółu ich zadania.

- Zdjęcie przedstawia jedno ze słynnych jaj Faberge a mianowicie "Lilie z Doliny". Wykonane w 1898 przez Michaela Perchina na zamówienie cara Mikołaja II, który oferował je na Wielkanoc swojej żonie. Zdjęcia przedstawiają samego cara oraz ich dwie córki Olgę oraz Tatianę. Samo jajo mające kształt lilii przyozdobionej diamentami i rubinami ma przypominać w swoim majestacie koronę carską. Nie muszę mówić, że jest po prostu gratką dla kolekcjonerów. Niestety nie udało mi się go zdobyć drogą legalną... jest on własnością prywatnego kolekcjonera który jak wiecie o ile zdążyliście przeglądnąć chociażby "Liberty Globe" jeszcze przez dwa dni będzie wystawiać go w galerii sztuki w Hatton Gardens. Z tego co wiem, tak gorączkowo obawia się o bezpieczeństwo jaja, że wraca wcześniej do Europy nie zważając na żadne pieniądze. Macie więc 2 dni.. i pamiętajcie, że nie toleruję porażki.

Czekało ich rzeczywiście trudne zadanie, a Frank tymczasem wciąż nie mógł uwierzyć w to co usłyszał. Kto przy zdrowych zmysłach powierza tak trudną misję garstce ludzi, którzy nie dość, że prawie się nie znali, to w dodatku nie mieli doświadczenia w tego typu akcjach, a przynajmniej Mallory nie miał. Sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze.

Gdy tylko telewizor zgasł ponownie zaproszono ich do limuzyny, nie długi cieszyli się jednak z wygody, gdyż Rosjanie po raz kolejny postanowili zaaplikować im gaz usypiający i już po chwili w głowie Mallory'ego pojawiła się znajoma blondynka z kijem hokejowym.

- Przygotuj się na rundę nr 2 suko.

***

Kiedy tym razem ocknął się na zimnym betonie nie był już zaskoczony, ale totalnie wkurzony. Rosjanie pomiatali nim niczym szmacianą lalką, a do tego nie był przyzwyczajony i nie miał zamiaru się przyzwyczajać. Jakby tego było mało trafili na jakąś ulicę, która "należała" do pewnej uroczej prostytutki. Oczywiście Johnny uznał by dzień za stracony, gdyby nie zraził do siebie kolejnej osoby, więc po chwili zarówno kobieta jak i jej alfons chcieli nauczył go ogłady.

- Eee Johny? - wskazał palcem na powoli zbliżającego się mężczyznę.

Po krótkiej utarczce, która fatalnie zakończyła się dla napastnika, ruszyli dalej by obgadać dalsze działanie.

- Słuchajcie... Angie załatw nam, duże czterodrzwiowe nierzucające się w oczy, znasz miasto więc powinnaś...

- Frank pomożesz jej. Sue i Mark załatwcie broń, tylko legalnie no cóż.. jak się uda.

***

Załatwić auto? Nie ma sprawy! Sprawa okazała się o tyle łatwiejsza, że Angie dobrze znała miasto i miała tu znajomości. Krótka wizyta u jej rodzinki w Broker i po sprawie. Nie musieli się nawet wysilać by ukraść jakiś wózek, gdyż w Alderney czekało na nich auto z czystymi papierami i w pełni sprawne. Cadillac Fleetwood nie był może jakimś wyszukanym samochodem, ale John nie chciał rzucać się w oczu, więc według Mallory'ego nadawał się idealnie.

Trzeba przyznać, że Angie wyręczyła Frank'a niemal całkowicie, on musiał tylko zasiąść za kierownicą i poprowadzić, a to nie było zbyt trudne zadanie.

- Hej, Frank, kieruj się na most Hickey a potem… Frank, zwolnij, widzisz to cudo zaparkowane w drugiej przecznicy?!

- Gdzie? - rozejrzał się zaciekawiony i po chwili zobaczył niebieskie auto zaparkowane niedaleko - Słodki Jezu! To chyba Chevelle, masz coś przeciwko jeśli troszkę mu się przyjrzymy?

- Czy mam coś przeciwko?! Przejedź trochę dalej i zaraz się jej przyjrzymy...



- Tak, to Chevrolet Chevelle, dawno już takiego nie widziałem, klasyka w najlepszym wydaniu - powiedział przyglądając się uważniej maszynie - Właściwie Johnny nie wspominał nic o tym byśmy załatwili tylko jeden samochód, nie mylę się?

- Chcesz go stąd tak po prostu gwizdnąć? Aaj, Frank, widzę że szybko orientujesz się w Liberty... Jak dla mnie nie ma sprawy, o ile takie polerowane cacko nie należy do żony jakiegoś generała makaroniarzy... Z drugiej strony, trzeba się na mieście prezentować. Dość gadania, bierzemy?

- Takiej okazji się nie przepuszcza.

Zaparkował niedaleko i podszedł bliżej Chevroleta, uwielbiał tego typu samochody, nic więc dziwnego, że myślał już tylko jak dostać się do środka.

- No cóż Angie, pokaż mi czego można się nauczyć w Liberty - rzekł palcem wskazując na drzwi.

- Nie chcę się chwalić, zresztą - Angie obeszła samochód od strony kierowcy i rozejrzała się - Dawno tego nie robiłam. Zobaczmy, jak dbają o tę ślicznotkę - chwila kombinacji i trochę szarpaniny wystarczyło, żeby zamek ustąpił - Hmm.. Widać nie aż tak bardzo.

- No jestem pod wrażeniem, widać nie próżnowałaś w szkole - uśmiechnął się szczerze i dodał - Zajmę się naszym nowym nabytkiem, spotkamy się w Hove Beach, ok?

- Hmm, ok, potraktowałeś ją jako prezent na dzień dobry? Dobra, ale nie zapominaj kto ją wypatrzył - wycelowała we Franka palcem - kowboju. Mam nadzieję, że poradzisz sobie z resztą?

- Jasna sprawa - rzekł wsiadając do samochodu - Zobaczymy się na miejscu.

Poczekał aż Angie odjedzie i zabrał się za uruchamianie auto.

- Kurde faja, jak to szło? Ten kabel z tym? Kurde nie tak?! - po kilku chwilach Chevelle wreszcie odpalił przy akompaniamencie przekleństw rzucanych przez Mallory'ego - No nareszcie, a teraz do Hove Beach.

Radio w samochodzie odbierało jedynie lokalne audycje, które niewielu mogły zaciekawić, więc po chwili Frank postanowił sprawdzić czego słuchał poprzedni właściciel i włączył odtwarzacz na płyty.

- Stary, słuchasz N - SYNC to się nie dziw, że ci brykę skroili - skomentował, gdy z głośników dobiegł go "przebój" Bye Bye Bye.

Do Hove Beach dojechał ze sporym opóźnieniem, głównie dlatego, że zapomniał spytać Angie, jak się tak w ogóle dostać. W końcu jednak dzięki pomocy tych co życzliwszych mieszkańców miasta zdołał dotrzeć na miejsce.

- Może John nie zauważy spóźnienia? Zresztą, walić go.
 
__________________
See You Space Cowboy...

Ostatnio edytowane przez Bebop : 06-09-2009 o 13:21.
Bebop jest offline  
Stary 07-09-2009, 13:30   #14
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Skierował się od razu pewnym krokiem do pubu na Medows Park.

O'MALLEY'S

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=kdvqss4S_-I&feature=PlayList&p=C3D6AE71170D718B&playnext=1&p laynext_from=PL&index=49[/MEDIA]

Stary szyld nowe wnętrze jak widać było przez szybę. Nacisnął pewnie klamkę i wszedł do środka. Było jeszcze widno, ale co niektórzy stali bywalcy zajęli już swoje miejsca przy barze. A może tkwili tu już od wczoraj? Pili leniwie piwo jak zmęczeni robotnicy po ciężkim dniu tylko że większość z nich zmęczona była raczej życiem i za stara na pracę.
Wnętrze wypełniał wszędobylski ciężki dym papierosów i woń alkoholu. Przydałoby się tu porządnie wywietrzyć.
Z radia na półce leciały typowy brytyjski rock. Stara dobra muza, dobrze jest czasem wpaść na stare śmieci.
Mały telewizorek przymocowany nad barem wyświetlał powtórkę meczu St. Patricks z Bohemians. Wolałby coś z rodzinnych stron, ale piłka to piłka. On nie miał jednak tego luksusu by wypić piwo i powspominać stare czasu przy meczu. Może innym razem.



Mężczyzna przy barze odłożył kufel z do połowy nalanym piwem i uśmiechnął się na jego widok. Wyszedł zza lady i rzucił mu się w ramiona prawie miażdżąc Johnemu żebra w niedźwiedzim uścisku.

-Niech mnie kule biją! Czy to nie chłopak Booze'a? Mały Johny? Siadaj.. siadaj! Zaraz naleję ci Guinnessa.

-Pete.. słuchaj nie mam teraz czasu, potrzebuję prędko skorzystać z telefonu. Spadłem ze schodów i rozwaliłem sobie wyświetlacz w komórce..

-Ze schodów co? Młodzi.. no dobra tam masz telefon, korzystaj tak długo ile potrzebujesz.

Wskazał głową czarny klasyczny automat za ladą i wrócił za bar dając mu chwilę prywatności. Pete był w porządku, nie zadawał niepotrzebnych pytań. Tak jak każdy miał niejedno na sumieniu, ale wobec swoich zawsze był uczciwy. Mimo, że Johny był Anglikiem to nigdy nie uważał znajomości z Irlandczykami za coś nieodpowiedniego. Oba kraje dzieliła nie tylko woda, ale historia cała rzeka historii. On miał w dupie te wszystkie podziały i uważał, że równy gość to równy gość no chyba że jest się Rosjaninem wtedy generalnie masz dość przesrane.
Podniósł słuchawkę i starannie wykręcił numer z wymiętolonej ledwo czytelnej kartki którą uprzednio wyjął z kieszeni. Chwila czekania aż rozmówca podniesie słuchawkę.
Głos po drugiej stronie słuchawki powitał go niezbyt zachęcająco do dalszej rozmowy. Chyba tylko jeden stary Irlandczyk ze wszystkich ludzi na całym świecie cieszyłby się, że go widzi.

-Jak to kurwa liczyć na siebie? Słuchaj Leon.. Co..? Nie wiem co za gówno mnie wpakowałeś ale to nie jest moja zasrana liga.. oni chcą żebym coś dla nich ukradł, czemu akurat ja co? Poza tym Murdocka zgarnęli już na lotnisku.. Wiesz? Miał przy sobie kokę? Co za porąbany sukin...

Zakrył ręką słuchawką od telefonu. I spojrzał na grupkę przyglądających mu się stałych bywalców pubu.

-Nie macie własnych pierdolonych problemów ludzie?

Mężczyznom przy barze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, odwrócili się bez słów skupiając się na własnym piwie. Tacy jak oni zwykle chcą uniknąć kłopotów młodość mają już za sobą, widać kurewsko nudno ją przeżyli jak dożyli takiego wieku przeszło przez myśl Johnemu.

-Przepraszam za to, ale jacyś miejscowi doprowadzali mnie do szału. Halo?

Głuchy dźwięk w słuchawce powiedział mu, że rozmówca najwidoczniej przerwał połączenie. Stał tak z przyłożoną słuchawką przy uchu jakby nie mogąc uwierzyć jak bardzo jego życie wywróciło się do góry nogami. Po chwili spokojnie odłożył ja na widełki i podszedł do baru.

Barman w czerwono-zieloną koszulę w kratę wycierał właśnie blat stołu. Spostrzegając, że nadchodzi zarzucił sobie szmatkę na ramię i podniósł głowę. Typowy Irlandczyk, dobrze zbudowany choć litry piwa zrobiły swoje dodając mu trochę tu i ówdzie. Ruda bujna czupryna z lekkim pielęgnowanym zarostem na twarzy, wyglądał zaskakująco dobrze jak na swój wiek.

-W porządku Johny? Nie wyglądasz najlepiej.

-Jest ok Pete... może nie wyglądam ale czuję się jak milion dolarów.

Skrzywił się próbując przytoczyć na twarz coś w rodzaju cieniu uśmiechu jednak sądząc po zmartwionej twarzy barmana nie bardzo mu się to udało

-No może pół miliona, zresztą nieważne. Mogę jeszcze skorzystać z kibla?

Mężczyzna westchnął tylko i wskazał mu drzwi na końcu sali. Johny odwrócił się i uniósł rękę w geście podziękowania. Pchnął lekko drzwi i wszedł do środka dość zadbanej toalety. Trzeba przyznać, że Irlandczycy wiedzą jak urządzić takie miejsca. Zmył z siebie resztki wymiocin Siergeja chociaż sam zapach był na tyle silny, że trzeba będzie dać to do pralni. Co on do cholery jadł za świństwa? Oparł się o zlew i westchnął patrząc na własne odbicie w lustrze.

-Może ty mi powiesz co mam robić co? Hmm? Tak, właśnie myślałem.

Gadanie do siebie nie było zbyt dobrym rozwiązaniem Odkręcił kurek z zimną wodą w międzyczasie wyciskając jednego rzucającego się w oczy pryszcza. Potem obmył starannie twarz

-Johnnny... Ptaszki ćwierkają, że mały biały chłoptaś wrócił do miasta.

Zajebiście... tylko tego mu brakowało. Podciągnął nogi do góry i oparł je o ściany kabiny raczej nie wierząc, że to go uratuje.

-Chyba nie byłby taki głupi prawda chłopaki? Nie... przecież wie że wisi grubą forsę panu Changowi bez której miał się tu nie pokazywać.

Słyszał jak mężczyzna otwierał butem kolejne drzwi zbliżając się do jego kabiny. Czekał ponuro na swoją kolej. Pot spływał mu z czoła na myśl, że może nie przeżyć nawet tych danych mu 48 godzin.
W momencie kiedy napastnik znalazł się przed jego drzwiami zeskoczył z sedesu i kopnął z całej siły w drzwi które uderzyły zaskoczonego mężczyznę w twarz. Johny nie tracił czasu wybiegł ze swojego ukrycia, sądząc że może uda mu się zwiać jeśli zdoła tylko dobiec do drzwi. Na jego nie szczęście przy drzwiach stało dwóch słusznej budowy Japończyków. Jedno spojrzenie na nich wystarczyło by Johny wiedział, że to rzeczywiście ludzie Changa. Końskie ogony, ciemne okulary, pokryte tatuażami twarze i kurtki ze znakiem gangu. Tak.. to na pewno byli ludzie od złotego smoka.
Odwrócił się by zobaczyć jak trzeci z nich wstaje z podłogi z gniewnym wyrazem na twarzy i przekrzywionymi okularami na nosie które o dziwo wciąż tkwiły na swoim miejscu choć nie nadawały się już do wywierania respektu na otoczeniu.

-Jak zwykle chojrak co Johny..?


Pstryknął palcami i jego dwóch kompanów złapało go pewnie wykrzywiając mu ręce do tyłu tak szybko, że nie zdążył nawet zareagować. Zdjął okulary i bez cienia uśmiechu włożył go sobie do ust. Tamci nawet na niego nie spojrzeli tylko zaczęli wpychać Johnego do jednej z otwartych na oścież kabin. Próbował opierać się nogami, wyrwać ręce, gryźć, wierzgał na boki jak wściekła klacz, ale nic to nie dało. Trwało to z jakąś minutę kiedy poczuł wlewającą się do jego ust i nosa wodę z kibla. Dobrze, że Pete utrzymywał to miejsce w czystości, czy mama nie uczyła go by dostrzegał dobre strony każdej sytuacji? Kiedy był już na skraju przytomności usłyszał jak silne ręcę wyciągają go na powierzchnię. Łapczywie chłonął powietrze ze wzrokiem utkwionym w podłogę łazienki a ręką przytrzymując się sedesu.

-Macie 3 sekundy zanim wpakuje wam w dupy ołów z tej dubeltówki skośnookie zasrańce. I nie będę się powtarzał.

-Pożałujesz tego O'Malley.

Chwila zawahania i wszyscy nieproszeni goście opuścili toaletę. Pete odprowadzał ich wzrokiem do momenty kiedy nie wyszli z pubu do końca trzymając rękę na pulsie.

-W porządku młody? Wyglądasz jakbyś przejechał się na drugi koniec tęczy i z powrotem.

Słysząc stary ulubiony tekst przyjaciela w tak niecodziennej sytuacji Johny zaczął się śmiać a śmiał się tak szczerze, że Pete szybko do niego dołączył i wydawało im się później że śmiali się tak jeszcze przez wiele minut.

---

Hove Beach 225

Pukanie do drzwi rozlegało się raz po raz a miał takie piękne sny. Szedł sobie nagle plażą jak zwykle bajerując dupki aż tu nagle spotyka Maraie Carrey która prosi go o dokładne wysmarowanie olejkiem całego ciała. Choooolera człowieku co za widok, nawet nie zdążył dokładnie wysmarować jej ramion a już rozległo się to jebane pukanie.

-Aisha otwórz wreszcie te jebane drzw..

No tak Mamadou, zapomniałeś że dziewczyna wzięła swoje graty i podobno już nie wróci, chociaż pewnie wróci do Papy Mamdou. One zawsze wracają. Uśmiechnął się do własnych myśli i zaczął ubierać spodnie.



-Idę.. idę.. ciągle idę bracie..

Potknął się o własne buty klnąc po francusku na czym ten świat stoi. Dobiegł do drzwi, przekręcił zamek w drzwiach i lekko je uchylił z wciąż zaciągniętym łańcuchem. Po drugiej stronie bynajmniej nie była Mariah co znaczyło, że kompletnie się obudził był za to ktoś kogo wolał już nigdy nie oglądać. Próbował szybko zamknąć drzwi, ale natręt wpakował już pomiędzy nie swój but i znosił dosć spokojnie wszelkie próby przytrzaśnięcia mu nogi.

-Mamadou, co ty kurwa wyrabiasz, to boli!

-Nie znam żadnego Mamadou, człowieku to pomyłka, spadaj stąd!

-Zaraz tak cię kurwa urządzę że rodzona matka cię nie pozna czarnuchu.

Facet za drzwiami zaczął napierać tak mocno że mimo zaciągniętego łańcucha było tylko kwestią czasu zanim wyważy je siłą.

-Johny? To ty?

Senegalczyk widocznie zrozumiał swoje położenie - mężczyzna nie zamierza ustąpić. Przestał blokować drzwi, odciągnął łańcuch i otworzył je ostrożnie na oścież.

-To ty człowieku! To naprawdę ty! Człowieku gdzieś ty był kiedy cię nie było?

Johny dawno nie widział tak wielkiego i jednocześnie wymuszonego uśmiechu. Mamadou był w porządku ale jako diler był paranoikiem i raczej nie lubił wpadać niespodziewanie na starych znajomych.

-Daruj sobie Mamadou, potrzebuje twojej pomocy.

---

15 minut później

-Mówiłem że dobry shit człowieku. Towar z Kuby pierwsza klasa, nie to co te miętówki z południa, kumasz o czym nawijam?

Johny musiał się z nim zgodzić, będzie całkowity porobiony zanim przyjedzie reszta. Przynajmniej łatwiej będzie przejść przez całe to gówno. Kaszlał przez chwilę próbując powiedzieć cokolwiek i splunął na ziemię.

-Taaa.. dobry shit Mamadou, ale słuchaj pomożesz nam tak?

-Mamadou może wszystko człowieku, mówisz masz. Jeśli chciecie urządzić tu sobie metę bracie to nie ma sprawy, tylko macie nie sprawiać problemów człowieku, kumasz o czym nawijam? Najlepiej by było gdybyś skombinował jakieś laseczki .Duże tyłeczki.. kumasz o czym nawijam? Mamadou lubi duże tyłeczki człowieku.

-Coś się znajdzie. Doceniam to bracie.

Johny przekazał mu szklaną lufkę i stuknęli się pięściami na znak przypieczętowanej umowy.

-O tym mówię człowieku o tym mówię...

Starym indiańskim zwyczajem trzeba było jeszcze wypalić fajkę pokoju.

---

Johny siedział na schodach mieszkania na Hove Beach 225 i czekał. Słońce lada chwila miało już zajść a on spokojnie dopalał trzeciego papierosa kiedy ostatni z nich - Frank - pojawił się wreszcie na miejscu. Wręczył go niewysokiej pół-Azjatce i sam skierował się do auta.

-Kluczyki.

-Że co? Też cieszę się na twój widok ale chyba za długo siedziałeś na słońcu żeby tak do mnie mówić.

-Prosiłem o coś nie rzucającego się w oczy, myślałem że załatwicie jakiegoś starego vana z przyciemnianymi szybami ale to? Chyba jaja sobie robisz. Kluczyki.

Frank pokręcił tylko głową, wyłączył silnik, wyjął kluczyki ze stacyjki i wręczył je Johnemu zgodnie z życzeniem.

-Dziękuje. A teraz.. muszę pochwalić was za sprowadzenie dla mnie takiego cacka, chyba zaraz wybiorę się na jazdę próbną. Reszta jest już w środku.

Obaj mężczyźni usłyszeli śmiech, która należał do siedzącej na schodach Angie. Znała go na tyle, że pewnie wiedziała kiedy Johny żartuje sobie z ludzi. Przejechał ręką po błyszczącej karoserii, otworzył drzwi i wsiadł do środka

Frank najwyraźniej lekko zbity z tropu machnął tylko ręką i poszedł w stronę domu a Angie z papierosem w ustach zasalutowała mu na co on odpowiedział tym samym z udawaną powagą.

---

Pół godziny później Hove Beach 225



Johny pojawił się wreszcie w drzwiach ucinając wszystkie rozmowy w środku dało się słyszeć tylko muzykę i wentylator nastawiony na najwyższe obroty.
Mamadou bajerował Sue prężąc swoje muskuły. Flaga na ścianie jego plażowo urządzonego mieszkanka nie pozostawiała wątpliwości, że gospodarz jest dumny ze swoich korzeni. Siergej zdążył już najwidoczniej wypić trochę tego co skombinował częstując wszystkich którzy mieli ochotę.
Lodówka była otwarta na oścież, ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało. Muzyka regge i aromat zioła w mieszkaniu Mamadou musiało działać dość odprężająco na całe towarzystwo. Johny nie wiedział czy to dobrze czy źle jednak wiedział, że zapas ich czasu kurczył się coraz bardziej.
Najwyraźniej Mark i Sue załatwili niezłe giwery bo część z nich leżało bezpańsko na stole. Widać nie docenił ich albo dał im za dużo kasy.
Mimo, że każdy go widział zapukał demonstracyjnie we framugę drzwi i padł na kanapę pomiędzy Marka i Angie obejmując bez pardonu tą drugą i posyłając Markowi bezczelne wyzywające spojrzenie.

-A więc..? Może zaczniemy?

Żuł przez chwilkę wykałaczkę w ustach czekając aż każdy powie co mu leży na sercu. Czuli się podobnie jak on, tylko że jako ich nieformalny przywódca był kimś od kogo oczekiwali, że powie im co robić tylko, że nie zajmował się jeszcze niczym na taką skalę. Wielka liga Johny, wielka liga. Poczekał, aż każdy kto ma na to ochotę powie co myśli o całym tym bagnie.

-Ok.. trzeba odstawić nasze małe nieporozumienia na bok, przestać rozmyślać czemu to spotkało właśnie nas i wziąć się do roboty bo czas leci. Mamy jakieś 40 godzin zanim orzeł zabierze jajo z powrotem do gniazda więc ruszać dupy ludzie, ruszać. Wystawa już pewnie zamknięta, ale otwierają ją rano. Musimy już tam być, mam plan. Do tego czasu panowie i panie noc jest jeszcze długa.

Powiedział to biorąc od Siergeja butelkę wódki i pociągnął spory łyk.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ikzQmC3S-mE&feature=channel[/MEDIA]
 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 07-09-2009 o 16:48.
traveller jest offline  
Stary 09-09-2009, 10:58   #15
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Mark stal przy oknie obserwujac okolice. W dloni trzymal szklanke tego samego swinstwa, ktore nalal sobie zaraz po tym jak przybyla ruska dostawa. Nie upil z tego nawet malenkiego lyczka. Wolal nie ryzykowac. Od czasu do czasu jego wzrok bladzil po czlonkach druzyny, a w glowie rodzily sie coraz to nowsze mozliwosci. Zadna z nich nie wygladala jednak kolorowo. Brak czasu na przygotowanie i wywiad w terenie. Brak zgrania, zaufanie niemal zerowe. Nikt nic o sobie nie wie.. No moze poza Angie i Johnym. Reszta jednak ledwo zna swoje imiona. Gdyby mial na nich postawic dolara wolalby go przepic albo wrzucic zebrakowi do puszki. Zdawal sobie rozniez sprawe, ze zarowno jego postawa jak i podejscie do calej akcji nie sa takie jak powinny. W koncu co moze wyjsc dobrze, gdy od samego poczatku jest sie przekonanym, ze gowno z tego bedzie..?

- Te, czlowieku...

Ignorujac gospodarza po raz kolejny przeniosl wzrok z okna na trzymana w dloni szklanke.

- .. I mowie ci, kobitki to lubia, czaisz?

- Ta... Czaje...

Odpowiedzial nie majac zielonego pojecia co tak wlasciwie powinien czaic. Nie sluchal i nie mial zamiaru sluchac tego co czarnoskory kumpel Johnego mial do powiedzenia.

- I mowie ci stary, ze z laskami to juz tak jest. Uwierz Mamadou... Twoja kobieta..

- Nie zyje...


Na chwile ucichl, za co Mark podziekowal niebiosom. Cokolwiek bowiem ten facet wiedzial o kobietach, on nie mial zamiaru tej wiedzy poznawac.

- Zabilem ja... Teraz zas wybacz, ale ...

Nie dokonczyl. Zamiast tego wskazal szklanka wolne miejsce na kanapie.

- Jasne stary.. Moja chata, twoja chata...

Mark bynajmniej nie czekal na jego pozwolenie wiec gdy mezczyzna je wreszcie z siebie wydusil, Krain siedzial sobie w najlepsze. Chociaz to najlepsze bylo dosc daleko od tego najlepszego przyjmowanego potocznie za cos dobrego. Nie, jego najlepsze bylo czarna dziura bez dna. Pelno w niej bylo niechcianych wspomnien twarzy, glosow... Liz. Powiedzial Mamadou, ze ja zabil i wlasnie tak odczuwal jej smierc. To przez jego brak czujnosci ja dorwali. Gdyby sie z nim nie zwiazala, gdyby jej nie zaproponowal malzenstwa.. Zylaby teraz, byc moze bylaby juz zona innego.. Miala dzieci, byla szczesliwa. Tepym wzrokiem spojzal na zlota obraczke spoczywajaca na jego prawej dloni. Pamiec usluznie podsunela widok ukochanej, skapanej w letnim sloncu.
Biala suknia odbijala promienie slonca sprawiajac ze postac kobiety zdawala sie emanowac nieziemskim blaskiem. Byla taka piekna. Radosny usmiech, ktory zagoscil na jej ustach gdy spojzala w jego strone, moglby roztopic wszystkie lodowce swiata. Jak sie pozniej dowiedzial byla juz wtedy w ciazy.

Ponure rozmyslania przerwalo mu pojawienie sie Johnego. Bezczelne spojzenie smarkacza potraktowal jednym ze swoich usmieszkow dajacych jasno do zrozumienia gdzie owe spojzenie moze sobie wsadzic.

- ... Do tego czasu panowie i panie noc jest jeszcze długa.

- Dobrze wiedziec...

Mruknal odstawiajac szklanke na brudny stolik z takim impetem, ze tylko niewielka ilosc trunku pozostala wciaz w jej wnetrzu.

- Pozwol zatem, ze skozystam z tej dlugiej nocy na swoj sposob.

Naturalnie nie mial zamiaru czekac na jakiekolwiek pozwolenie od dzieciaka. Chwyciwszy czarna kurtke przezucona dotad niedbale przez oparcie kanapy, ruszyl do drzwi.

- Nie czekaj na mnie kochanie...

Mrugnal do okupowanej przez Mamadou Sue i tyle go bylo.


Noc w Liberty tetnila zyciem. Idac powoli i calkowicie bez celu, przygladal sie mijanym witrynom sklepowym. Sprawnie omijajac stojace na chodnikach dziwki i handlarzy substancjami zakazanymi dotarl w koncu do stacji metra. Johny mogl sobie miec swoj wspanialy plan, Krain jednak nie mial do niego tyle zaufania zeby pozwolic sobie na brak wlasnego planu awaryjnego. Przede wszystkim jednak nalezalo zbadac miejsce akcji. W tym celu, po raz kolejny na wlasne zyczenie, znalazl sie w wagonie Libertynskiego metra.
Przed galeria sztuki w Hatton Gardens znalazl sie po niecalej godzinie od wyjscia z chaty Mamadou. Budynek prezentowal sie okazale na tle czarnego nieba. Oswietlony zarowno wewnatrz jak i na zewnatrz przyciagal wzrok. I oni mieli sie tu wlamac, wykrasc jeden z eksponatow, a wszystko to tak aby nikt sie nie polapal do godziny otwarcia.. najlepiej. Po raz kolejny nabral ochoty na kupno pierwszego lepszego biletu w jedna strone, gdziekolwiek. Zamiast tego stal dalej, oparty o sciane budynku po drugiej stronie ulicy. Obserwowal straznika, ktory najwyrazniej potwornie sie nudzil. Raz musial sie cofnac gdy ten podszedl do drzwi by przepuscic mloda kobiete o azjatyckiej urodzie. Krainowi natychmiast stanela przed oczami Angie. Gdyby tak.. Plan byl na tyle nierealny, ze Mark tylko pokrecil glowa z niezadowoleniem. Myslenie i snucie planow cos mu ostatnio kiepsko wychodzilo. Czujac, ze marnuje tylko czas, oderwal sie od sciany i ruszyl na miasto...



Klub "City Girl" w znajomo brzmiacej czesci Algonquin, Westminsterze, do ktorego w koncu trafil prezentowal sie nieco okazalej niz te, do ktorych zagladal po drodze. W dodatku prezentowal dosc interesujace polaczenie branzy. Przytlumione swiatlo, glosna muzyka, zgrabne dziewczyny i mozliwosc wynajecia pokoju. Tego mu teraz bylo potrzeba.
Obracajac w dloni szklanke z kolejna porcja whisky przygladal sie dziewczynie, ktora manewrowala pomiedzy stolikami z taca pelna pustych butelek. Miala piekne cialo, dodatkowo podkreslone przez skapy stroj. Poruszala sie z pelna zmyslowosci gracja, ktora niczym magnez przyciagala do niej spojzenia mezczyzn. Rowniez on nie mogl oderwac od niej wzroku. Hipnotyzowala go. Od czasu do czasu wylapywal jej ukratkowe spojzenie. Musiala byc nowa w tym fachu, albo dobrze grala role niedoswiadczonej dziewczynki. Usmiechnal sie i przywolal ja ruchem dloni.

- Tak?

Zapytala, a on z zadowoleniem stwierdzil, ze glos dorownuje zmyslowosci ciala.

- Chcialbym wynajac pokoj. Mozesz to dla mnie zalatwic?

Moglby przysiac, ze sie zarumienila pod jego bacznym spojzeniem.

- Oczywiscie. Cos jeszcze?

Znow sie usmiechnal.

- Powiedz swojemu szefowi, zeby znalazl kogos kto cie zastapi na reszte wieczoru.

Teraz rowniez ona sie usmiechnela, a Mark z ulga stwierdzil, ze nie ma jednak do czynienia z niedoswiadczonym podlotkiem.

Pokoj wygladal tak jak powinien wygladac pokoj w niewinnym motelu.
Krain z zadowoleniem stwierdzil, ze posciel wyglada na wzglednie czysta. Najwyrazniej przed nim nie zajmowalo go zbyt wielu klientow. Rzucil kurtke na oparcie krzesla po czym ruszyl do lazieki gdzie oprocz standardowych urzadzen sanitarnych znalazl sie tez automat firmy Durex. Slyszac pukanie spokojnie dokonczyl mycie rak, po czym nie spieszac sie ruszyl do drzwi.
Przez dluga chwile mierzyl ja wzrokiem.

- Wejdz.

Jego wlasny glos zabrzmial dziwnie obco. Przepuscil dziewczyne mimowolnie wchlaniajac jej zapach gdy przechodzila obok. Cudownie slodki i kuszacy zapach. Zatrzasnal drzwi chwytajac ja z reke.

- Hej!

Szarpnela sie najwyrazniej niezadowolona z takiego traktowania.

- Zamknij sie.

Coz, jezeli oczekiwala po nim postawy gentlemen'a to mial zamiar niemile ja rozczarowac. Wzmocnil uscisk przyciagajac ja do siebie i brutalnie wbijajac sie w jej ponetne usta. Czujac smak truskawek i mietowej gumy do zucia wydobyl z siebie zwierzecy pomruk. Oderwal sie od niej tylko po to by spojzec w jej wsciekle oczy.

- Ty...

Nie mial zamiaru pozwolic jej dokonczyc. Zamiast tego pchnal ja brutalnie w strone sciany przytrzymujac lewa dlonia za gardlo.

- Zamknij sie.

Powtorzyl po czym jednym ruchem zdarl skapy stanik.

- Ujdzie...

Szarpnela sie gniewnie na co zareagowal smiechem pozbawiajac ja jednoczesnie resztek garderoby.

- No mala, zobaczmy na co cie stac.

Wyszeptal tuz przy jej twarzy po czym ponownie przywarl ustami do jej mietowo-truskawkowych warg. Wciaz przytrzymujac jej gardlo jedna, druga dlonia siegnal do zapiecia spodni...
Kochal sie z nia szybko, brutalnie. Wlasciwie gdyby nie to, ze w pewnym momencie dolaczyla do niego, mozna by uznac, ze zwyczajnie ja zgwalcil. Oddychajac ciezko odsunal sie pozostawiajac ja pod sciana. Z obojetna twarza przygladal sie jak powoli podchodzi do lozka i siada na jego krawedzi.

- Skurwysyn...

Wyszeptala dotykajac powoli ciemniejacych siniakow na szyji. Gardlo musialo ja niezle bolec skoro mu tego nie wykrzyczala. Powoli ruszyl w jej kierunku poprawiajac spodnie. Bedac tuz przy niej uniosl reke, na co odruchowo sie cofnela.

- Spokojnie.

Powiedzial czulym glosem po czym delikatnie dotknal jej policzka. Milczala pozwalajac mu wodzic opuszkami palcow po twarzy. Syknela gdy dlon zawedrowala nizej, podrazniajac otarta skore szyi.

- Zadowolony?

Zastanowil sie nad odpowiedzia.

- Nie. Jeszcze nie...

Wykrzywila twarz w gniewnym grymasie.

- Jezeli sadzisz, ze...

Zamilkla gdy dotarl do wciaz nabrzmialych piersi. Wodzac wokol nich leniwymi, okreznymi ruchami wpatrywal sie w twarz dziewczyny. Z zadowoleniem dostrzegl, ze sie odpreza. Dobrze. Na chwile jego wzrok powedrowal do sniniakow. Czujac sie jak ostatni skurwysyn pochylil glowe muskajac lekko czubek jej glowy.

- Przepraszam.

Nie odpowiedziala. Zamiast tego ulozyla sie wygodnie na lozku zapraszajac go do siebie. Usmiechnal sie przysiadajac w miejscu, ktore dopiero co zwolnila. Chcial jej w jakis sposob wynagrodzic swoja brutalnosc... Moze by mu sie nawet udalo gdyby nie jej nagly entuzjazm. To bylo sztuczne. To go wkurwilo. Cios byl dla niej zaskoczeniem. Wystraszona przylozyla dlon do szybko nagiegajacego krwia policzka.

- Dziwka.

Wysyczal po czym jednym ruchem obrocil ja na brzuch. Wszedl w nia na sile, brutalnie, nie zawrzajac na blagalne "Nie", ktore krzyknela w poduszke.
Godzine pozniej opuscil lokal. Zaplacil dziewczynie tyle ile uzgodnil z jej szefem i dodal troche od siebie. Mial wrazenie, ze miala ochote rzucic mu tymi pieniedzmi w twarz, jednak w ostatniej chwili sie powstrzymala. To byla jej praca. Mozliwosc spotkania swirow pokroju Kraina musiala wpisac w ryzyko zawodowe. Podejzewal ze nie byl pierwszym, ani tez ostatnim ktory wykozystal swoja przewage wynikajaca z faktu, ze jest silniejszy i to on placi, aby rozladowac napiecie po ciezkim dniu. Nie zmienialo to jednak faktu, ze czul sie teraz gorzej niz na poczatku tej wyprawy w miasto. Przynajmniej przestalo mu doskwierac napiecie, ktore nie opuszczalo go odkad opuscil wiezienne mury. Kolejna pozycja na liscie rzeczy do zrobienia mogla wiec zostac odhaczona.
Spogladajac na zegarek doszedl do wniosku, ze ma akurat tyle czasu zeby poszukac sklepu calodobowego. Moglby zrobic drobne zakupy i wrocic do bazy nim wszyscy zaczna sie zastanawiac czy przypadkiem nie dal nogi.
Sklep nosil nazwe "Smaki Europy" i prowadzony byl przez nieprzychylnie nastawionego do klientow hindusa. Ignorujac wrogie spojzenia mezczyzny wyrwanego z drzemki przez dzwiek dzwonka przy drzwiach, Krain ruszyl na lowy. Wyrzuciwszy z glowy wspomnienia o dziewczynie z City girl, postanowil zrobic niespodzianke malej Sue i Angie.
Obladowany zakupami i dwoma bukietami nieco przywiedlych roz stanal wreszcie przed drzwiami numeru 225. Wymeczony podroza metrem, ktore zaczynalo byc powoli zmora jego zycia, nie mial najlepszego humoru. Majac zajete obie rece bez zastanowienia kopnal w drzwi, ktore ku jego zdziwieniu stanely otworem. Przeklinajac w myslach przezornosc mieszkancow zatrzasnal je za soba po czym omijajac liczne swiadectwa nocnej imprezy ruszyl w strone kuchni. Z poczatku przekonany, ze wszyscy jeszcze spia zmienil zdanie slyszac nieludzkie wycia imitujace spiew, dobiegajace z lazieki. Mial niejaka pewnosc, ze autorem tych arii operowych byl nie kto inny, a sam Mamadou we wlasnej osobie.
Kilka minut pozniej po mieszkaniu rozchodzic sie zaczela aromatyczna won swiezo zaparzonej kawy wyganiajac powoli ale skutecznie, odor po imprezowy. W chwile pozniej dolaczyl do niej zapach smazonych jajek oznajmiajac wszystkim wszem i wobec, ze czas najwyzszy zwlec swoje dupska i zabrac sie za planowanie skoku stulecia.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]

Ostatnio edytowane przez Midnight : 09-09-2009 o 11:20. Powód: Drobne poprawki
Midnight jest offline  
Stary 10-09-2009, 22:45   #16
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Załatwili sprawę bardzo szybko. Właściwie załatwił ją Mark, ona była jedynie przewodnikiem, który z resztą zupełnie nie nadawał się do pełnionej funkcji.

Po prawie pół godzinnym "spacerku" dotarli wreszcie na miejsce.

Drzwi do mieszkania były uchylone z wewnątrz dobiegały wesołe rytmy reggae. Weszła bez pukania, oglądając się jeszcze na idącego za nią blondyna taszczącego ciężki plecak.

Rozejrzała się po mieszkaniu.
"Mogło być gorzej" - pomyślała.
W sumie nie miała większych zastrzeżeń, co do miejsca, w którym się znaleźli. Była po prostu zmęczona, potrzebowała odrobiny spokoju i prywatności, o co w takich warunkach zwykle bywa trudno. Johny i jego czarnoskóry przyjaciel bawili się już w najlepsze początkowo nie zwracając na nich większej uwagi.

***

"No to jesteśmy w komplecie. Jak miło" - stwierdziła na widok wchodzącego do pokoju Franka.

Siedziała wyciągnięta na wygodnej kanapie trzymając w ręku dużą szklankę soku wyciśniętego przed chwilą z pomarańczy, które udało jej się znaleźć w kuchni.
Mimo wentylatorów nastawionych na najwyższe obroty w pomieszczeniu było gorąco i duszno. W powietrzu unosił się zapach dymu i alkoholu. Nie czuła się tam dobrze.
Humoru Sue nie poprawiał też narzucający się gospodarz, który próbował poderwać ją w dość bezpośredni sposób, nie chcąc nawet zauważyć, że dziewczyna stara się go ignorować.

- Nie czekaj na mnie kochanie...

W odpowiedzi na słowa Marka przewróciła tylko teatralnie oczami. Po czym zmierzyła wychodzącego mężczyznę wzrokiem.

- Daruj sobie Mamadou - powiedziała znudzonym głosem zdejmując z siebie jego ramię. Miała nadzieję, ze tym razem odpuści. - Muszę się wyspać - odezwała się po chwili. - Gdzie mogę się położyć? - zapytała siląc się na miły uśmiech.

-Luz dziecino.. Mamadou nie gryzie, po prostu sobie rozmawiamy, kumasz? Nie ma obaw, nie ma obaw, Mamadou wie jak traktować takie piękne panie, rozumiesz? – Zapytał dotykając jej policzka.

- Nie, chyba jednak się nie zrozumiemy – syknęła cicho wstając z kanapy. – Z resztą nieważne – dodała prawie bezgłośnie. – Dobranoc wszystkim.

- Luz, Sue Mamadou może poczekać – usłyszała głos natręta czując jego wzrok na pośladkach. - One zawsze wracają do Papy Mamadou – dodał ciszej.

Nie zwróciła na to uwagi, każda reakcja mogła skończyć się kolejna przydługą gadką zjaranego gospodarza a na to zdecydowanie nie miała ochoty.

Wzięła szybki prysznic, po czym zaszyła się w małym, zagraconym pokoiku. Mino hałasów dobiegających z salonu, zwinięta na wąskiej, starej kanapie zasnęła szybko. Sen był niespokojny. Pod zamkniętymi powiekami widziała cięgle błyskotkę, którą mieli zdobyć.

***

Było jeszcze bardzo wcześnie, ale silny zapach świeżej kawy natychmiast wyciągnął ją z łóżka. Przeczesała palcami splątane włosy i ruszyła w stronę kuchni. Do aromatycznej woni kawy dołączył zaraz drugi, mniej przyjemny zapach smażonych jajek.
Sue ubrana w dużą, czarną, męska koszulkę ozdobioną na przedzie logiem jakiegoś starego rockowego zespołu stanęła w drzwiach kuchni.

- Załapię się na kawę? - zapytała na dzień dobry.

Mark uśmiechnął się do wchodzącej kobiety.
- Pewnie mała. Siadaj.
Wskazał na jedno z krzeseł stojących przy małym stoliku kuchennym.
- To dla ciebie... - Powiedział wskazując na jeden z bukietów i podając jednocześnie kawę w białym kubku. Następnie odwrócił się i powrócił do mieszania jajecznicy.

- Echem, dzięki - uśmiechnęła się zaskoczona po czym upiła łyk kawy. - Co ci odbiło? - zapytała rozbawiona patrząc na kwiaty.

- Powiedzmy, że naszła mnie ochota na sprawienie wam przyjemności. Te drugie są dla Angie - odpowiedział nie odwracając się od kuchenki.
- Chyba chciałem sobie coś udowodnić…

- A to ciekawe - bąknęła pod nosem. - Masz jakiś pomysł? - zagadnęła po chwili.

- Odnośnie?
Widać było, że myślami jest dość daleko od kuchni Mamadou.

- Człowieku, co ty robiłeś całą... - nie dokończyła. W sumie nie powinno jej to interesować. - A jak myślisz? Cholerne jajko prześladowało mnie całą noc...

- Zabawiałem się w skurwysyna - odpowiedział spokojnie, po czym przekładając jajecznice do dużej miski, ciągnął.
- Byłem przed ta galerią. Kiepskie miejsce dla kogoś, kto chce się tam włamać i cos ukraść. Oszklona, jasno oświetlona. Trzeba by mięć kogoś wewnątrz, a najlepiej żeby była to para. Jedna osoba pilnująca strażników i jedna, która nas wpuści. Do tego ktoś z samochodem i dwoje, którzy wejdą ze sprzętem.
Mówił spokojnie, nie odrywając spojrzenia od mytej właśnie patelni.

Zignorowała to co powiedział na początku. Chyba nie chciała znać szczegółów.
- I mamy na to dwa dni. Niecałe. Świetnie. Robiłeś kiedyś coś takiego? - W jej pytaniu słychać było nadzieję.

- Nie - zgasił jej nadzieje w zarodku, a następnie odstawił patelnie na suszarkę.
- Moją działką były porwania dla okupu i likwidacja niechcianych osób. Odnajdywanie ich i w zależności od celu wyprawy, likwidacja lub odbicie. - Dodał stawiając miskę z jedzeniem na środku stołu, a w chwile później talerze, widelce i chleb.
- Nie, nie znam się na kradzieżach ale wiem co nieco o dostawaniu się na obcy teren. To gówniane zadanie.

- Kurwa. Miejmy nadzieję, że reszta będzie bardziej zorientowana. W innym wypadku może być kiepsko. Ale nie ma co się przejmować na zapas - chciała, żeby jej głos zabrzmiała szczerze. Beznadziejność sytuacji robiła jednak swoje.
-Nie jest dobrze - westchnęła bawiąc się nerwowo włosami.

- Zawsze może być gorzej - rzucił w optymistycznym klimacie.
- Jedz. - Ponaglił sam nie tykając porcji, która sobie nałożył. Zamiast tego zaczął się jej przyglądać.
- Ciekawi mnie co Johny wykombinuje. Długo go znasz? - zapytał nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

- Nieźle gotujesz. - Przypomniała sobie, ze nie jadła nic od wylotu z Warszawy.
- Wcale go nie znam - powiedział biorąc kawałek chleba. - Nie wiem co tu robię, z tą całą bandą popaprańców - rzuciła bezmyślnie.

Skinieniem głowy podziękował za pochwale.
- Fakt, nie pasujesz tu - zgodził się spokojnie.
- Nie wyglądasz na dziwkę, nie wydaje mi się żebyś zaliczyła w swoim życiu więzienne mury. Nie mordujesz. Przynajmniej nic na to nie wskazuje, ale możliwe ze po prostu dobrze się kryjesz. Wydajesz się dość niewinna. Nie obrażaj się, to raczej komplement.
Ubiegł ewentualne wyrzuty.
- Umiesz się jednak bić, ale wolisz walkę z bliska niż za pomocą broni. Nie bierzesz narkotyków… Przynajmniej tego nie widać. Można uznać, ze jesteś czysta. Co w takim razie skłoniło cię do dołączenia do tej, pozwól ze zacytuje, bandy popaprańców?

- Niewiele o mnie wiesz Mark. Świat nie jest tylko czarny, albo biały - powiedziała dziobiąc widelcem w resztkach jajecznicy. I nie łap mnie za słówka.
- Gdybym była, taka jak myślisz chyba bym się tutaj nie znalazła, prawda?

- Cóż, to były tylko luźne przemyślenia. Nie denerwuj się mała - powiedział po chwili milczenia po czym dodał. - Więc kim jesteś?

- Jestem tym, kim powinnam być w danym momencie. A przynajmniej staram się żeby tak było. Prawdziwej mnie już nie ma, za daleko wdepnęłam w to całe gówno Mark - mówiła patrząc w talerz. - Czemu nie jesz?

- Nie jestem głodny - odpowiedział wstając i podchodząc do Sue. Prawą dłonią sięgnął do jej podbródka i zmusił by na niego spojrzała.
- A jaka była ta prawdziwa Sue? - zapytał spoglądając jej głęboko w oczy.

- Szczera, wesoła, ufna. Wierzyła w ludzi, wierzyła, że może wszystko… Była po prostu naiwna - odpowiedziała nie drgając nawet.

- Nie, była młoda. Widziałem wiele takich jak tamta Sue. Wierz mi, zawsze mogło być gorzej - powiedział poważnie po czym nachylił się i pocałował ją lekko w usta.

- No już, kończ śniadanie.
Po czym wyszedł z kuchni zostawiając ją sama.

Nie zdążyła zareagować, nie chciała, poza tym przecież byli dorośli…Nieważne.
Przez chwilę próbowała tłumaczyć się przed sama sobą , szybko jednak zaniechała starań. Skończyła jajecznicę , posprzątała po sobie. Nie mogąc znaleźć niczego, co przypominałoby jakiś wazon włożyła kwiaty do szklanki. Widząc, że Mamadou wyszedł już z pod prysznica poszła po swoją walizkę. Przed zaszyciem się w łazience schowała do noszonego w torebce notatnika małą róże wyjętą, ze swojego bukietu.
 
Załączone Grafiki
File Type: jpg roza_na_ksiazce.jpg (11.9 KB, 4 wyświetleń)
lastinn player
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 10-09-2009, 23:51   #17
 
Libertine's Avatar
 
Reputacja: 1 Libertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodzeLibertine jest na bardzo dobrej drodze
Ah…uwielbiam alkoholizm – pomyślałem, a na twarzy namalował mi się uśmiech prawie tak szeroki jak u tego murzyna, Mamdoua. – To nieprawda, co mówią, że ten ohydny nałóg wpędza cię w piekło. Przynajmniej w moim przypadku. Choć dziś zdobyłem parę siniaków, kolejne morderstwo na koncie i jeszcze kilka pomniejszych nieprzyjemności to ta butelka łagodzi je wszystkie. To jest moje paliwo, które pchnie mnie do przodu i przynajmniej teraz mogę udawać, że robię coś ludzkiego – zamoczyłem gwint w ustach i wypiłem sporo.

W pomieszczeniu rozchodził się przyjemny zapaszek marihuany, Mamdoua z tymi wielkimi ustami i nieprzerwanym uśmiechem od ucha do ucha wyglądał jak klaun. A ja znajdowałem się w pozycji pół-leżącej na jakimś starym podziurawionym skórzanym fotelu, którego sprężyna, co chwile wbijała mi się w plecy. Widać muszę wypić jeszcze trochę, bo ból twarzy też nie ustawał.

Obok siedziała dziewczyna o azjatyckiej urodzie, która kojarzyłem z samolotu. Nerwowo uderzała palcami o blat wpatrując się w kieliszek pusty od wódki.



Zawiesiłem na niej wzrok, nie mój typ, wolałem cytatę blondynki, a jej brakowało obu tych cech. Dolałem kobiecie do prostej pięćdziesiątki bez słowa, potem sobie. Gdy kieliszki wypełniły się bezbarwnym płynem po brzegi spojrzałem jej w oczy.

-Zabiłaś kiedyś kogoś?-

Po wypowiedzeniu tych słów chwyciłem kielona i przechyliłem wlewając zawartość do wysuszonych ust.

-Hej, hej, daj na wstrzymanie, wielki człowieku. Czy myśmy zostali już sobie przedstawieni? Angie. Nie dodaję sobie do imienia notorious.

-Wybacz...zagalopowałem się, widocznie źle Cie postrzegałem- przechylił krowę do góry dnem ogłaszając z milczeniu, że jest pusta - Siergiej jestem, wiesz, ciekawi mnie, po co tu przyjechałaś? Jesteś dupa któregoś z tych przyjemniaczków?

- A dajesz mi jakieś szanse? - Uśmiechnęła się krzywo i zamachała rzęsami - Polej jeszcze, gieroj. Ale jeśli cię to zainteresuje, znam wszystkie dupy w Broker, Bohan i w połowie Dukes. Ich amantów też. I ich szefów

Wstał z trudem stękając ciężko, ruszył w stronę zamrażarki, wyciągnął półkę. Stuknął łokciem w spód i hucznie uderzył nią o stół otrząsając przyklejone kawałki lodu. - Cytata nie jesteś, ale tutaj Ameryka, taka moda – uśmiechnął się gładząc placami dobrze zmrożoną flachę. Otworzył ją, a para ulotniła się w powietrzu mieszając się z zapachem marihuany. Polał bez zwłoki do pełna – A oprócz dup, znasz dajmy na to Gorana Baikova? To mój stary przyjaciel, słyszałem, że od niedawna jest w Liberty.

- Eech, Baikov, Baikov... Wiesz, ostatnio nie było mnie w Liberty. Ot, przykrość. Ale mogę popytać w Małej Serbii, czy skąd byś go chciał wytrzasnąć. Znam paru ludzi, tu i tam. A ty, czym się zajmujesz? Wyglądasz na takiego, co nakręca obroty grabarzom...

Zaśmiał się na prawdę gromko i szczerze - Nakręcać obroty grabarzom, haha, trafiłaś w sedno –Wlał w czerwoną gębę wódkę, przemieniając uśmiech w coś na wyraz skrzywienia - Problem w tym, że niedługo sam mogę stać się ich największym zarobkiem, jak znajdą moje ciało to zarobią roczną premie.

- Słuchaj, znalazłeś sobie świetną obstawę. Są dwie laski i Johnny Lewe Rączki, radzę stać się przesądnym. A co do Johnnego... Myślałeś już o tym? O wielkim skoku? No wiesz, to.. jutro. Pojutrze, ok. Jedno wielkie prima aprillis

-Skoku? Chyba przez kałuże, jakieś płotki wrzuciły nas do limuzyny i zawiozły do szefa. To nie jest profesjonalna rosyjska robota. Pewnie ktoś wyżej dał jakieś zadanie na odlew siostrzeńcowi Dona, żeby nie przeszkadzał w prawdziwym celu. Pomyśl tylko, po co komu takie jajo? Nawet, jeśli jest sporo warte to by była raczej kpina dla mafii.

Przechylił szkło nalewając kolejna kolejkę, a następnie uniósł do góry w propozycji do stuknięcia

- Ktoś bogaty i młody bawi się w gangsterka, no, ale nie mamy wyboru, ten cały Johnny nie ma jaj, żeby postawić na swoim. – dokończył szeptem

Nagle Momdou zarechotał wyciągając duży szklany przedmiot ze sterty śmieci po czym rzucił do mnie.

-Ej Siergiej, zapalisz?- mężczyzna z szerokim uśmiechem wciskał rozdrobnione
kawałki zielska do szklanego bonga



-Pewnie, z takiego cuda – przypatrywałem się jak murzyn rozpala cacko, bulgocze woda, gromadzi się dym, potem wszystko ląduje w jego płucach.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=UmjXY1BDMEA[/MEDIA]

Przekazał mi aparaturę, podpaliłem „stuff’ zapalniczką i zacząłem wciągać dym. Dawno nie paliłem marihuany, a w szczególności z bongo. Może za młodu z własnej roboty butelki. Przetrzymałem dym w płucach i wypuściłem strugę przed siebie. Zioło była rzeczywiście niezłe, nic z tych chemicznych gówien, które ostro dawały w gardło - wspomnienia z dzieciństwa.

Popalaliśmy przez jakiś czas a uśmiechy rozszerzały się z każdym buchem, wchodząc na specyficzny stan umysłu i rozmawiając o jakiś nieistotnych rzeczach, które wydawały się wielkimi odkryciami. Po długich rozmowach stwierdziłem, że czas iść spać, byłem kurewsko zmęczony. Rozłożyłem się wygodniej na fotelu i zachrapałem w oka mgnieniu.
 

Ostatnio edytowane przez Libertine : 11-09-2009 o 00:09.
Libertine jest offline  
Stary 11-09-2009, 20:23   #18
Athlen
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Liberty City, dzielnica Bohan, godz. 09:25

Obudziła go jakaś głośna muzyka. To chyba był rap. A tak dobrze mu się spało. Powoli otworzył oczy. To była jego pierwsza noc po przyjeździe do miasta. Klitka, w której mieszkał składała się z jednego pokoju, łazienki i małej kuchni. Nie było tak strasznie jak na początek. Poprzedniego dnia był strasznie zmęczony podróżą autobusem i bardzo szybko zasnął.

Jack machał ręką po omacku aby wyłączyć alarm w budziku. Po chwili doszedł do siebie i usiadł na łóżku. Przetarł dłońmi twarz i głęboko westchnął. - Co to za cholerna muzyka? - pomyślał ze złością i jeszcze lekko zaspany podszedł do okna. Gdy je otworzył muzyka grała jeszcze głośniej niż myślał, chociaż mieszkał na ostatnim piętrze niedużego bloku hałas był nie do wytrzymania. - Jak tu w ogóle można mieszkać.? - był tu dopiero pierwszy dzień a już myślał o tym, jak najszybciej zmienić mieszkanie.

Widok z okna bardzo spodobał się Jack'owi. Całe życie mieszkał w niedużej miejscowości, więc widok wieżowców w oddali o poranku był dla niego nowym ale bardzo przyjemnym doświadczeniem.

Zamknął okno i poszedł umyć się i coś zjeść. Po kilku minutach był już gotowy do wyjścia. Miał cały dzień na zwiedzanie miasta. Dopiero wieczorem miał się spotkać z pewnym handlarzem narkotyków. Jack miał do sprzedania trochę towaru, który przywiózł ze sobą do Liberty ze swojego rodzinnego miasta. Dlatego właśnie nie mógł lecieć samolotem. Kontrola na lotnisku od razu znalazła bym cenny pakunek.

Zamknął drzwi na klucz i zszedł po chłodnej klatce schodowej na dół. Przed drzwiami wejściowymi stała banda czarnuchów z wielkim BumBoxem, z którego leciała muzyka. Jack strasznie nie lubił "kolorowych". Wiedział, że sam nic nie zdziała przeciwko całej bandzie więc wolał poczekać do bardziej odpowiedniej chwili. Zawołał po taksówkę i udał się do centrum.

Algonquin wydawało się dla niego ogromne. Duży tłum wcale mu nie przeszkadzał. Pomimo tego, że pochodził z małej miejscowości nie czuł jakoś dziwnie. Starał się nie wyglądać jak jakiś turysta i wtopił się w tłum. Ogromne wieżowce, modne kluby i drogie sklepy z odzieżą to wszystko można było znaleźć na ulicach Algonquin. Niestety obecny stan Jack'a nie pozwalał na zakupy w żadnym z tych sklepów. Może kiedyś, w końcu przyjechał tu aby zarobić. Było już późne popołudnie, kiedy Jack wrócił do domu aby przygotować się do transakcji z dilerem.

Liberty City, dzielnica Bohan, godz. 21:35

Miał się z nim spotkać o w pół do dziesiątej na tyłach opuszczonej fabryki. Jack czekał cierpliwie na kontrahenta. Palił już trzeciego papierosa. Zaczął się już powoli denerwować. Wreszcie po kilku minutach zza rogu wyszedł wysoki latynos.
- Witam. Masz towar?- zapytał od razu po przywitaniu.
- Oczywiście. Tyle ile umawiałeś się z moim szefem.- odpowiedział mu Jack. Szef gangu z miejscowości z której pochodzi Jack ustalił dokładnie ile i za ile ma sprzedać latynosom towar. Jack wyjął z plastikowej torby niewielką paczkę. Latynos pokazał plecak pełen pieniędzy.
- Widzę, że dogadaliśmy się. - powiedział z uśmiechem na twarzy latynos. Nagle usłyszeli syreny policyjne.
- Co to do cholery ma być?! To miała być bezpieczna transakcja. - krzyknął wściekły Jack i rzucił się na latynosa.
- Nie dostaniesz towaru ale kasę zabieram. Patrzę, że wy tu nie umiecie prowadzić interesów.- powiedział ze złością Jack i kopnął z kolana w brzuch latynosa. Ten przewrócił się na ziemię i wypuścił plecak. Jack szybko chwycił torbę i zaczął szybko uciekać. Słyszał za sobą głosy policjantów. Uciekał najszybciej jak potrafił. Na szczęście jego blok był niedaleko. Ledwo udało mu się uciec. Zamknął się swoim mieszkaniu i całą noc obserwował ze swojego okna ulicę.
 
 
Stary 13-09-2009, 20:27   #19
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu


- Jak Boga kocham przy najbliższej okazji obiję mu tą pyskatą mordę - rzucił do Angie - Przy najbliższej okazji...

Wyjął z kieszeni paczkę "Red Apple" i odpalił sobie papierosa, patrząc jak Johnny odjeżdża jego nową furą. Ten cwaniak coraz bardziej go denerwował, uważał się za przywódcę grupy, lecz tak naprawdę ciężko było go tym mianem określić.

Po kilku minutach dołączył do pozostałych, którzy już zdążyli się rozgościć u Mamadou. Machnął tylko ręką na powitanie i rozsiadł się wygodnie na fotelu, aromat wypełniający cały pokój drażnił go niemiłosiernie. Mallory nigdy nie przepadał za narkotykami, ani za ich rozprowadzaniem, ani tym bardziej za braniem. Oczywiście kiedy był jeszcze dzieciakiem raz czy dwa wypalił jointa, ale nigdy się w to nie wciągnął na poważnie.

- Też sobie znalazł rasta kumpla - pomyślał - Mama-dumb, taa na pewno przyda nam się jego pomoc...

Wreszcie pojawił się Johnny, zachowywał się całkowicie beztrosko, jakby ich przyszłe zadanie w ogóle nie zaprzątało mu głowy.

-Ok.. trzeba odstawić nasze małe nieporozumienia na bok, przestać rozmyślać czemu to spotkało właśnie nas i wziąć się do roboty bo czas leci. Mamy jakieś 40 godzin zanim orzeł zabierze jajo z powrotem do gniazda więc ruszać dupy ludzie, ruszać. Wystawa już pewnie zamknięta, ale otwierają ją rano. Musimy już tam być, mam plan. Do tego czasu panowie i panie noc jest jeszcze długa
- powiedział po czym pociągnął sobie spory łyk z butelki Siergieja.

- Taa uchlajmy się, ujarajmy i jeszcze wciągnijmy paluszki z kurczaka - zadrwił w duchu - A jutro zapukamy i po prostu kurwa spytamy czy dadzą nam to jajko czy nie... genialne kurwa.

Machnął ręką na Johnny'ego, zgarnął jeden z pistoletów ze stołu i ruszył do drzwi, miał zamiar nacieszyć się jeszcze swoim życiem, bo jeśli jajo Faberge nie trafi do Rosjan to nie będzie miał się już czym cieszyć. Trzasnął drzwiami i po chwili znalazł się na ulicy, miasta nie znał prawie w ogóle, ale kiedy ostatnim razem rozbijał się w tej okolicy Chevroletem, to w oko wpadł mu mały bar, tam też skierował swe kroki.

Jakieś 15 minut później Frank znalazł się pod barem o nazwie "Cheers", z zewnątrz wyglądał na dość zaniedbany, jednak wewnątrz sprawiał o wiele korzystniejsze wrażenie. Mallory usiadł przy ladzie i już po chwili zjawił się koło niego młodziutki barman, który najwidoczniej tylko kogoś zastępował bo średnio dawał sobie radę z obsługiwaniem klientów.

- Co podać Sir?

- Cuba Libre -
odrzekł rozglądając się po barze, chwilę później usłyszał dźwięk tłuczonego szkła i jakieś wyzwiska kierowane pod adresem młodzieńca.

- Proszę. Przepraszam, że musiał pan czekać.

Frank kiwnął tylko głową i przysunął do siebie szklankę z drinkiem, jego uwagę przykuł mały telewizor zawieszony nad ladą na którym leciały właśnie jakieś rozgrywki footballu amerykańskiego. Tymczasem w barze pojawiła się zgraja latynosów, która niemal z marszu zaczęła wszczynać awantury.

- Niech pan się lepiej przesiądzie, tutaj zwykle siada Andrés - powiedział szeptem barman - Niedaleko jest wolny stolik, zaprowadzić pana?

- Andrés , tak? Możesz mi pokazać, który to z nich?

- Nie wie pan??? - młodzieniec wyglądał na mocno zaskoczonego, jednak po chwili wskazał na wielkiego latynosa z wąsem.

- Rzeczywiście nie wygląda zbyt uprzejmie.



- Właśnie proszę pana, tam jest wolne miejsce, niech pan lepiej tam pójdzie.


- Hej Cabrón, nie pomyliłeś miejsc? - jakaś wielka dłoń spoczęła na ramieniu Mallory'ego nim ten w ogóle zdołał pomyśleć o zmianie miejsc - Andrés nie lubi, gdy ktoś zajmuje jego miejsce.

- Jest tu jeszcze sporo innych miejsc, twój szef może zając każde z nich.

- Posłuchaj Pendejo, my się chyba nie zrozumieliśmy, ustąp miejsca i zabieraj dupę w troki, albo zacznę być niemiły.

- A może zrobimy tak, ty i twój macho-macho szef dacie mi spokój i świńskim truchtem opuście lokal?


Latynos chyba po raz pierwszy usłyszał takie słowa w tej dzielnicy, bo przez kilka sekund stał kompletnie zamurowany, aż wreszcie rzucił się na Mallory'ego z jakimś hiszpańskim przekleństwem na ustach. Frank był jednak szybszy i zdołał uchylić się przed ciosem, następnie wykręcił niedoszłemu napastnikowi rękę po czym walnął jego głową o ladę.

- Ci latynosi są najgorsi, ciągle się ludziom dają we znaki - rzekł do barmana po czym zapłacił za drinka - Adiós.

Szybko wyszedł z baru, choć wiedział, iż i tak nie uniknie konfrontacji z pozostałymi członkami gangu, a także z samym Andrésem. Nie zdążył nawet wyjść z dzielnicy, gdy tuż za sobą usłyszał kroki kilku mężczyzn.

- Zadarłeś ze złym człowiekiem Hombre.

- Nie możemy zapomnieć o całej sprawie?

- O nie Hombre, teraz łatwo się nam nie wywiniesz.


W pojedynku z trzema napastnikami jego szanse były już mocno ograniczone, po paru minutach i kilku mocnych ciosach po żebrach pożałował, że jednak nie odpuścił sobie tego całego zajścia. Dwójka z latynosów pochwyciła go za ramiona, a Andrés najwyraźniej postanowił zakończyć sprawę, gdyż w jego dłoni pojawił się sporych rozmiarów nóż.

- Vaya Con Dios przyjacielu.

Frank szarpnął się mocniej i zdołał wyrwać się z uścisku nim Andrés zadał mu ostateczny cios. Niesiony ogromną dawką adrenaliny huknął pięścią w twarz jednego z mężczyzn łamiąc mu przy tym nos, drugiego natomiast poczęstował kopniakiem prosto w krocze. Teraz na przeciwko siebie stali już tylko Mallory i Andrés.

- Kiedy dwóch ludzi staje do walki, to zawsze wygrywa ten, który jest lepiej przygotowany - powiedział latynos - Będziesz tylko kolejnym nacięciem na moim nożu Hombre.

- Zawsze trzeba być o krok przed swoim przeciwnikiem, racja? - błyskawicznie w dłoni Frank'a pojawił dotychczas bezpiecznie schowany pistolet - Mam tutaj kilku niecierpliwych przyjaciół i każdy z nich biega szybciej niż ty, więc proponuje, że po prostu pójdziemy w swoją stronę i zapomnimy o całej sprawie. Com-pren-de Amigo? - Andrés nie odpowiedział, więc Mallory zaczął się powoli wycofywać - Hasta Luego Muchachos.

- Jeszcze Cię dorwę Cabrón, popamiętasz mnie!

***

Około 2:22 pojawił się wreszcie w mieszkaniu Mamadou, chyba sam nie spodziewał się, że tak ucieszy go twarz tego entuzjasty marihuany. Od razu skierował swoje kroki do łazienki, chciał przejrzeć się w lustrze i sprawdzić jak wygląda po spotkaniu z gorylami Andrésa. Jak się okazało jego twarz miała się całkiem nieźle, krwawił trochę z nosa i być może stracił jakiś ząb, ale to nie było jego największe zmartwienie. Żebra mocno dawały się we znaki, jedynym pozytywnym aspektem było to, iż chyba żadne z nich nie było złamane. Wziął jeszcze szybki prysznic i nieco postękując z bólu ruszył do kuchni.

Zaopatrzywszy się w dużą ilość lodu i butelkę specyfiku, który załatwił Siergiej, usiadł na fotelu. Pociągnął długi łyk z flaszki i skrzywił się lekko, alkohol miał fatalny smak, ale miał nadzieję, że przynajmniej pomoże mu zasnąć. Przecież jutro czekał ich wielki dzień.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 14-09-2009, 18:43   #20
 
stibium's Avatar
 
Reputacja: 1 stibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwustibium jest godny podziwu


Myślała, że zna już wszystkich koleżków Johnnego, a tu nagle skurczybyk wyciąga jak z rękawa amatora zieleni z przystanią do dyspozycji całą dobę. Żyć nie umierać, pomyślała rozsiadając się na kanapie i próbując odpędzić od siebie słowo póki. Póki co, póki co, żyć. Potem się zobaczy.


Pierwszą rzeczą, jaką zanotowała był wyraz twarzy Mallory’ego, a zaraz potem na stół wjechała wódka. Wiedziała co myśli, zresztą, myślała to samo, z takim nastawieniem nie mają najmniejszych szans choćby na przejechanie dwóch przecznic. Wlewając w siebie pierwszy kieliszek kątem oka zauważyła, jak wychodzi z domu. I tak nigdy nie miała romansowego zacięcia.


- Zabiłaś kiedyś już kogoś?


Obróciła głowę, pytanie dobiegło od strony wielkiego faceta z samolotu. W głowie kołatało się jej stare dobre Afrika Bambaataa, rozpostarła palce dłoni i wyciągnęła ją w stronę tego niedźwiedzia polarnego w geście talk to the hand i rzuciła jakąś odpowiedź. Rozmowa trochę nabrała tempa, jedna flaszka poszła, Angie zaczęła czuć się dziwnie. A więc przejście na profesjonalizm, jak obiecywał Johnny wiąże się tylko z zamianą dymiących domówek na smętne posiadówy na skajowych kanapach? Koniec końców, Siergiej, bo tak się przedstawił Rusek, okazał się swoim człowiekiem, i to całkiem łebskim. Angie odprężyła się przy czwartej kolejce i po tym, co mówił Sieriożka. Zasłona dymna, zasłona dymna. Wykonacie zadanie, czy nie, nie ma znaczenia. Pójdziecie siedzieć, nie wyjedziecie żywi z Liberty, jajo szlag trafi po drodze? Nie ma znaczenia. Na mieście kroi się coś większego i trzeba to przykryć gazetowymi nagłówkami o idiotach z Hatton Gardens.
Mniej więcej tak zdołała to sobie przełożyć.

Mamadou wyciągnął właśnie aparaturę i nastawił muzykę. Wolała samo Son of a Preacher Man; zostawiła kieliszek I weszła na stół. Bujając się leniwie do muzyki wzięła bucha i spytała:


- Sierioża, byłeś kiedyś w gazecie?
 

Ostatnio edytowane przez stibium : 14-09-2009 o 18:49.
stibium jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172