|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
13-03-2019, 11:08 | #1 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Bastion - przez ostępy Ostlandu Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij” Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); ranek Warunki: ciepło; pogodnie; jasno; wnętrze gospody Miasto. Co by nie mówić, Wolfenburg był miastem w pełnym tego znaczeniu słowa. Ogromna metropolia z jaką pod względem i prestiżu żadne inne miasto w Ostlandzie nie mogło się równać. Pewnie dlatego też była i stolicą tej prowincji. Dlatego miała iście kosmopolityczny charakter. W przeciągu tygodnia trudno chyba było nie spotkać przedstawicieli jakichś ras, narodów czy profesji. Ten ważny strategicznie przystanek lub punkt docelowy był ważnym adresem na trasie prastarego szlaku ze wschodu na zachód. Czy ktoś z Imperium miał sprawy do załatwienia w Kislevie czy na odwrót, to właśnie Wolfenburg był świetnym miejscem na spotkanie ostatni większy postój i baza przed podróżą ku Kislevowi czy pierwszym jeśli podróżowało się z kraju carów i caryc. Nawet sami Ostlandczycy wydawali się mieszanką wschodu z zachodem. Tradycyjnie razem z Ostermarkiem nazywanym wschodnimi kresami Imperium. To w właśnie u ostlandzkiej wersji imperialnego dało się wyczuć wyraźnie wschodni akcent zaciągający już wyraźnie kislevskimi nutami. W ubraniach podobnie dało się wyczuć wpływ wschodnich nacji. A jednak właśnie tutaj, wśród tych upartych ludzi, w większości zamieszkujących miasteczka i wioski zagubione w interiorze prastarych puszcz, utarło się uważać Sigmara za patrona całej prowincji. Nie na darmo Ostlandczycy zwykli umieszczać w herbach i godłach głowę byka na tle czerni i bieli na znak swojego uporu i odporności jaką cechowało się owo zwierzę. Jednak ich stolica, Wolfenburg, odznaczał się mieszanką kultur, ras i narodów. Kislevitów wydawało się, że można spotkać na każdym rogu. Sporo było przybyszy z sąsiednich prowincji, głównie z położonego na zachodzie Middelheim czy znajdujących się na południe od Talabek Ostermarku i Talabheim. Ale bywali też kupcy i kurierzy zmierzających do tak odległych miejsc jak Altdorf, Nuln czy Bretonia. Zdarzali się i bardziej egzotyczny goście jak krasnoludy, elfy albo tileańscy kupcy i najemnicy. Do tego przyprawy miejskiego folkloru w postaci wędrownych kaznodziei, wieszczy zagłady, biczowników, werbowników do obsługi bliższych i dalszych tras karawan i lądowych i morskich, oddziałów najemnych czy w służbie bogatych wielmożów. A poza tym dziś był dzień targowy a jakby było mało właśnie zakończyły lub kończyły się żniwa. Te dwa powody dodatkowo zapchały miasto wozami z dobrami wszelakimi jakie z całej okolicy zwożono do magazynów, faktorii czy właśnie na targ aby wymienić na inne dobra. Ten ciepły i słoneczny poranek od przedświtu był więc gwarny i tłoczny. Wydawało się, że z każdego kąta w tym mieście ktoś krzyczy, nawołuje, zachwala, awanturuje się, wykłóca czy w inny sposób uparł się aby zaanonsować swoją obecność, towary i usługi. Gdzie tylko się dało rozstawiły się różne kramy albo po prostu handlowano z wozów. Pieniądz i dobra wartko zmieniały właściciela. Zbijano i tracono fortuny, chłopi kupowali potrzebne dobra z myślą o nadchodzącej zimie i kolejnym sezonie, rajfurzy oferowali swoje usługi przyjezdnym, ladacznice i te w zamzutach i te na ulicach miały pełne uda roboty, sklepikarze z zapałem szacowali jeden z największych dziennych utargów jakie powinni mieć pod wieczór, goście wykłócali się z karczmarzami o jakiekolwiek miejsce przy stole albo wolnym pokoju. Wynajmowano nawet szopy, poddasza, piwnice i stajnie. Wydawało się, że miasto lada chwila pęknie w szwach od popełniających je ludzi. Właśnie w tej tłocznej i hałaśliwej atmosferze, w jednej z bocznych alków, jednej z wielu wolfenburskich karczm spotkała się kilkuosobowa grupka z pozoru całkiem przypadkowych gości. Alkowa była jedną z kilku jakie posiadał w swoich trzewiach “Włóczykij”. Na całym pstrokatym i kosmopolitycznym mieście, dzisiaj dodatkowo zapchanym tłumem wszelakim, ta karczma wydawała się mieć niepowtarzalny koloryt. Właśnie ten lokal upodobali sobie przeróżni poszukiwacze przygód, awanturnicy, najemnicy, specjaliści o ciekawych umiejętnościach. Tutaj można było nająć kogoś na długą i niebezpieczną wyprawę, znaleźć nabywców na rzadkie dobra i usługi, ubić interes, znaleźć specjalistę czy po prostu spędzić czas czekając na odpowiednie zlecenie przy miłej dla ucha i często dla oka muzyce, przyzwoitej ilości i jakości trunków, sporej rozpiętości dań w menu. Można było wynająć pokój, zamówić kąpiel, pranie czyli odświeżyć się po trudach podróży, samemu lub za dodatkową opłatą w słodkim towarzystwie. Gośćmi lokalu też zwykle nie były pierwsze z brzegu obszczymury. Trzeba było mieć odpowiednio dużo kiesy, pleców lub gestu a to wszystko z zawadiacką szczyptą zawodowego awanturnika aby mieć swoje stałe miejsce w tym lokalu. Przybywali tu i zawodowi weterani niezliczonych bitew, i specjaliści od podróżowania przez pustkowia, dumni panowie z pierścieniami rodowymi na palcach czujący zew przygody w żyłach bardziej niż inne przyziemne obowiązki. Artyści, minstrele, poeci, portreciści jacy szukali inspiracji dla swojej sztuki albo byli gotowi wynająć swoje usługi aby uwiecznić tego czy owego dobroczyńcę czy to w poemacie, pieśni czy malowidle. Grupka z jednej z alków tego lokalu nie miała jak na razie ani stałego miejsca ani swojego kufla w tym zacnym lokalu. Czyli wyrobionego nazwiska i marki. Wiedzieli też, że zbyt długo już tu nie zabawią. Przez ostatnie dwa tygodnie mieli okazję się poznać gdy stopniowo nowy dobroczyńca, herr Adler, kierował ich właśnie do tego lokalu. Przez te dwa tygodnie dwa pokoje wynajęte za pieniądze z kiesy ratusza dla jakiego pracował herr Adler stopniowo zapełniały się kolejnymi którzy przeszli przez sito selekcji miejskiego urzędnika. Trudno było określić co sprawiało, że kogoś zaliczał jako odpowiedniego do planowanego zadania a kogo nie. Od nowego tygodnia było jednak wiadomo, że czas czekania się skończył. Tak samo jak kończyły się pieniądze jakimi opłacone zostały obydwa pokoje. Pokoje były opłacone do końca miesiąca czyli do konistag jaki miał nadejść za kilka dni. Wyglądało na to, że rekrutacja do tego zadania została zakończona i czas gdy grupka śmiałków wyruszy w dzikie ostlandzkie ostępy nastąpi w ciągu kilku najbliższych dni. Grupka pięciu osób w jednej z alkow “Włóczykija” miała ten sam cel, ten który zobowiązali się wypełnić herr Adlerowi i wielmożom jakich reprezentował. Wydawało się, że ów cel przykuwa uwagę bardzo wielu i bardzo wpływowych osób. Zapewne stąd właśnie nie poskąpiono kiesy na wynajem pokojów w tym a nie innym lokalu. Ani na wynajęcie odpowiedniej pomocy jaka miała pomóc śmiałkom w podróży w nieznane. Na początek były to łodzie z obsadą jakie miały zawieźć śmiałków tak daleko w górę rzeki jak się da. Herr Adlerowi i ludziom dla jakich pracował bardzo zależało na odnalezieniu starego zamczyska von Falkenhorstów jakie tradycyjnie nazywano tutaj “bastionem”. Niektórzy nazywali go też Górskim Bastionem lub Orlim Gniazdem czy zamkiem Falkenhorstów no ale najczęściej mówiono o nim po prostu “bastion”. W kwestiach tej górskiej twierdzy prawda mieszała się z fikcją i legendami. Było pewne, że niegdyś ten ród i zamek na pewno istniał. Gdzieś we wschodnich rejonach Gór Środkowych. Ale tyle było z pewnych informacji. Przez kolejne stulecia prawda rozmyła się do poziomu lokalnej legendy o której wszyscy słyszeli ale prawie każdy coś innego. Nie było nawet wiadomo czy ten zamek jeszcze stoi jak tak to w jakiej formie. No i gdzie w tych górach należy go szukać. Wskazówki były bardzo mętne i poszlakowe. Nawet jeśli w ostatnich wiekach ktoś twierdził, że odnalazł tą twierdzę to i tak było jakieś “ale” które niezbyt pomagało doprecyzować namiar. A to jakiś pechowiec odnalazł jakiś zamek w górach ale zmarł zaraz po powrocie, a to ktoś odnalazł jakiś dziennik czy inne zapiski ale te albo zaginęły w późniejszym czasie albo były wątpliwej jakości. A to ktoś przyniósł coś co mogło pochodzić z owego zamku ale on sam lub ta rzecz znikały lub okazywały się czymś całkiem innym. Jednym słowem wyprawa zapowiadała się jako trudna przeprawa w dzicz ze sporą ilością szukania tego górskiego zamku. Ale chociaż wysiłek i ryzyko zapowiadały się na bardzo trudne to i obiecana nagroda była też niemała. A oprócz nagrody był jeszcze sam zamek i to co w nim zostało. Co zostało? Nie wiadomo. Ale opisy dawnego przepychu i bogactwa tak materialnych jak i duchowych czy wiedzy potrafiły przemówić do wyobraźni. Za takie profity można było spróbować na nowo ułożyć sobie życie. I to na całkiem przyzwoitym poziomie. Poza tym było jeszcze coś co łączyło grupkę siedzącą przy stole w alkowie. Coś co dopiero na dniach dowiedzieli się od siebie nawzajem a co wydawało się zaskakującym zrządzeniem losu. Siedzący po jednej stronie stołu Klaus Fortzman poza tym, że zobowiązanie wobec ratusza na odnalezienie zaginionej górskiej twierdzy to i ciągnęło go tam coś jeszcze. Pewno bardzo niebezpieczne indywiduum które swego czasu mocno namieszało w pewnych kręgach z którymi bezpieczniej było nie wchodzić w drogę. A jeśli już się tak stało to właśnie wysyłano kogoś takiego jak on aby zajął się delikwentem. Niestety delikwent okazał się całkiem pomysłowy i przebiegły. W końcu więc Klaus dotarł do ostlandzkiej stolicy gdzie okazało się, że trop za zbiegiem prowadzi ni mniej ni więcej tylko właśnie w górskie pustkowia. Wyprawa organizowana przez ratusz spadła mu jak manna z nieba w sporej mierze zdejmując z niego ciężar samotnego pościgu lub samodzielnego organizowania sobie wyprawy w owe pustkowia. Z drugiej jednak strony współdziałając z innymi musiał z nimi współdziałać i nie miał takiej swobody manewru niż gdyby działał samodzielnie. No i profity za odnalezienie tej zaginionej twierdzy też były niczego sobie i znacznie zwiększyłyby jego możliwości. Jedyna kobieta w tym towarzystwie również miała swój interes w tej wyprawie. Obiecane przez ratusz złoto, przygoda, sława które razem lub osobno potrafiły otworzyć wiele drzwi już były warte wysiłku. Ale poza tym dostała konkretne zlecenie od swojego szefa. A mianowicie odzyskać pewną księgę. I to tą co kilka miesięcy temu pozyskała osobiście! No ale jednak niezbyt jasnymi sposobami okazało się, że księga zaginęła. Pośpiesznie przeprowadzenie śledztwo naprowadziło na trop pewnego pana. Tego samego zresztą na którego szef miał już podejrzenia od jakiegoś czasu bowiem jego nazwisko chociaż nigdy nie pojawiało się na czele to jednak zaskakująco często pojawiało się to tam czy tu przy okazji innych spraw. Nawet z pozyskaniem tej księgi wydawał się tylko płotką i przypadkowo zamieszaną osobą i tak zresztą się wyłgał. A jednak. A jednak przy obecnie przeprowadzonym śledztwie okazało się, że zaskakującą zbieżność między zaginięciem pewnej księgi z pewnego tajnego magazynu z którego zdecydowanie nie powinno nic ginąć a jego wyjazdem z miasta. Wyjechał. Zniknął. Uciekł. Szef nie miał jeszcze dowodów ale trochę w ciemno a trochę wiedziony intuicją, rozkazał jej odzyskanie księgi za wszelką cenę. Ale też skoro znał jej możliwości dał jej wolną rękę licząc na jej wyczucie i finezję. Bo pewne poszlaki wskazywały, że ów matacz może przy sobie posiadać nie tylko “zaginioną” księgę ale i inne ciekawe rzeczy no i być może tam gdzie jedzie jest tego więcej. Te same poszlaki sugerowały, że zbieg ruszył do jakiegoś miejsca w górach. Całkowite pustkowie najpierw przerażających ostępów pradawnej puszczy Lasu Cieni a potem górskie szczyty bez śladów cywilizacji. Teren był bardzo trudny do operacji w pojedynkę. No ale nomen omen akurat ratusz organizował wyprawę w te rejony. O ile Gabriele Litz interesowało co innego o tyle mogła nieco światła rzucić na sprawę Karla von Schatzberga. Ten niezbyt zasobny szlachcic który wizerunkiem znacznie odbiegał od rycerza w lśniącej zbroi na pysznym rumaku też miał swoje własne powody aby dołączyć do wyprawy w górskie pustkowia. Poza tym, że złoto, sława i zaszczyty przydałyby mu się może bardziej niż komukolwiek z siedzących przy wspólnym stole to miał jeszcze swój osobisty, rodzinny powód aby ruszyć w górskie ostępy. W rodzimych, rodowych kronikach wyczytał informację, że właśnie do Bastionu prowadził ostatni trop jego przodka. Ów zacny von Schatzberg sprzed wieków nigdy z owych gór nie powrócił. A przynajmniej nie zanotowały tego żadne znane mu kroniki. To sugerowało, że ten znamienity rycerz zapewne skończył żywot w Bastionie lub w górach. Tak naprawdę mógł skończyć go gdziekolwiek i kiedykolwiek no ale jedynie owa na wpół mityczna górska twierdza dawała jakiś punkt poszukiwań. Gdyby tak udało mu się zbić tą fortunę jaką był skory wypłacić ratusz, sławę jaką by zdobył jako odkrywca tej prawie mitycznej krainy no i pierścień seniora oraz wyjątkowy miecz rodowy jakie zaginęły w pomroce dziejów razem z owym przodkiem to ho, ho! Już wtedy nie byłby takim kolejnym gołodupcem bez nazwiska! Przywróciłby cześć i znaczenie dla swojego rodu i siedziby, sąsiedzi znów musieliby liczyć się z von Schatzbergami a on zostałby najważniejszym członkiem rodu, rozpoznawalnym nawet w stolicy prowincji! No ale najpierw musiał odnaleźć miecz i pierścień. Tu właśnie okazała się pomocne różnooka. Okazało się, że rozpoznaje wzór na pierścieniu rodowym Karla i już taki widziała. Gdzie? U jednego z lokalnych paserów. Niestety na miejscu bogowie zakpili z ubogiego rycerza po raz kolejny. Co prawda paser potwierdził, że miał taki pierścień jako zastaw no ale został wykupiony. Przez kogo? Przez pewnego jegomościa. Ów jegomość dość mocno się śpieszył ale w tej paserskiej branży to była norma więc nie zadawał zbędnych pytań. Tamtemu klientowi wymsknęło mu się tylko, że zamierza wyruszyć daleko stąd i chyba nie spodziewał się wracać. Co prawda Karl nie miał owego pierścienia w ręku jaki do niedawna miał w posiadaniu paser ale jeśli był to ten pierścień jakiego potrzebował to był to najświeższy ślad od kilku stuleci! I rozminął się z nim ledwo o kilka tygodni… Ostatnim z ludzkich biesiadników był wolfenburczyk, Bernard Schweiger. Chociaż początkowo zapisał się na tą wyprawę ze szczerymi intencjami zdobycia zasobów na dalsze leczenie ukochanej siostry to gdy dokładniej spotkał i dogadał się z przyszłymi towarzyszami podróży to również okazało się, że mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego. Gdy wyjawił przyszłym towarzyszom swoje bolączki okazało się, że Karl skojarzył objawy tajemniczej, wyniszczającej choroby na jaką zapadła siostra bliźniaków. Długotrwała, wyniszczająca ciało i umysł choroba na jaką zapadła jego prababka sprzed kilku pokoleń. Właśnie żona owego zacnego rycerza jaki wyruszył w góry, do zamku von Falkenhorstów która była siedzibą uczonych i mędrców co dawało nadzieję, że wśród tych znamienitych ludzie znajdzie się ktoś kto sprosta tej straszliwej chorobie. Czy odnalazł ten ratunek nie było wiadomo bo do domu, ze swoim mieczem i pierścieniem, nigdy nie powrócił. Niemniej sądząc z zapisków rodowych kronik wyruszał z pełnym przekonaniem po wymianie listów z uczonymi z górskiego zamku. Co więcej wolfenburczyk podczas rozmów ujawnił, że gdy z bratem przez lata szukali sposobu aby wyleczyć siostrę korzystali z usług między innymi apteki Friedmana. Pan Friedman okazał im wiele serca i życzliwości, bardzo współczuł losu ich siostry i modlił się za nią. Często sprzedawał swoje tajemne specyfiki dla ich siostry bardzo tanio, jakby nawet żal mu było brać pieniądze za swoje usługi. Nawet kilka razy odwiedził ich w domu aby osobiście zademonstrować jak należy używać tych specyfików i zbadać chorą bo chociaż nie był prawdziwym medykiem to jednak wiedzę o ludzkim ciele i jego słabościach miał bardzo dużą a jego specyfiki naprawdę zdawały się powodować przesilenie choroby po których czasem następowała poprawa i Geraldine miewała powroty do normalności zanim choroba znów się o nią nie uporała. Ale nazwisko i apteka Friedmana okazały się całkiem znajome dla ucha Gabrielle. To właśnie tego człowieka jej szef podejrzewał o “zniknięcie” księgi której nie zdążono nawet porządnie przebadać ale wyglądała wystarczająco podejrzanie aby zamknąć ją w tajnym magazynie do czasu wyjaśnienia. Panem Friedmanem interesował się też Klaus. Było całkiem możliwe, że osobnik jakiego spotkał gdzie indziej wcześniej działał właśnie tutaj, w Wolfenburgu. Wówczas rodzina Schweigerów była jednymi z najlepszych świadków jakich mógł sobie wymarzyć, nawet jeśli ich kontakty z owym jegomościem były sprzed kilku lat. Ostatnim biesiadnikiem przy stole był barczysty krasnolud. Tladin Gladeson był krasnoludem co się zowie. I chociaż złoto mocno motywowało chyba każdego krasnoluda, najemnika czy krasnoludzkiego górnika a tych karlików obiecanych w umowie z ratuszem było całkiem niemało. To miał też i osobisty powód aby dołączyć się do wyprawy w górskie przełęczę. A mianowicie szukał swojego rodzonego brata. Żywego lub martwego. Trop po nim urwał się tak dawno, że można było stracić nadzieję, że kiedykolwiek się go podejmie to właśnie tutaj, w Wolfenburgu, bogowie okazali się łaskawi. Dokładniej to właśnie Bernard okazał się być tym który kojarzył pewnego krasnoluda który wspominał o swoim kompanie o podobnie brzmiącym do Tladina imieniu. Ów krasnolud, Gorfik, był lakoniczny ale Bernard zdołał wówczas domyślić się tyle, że znów poszło o jakąś sprawę honorową i ów kompan Gorfika zobowiązać się dołączyć do jakiegoś człowieka który wyprawiał się w góry. Po czym po obu słuch zaginął czyli jak wnioskował Gorfik, pewnie wyjechali już z miasta. On sam był zbyt osłabiony chorobą i ranami jakie właśnie posłano po Bernarda aby je opatrzył aby wyruszyć razem z nimi. No i właśnie Bernard mógł wiedzieć, gdzie owego Gorfika można spotkać. No a teraz, w ten tłoczny, głośny poranek, kończyli właśnie wspólne śniadanie. Inni goście również byli na podobnym etapie zaczynania kolejnego dnia. I był czas najwyższy aby pomyśleć o ostatnich krokach jakie mogli przedsięwziąć przed wyprawą. Jeszcze przez kilka dni, za ich pobyt i wyżywienie płacił ratusz, dłuższa zwłoka w podjęciu się realizacji zakontraktowanego zlecenia mogła zaowocować przykrymi konsekwencjami ze strony zleceniodawcy. W dokach czekały łodzie wraz z obsadą gotowe na sygnał, swoich pasażerów i ich bagaże aby wypłynąć w dół rzeki Wolf aby potem odbić w górę Eiskalt i spróbować dopłynąć tak daleko jak się da. Podróż łodzią wydawała się najszybszą, najłatwiejszą i względnie najbezpieczniejszą o ile gdzieś w leśnym czy górskim interiorze można było użyć tego zwrotu. Wielką niewiadomą była pogoda. Póki co była piękna, taka, że kto jeszcze nie zdążył miał piękną, letnią pogodę aby dokończyć żniwa. Idealna, idylliczna pogoda na podróż. Ale każdy dzień przybliżał jesienną słotę a potem już zimowe mrozy. Za jakieś pięć festagów* będzie mittherbst** po której noc i chłód będzie zyskiwać po kawałku coraz więcej przewagi nad dniem i ciepłem. Nie było wiadomo jak to będzie w tych górach ale raczej nie było co liczyć, że będzie cieplej czy łagodniej niż tutaj, na porośniętych prastarą puszczą lub potężnym miastem nizinach. Jasne było, że każdy dzień ładnej pogody dobrze by było zużyć na podróż przez rzeki, lasy i góry no i odszukanie samego zaginionego w górach zamku. Każdy dzień słoty czy niepogody mógł nawet uniemożliwić kontynuowanie podróży. Z drugiej jednak strony szykowała się wyprawa w odludne tereny i Wolfenburg był jedynym miejscem o takich możliwościach pozyskania zasobów czy informacji. W czasie podróży o ile się orientowali, to zapewne napotkają góra na zagubione w interiorze wioski i osady, nic co by mogło się równać choćby z jedną dzielnicą ostlandzkiej metropolii. --- *festag - ósmy dzień tygodnia, odpowiednik naszej niedzieli. W tym wypadku po prostu odpowiednik zwrotu “kilka niedziel/tygodni”. **mittherbst - równonoc jesienna.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 13-03-2019 o 12:43. Powód: Wrzucenie treści posta do posta :) |
15-03-2019, 20:29 | #2 | ||||
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Gladin : 17-03-2019 o 21:29. Powód: dodano 2519.VII.11. | ||||
18-03-2019, 22:46 | #3 |
Reputacja: 1 | Bernardowi zdarzało się bywać we „Włóczykiju”. Prawie zawsze jednak zawodowo, jako ochroniarz. Jego zleceniodawcy często prowadzili swe ścieżki do karczm, czy to aby się posilić, czy to właśnie tam odbywali spotkania z koniecznością obstawy. Dzięki temu kojarzył pojedyncze osoby z obsługi, jak na przykład całkiem ładną, czarnowłosą karczmarkę, która rozpoznała także jego, gdy podszedł do lady z chęcią zamówienia do swojego stolika napitków i przekąsek. - To co zawsze? - niechętnym i znudzonym głosem odezwała się do niego dziewczyna, chociaż przed momentem miniętego przez Bernarda przybysza z Kislevu obsłużyła ze sporym uśmiechem i uniżonością. - Hę? - wydukał z siebie zdziwiony Bernard. Nie wiedział, co z nim było nie tak, a na dodatek dziewczyna zdecydowanie mu się podobała, więc poczuł się totalnie zbity z tropu i nie stać go było na większą elokwencję. - Wczorajsze żarło i kubek wody - kobieta nawet nie patrzyła mu w oczy, zajmując się wycieraniem naczyń. - Zapłacone wyliczonymi co do pensa monetami. Najemnik zrozumiał, o co chodzi. Wiecznie musiał oszczędzać na wizyty medyków i lekarstwa, więc nigdy nie było go stać na to, aby sobie chociażby podczas przerwy w robocie kupić droższe jedzenie i picie. Bolała go nieco taka opinia, ale też głupio byłoby mu się tłumaczyć. Myślał przez chwilę, co odpowiedzieć, jednak uprzedził go znajomy głos. - Rilda, źle oceniasz mojego znajomka! - Bernard poczuł klepnięcie w plecy, a następnie ujrzał roześmianą twarz byłego kompana z najemniczej pracy, Johanna. - Berni to dobry gość, skąpy, ale wszystko w dobrym celu! Wyobraź sobie, że ma bardzo chorą siostrę i razem ze swoim bliźniakiem Dieterem, zbierają każdy grosz, żeby spróbować ją wyleczyć. - Ah, ja nie chciałam... - zawstydziła się nieco karczmarka. - Wiadomo, że jesteś smętna, jak ci facet za ładną buźkę napiwków nie daje! - kontynuował śmiejąc się Johann. - Ale wszystko co zaoszczędzone, idzie na siostrzyczkę Berniego. Swoją drogą, jak wyzdrowieje, to też niezła dupa z niej będzie! Jak tam postępy w leczeniu Berni, bo chętnie bym się tam koło niej wtedy trochę zakręcił? - Spierdalaj - bezceremonialnie odparł najemnik. - No już, już, nie tak poważnie. Zresztą, chyba o to chodzi, żeby poznała trochę życia, świata. Chyba jej tam sami nie chędożycie, co? - Daj mu spokój! - przerwała Rilda, zwracając się już życzliwiej do Berdnarda. - Kolejkę mi zajmujecie. Co podać? - Dzban ciemnego piwa i trzy porcje sera z chlebem... - odparł Bernard, zgodnie z wolą czekających przy jego stoliku nowopoznanych kompanów. - Teraz to już się nie popisuj przed Rildą, bierz co zawsze, bo zbiedniejesz! - zakrzyknął ciągle roześmiany Johann. - Nie, to... na koszt ratusza - Ah, to z nimi jesteś - odparła ze zrozumieniem Rilda, kojarząc kilkudniową grupę finansowaną przez władze Wolfenburgu. - Zaraz przyniosę wszystko do waszego stolika. Bernard już chciał się żegnać ze swoim starym znajomym i udać do stolika, ale ten po chwili otępienia dalej kłapał swoją jadaczką. - No nie pierdol! Wybrali cię jako uczestnika wyprawy do Bastionu? Co się nie chwalisz! - Nie dałeś mi nawet dojść do głosu... - próbował odpowiedzieć Bernard, ale nie miał wielkich szans rozwinąć swojej myśli. - No weź, ja też próbowałem... Nie wiem, co decydowało, ale jak pewnie wiesz, mnie ten pieprzony herr Adler nie wziął. Ale ciebie wybrali? Słuchaj no, jak tak się składa, to może jeszcze szepnął byś słówko, żeby mnie też dołączyć? Pamiętasz stare czasy, nasz duet był nie do pokonania! Nie możesz go rozdzielić! - Po prawdzie, to więcej razy zebraliśmy wpierdol, niż kogoś pokonaliśmy... - Krasnoludy się nie liczą! Słuchaj no, siądę z wami, zaraz krzyknę Rildzie, by więcej tego sera wam przyniosła, żeby i dla mnie... - Johann, jak będę miał okazję, to zapytam, ale muszę wracać omawiać plan wyprawy - stanowczo wtrącił się Bernard. - Bez ciebie. Na pewno ktoś się odezwie, jakby jednak się zdecydowali ciebie też przyjąć. Powodzenia i na razie. Zakończył Bernard i szybko się odwrócił w stronę ich stolika, by nie musieć słuchać dalszych prób przekonywania. - Ważniacha się kurwa zrobił. Żebyś nie pożałował, nie wiem, czy Dieter da radę cały czas być przy Geraldine - odparł nieprzyjemnie Johann. Najemnik odwrócił się, chcąc złapać swego rozmówcę, ale ten skorzystał ze swego nieprzeciętnego talentu do momentalnego znikania w tłumie. Jeszcze chwilę próbował go wypatrzyć w tłumie, ale po nieudanej obserwacji zrezygnował. Nie przypisywał też wielkiej wagi do tej groźby, w końcu Johann był człowiekiem słowa, nie czynu. Mimo wszystko, będzie musiał o tym jeszcze wspomnieć bratu. Mimo posiadania mieszkania w mieście, Bernard zdecydował się na spanie w karczmie. Ciężka atmosfera w jego lokum nie pozwalała mu się skupić na przygotowaniach do misji. Od początku, gdy wygrał losowanie z bratem na to, kto uda się do herr Adlera, aby zgłosić chęć uczestnictwa w wyprawie, Dieter był lekko nieznośny. Widać było, że także mu bardzo zależało na tym, by wyrwać się na jakiś czas z Wolfenburgu. Gdy jednak posłaniec przyniósł wieść, aby stawić się w ratuszu, zaczął się jeszcze większy problem. Po dowiedzeniu się, że jeden z jej braci na długo ją opuści, stan Geraldine się pogorszył, a przez pierwsze dni pozostający w stolicy bliźniak do nikogo się nie odzywał. Po kilku dniach zaczął, ale wciąż można było wyczuć bardzo dużą zazdrość. Z drugiej strony, wybrany bliźniak również nie do końca dobrze czuł się z tym, że musi opuścić swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania. Chociaż opieka nad Geraldine była męcząca, a towarzystwo Dietera nieraz irytujące, to jednak byli ze sobą od zawsze i z wszystkimi przeciwnościami losu radzili sobie razem. Mimo, że nawet nie zdążył jeszcze wyruszyć na poszukiwania Bastionu, już miał chwile zwątpienia. Szybko jednak odzyskał całą werwę, gdy jeden z jego towarzyszy, wyróżniający się swym ubiorem, a przede wszystkim szlacheckim pochodzeniem, Karl von Schatzberg, skojarzył objawy choroby Geraldine z objawami jego prababki. Chociaż o samej chorobie nic się nie dowiedział, to uzyskał znacznie większą nadzieję na to, że wyprawa do włości von Falkenhorstów ma spory sens. Jego entuzjazm, gdy tego samego wieczora udał się jeszcze do swojego mieszkania, by przekazać tą nowinę rodzeństwu, udzielił się nawet częściowo samej chorej. Powróciła do sił na tyle, że nawet na kilka dni przed wyruszeniem, Bernard mógł z nią spokojnie porozmawiać, co również go nieco uspokoiło na duszy. Znacznie bardziej mieszane uczucia miał co do zamiarów Gabrielle względem aptekarza Friedmana. Sam był zły na jego nagłe zniknięcie z Wolfenburga, bo niełatwo było znaleźć fachowca o dobrym sercu. Ale to również było problemem, bo jednak pomoc, jaką uzyskał od niego, bardzo sobie cenił. A nie wyglądało to na to, że kobieta po jego odnalezieniu wypije sobie z nim napar z ziół i pozwoli odejść w swoją stronę. Początkowo bronił aptekarza i nie chciał dawać o nim nawet żadnych informacji. Z czasem jednak uznał, że lepiej, jeśli będzie przy tym, gdy Gabrielle odnajdzie pana Friedmana, to być może uda mu się nieco załagodzić sytuację, by odwdzięczyć się aptekarzowi za pomoc sprzed lat. Okazało się nawet, że w kompanii odnalazł swą bratnią duszę, chociaż należała ona do jedynego uczestnika wyprawy niebędącego człowiekiem. Już od początku historia Tladina poruszyła Bernarda, jako że był niezwykle rodzinną osobą. A chęć pomocy rodzeństwu zdała mu się na tyle bliska, że wytężył swój umysł jak mógł, by pomóc swemu nowemu kompanowi i znalazł w pamięci pewne wzmianki. Niezwłocznie przekazał wszystko, co pamiętał ze słów Gorfika oraz skierował go na lecznicę, w której po opatrzeniu ran pozostawił krasnoluda do pełnego wyzdrowienia. Oprócz ich prywatnych celów, pozostawała jednak jeszcze sama misja odnalezienia Bastionu. Bernard generalnie był zaskoczony składem ich drużyny. Sam spodziewał się, że jeśli już się dostanie, to będzie pełnił co najwyżej pomocniczą rolę. Tymczasem poza Karlem von Schatzbergiem, ich drużyna składała się do ludzi podobnych niemu, wcale nie wyróżniających się na pierwszy rzut oka. Wierzył jednak, że herr Adler podjął właściwy wybór i miał zamiar się wykazać. Gorliwie starał się zapoznać z dokumentacją, mapami, czymkolwiek dającym wskazówki co do położenia Bastionu. Gdy już przeanalizował większość dokumentacji, udał się także do swoich dawnych zleceniodawców. W większości byli to ludzie, którzy mogli posiadać jakąś wiedzę, której w próżno było szukać w tym, co przekazał im ratusz. Początkowo rozmawiał z nimi licząc, że do podzielenia się wiedzą przekona ich swoim dawnym zaangażowaniem w wykonane zlecenia, gdyby jednak to nie przynosiło żadnego efektu, to postarał się wysupłać od radnych trochę złotych koron na pozyskanie informacji. |
21-03-2019, 15:23 | #4 |
Administrator Reputacja: 1 | Rodzina von Schatzbergów szlachectwem cieszyła się od wielu pokoleń, niestety - chociaż szlachectwo zobowiązuje, to jednak pieniędzy nie daje. A pieniądze by się przydały. Co prawda nie zanosiło się na to, by dwór, parę wieków liczący, miał zawalić się właścicielowi na głowę, ale parę garści złota sprawiłoby, że życie Karla stałoby się nieco bardziej znośne. I nie musiałby wyruszać w świat. Bastion stanowił okazję do zdobycia nie tylko wspomnianej (pokaźnej) garści złota. Z zamkiem Falkenhorstów związana była część rodzinnej historii... i to przede skłoniło Karla do zainteresowania się wyprawą organizowaną przez władze Wolfenburga. W mieście Karl miał paru znajomych, u których mógł się zatrzymać, ale wolał skorzystać z noclegu we "Włóczykiju". Zapewniało to znacznie więcej swobody i nie tworzyło zobowiązań. A te większe by były, gdyż Karl nie sam na tę wyprawę ruszał, ale i dwóch zbrojnych, Dietera i Manfereda, ze sobą zabierał. Dla całej trójki "Włóczykij" miał miejsca noclegowe, a na miał dodatek darmowy wikt, co dla niezbyt zasobnej sakiewki Karla stanowiło zdecydowany plus. Pobyt w mieście Karl poświęcał na zbieranie informacji o Bastionie (najdrobniejsze nawet plotki), zaś wieczorami zaznajamiał się z tymi, który wraz z nim mieli wyruszyć na tę hazardową wyprawę. |
22-03-2019, 05:51 | #5 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack 'Cause at 5 o'clock they take me to the Gallows Pole The sands of time for me are running low... Ostatnio edytowane przez Driada : 22-03-2019 o 05:56. |
23-03-2019, 23:29 | #6 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 2 - 2519.VII.30; przedpołudnie Miejsce: Ostland; Wolfenburg; karczma “Włóczykij” Czas: 2519.VII.30 marktag(3/8); przedpołudnie Warunki: gorąco; pogodnie; jasno Wczesny poranek się kończył i zaczynał przechodzić w tą porę dnia pośrednią między rankiem a południem. Zgiełk i tłok dochodzący z zewnątrz zdawał się nasilać. Słychać było ludzkie pokrzykiwania, wrzaski, zachęty do kupna czy ponaglenia do zejścia z drogi. Parskanie koni, rżenie mułów, muczenie krów, beczenie owiec wszystko to mieszało się w jeden wielki tumult. Chociaż ściany “Włóczykija” nieco tłumiły te dźwięki to mieszały się z dźwiękami muzyki i gwarem rozmów, kłótni, brzękiem kufli, zapachem palonego zioła jakie czynili inni goście. Śniadanie zostało już zjedzone a naczynia sprzątnięte. Siedzieli teraz wygodnie w trzewiach alkowy nad czymś do zwilżenia gardła i omawiając plany na nadchodzące dni. Barczysty krasnolud zaliczył przyjemny uśmiech od kelnerki która zbierała naczynia ze stołu. Była jedną z tych dziewczyn które swego czasu pomagały mu się zrelaksować po trudach podróży czy miejskich wycieczek. Czy miała słabość do niego czy do jego sakiewki to nie mógł tego rozpoznać ale i tak gdy jej płacił to była warta swojej ceny i było całkiem sympatycznie. Niestety względem jego brata nie dowiedział się niczego rozsądnego. Przynajmniej nie gdy rozpytywał na własną rękę. Jedyny trop to to co naraił mu jego współtowarzysz górskiej wyprawy, Bernard. Czyli namiar na lecznicę w której spotkał i leczył innego khazada, Gorfika który mógł spotkać jego brata. Ale samemu nie udało mu się przez ostatnie dnie i tygodnie dowiedzieć czegoś więcej. Samemu Bernardowi ostatnie tygodnie przyniosły nieco więcej szczęścia. Okazało się, że pewien wielmoża jaki niegdyś korzystał z jego usług, herr Paul von Hube był jednym ze sponsorów wyprawy w jakiej uczestniczył jeden z bliźniaków Schweiger. Co więcej szlachcic okazał mu życzliwość i posłuchanie. A nawet udzielił pewnej wskazówki. Miał bowiem posiadłość u stóp gór, malownicza okolica jak zapewniał, idealne miejsce by odpocząć od zgiełku wielkiego miasta. No i właśnie z tamtej okolicy zapamiętał pewne lokalne legendy. Otóż ów zaginiony od wieków zamek w górach raczej nie był położony nad żadną rzeką. A nawet jeśli tak było to pewnie już na tych wysokościach rzeka miałaby typowo górski, rwący nurt i liczne przeszkody przez co nie nadawałby się do żeglugi. Tak zresztą zaplanowano wyprawę z ratusza gdyż nikt nie łudził się, że uda się dopłynąć pod sam zamek. Ale oznaczało to, że niegdyś ów w końcu nie taki mały zameczek, tylko główna siedziba rodu von Falkenhorstów, musiał mieć jakieś drogi lądowe łączące go z resztą nizinnych krain. Z rozmowy ze szlachcicem wynikało, że właśnie w okolicy jego posiadłości, położonej w pobliżu rzeki Eiskalt, którą i tak zamierzali płynąć, była jakaś droga. I według miejscowej legendy ta droga prowadziła do jakiejś górskiej twierdzy. Chociaż czy to chodziło akurat o bastion, jakąś dawną kopalnię krasnoludów które ponoć niegdyś bytowały w tych górach, czy było to tylko tradycyjne bajania miejscowych to już tego herr Hube nie ręki nie dawał sobie uciąć. Do samej posiadłości można było dotrzeć rzeką ale też można było pojechać przez las. Rzeką powinno być jednak szybciej i sprawniej bo podróż przez trzewia prastarej puszczy to wiadomo… W każdym razie gdzieś w pobliżu Faber była jakaś droga która początkowo szła wzdłuż Eiskalt a potem podążała w góry ale co było na jej końcu tego możny nie wiedział. Karlowi również niezbyt się powiodło z próbami dowiedzenia się czegoś o celu ich wyprawy. Albo mówiono mu to co już i tak wiedział albo słyszał rzeczy tak nieprawdopodobne, że nie szło w to uwierzyć. Tudzież ludzie mówili mu to co wydawało im się, że chce od nich usłyszeć. Po tygodniu więc nie miał żadnych informacji jakie wydawały się wartościowe i prawdopodobne. Ot, że góry to dzicz, straszne pustkowie, wszystko co złe to ucieka w góry, no trolle, smoki, orki panie kochany i inne złe rzeczy. Chociaż von Schaltzberg przypuszczał, że większość jego krajan odpowiedziałaby mu pewnie podobnie jeśli zapytałby o cokolwiek co było dalej niż dzień drogi od miejsca ich zamieszkania. Dla odmiany jedyna kobieta przy ich stole miała chyba najwięcej szczęścia lub talentu w zdobywaniu potrzebnych informacji. Pijacka przygoda z rudą która obecnie całkiem zgrabnie brzdąkała na lutni bawiąc do tego gości przyjemnym śpiewem okazała się strzałem w ciemno ale i w dziesiątkę. Laura była dłużej w mieście od niej chociaż też była przyjezdna. Dla minstrela, barda, pieśniarki i artystki czekała na koniec żniw z utęsknieniem bo przecież dla niej takie tłumy gości też oznaczały żniwa dla jej sakiewki. Laura właśnie wspomniała, że chyba kilka festagów temu mogła uprzyjemniać muzyką wieczór pewnemu jegomościowi. Był dość oschły ale płacił dobrze. Miała wrażenie, że się śpieszy. Rozmawiał przyciszonym głosem ze swoimi kompanami. Widać starał się aby go nie usłyszała ani ona ani nikt inny. Zapamiętała z jego otoczenia jednego ponurego krasnoluda i jednego zbrojnego z przepaską na oku. Widać było, że ten oschły jest szefem. Cała grupka wyglądała na tęgich zabijaków co to z niejednego pieca chleb jedli. Ale też wydawało się, że czas ich nagli. I załatwiali coś dla siebie ważnego. Zapamiętała ich bo ten oschły zamawiał ją ze trzy wieczory z rzędu i płacił bardzo dobrze chociaż na nią i jej muzykę prawie nie zwracał uwagi, nie większą niż na gadający mebel. Wychwyciła jednak, że mówił jak człek wykształcony chociaż ubiorem od reszty swojej grupki się nie wyróżniał. Potem już ich nie widziała. A to było jakieś trzy, może cztery festagi* temu. Ani Laura ani Gabrielle nie były pewne czy bard spotkała tego samego człowieka jakiego szukał Klaus a zapewne też i sama różnooka no ale z relacji Laury wynikało, że to mógł być on. Klausowi też udało się dowiedzieć co nieco. Co prawda przy nie wydawało się aby zdobył jakieś przełomowe informacje ale wiadomo, kropla po kropli i krok po kroku…
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 23-03-2019 o 23:40. Powód: Format fotki. |
24-03-2019, 20:31 | #7 | ||||||||
Reputacja: 1 |
| ||||||||
25-03-2019, 18:42 | #8 |
Reputacja: 1 | Czarny kruk przysiadł na parapecie. Nastroszył piórka by ochronić się przed nocnym chłodem. Przechylił głowę raz w jedną to drugą stronę. Z wewnątrz izby biła delikatna poświata, rzucana przez jakąś pojedynczą lampę. Jego czarne paciorkowate oczka wpatrywały się w dwie kobiece sylwetki pieszczące się nawzajem wewnątrz izby. Gdzieś daleko w mieście Klaus uśmiechnął się. Gabrielle wyrwała rudą? Wyglądały uroczo razem. Klaus oderwał się od ciężkiego tomiszcza, nad którym ślęczał już od kilku godzin. Zastygłe mięśnie pleców odezwały się tępym bólem. Mężczyzna spojrzał mniej więcej w stronę karczmy, jakby mógł przeniknąć przez mokre mury świątyni, w której się znajdował, i dalej przez drewniane i murowane budynki miasta, sięgając wzrokiem z tego ponurego miejsca aż do ciepłej izby w karczmie, gdzie dwie, obecnie już nagie niewiasty, uraczyła się nawzajem swymi ponętnymi wdziękami. Lubił patrzeć. Czy to własnymi oczyma, czy za pomocą innych... Nie bardzo miał jednak teraz czas. A szkoda. Może by się nawet przyłączył? ~ Edgar, ładnie to tak podglądać? ~przesłał rozbawiony myślami do swego kruka. Edgar ostentacyjnie schował główkę pod skrzydłem. ~ Pan kazał mieć dziewkę na oooooku.Edgarrrrobserrrrwujeeee. Zgoddddnie zzzzz rozzzzkaaaaazem. ~ wyjaśnił kruk. ~ Już dobrze. Zadbaj tylko, by cię nie widziano. Czarne ptaszysko zeskoczyło z parapetu i odfrunęło na przeciwległy budynek, by tam przycupnąć na skraju dachu. Kruk poczuł zadowolenie swego pana i zakrakał, przerywając nocną cisze. Klaus pochylił się na powrót nad starą księgą. Gdy się wyprostował, stojąca na stole świeca rozlała się dookoła całkiem wypalona. Ile minęło czasu? Zapewne kilka godzin. Mężczyzna wstał zamykając z namaszczeniem księgę. - Dziękuję wielebny, żeście pozwolili mi zerknąć do waszych zbiorów. - rzekł nie obracając się, do stojącego na schodach, gdzieś za jego plecami kapłana. Ten tylko odchrząknął. Klaus powoli obrócił się w jego stronę i nieśpiesznie podszedł bliżej. Jego płaszcz prawie nie szeleścił. Gdy mijał kapłana, ten odruchowo spróbował zerknąć pod jego kaptur, ludzkie oczy nie były jednak w stanie przeniknąć gęstego mroku, jaki wydawał się kłębić tam, gdzie Klaus powinien mieć twarz. - Bywajcie ojcze i niech Sigmar ma nas wszystkich w opiece. - pożegnał się kaptur mijając kapłana, aksamitnym, jakby odbijającym się z dna studni głosem. *** Jeszcze tej samej nocy, tuż przed świtem, cień wpłyną do pysznie umeblowanej sypialni mistrza cechu kupieckiego. Miękkie dywany i gobeliny nie tłumiły głośnego chrapania wielkiego niczym wieloryb mistrza. Jego sen został jednak zmącony ostrym i nieprzyjemnie zimnie sztychem uciskającym tłustą gardziel. - Pss st. - syknął odziany w mrok mężczyzna. - Mam tylko kilka pytań. Spójrz na medalik proszę. - głos był odległy, jakby nierzeczywisty. Przed wybałuszonymi oczyma grubaska pojawiła się błyszcząca srebrna moneta na łańcuszku. Gdy cień opuścił sypialnię, wielki mistrz kupiecki potrząsnął głową. Nie pamiętał co go obudziło. Rozejrzał się dookoła. Obrócił na drugą stronę, przykrył puchową kołdrą i odpłynął w błogi sen. Podczas gdy siedziba cechu kupieckiego powoli zaczynała tętnić życiem, gdzieś głęboko w jej katakumbach, w mrocznych zamkniętych na ciężkie zasuwy izdebkach coś się poruszało. Pojedyncza postać, usłana z mroku i dymu pojawiała się to znikała. W absolutnej ciszy sięgała po księgi, stare rejestry i dzienniki. Klaus szukał wszystkiego, co opisywało wszelkie relacje handlowe z starym bastionem. Wszak musieli handlować z miastem. Musiały być wysyłane dostawy różnych dóbr. Ktoś organizował wozy, kupował paszę dla zwierząt. Wynajmował woźnych, obstawę, tragarzy. A od wszystkiego pobierana była opłata. Klaus przeglądał stare umowy handlowe, listy transportów, listy płac, zestawy przewożonych towarów, szukał, jak długo zajmowała taka podróż. Spisał sobie nazwy kupców i firm przewozowych, najemnych ochraniaży, spółek handlowych, wszystkich, jakie brały w tym udział. A potem sprawdził, które z nich istniały dziś. Sprawdził też bardziej aktualne rejestry. Był ciekaw, czy miasto handlowało z kimś z gór. Czy mieszkali tam jacyś górale, czy może wyprawiali się w góry jacyś myśliwi czy traperzy. Potem mozolnie odwiedzał każdą z nich. Pytając o stare dzieje. Może istniały jeszcze jakieś rejestry z tamtych czasów. Jakieś raporty, dzienniki czy pamiętniki? A może jakieś ustne przekazy? Nie omieszkał też popytać, czy ktoś ostatnio organizował wyprawę w tamte tereny. Von Tannenberg mógł udać się sam w drogę.... lecz było to bardzo mało prawdopodobne. A jeśli planował zorganizować wyprawę, to na pewno zostawił ślady. Musiał nająć zbirów do ochrony. Jakiś traperów jako przewodników. Zakupić lub wynająć wierzchowce, wozy lub łodzie. Zakupić żywność i sprzęt, taki jak namioty choćby. Klaus zamierzał to wszystko sprawdzić. *** Klaus odwiedził również cechy rzeźników, garbarzy i tym podobne, by sprawdzić, czy handlują z kimś, lub czy dostają jakieś dostawy z gór. Czy mogą kogoś wskazać, kto zna się dobrze na tamtych terenach. A także, czy ktoś, kto wybierał się ostatnio w góry coś u nich kupował. Często korzystał z swej magii by postronni zupełnie nie byli świadomi, co się rzeczywiście dzieje pod ich nosem i wypytywał ludzi wprowadzając ich w trans. Było to szybsze i dawało lepsze wyniki, niż bawienie się w podchody, przeglądanie kłamstewek i tym podobne. Odwiedził też - o ile takowy byli - znanych myśliwych, traperów i parających się ochroną zbirów. By ich wypytać o góry i o możliwą wyprawę Von Tannenberga. Wypytywał o plotki, historie i wiadomości związane z górami i tamtejszymi niebezpieczeństwami. Wypytywał o drogi. O stare budowle. W końcu bastion pewnie miał i wieże strażnicze i sygnalizacyjne rozrzucone dookoła samego bastionu. Może jakieś zabudowane postoje wzdłuż drogi? *** odwiedził również straż miejską i tutejszego grabarza. Był ciekawy, czy ostatnimi tygodniami doszło do jakiś nietypowych zajść. W szczególności, jakich mordów lub dziwnych zgonów doświadczyło to dumne miasto ostatnimi czasy? Znał dobrze Von Tannenberga. Wiedział, jak lubił zabijać. Nie sądził też, by zdrajca postanowił zmienić swoje upodobania. Owszem, brał pod uwagę taką możliwość, sprawdzając też przypadki odbiegające od typowego schematu. Był jednak pewien, że Von Tannenberg zostawi mu w mieście jakąś wiadomość. Zdrajca lubił się bawić w kotka i myszkę. Udowadniając swoją wyższość. *** Sprawdził również, czy ktoś handluje czymś, co mogło by pochodzić z bastionu lub jego okolic. Odwiedził w tym celu jubilerów, lichwiarzy, sklepy z bronią i temu podobne przybytki. Jeśli jakiś góral, traper, myśliwy czy awanturnik znalazł coś ciekawego i spróbował to spieniężyć, Klaus musiał to wiedzieć. No a potem odnaleźć taką osobę i wypytać, gdzie konkretnie znaleziska dokonał. *** Kolejnym tropem jakiego Klaus sprawdził były opłaty myta. Jeśli kiedyś istniała droga do bastionu, to z pewnością miasto pobierało opłaty za jej używanie. Klaus miał nadzieję znaleźć w księgach choćby wzmiankę, gdzie takowe stacje poborowe się znajdowały. *** Klaus przejrzał również sklepy z księgami, stare antykwariaty i podobne miejsca. Być może ktoś gdzieś posiadał jakiś dziennik, pamiętnik, rozprawę, mapę, no cokolwiek z tego okresu, co mogło wskazać gdzie należy szukać bastionu. Jak zawsze, nie omieszkał również delikatnie dopytać, czy ktoś przed nim nie rozpytywał o podobne sprawy. Von Tannenberg zapewne również szukał informacji. Klaus potrzebował jakiegoś śladu. Jakiegoś punktu zaczepienia. *** Odwiedził też starych ludzi. weteranów z formacji Gebirgsjäger, dawnych traperów i myśliwych, czy byłych awanturników. By wypytać ich o dawne historie. Starzy ludzie chętnie opowiadają o wszystkim, sztuka polega jednak na tym, by skierować ich często rozwodnione umysły na sprawy, o jakich chce się czegoś dowiedzieć. *** Klaus przechadzał się wśród magazynów. Przemieszczał brudne, zawalone śmieciami uliczki. Szukał tajnego znaku nad drzwiami. Wiedział, że gdzieś tu powinna być dziupla przygotowana przez jego zakon. I wtedy usłyszał to. Krzyki, dziki rechot i rozdawane razy. Ujrzał jakiegoś obdartego młodzieńca stojącego na warcie w wejściu do obskurnego zaułka. Jegomość wyglądał, jakby samym swym opryskliwym istnieniem potrafił zniechęcić przechodniów, by się nie mieszali w nieswoje sprawy. Nie, by tutaj przechodziło wiele osób. Ci którzy jednak to czynili, zmieniali stronę, lub udawali, że nic nie widzą. Gdzieś nad ich głowami przefrunął jastrząb, przysiadając na dachu i spoglądając w głąb zaułka. Klaus pokiwał z niechęcią głową. Powinien iść dalej. Udawać, że nie widzi. Tak było by rozsądniej. Lecz był dziś w kiepskim humorze. I najzwyczajniej mówiąc zrobiło mu się żal ofiary... tak pospolite uczucie chwyciło go za serce. Zaklął bezgłośnie na własną głupotę i podjął decyzję. *** - Gdzie masz kasę ty durny bawole? - wrzeszczał plując zielonkawą śliną niski chłopak o krzywych żółtych zębach i zimnych niczym u ryby lekko skośnych oczach. Po obu jego stronach stali więksi od niego chłopcy. Ten po lewej miał wygoloną na łyso głowę i kark, jakiego nie powstydził by się byk rozpłodowy. A także krzywy, wielokrotnie złamany nos. W wielkich niczym bochny chleba łapskach trzymał pałkę, którą uderzał o własną otwartą dłoń. Ten po prawej był nieco niższy, za to szerszy i grubiutki. Na głowie miał tłuste liche włosy i brakowało mu przednich zębów. Na obu rękach miał zamorzone ciężkie kastety. Cwaniak i dwóch mięśniaków. Cudnie. Przed nimi stał wielki niczym dąb mężczyzna. Miał jednak spuszczoną głowę i wciskał się w mur, jakby miał nadzieję, że przez niego przeniknie. W ramionach tulił szmacianą laleczkę. U jego stup rozsypany był jego skromny dobytek. Rozerwany worek, rozsypane naczynia, jakieś drewniane zabawki. Bielizna i podobne rzeczy. Oprych po lewej od cwaniaczka zdzielił waligórę, jak ochrzcił Klaus w myślach ich ofiarę , pałką po żebrach. - Nie bić. Frodorr prosi. - zaciągnął się olbrzym smętnie. - Te, debil - syknął przez zęby cwaniaczek. - Jak to szmalu nie będzie? Czyja mam coś z uszami może? Czy kiepsko słyszę? No, gdakaj, żałosny imbecylu! Gdzie kasa? Przecież mieliśmy umowę. Tak czy nie? Ty płacisz, my ci nie rachujemy kości. Prosta umowa, obopólnie korzystna jak mniemam? Co? A może się nie zgadzasz ze mną? Tym razem oprych po prawej podkreślił niskim ciosem prosto w żołądek słowa swego herszta. Waligóra stęknął i skulił się, próbując rozpaczliwie nabrać powietrza. Wtedy ten po lewej poprawił po koledze, zdzielając wielkoluda kilka razy pałką po plecach i karku. Waligóra stęknął żałośnie i upadł. Leżał na bruku, zwinięty w kłębek. Jego i tak nie czyste ubranie nasiąkło błotem i krwią z rozbitej głowy. Cwaniaczek stał nad nim w rozkroku, z twarzą wykrzywioną gniewem. - Ty ścierwo cuchnące! Debilu zasrany! - warczał, podkreślając każdą obelgę kopniakiem. - Haraczu nie ma z czego płacić! Skurwielek obsmarkany! A przecież wiem, żeś zarobił przy załadunku u Schulzów. Na co wydałeś? Na tę lalkę? - Cwaniaczek pochylił się i wyszarpnął z pod wielkoluda szmacianą laleczkę. - Już ja cię nauczę priorytetów. Wpierw masz opłacać zasrany haraczyk, a potem, kurwa, możesz na inne gówno wydawać. Już ja cię nauczę, zasrańcu jeden. - wyciągnął zza pazuchy zapałki. - Mam ci kurwa z fajczyć tą laleczkę? - warknął. Leżący na ziemi zawył żałośnie, wyciągając ręce w górę, jakby prosił o zwrot zabawki. - Ale się będzie fajczyć. Zobaczysz! No co, debilu! Chcesz tego?! Chcesz?! Tak? - Ja nie chcę, dla odmiany - - rzekł Klaus pojawiający się nie wiadomo skąd tuż za nimi. Cwaniaczek zamrugał z zaskoczenia, a potem oparł teatralnie ręce na biodrach i splunął ostentacyjnie pod nogi Klausa. - Ło, Ło, patrzcie! Rycerz się znalazł dla naszej opóźnionej księżniczki! Ktoś się bierze ratować owłosioną dupę tego zasmarkanego imbecyla. Masz kurwa coś na oczach? Myślisz, że to dziewka, co odwdzięczy ci się robiąc ci mokrego loda? - Cwaniaczek wyszczerzył zęby a jego koledzy zarechotali złośliwie.. Klaus spojrzał ostentacyjnie na leżącego. - Przyznaję. Również i ja wolał bym, gdyby to była śliczna niewiasta, gotowa odpłacić za ratunek ustami i chętnymi udami. Jednakowoż... Nie lubię, gdy ktoś bije takich, co sami obronić się nijak nie mogą. Dlatego poproszę panów o odstąpienie od czynności i opuszczenie tego miejsca. A i oczywiście będę nalegał, a jakże, na zwrocie własności tego pana. - Tu Klaus wskazał wyciągniętą z ust fajką na szmacianą lalkę nadal trzymaną przez cwaniaczka. - Osioł cię kopnął w tę pustą łepetynę, czy co? Kolejny taki durny debil? Gościu, nie wiesz, na co się porywasz. Czy ty kurwa wiesz, kim jestem? - szczekał cwaniaczek, a obaj osiłkowie już okrążali Klausa. W oczach lśnił im już mord. Chłopak do tej pory pilnujący wejścia do zaułku po cichu skradał się od tyłu do Klausa. Zza pazuchy wyciągnął długi rzeźniczy nóż. Klaus cmoknął fajeczkę i wydmuchnął prawie idealnie okrągłe kółko z dymu. - Zatem nie uda się tego załatwić po dobroci panowie? - rzekł z przesadnym rozczarowaniem w głosie. - Wyskakuj z mamony i ciuchów. - syknął przez zaciśnięte zęby cwaniaczek. - To kurwa może jeszcze uratujesz swoją zasraną żyć! Popaprańcu jeden! Klaus uniósł dłoń, jakby w nakazie by się zatrzymali - Pytałeś, czy wiem kim jesteś. Pozwól, że odpowiem. Oczywiście wiem. Jesteś... - wypowiedź przerwał mu łysy osiłek, zupełnie w całości i złośliwie ignorując znak dłoni, uderzył z rozmachem swoją pałką nie broniącego się nawet człowieka. Ku zdziwieniu oprycha, narzędzie przeszło przez mężczyznę jak przez powietrze. Tracąc równowagę oprych poleciał do przodu jak długi. Po jego niedoszłej ofierze nie został nawet ślad. Głos Klausa odezwał się teraz zza ich pleców kontynuując wypowiedź. - Jesteś trupem. Coś syknęło. Srebrne groty śmignęły przez powietrze, wbijając się w plecy oprychów i natychmiast znikając, pozostawiając po sobie otwarte i obficie krwawiące rany. Leżący już na ziemi łysol jęknął jedynie. Skradający się młodziak, wcześniej pilnujący wejścia do zaułka, upadł na kolana wpatrując się z niedowierzaniem w dziurę w klatce piersiowej, z której tryskała jasno szkarłatna krew. Osiłek z kastetami dostał prosto w nasadę karku i gruchnął niczym drzewo o bruk. Jego kastety zadzwoniły przenikliwie. Cwaniaczek zwijał się z bólu, trzymając ręką za nerkę. Pocisk roztrzaskał ją. Krew przelatywała mu między palcami. Chłopak przerażonymi oczyma rozglądał się dookoła, jednak nie widział kto go zaatakował. Chciał coś powiedzieć, zawołać, jednak coś owinęło mu się dookoła gardła i zacisnęło niczym imadło. Nie był w stanie wydusić ni słowa. Oczy wyszły mu z orbit. Rozpaczliwie drapał własną grdykę palcami, próbując pochwycić to co go dusiło. Jednak ludzka dłoń nie może dotknąć cienia ni dymu. Wreszcie cwaniaczek stracił przytomność i zawisł bezwładnie na niewidzialnym postronku. W chwilę później, gdy jego serce przestało bić, cień rozpłynął się w nicość, a ciało runęło do przodu i cwaniaczek uderzył głucho czołem o bruk. Wtedy z dachu zeskoczył Klaus. A raczej sfrunął, opadając miękko koło ciała cwaniaczka. Podniósł lalkę. - To chyba twoje? - rzekł, podając ją niedoszłej ofierze oprychów. Wielkolud wstał powoli, wycierając rękawem łzy. - Taa-ak. Dzię.. dziękuje. - rzekł nieco się jąkając. Odebrał ostrożnie, lecz z wdzięcznością szmacianą lalkę i przytulił ją. - Jestem Klaus. A ty? - przedstawił się. - Frodorr. Ja Frodorr. A to. - tu wielkolud skinął na lalkę - Marrrysia. Moja siostrzyczka Maaarrrysia. - Miło mi was poznać. - rzekł Klaus pykając fajkę. - Chciał byś może trochę zarobić? Uczciwy grosz. Potrzeba mi tragarza. - Klaus uniósł pytająco brwi, a Frodorr wyszczerzył krzywe zęby w głupkowatym uśmiechu. *** Nad ranem Klaus wrócił do karczmy pod włóczykijem. Nim udał się na spoczynek, wślizgnął się do izdebki Gabrielle i przyniósł na tacy dzban z zimną wodą, szklankę z sokiem z kiszonej kapusty i trochę suszonych owoców. Z pewną dozą niezadowolenia spojrzał na zalaną w trupa dziewczynę. Zamruczał coś pod nosem. Niby wiedział, czego powinien się spodziewać, jednak widok był bardziej dojmujący, jak spoglądało się własnymi oczyma, stojąc tuż obok dziewczyny. Odstawił tacę na stole. - Dzięki temu szybko pozbędziesz się bólu głowy, mięśni, mdłości, drżenia rąk czy światłowstrętu. - wymamrotał, raczej bardziej do siebie, gdyż dziewczyna z pewnością go nie mogła słyszeć. Przysiadł na łóżku. Czule odgarnął włosy z twarzy dziewczyny. Poprawił koc, przykrywając ją na nowo. Gdy wstał, uśmiechnął się nieznacznie. Trzeba było wszak dostrzegać zawsze coś pozytywnego, ten przysłowiowy płomyczek w mroku. Nie było tak źle. Była sama, a nie dajmy na to z jakimś cuchnącym obszczymurkiem, miętoszącym w zapijaczonym śnie jej białą pierś... *** Klaus siedział przy stole pykając swoją fajeczkę. Niewiele mówił, wydawał się pogrążony w zadumie. Jednak pod tą maską, bacznie obserwował towarzyszy. |
27-03-2019, 18:35 | #9 |
Administrator Reputacja: 1 | W niektórych sprawach na znajomych można było liczyć. Na przykład jeśli chodziło o spędzenie paru chwil w dobrym i miłym towarzystwie. Szczególnie takim, które nie patrzyło z góry na kogoś, kto nie miał sakiewki pełnej złota. - Naprawdę chcesz jechać w te dzikie góry? - Andreas von Borcke spojrzał na jednego ze swych gości. Po raz kolejny napełnił kielichy. - Oczywiście - odparł Karl. - Wszak wiesz, że tak łatwo nie zmieniam zdania. - No to twoje zdrowie. - Franz von Borcke, brat gospodarza, uniósł swój kielich. - Wbrew plotkom smoków tam co prawda nie ma - powiedział kolejny uczestnik spotkania, Emich Lippe, gdy upił spory łyk wina - ale ponoć wiele ciekawych stworów zamieszkuje w wysokich górach. - Przywiozę jakiś ciekawy łeb do powieszenia nad kominkiem - zażartował Karl, które to słowa zgromadzeni powitali wybuchem śmiechu. * * * Kolejny wieczór, podobnie spędzony, w nieco innym towarzystwie, był równie przyjemny, ale tak samo nie przyniósł żadnych pożytecznych informacji. Podobnie jak i kolejna wędrówka po mieście w poszukiwaniu mieszkańców na tyle starych, że mogli mieć jakąś wiedzę na temat Bastionu... i równocześnie nie mieli zaników pamięci. Pozostawało zdać się na własny rozsądek, odrobinę szczęścia i liczyć na to, że kompania, jaka wyruszy na poszukiwania starego zamczyska von Falkenhorstów składa się z osób, które mają jakieś pojęcie zarówno o wędrówce przez dzikie ostępy, jak i o penetrowaniu zrujnowanych budowli. * * * - Dowiedzieliście się czegoś ciekawego? - spytał Karl, gdy znów się spotkali wieczorem przy stole. - Moje poszukiwania nic nie przyniosły, prócz garści niewiele wartych plotek, ale może wy mieliście więcej szczęścia... |
29-03-2019, 21:59 | #10 |
Reputacja: 1 |
|