|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
22-02-2019, 13:55 | #191 |
Reputacja: 1 | NOWE LOKUM CZĘŚĆ 2 Igła, Max,
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
22-02-2019, 22:21 | #192 |
Reputacja: 1 | Piękne słoneczne kalifornijskie pustkowie, rodzinne gospodarstwo, wielkie pola uprawne i pasące się braminy, matka szyjąca na ganku, ojciec w warsztacie, roześmiane twarze braci i sióstr...hmmm...piękne wspomnienia. Czasami żałuje że uciekł stamtąd, ale życie tam było spokojne, szczęśliwe i bardzo nudne. Tak nudne, że Arch niewiele myśląc w wieku 13 lat postanowił uciec jak najszybciej z przejeżdżającą w okolicy karawaną. Zabrał w nocy swoje rzeczy i popędził ku przygodzie. Miał sporo farta. Przygarnął go niejaki Gizmo. Stary handlarz bronią, kutwa łasa na kapsle. Nie wiadomo do końca skąd jest, ale plotki głoszą iż przebył w swoim życiu cały teren powojennej ameryki. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, za to każdy wie, że Gizmo to najlepszy handlarz jest. Fragment głupiego spota reklamowego co kazał sobie na wozie namalować, ale mniejsza z tym. Przygarnął młodego uciekiniera, dał jeść, kąt do spania i nauczył trochę techniki. Nie wiadomo po co to zrobił, raczej nie z empatii, zapewne wyniuchał kapsle tym swoim wielkim garbatym nosem. Arch miał swoisty talent do składania różnych rzeczy, czy reparacji już złożonych. Dostawał całkiem sporo pracy i nienawidził wtedy swego “Dobroczyńcy”, jednak Gizmo mimo swoich wad potrafił okazać gest jeśli dobrze zarobił. Przez to chłopak o ile dobrze robił swoje nie miał porblemów z gotowizną. Hajsy i fart nie opuszczał naszej dwójki, aż do czasu pieprzonej burzy piaskowej. Archi stał po niej tak po środku niczego. Spojrzysz na północ wydmy, na południe wydmy, na wschód wydmy, na zachód… niespodzianka wydmy! Jakby nie schował się w czymś co kiedyś było piętrem miejskiej biblioteki pewnie sam by tworzył taką fajną wydmę pośród niczego. Burze sobie spędził na lekturze, jak by nie patrzeć siedział w bibliotece, a książka była całkiem spoko. Opowiadała o drużynie bohaterów co latają po lochach i szukają jakiegoś skarbu. Czyta się fajnie, ale nie uczy za wiele. Udowadnia tylko, że ludzi przed wojną mieli za dużo wolnego czasu. Zajęła jednak myśli i pozwoliła jakoś przetrwać burze, a na koniec była dobrą rozpałką do ogniska. Po burzy ruszył na przód nie do końca wiedząc w jakim kierunku. Mistrzem przetrwania to nie był i odbiło się to na nim. Zapasów coraz mniej, a samemu raczej nic nie znajdzie. Fakt umie zakładać pułapki, ale ludzie jakoś łatwiej w nie wpadają. Zwierzaki są za cwane i mądre na sztuczki Archiego. Głód, upał, pragnienie, zmęczenie organizmu i śmierć się zbliża. Coraz ciężej o krok, coraz ciężej o oddech, aż w końcu na horyzoncie coś się pojawiło. Ślad cywilizacji nawet jak przedwojennej oznacza, że może coś się tam znajdzie. Boże...woda, stara i zapewne promieniuje, ale gasi pragnienie atomowo. Co za szczęscie nie za wiele, ale jest. Niestety po ugaszeniu pragnienia brzuch zaczął burczeć jeszcze mocniej. Nie mając wyjścia zabrał resztę wody co mu została i ruszył dalej. Będąc gdzieś pośród niczego spostrzegł jakiś ruch. Człowiek od wielu dni kogos takiego nie widział. Zaczął krzyczeć. Ten cień go spostrzegł i ruszył w jego kierunku. Boże ktoś żywy na tej martwej ziemi. Gdzieś w połowie drogi zamarł w bezruchu. Poznawał go, to był jeden typek z karawany... Johnny, ale był jakiś inny. Miał dzikie spojrzenie jakieś takie jakby patrzył na jedzenie. Słońce musiało go mocno przysmażyć. Był w jakiś podartych łachmanach, w ręku ściskał metalowy pręt, a biegł do Archa zapewne nie po to by go wyściskać. Bardziej chciał go zatłuc i najpewniej zjeść. Boże co głód i nędza robią z ludźmi taki porządny był chłop, ale jak głosi przedwojenny cytat „Człowiek głodny nie filozofuje, gotów jest zrobić wszystko, aby zdobyć dodatkową łyżkę strawy.” No choć w tym wypadku to kęsa Archa. Trzeba się było bronić. Przygotował broń i tsuum...Beetsy splunęła krótka wiązką ognia na byłego kuma z karawany, który momentalnie zaczął rzucać się rozpalony jak pochodnia. Brufford padł na kolana. Czy Jego też to czeka? Szaleństwo i głodowe halucynacje? Nie! Musi być jakieś wyjście, jakoś da radę. Nie podda się i zwycięży. Tylko...co robić? Burczenie w żołądku stawało się coraz mocniejsze, a do Archiego docierał coraz bardziej zapach pieczonego mięska. On jest taki apety… Wraz z pełnym żołądkiem przyszła świadomość popełnionego czynu. Zabawne człowiek od razu chce się usprawiedliwić. Wytłumaczyć popełniony czyn obojętnie jaki by nie był. Arch czytał wiele. Mógłby powiedzieć cytując kogoś tam przedwojennego, że “...człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach, i uważam za upiorny nonsens naszych czasów sądzenia go według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich...” . Jednak czasami lepiej po prostu się przyznać do niedoskonałości, nie tłumaczyć się i po prostu żyć dalej z brzemieniem swych czynów. Wszak taki jest świat, takie jest życie. Usypał zwłokom towarzysza ładny kopczyk, zrobił uroczysty toast resztką “Promieniówki”. “Za Johnnego” -rzucił. Dzięki niemu uniknął potencjalnej śmieci i prawdopodobnie szaleństwa przed nią”, ale czy na pewno? Ruszył dalej bo zostać pośród niczego i grobu specjalnie mu nie odpowiadało. Po jakimś czasie zobaczył kolejne zabudowania. Może tam są ludzie? Niewiele myśląc ruszył naprzód. Szedł otwarcie na widoku, nie chciał tworzyć wrażenia, że się skrada i ma jakieś złe intencje. Może potencjalni mieszkańcy ruin przyjmą go. Coś potrafi, zapracuje na jedzenie i wodę. Potrzebuje innych, choć lubi samotność w grupie jest po prostu łatwiej przetrwać.„Kto jest sam musi umrzeć” tak mówi instynkt, a człowiek to zwierze stadne. Muszę sobie znaleźć nowe jeśli stare przepadło. |
23-02-2019, 18:16 | #193 |
Reputacja: 1 | Jinx wciągał do płuc suche, zapylone powietrze. Żar lał się z nieba, nagrzewając starą asfaltówkę do niebotycznych temperatur. Wrażenie przypominało znajdowanie się na patelni. Pot płynął po plecach, lał się z czoła, wsiąkał w kapelusz. Paski plecaka wżynały się w ramiona. Było cudownie. Pierwszy raz od pół roku był prawdziwie wolny. Tak się cieszył, że nawet niespecjalnie miał ochotę na kpienie z eskortujących ich legionistów. Po przebyciu szybkim tempem jakichś dwudziestu mil, zdecydowali się na nocleg. Warunki były sprzyjające, bo natknęli się na stację benzynową. Pordzewiałe resztki dystrybutorów, jakiś budynek, cysterna na tylnym parkingu. Wszystko solidnie naruszone zębem czasu i wyszlifowane niesionym wiatrem piaskiem pustyni. Jinx zdjął plecak i dobył SMG. –Lucky, Martin, Sticky, czyścimy? Wejście hakowe i dynamicznie zajmujemy budynek sprawdzając wszystkie kąty. Nie wiadomo kto tam się czai. Vernon odbezpieczył broń, zaczekał na kompanów i jak wszyscy byli gotowi wszedł z buta w przerdzewiałe drzwi. Czyszczenie pomieszczeń zakończyło się pomyślnie. Stacja była pusta. Jinx wniósł swoje klamoty do środka i poszedł zrobić dokładny rekonesans najbliższej okolicy. Obejrzał budynek, cysterny, ślady na asfalcie, zastanowił się nad najlepszymi metodami szturmu na taki budynek. Jak przeciwnik by zaatakował? Gdzie są najsłabsze i najbardziej podatne na zniszczenie elementy konstrukcji? Gdzie są najlepsze punkty do prowadzenia ostrzału i jaki obszar pokrywają? Oby to wszystko się nie przydało i było tylko stratą czasu… - pomyślał. Na jakiś czas miał dość strzelania. Po oględzinach wrócił do kryjówki, powiedział innym o swoich przemyśleniach na temat bezpieczeństwa. Pomógł też Luckiemu w robieniu umocnień zasłaniających otwory okienne. Wieczorem przyszedł czas na gotowanie i opowiadanie sprośnych dowcipów. Jinx starał się przyrządzić żywność, którą mieli w jak najlepszy sposób, aby wrażenia smakowe były co najmniej neutralne, a nie „o losie… znowu ten syf…”. Miał sól, więc mógł doprawić posiłek. Zresztą, po takie utracie mikroelementów jaka spotkała grupę podczas całego dnia forsownego marszu, odrobina NaCl pozwoli na odbudowanie zapasów w organizmie. Sticky wyszedł gdzieś dalej za potrzebą. Kulturalny człowiek, nie chciał defekować przy wszystkich. Może się wstydził postawić klocka po prostu zaraz za progiem. Wade zareagował odruchowo, sprawdzając gdzie Sticky idzie. Ot takie podstawowe środki ostrożności w myśl wojskowej zasady ‘ufaj, ale kontroluj’. I tym razem ostrożności chyba nie było za wiele, bo Mający słabość do mocnych trunków kolega dziwnie długo nie wracał. Jinx wziął karabin i wyszedł w mrok nocy. Zaraz po opuszczeniu budynku zamknął mocno oczy na dziesięć uderzeń serca, aby przyspieszyć akomodację oczu, następnie w niskiej pozycji zaczął skradać się w stronę, w którą wyglądał Wade. Ciekawe, co się tam działo… Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 23-02-2019 o 18:26. |
23-02-2019, 22:50 | #194 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
|
23-02-2019, 22:55 | #195 |
Reputacja: 1 | Marsz był ciężki. Po tych wszystkich przejściach wolność kosztowała ich jeszcze spory wysiłek marszu ostrym tempem. Ale byli wolni i to było najważniejsze. Kiedy na widnokręgu zamajaczyła stacja jako potencjalne schronienie na noc można było powiedzieć coś głębszego o tej całej sytuacji. O tym całym planie. Utangisila nie miał jednak takiego zamiaru. W ogóle nie potrafił ubrać w słowa tego co się działo i wolał działać niż rozmawiać czy się zastanawiać. Dlatego kiedy tylko stacja okazała się bezpieczna Utang ruszył na patrol po najbliższej okolicy był zmęczony, ale był też głodny. Nie widział powodu aby nie spróbować uszczknąć coś z okolicznych zapasów. Lekkim krokiem zataczał koła wokół stacji odchodząc coraz dalej i dalej. "Cywilizowani" nie wiedzieli o tym że na pustyni jest jedzenie i woda. Musieli wszystko nieść ze sobą. On jednak wiedział. Wiedział że chociażby ten suchy badyl to tak naprawdę łodyga bulwy, która jest ukryta pod ziemią. Saperką wygrzebał kilka na które trafił w trakcie tej samotnej eskapady. Związał je i przytroczył do pasa. Tak. Pustynia ukrywała pożywienie i nie łatwo było je znaleźć, ale było to możliwe. Spędził poza lokum na tę noc dużo czasu. Ściemniło się. Widział sytuację w jaką się władował Sticky z daleka. Już skradał się, aby przebić kobietę modliszkowym ostrzem, jednak sytuacja się odmieniła i jakoś sanitariusz zdołał odwrócić wszystko na swoją korzyść. Kobieta była jednak dziwna - towarzyszyły jej duchy i mogło być to złym omenem. Utang nie pamiętał dokładnie jak rozpoznawać złe duchy, jednak nie wydawały się one zagrażać nikomu. Były tylko uciążliwe, tak mu się wydawało. Kiedy więc Sticky zaprowadził kobietę do środka on spokojnie jeszcze stał na zewnątrz i rozglądał się czy to nie jakaś zmyłka lokalnych rajdersów czy innych szabrowników. Wydawało mu się że teren jest czysty. Dostrzegł jednak w pewnym momencie samotnego człowieka idącego w kierunku stacji. Utang skrył się pośród wraków i czekał, aż nieznajomy podejdzie bliżej. Nie zachowywał się podejrzanie, jednak lepiej móc w razie czego doskoczyć do takiego i go wykończyć zanim zrobi komuś krzywdę. |
24-02-2019, 21:20 | #196 |
Reputacja: 1 | Zrujnowana stacja benzynowa, noc. Wszyscy Tymczasowy dom - a raczej obozowisko - zostało szybko i skutecznie przygotowane przez byłych żołnierzy NCR. Szkolenie w Boot Camp Barstow nie poszło na marne, nawet po pół roku życia w Legionie. Pomimo blisko trzydziestu kilosów w trudnych warunkach i z obciążeniem, dawna Drużyna B na jakiś czas odstawiła zmęczenie na bok i zamieniła ten stosunkowo nietknięty, cudem nie zasypany piachem, w miarę zdatny do zamieszkania "dom" na małą "twierdzę". Stanowiska strzeleckie ze starych opon usytuowano przy wejściu i na dachu. Okna zabarykadowano starymi roletami i przesuniętymi regałami. Wnętrze uprzątnięto. Szroty posegregowano pod kątem przydatności. Rozpalono ognisko, upichcono kolację z przedwojennych puszek (wzbogaconą o sól Jinxa i bulwy Utanga), ułożono legowiska, rozbito namiot na dachu dla "snajperów", okolicę wysypano butelkami i puszkami. W trakcie kolacji, Sticky wyszedł za potrzebą. Oddał mocz, zabrał kobietę. Tak po prostu. Przyszła sobie z Flower Mountain, gdzie miała swoje schronienie, by obejrzeć sobie "nowych". Z pewnością rzadko kiedy odwiedzali ją goście... a tym bardziej normalni ludzie, a nie Legioniści. W ramach sąsiedzkich relacji ona - Lulu Baxter - i Kitty uprawiali ze sobą seks na glebie zaraz za stacją. Oczywiście Sticky miał "anioła stróża". Młody sanitariusz był w porządku gościem, ale był też rozchwiany emocjonalnie i doskonale wpisywał się w archetyp tego kolesia z ekipy, którego trzeba było mieć na oku - bo albo pobiegnie za spódniczką, albo na ratunek pokrzywdzonemu. Znając życie, jeszcze podzieliłby się sucharami z pierwszą lepszą rajderką z Pustkowi. Więc miał "ogon". Ogon, który z początku chciał usmażyć intruza jak tylko ten wyrósł jak spod ziemi i przystawił Sticky'emu ostrze do gardła. Ale William miał dość gadane, by uniknąć śmierci (po raz kolejny, najwyraźniej nazwisko zobowiązywało) i... sytuacja eskalowała. Wade Harris, czający się za winklem budynku nie wiedział, czy przypadkiem brwi nie oderwą mu się od twarzy i wystrzelą w górę, tak wysoko je podnosił na widok tego... zjawiska. Mimo to zachowywał pewien profesjonalizm i kamienną twarz, ogarniał wzrokiem okolicę, to mogła być pułapka. Jinxowi, który był zaraz za nim, dużo ciężej było zachować powagę. Tylko ostatnim wysiłkiem zdusił rechot i sprośne żarty, ograniczając się do spazmatycznie drgającej miny, sprośnych gestów i klepania Harrisa - któremu okazyjnie też drgały wargi. Był też Utang, który do sprawy podszedł bardziej podejrzliwie, starając się ocenić bladą kobietę ze wzgórza... i jej intencje. Kiedy two little lovebirds zaczęli zbierać się do "wizyty u rodziców", "aniołowie stróżowie" szybko czmychnęli z powrotem. Kiedy Sticky przedstawił Lulu Drużynie B, Jinx i Harris dzielnie próbowali udawać zdziwienie (które wszak dość mocno udzieliło się pozostałym z ekipy, sprzątającym po kolacji)... ale wytrzymali może sekundę, a potem wybuchnęli sążnym rechotem. Drugi tej nocy "incydent" - nie mniej ważny, acz bardziej poważny - trafił sie Utangisili, który patrolował okolicę i grzebał za kolejnymi bulwami na drogę. Dojrzał sylwetkę zbliżającą się do stacji. Człowieka. Był w skórzanym pancerzu - takim klasycznym, zielono-brązowym, z wojskowym sznytem. Był nieźle uzbrojony, ale wynędzniały, zapiaszczony i ledwo słaniający się na nogach. Na skraju śmierci z odwodnienia, wycieńczenia, może czegoś jeszcze gorszego. Szedł do stacji, najwyraźniej chcąc się tam zatrzymać. Widział go już Harris, mając na muszce M60 opartego o opony na dachu. Zbudził MJa i wskazał powód. Nawet nie musieli alarmować reszty ekipy, bo intruz narobił mnóstwo hałasu, powłócząc nogami po butelkach i puszkach... aż wreszcie zwalił się na asfalt z ciężkim łoskotem i klekotem ekwipunku. Wszyscy to słyszeli, wszyscy mieli okazję zobaczyć, zadziałać. Harris mruknął do MJa, by zgarnęli tego człowieka na ladę, by sanitariusze go obadali. Kapral miał zostać na dachu z erkaemem by obserwować sytuację, zamachał też do Utanga, kryjącego się pośród skał. Wkrótce potem Drużyna B i Pani z Flower Mountain dowiedzieli się z majaków i pomruków spalonego słońcem, wytarganego wiatrem i wyniszczonego odwodnieniem oraz głodem człowieka, że nazywał się Archibald Brufford i był z jakiejś karawany, od jakiegoś Gizma. Był na skraju śmierci z wycieńczenia... ale żył, przeżył, miał szansę. Tym bardziej u trójki doświadczonych sanitariuszy bojowych w "luksusowych" warunkach. Przed Malpais stracili trzech (a ostatecznie dwóch). W Malpais kolejnych czworo. Z pełnej czternastki dumnych żołnierzy Republiki Nowej Kalifornii została raptem połowa cudem ocalałych, zmęczonych i pokonanych przez wojnę straceńców, banitów, pogrążonych głęboko poza linią wroga. Teraz... przybyły posiłki. Dwójka. Wędrowcy, tacy jak oni, nie związani z Legionem. Mający doświadczenia z Pustynią Teksańską, z Morzem Wydm i niekoniecznie kochający się z Cezarowcami. Wydawali się być doświadczeni, twardzi, nie byle jacy. Stanowili też dwie dodatkowe gęby, które do ekipy mogły wnieść tylko swój głód, swoje pragnienie, swoją niepewność... ale też swoje umiejętności. Czy to wystarczy? Ruiny miasta Albuquerque, New Mexico, pięć dni później. Szli, a droga międzystanowa numer czterdzieści była już prawie całkiem niewidoczna. Nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów - tyle dzieliło ich ostatnie schronienie od niegdysiejszego największego miasta w rejonie. Albuquerque według legend było onegdaj istną metropolią w sercu pustyni, zrzeszającą ponad pół miliona mieszkańców, słynącą z przemysłu technologicznego. Swoje filie miały tam takie giganty jak Future-Tec, General Atomics International czy Lockreed Industries. W normalnych warunkach pokonanie takiego dystansu, nawet z obciążeniem, powinno zająć jakieś dwa dni. Zajęło ponad dwa razy tyle. Z początku szło nieźle - pogoda dopisywała (czyli było nadal pochmurno), drogę było widać, okazyjne skały i ruiny pozwalały na chwilę odpoczynku w cieniu (jak tylko z wnętrza wygoniło się radkaraluchy, przerośnięte mrówy i inne robactwo), organoleptyka Pustkowia była jeszcze jako tako znośna - żeby nie powiedzieć klasyczna. W okolicy było jeszcze trochę roślin, które można było spożytkować na opał, żywność lub wodę. Tu i ówdzie Utang czy MJ Widzieli lokalny zwierzyniec - duże i małe modliszki, radskorpiony, z rzadka kretoszczury (odmianę z Pustkowi Mojave) i gekony (głównie zwyczajne z Mojave albo srebrne). Co ciekawe... stracili ogon. Obserwatorzy z Legionu odpuścili. Aż zwiadowcy z Drużyny B się upewnili. Najwyraźniej Odkrywcy mieli rozkaz śledzić ich tylko do pewnego momentu... albo dorwała ich fauna. Byli naprawdę wolni. Ale co z tego, kiedy pogoda się pogorszyła już następnego dnia, dwadzieścia kilometrów dalej od regionu Laguna Pueblo. Silne wiatry niosące ze sobą tumany piachu i żwiru. I zaczęły się schody. Dosłownie, ale z piasku. Międzystanówka nr 40 praktycznie zniknęła, podobnie jak wszelakie skały, rachityczne krzory, głazy, przydrożne wraki i ruiny. Były tylko jebitnie wielkie wydmy z piachu (czasem z suchego żwiru... czy nawet pyłu budowlanego) i równie głębokie niecki między nimi. I cholerne ruchome piaski. Pustynia jak w mordę strzelił. Jak Sahara, o której czytało się w starożytnych, rozsypujących się xięgach. Wiatr wzniecał na takim terenie "małe" burze piaskowe. Trzeba było się trzymać w kupie, uważnie wybierać miejsca postoju, czekać, wspierać, ratować życie. Nie było widać żadnej zwierzyny, żadnych roślin, nawet potworów nie było. Tylko wzgórza i wądoły z piachu. Sucha śmierć. Nawet nie tylko gorąca śmierć, bo zimna śmierć też. W nocy temperatura gwałtownie spadała - piasek nie wcale nie trzymał gorąca gromadzonego za dnia. Nie mieli termometra, ale amplituda musiała być paskudna - szczególnie w grudniu, kiedy Ziemia była z dala od Słońca. A woda i żywność schodziły, nawet mimo racjonowania. Trudne warunki, konieczność znajdowania ścieżki, gwałtownie nachodzące i odchodzące burze - to wszystko spowolniło pochód do ślimaczego tempa. A to i tak było nieźle. Większość roku ten rejon był po prostu niedostępny z powodu piaskowych sztormów. Mieli jednak wciąż nadzieję. Chcieli poruszać się skokami. Ten skok miał być do następnego schronienia. O ile przydrożne wsie były zasypane razem z drogą, to już ABQ było tak wielkim miastem, że... ...że wreszcie je ujrzeli, z jednej z wyższych wydm, w południe piątego (czy tam szóstego) dnia od opuszczenia Malpais. Z wrażenia opadły im szczęki... i nadzieje. Albuquerque było w ruinie, owszem, ale jakiej. Miasto było... prawie całkiem zasypane. Wieżowce do połowy lub prawie całości zakryte morzem piachu, Morzem Wydm. Niska zabudowa całkiem niewidoczna, tak samo jak drogi, a nawet estakady. Między zrujnowanymi, do cna wypalonymi kikutami wieżowców majaczyły olbrzymie otchłanie - kaniony z betonu, metalu i piachu. Z oddali słyszeli rumor osypujących się lawin piaskowych. Klangor zderzających się metali. Wizgi, wycia i jęki wiatru mknącego kanionami, jakie mogła stworzyć tylko Apokalipsa. Wycia, które przypominało wycie potępionych. Tym razem brzmiało i wyglądało to inaczej, ale Drużyna B nie miała złudzeń. Styks może i wysechł... ale powrócili do głębin Hadesu. A może nigdy z niego nie wyszli? Może to było głębiej. Tartar. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=EaRiY7WkMhw[/MEDIA]
__________________ Dorosłość to ściema dla dzieci. |
01-03-2019, 22:50 | #197 | ||
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Aiko : 04-03-2019 o 10:11. | ||
02-03-2019, 20:40 | #198 |
Kapitan Sci-Fi Reputacja: 1 | Ku zdziwieniu Billy'ego, inni członkowie drużyny B wcale nie byli zaskoczeni pojawieniem się na stacji przybyszki z pobliskiej góry. A przynajmniej niektórzy z nich. Jinx i Harris zgodnie wybuchnęli głośnym śmiechem, co z kolei resztę, w tym Sticky'ego, skonsternowało bardziej niż osoba nieznajomej. Dopiero, gdy wyjaśnili skąd u nich tak doskonałe humory, Kitty zrozumiał. W pierwszej chwili poczuł złość, na myśl że ktoś mógł uznać iż nie jest w stanie poradzić sobie sam nawet w „kiblu”. Złość jednak szybko minęła, gdy spojrzał na pozostałych zgromadzonych. W ich oczach dojrzał niedowierzanie, zażenowanie, podejrzliwość, w najlepszym razie patrzyli na niego jak na wariata. Tylko że... To dziwne, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Kiedyś każdego kto by spojrzał na niego w ten sposób palnąłby piąchą w gębę (a potem zwijał się z bólu na ziemi – nigdy nie był dobry w bójkach). Teraz jednak, nawet gdy Jinx ze szczegółami opowiadał wydarzenia sprzed stacji, w ogóle nie czuł gniewu. Nie czuł nawet wstydu, ale dlaczego by miał? Na Drugiej Ulicy w Reno stał jeden z najsłynniejszych lokali w mieście, wytwórnia filmów dla dorosłych Golden Globes. Sceny często kręcono w pokojach z oknami, których nikt nie trudził się zasłonić. Zawsze gromadziły się przed nimi tłumy dzieciaków (i paru meneli). Każdy smark z ulic Reno miał w życiu etap, że chciałby zagrać w takim filmie, młody Billy nie był tu wyjątkiem. Teraz czuł jakby to marzenie się spełniło, szczególnie że niedawne wydarzenia rzeczywiście przypominały fabułę jakiegoś pornola, zabrakło tylko pralki do naprawienia, albo pizzy, za którą trzeba było zapłacić. Dlatego też śmiał się serdecznie z Jinxem, Harrisem i kimkolwiek, kto się do nich przyłączył, a efekt tego był taki, że liczba podejrzliwych spojrzeń zmalała, wzrosła za to tych, które mówiły mu, że zgubił przynajmniej jedną ze swoich klepek. Przypomniały mu się słowa Wade'a z celi w Malpais: „Jak nie dajesz rady bez niej, to zwal sobie i daj radę”. Miał rację, tylko sanitariusz wybrał lepszą metodę. Gdy część komediowa dobiegła końca, rozpoczął się etap przesłuchań. Lulu została wzięta w krzyżowy ogień pytań, na które starała się odpowiadać. Sticky nie brał udziału w tej nagonce, chociaż w duchu przyznawał, że jest ona niezbędna. Stał tylko wciąż przy wyjściu, oparty o ścianę, z rękami skrzyżowanymi na piersi, uśmiechając się tylko do dziewczyny, gdy ich spojrzenia się spotykały. Wkrótce pytania się wyczerpały, chociaż coś sanitariuszowi mówiło, że ciekawość nie została zaspokojona. Czy była to prawda, czy nie, większość lokatorów stacji zaczęła zbierać się do spania. Wówczas jednak wpadł Utang z kolejną niespodzianką. Jak na pustynię, strasznie tu było tłoczno... Kolejny nieznajomy był nieprzytomny i potrzebował natychmiastowej pomocy medycznej. Billy powiedział Lulu, że może ona zająć jego legowisko, wskazując miejsce, w którym nie tak dawno starał się zasnąć, a sam z Igłą i Jinxem zabrał się za opatrywanie przybysza, albo raczej przyniesionego. Nie było przy nim tak dużo roboty jak się spodziewał, ale może to zasługa tego, że zajęli się nim we trójkę. Po wszystkim Sticky zaoferował się, że będzie czuwał nad nieznajomym, a inni mogą pójść spać. Ostatnio nie było z niego pożytku, w Malpais wręcz zaszkodził drużynie. Jeśli więc miał liczyć na to, że kumple nadal będą chętnie osłaniać mu plecy, albo że nie będzie pierwszym, który wyląduje w kotle, gdy skończą się zapasy, musiał zacząć udowadniać, że nie jest zupełnie bezużyteczny. Potem jednak, gdy jego powieki stawały się coraz cięższe, żałował że nie ugryzł się w porę w język... * * * * * Pierwszy dzień marszu nie był taki zły. Billy był wyczerpany po kolejnej nieprzespanej nocy, ale na szczęście pogoda im sprzyjała, a przynajmniej nie przeszkadzała. Słońce schowało się za chmurami, od czasu do czasu powiał jakiś wiatr, suchy, ale zawsze. Sanitariusz koncentrował się na stawianiu kolejnych kroków, co uniemożliwiło mu branie udziału w jakichkolwiek dyskusjach, o ile w ogóle jakieś miały miejsce, bo prawdę mówiąc nawet takich nie pamiętał. Pamiętał tylko Lulu, która zawsze szła krok w krok za nim. Gdy na niego spoglądała uśmiechał się lub puszczał jej przyjaźnie oko, starając się wyglądać jakby wszystko było w najlepszym porządku. Przed innymi też przyjął taką postawę, choć nie był pewien czy robił to wystarczająco skutecznie. Na postoju padł jak martwy i zasnął od razu. Nic mu się nie śniło. Nareszcie! Po raz pierwszy od dawna obudził się nad ranem wyspany, w pewnym sensie nawet szczęśliwy. Gdy otworzył oczy zobaczył, że Lulu ułożyła się tuż obok niego. W tej chwili dostrzegał tylko jej blond włosy, gdyż była do niego odwrócona plecami. Mimowolnie się uśmiechnął. Przez cały dzień czuł się o wiele lepiej. Pogoda wciąż była dobra i marsz przebiegał sprawnie. Na kolejny punkt postoju dotarli wyczerpani, ale Billy, pamiętając swoją formę z wczoraj, był w sumie zadowolony. Uśmiechał się, żartował, z apetytem zjadł tą niewielką kolację, na jaką mogli sobie przy swoich zapasach pozwolić. Uznał nawet, że to dobry moment, by wyciągnąć z kieszeni płaszcza pogniecioną kartę do gry. Była to stara, jeszcze przedwojenna karta jokera. Farba niemal przestała być na niej widoczna. Znalazł ją na stacji, gdy w nocy pilnował nieprzytomnego Archa. Ta którą miał w wojsku, dawno przepadła, gdy w Cottonwood dostał się do niewoli. Potem nastąpiła cała długa seria czarnych dni, ale to już za nim. Teraz zapowiadało się na poprawę i nawet jeśli miała być ona tylko chwilowa, warto było to zakomunikować światu. Dlatego wpiął sobie tą starą kartę w bok kapelusza, jak czynił kiedyś, gdy paradował w mundurze NCR. W środku nocy przyszła jednak chwila strachu. Okolicę spowijała ciemność, gdy poderwał się ze swojego leża, cały mokry od potu, oddychając głęboko. Błądził wokół nieprzytomnym wzrokiem, wreszcie uświadamiając sobie, że to był tylko sen. Kolejny, cholerny sen. Ukrył twarz w dłoniach i starał się uspokoić. Nagle usłyszał szept: - Wszystko w porządku? Spojrzał w lewo, zobaczył niewyraźny zarys twarzy Lulu. Dziewczyna nie spała. Siedziała na swoim miejscu i patrzyła na niego. Pokiwał bez przekonania głową i uśmiechnął się nieznacznie, ale nie potrafił wypowiedzieć ani jednego słowa. Dłonią spróbował jej przekazać żeby się położyła, żeby się nim nie przejmowała, bo to nic takiego. Najwyraźniej zrobił to nieumiejętnie, bo podsunęła się bliżej, niwelując półmetrową przerwę między ich posłaniami. - Już dobrze – szepnęła mu do ucha. - To tylko sen. Położyła mu rękę na piersi i zmusiła do ponownego położenia się. Następnie wślizgnęła się pod jego koc i przylgnęła do niego. Czuł jej oddech na swojej szyi, czuł zapach jej włosów, ciepło jej ciała. To było... Kojące. To chyba właściwe słowo. - Śpij – wyszeptała jeszcze, a on rzeczywiście zasnął, nawet nie wiedział kiedy. * * * * * Wreszcie przyszły naprawdę ciężkie dni. Słońce wyszło zza chmur, oni zaś spomiędzy zabudowań, które mogły ich chociaż chwilami chronić przed jego palącym wpływem. Pot spływał obficie po twarzy Billy'ego i na nic zdawał się kapelusz z szerokim rondem, który przywłaszczył sobie w Malpais. Płaszcz mu ciążył, strzelba mu ciążyła, plecak ciążył wręcz niemiłosiernie. Wszystko mu przeszkadzało, od kropli potu spływającej po jego nosie, po widok pleców Harrisa, który nie wiedzieć czemu, dziwnym trafem zawsze szedł zaraz przed nim. Irytował go niezmieniający się krajobraz, wkurzało panujące gorąco, sierdził kompletny brak wiatru. Jego kroki stawały się coraz krótsze i rzadsze, głowa coraz bardziej pochylała się do przodu, a on szedł i szedł wciąż przed siebie, jak w jakimś transie. I tak całe trzy dni... Gdy stracił już nadzieję, że dojdą dokądkolwiek, doszli. Widok, który się przed nimi rozpostarł był jednym z dziwniejszych jakie w życiu widział, o ile nie liczyć wizji jakie miewał na haju. Olbrzymie budowle, sięgające nieba, o jakich w Reno nikt nawet nie śnił i wszystko spowite w piasku. W piasku! Góry piasku wyższe od czegokolwiek co Billy znał, poza wspomnianymi budynkami, które wystawały spod żółtego proszku. - O, kurwa – wymsknął mu się idealny opis tego co widział. - Myślicie, że ktoś tam mieszka? |
02-03-2019, 20:51 | #199 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
02-03-2019, 23:14 | #200 |
Reputacja: 1 | - Jedynie duchy dawnego świata... - odpowiedział na pytanie Billy'ego Utangisila. Widok zasypanej metropolii był widokiem monumentalnym - ostatecznym dowodem potęgi sił natury nad tworami człowieka. Oznaką co może sprowadzić na siebie człowiek, który jest dość pyszny, aby kierować moc Niewidzialnego Ognia przeciw swoim współplemieńcom. Przez te kilka dni podróży przez piach tribal z Arroyo głównie milczał jak to miał w zwyczaju i robił co do niego należało - pilnował kierunku marszu, polował, dokonywał ekstrakcji mięsa i zbierał rośliny. Jego milczenie nie wynikało z jakiegoś urazu wobec towarzyszy... Podjęli dobrą decyzję i ruszyli tam gdzie Legion nie będzie miał nad nimi żadnej przewagi. Musieli się mierzyć tylko na Naturą... a z Naturą można się było porozumieć. Milczał bo musiał się skupić na przeżyciu - chwytać każdą okazję do zdobycia pożywienia, łyka wody, odrobiny cienia czy schronienia przed zimnem kiedy zapadała noc. Musiał pozostać skupiony. Skupiony aby myślami nie wracać do Legionu, do NCR, ani do rodzinnych stron, ani do bliskich którzy tam pozostali. Mógł już tylko iść przed siebie i wyrąbywać sobie nową ścieżkę w dżungli losu. Tak z resztą robili też inni. Każdy z drużynników miał na to inny sposób. Już teraz odmienili los dwójki ludzi, których napotkali. Kobieta z Góry, Idąca z Duchami, przykleiła się do Billa i zwykle nie odstępowała go. Utang widział jej niematerialnych towarzyszy mieszkających w czaszkach które nosiła przy sobie. - Trzymaj ich przy sobie. - rzekł do Lulu czarnoskóry - Jeżeli ich zgubisz, piach zakryje ich domy i na wieczność zostaną uwięzieni w pustynnym pyle. Zostałaby na tej górze do śmierci. Z nimi miała jakąkolwiek nadzieję na cokolwiek. Archibald natomiast wyglądał na kogoś kto nie miał po prostu żadnej alternatywy. Konieczność. To wycieńczonego desperata popchnęła do dołączenia do grupy. Nie było tutaj nic do dodania. Te pięć dni Utangisila znosił wahania temperatur, pył, wiatr i resztę niedogodności ze stoickim spokojem. Prócz potrzeby przetrwania napędzała go jeszcze inna rzecz - reszta Drużyny B polegała na nim. Sam MJ nie dałby rady ich poprowadzić. Utang wrócił znów do chwili obecnej. Dobył zza pasa rzeźbioną wojenną pałę i wskazał nią roztaczające się przed nimi ruiny. - Ndyia! - rzucił twierdząco - Duchy minionych czasów. Duchy Ciszy i Duchy Pustki. Zejdźmy i poszukajmy, ale nie zostawajmy zbyt długo... by Cisza i Pustka nas nie pogrążyły... by nas tam nie zatrzymały na zawsze. |