Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-12-2010, 10:46   #151
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Na plaży:


Czasu do stracenia nie mieli. Wiedział to Peter, którego „Głos” powiódł w przestrzeń ukazując nadciągające kłopoty. Wiedział to wleczony ku brzegowi elf, który walczył z ciągnącą go liną starając się jeszcze ostatnim nurem zgłębić bezmiar skłębionej kipieli. Wiedzieli to ludzie z D’Arvill na czele z Kosmą, którzy w prawdziwej gorętwie rzucili się do gotowania się do odjazdu. I widać po tych ostatnich szczególnie było, że tylko sympatia jaką darzą elfa, szacunek na który musiał zapracować, wstrzymują ich przed tym, by dać w pysk Peterowi i wziąć nogi za pas już teraz. Mimo wszystko ciągnęli za linę ze wszech sił starając się jak najszybciej sprowadzić łowczego na brzeg.

- Może pomożecie? – spytał jasnowłosy Miro spoglądając koso na d’Orra. Ten obrzucił go ponurym wzrokiem, ale wrócił do uważnej obserwacji to morskiej kipieli z której lada moment wynurzyć się miał elf, to znów klifu, na którym już błyskały pochodnie jadących w awangardzie tropicieli.

- Niechajcie go, sukinsyna. Jeszcze mu się podziękuje… - warknął na swojaków Kosma, który najwyraźniej objął przywództwo. I który najwyraźniej miał do Petera jakąś urazę…

„Może im pomożemy Peterze? Pomożemy?” – głos ociekał słodyczą pełną kpiny. Peter szarpnął się i warknął – Zamknij się! – Zbyt głośno. Spojrzeli nań wszyscy, ale nie odezwał się nikt. Jego słowa odebrali w milczeniu. Może jako desperacki rozkaz, może jako próbę zachowania powagi a może jako dobrą radę, bo na klifie, ledwie kilkadziesiąt kroków w górze słychać było mimo głośnego szumu fal gwar rozmów i parskanie wierzchowców.

- Mocniej! Widać go! – rozkazał nie zważając na nic Kosma. Szarpnęli ze wszech sił wywlekając na poły jedynie przytomnego Yavandira na płyciznę.

Schwyciły go czyjeś ręce, odruchowo sięgnął po nóż.

- Poszywon, fierdolone ytony - warknął, plując wodą.

- Panie to my. Duponty jadą. Mus nam uciekać.


Rzucił spojrzenie na tonący wrak i na skołtunione fale. Potem popatrzył we wskazanym kierunku i pozwolił się pociągnąć do koni.

- Dawać mój łuk, kapotę i buty.

- Z ubieraniem się wstrzymajcie panie aż się skryjemy.


Yavandir zaklął i założył tylko buty.

- Na konie i spierdalamy.- warknął.

Już skakali wypełniać jego rozkazy. Już rwali się do ucieczki, kiedy kolejna fala wyrzuciła na brzeg skołtuniony, sterany zewłok. To był prawdziwy cud, choć pewniej rzec by można, że ściskający coś w wodzie elf, który puścił owo „coś” dopiero w chwili, kiedy zmarznięte ręce odmówiły mu posłuszeństwa, wbrew wszystkiemu dokonał niemożliwego i odnalazł w bezładzie wody szukane ciało, choć sam tego nie był do końca już świadom. A kiedy ujrzeli oblicze topielca, znajome im przecież, z ich ust wydobył się cichy jęk.

Sir Berenger znalazł się w końcu. Tyle, że nic nie wskazywało na to, by tliła się w nim choć skra życia…

- Kto tam!? Coście za jedni?! – głos z góry musiał wytężać się mocno, by przekrzyczeć szum sztormujących skały fal. Jednak fakt, iż zwracał się do nich oznaczał, iż ich kryjówka przestała być tajemnicą dla zbrojnych na wierzchu klifu. I że ich życie w tej właśnie chwili zależeć miało wyłącznie od rączości koni…

„Pomóc Peterze?”

***

W zamkowej komnacie:

Tupik mówił a Malcolm słuchał. Przynajmniej pierwszemu zdawało się że słucha. Czas jakiś. Po chwili jednak tyradę Niziołka przerwało krótkie ziewnięcie a po nim następne. Tupikowi powoli podnosiło się ciśnienie, ale wciąż nie na tyle, by smarka za kudły szarpnąć i solidnie obić mu dupę. Tym bardziej, że smark roślejszy był od niego i szerszy w barach. Wciąż jednak pozostawał smarkiem o czym dobitnie świadczyć mogło jego kompletna ignorancja w sytuacji, kiedy powinien był działać. Tupik jednak nie zdążył się z młodym Paniczem podzielić swoim poglądem na tę właśnie kwestię. Nie zdążył, bo słowa Malcolma odebrały mu na chwilę mowę.

- Nudzisz mnie. Wszystko jak widze się wali i pali. Od czasu jak ty objąłeś zarząd zamkiem. Czy może mi się zdaje. Jeśli więc coś trzeba zrobić, zrób coś. Zrób! Tylko mnie już nie nudź. I każ przynieść moje żołnierzyki do bawialni. A kowalowi zgłosić się do mnie, bo chciałbym…

- Co niby mam zrobić, …Panie…
- Tupik nie zwykł przerywać swoim pryncypałom, ale tego gówniarza miał już po dziurki w nosie. Wciąż jeszcze zachowywał formy, więc najgorzej znów z nim nie było.

- Coś. Cokolwiek. Trzeba coś zrobić, to rób. W końcu tytuł „majordomus” zobowiązuje, czyż nie? Major domus! Mistrz domu. Ten zamek to mój dom, a ty nim zarządzasz. Więc czyń co trzeba, byłem nie musiał zawracać sobie tym głowy. I pospiesz się z tym kowalem! – zniecierpliwienie Malcolma wyraźnie wskazywało, że znów coś zaprzątnęło jego młodą, pełną pomysłów głowę.

- Uczynię co trzeba, ale czy będę miał poparcie Panicza dla każdej mej decyzji? Czy mogę na to liczyć? – Tupik na piśmie tego i tak mieć nie musiał. Ale na wypadek sporów kompetencyjnych lepiej było by mieć.

- Będziesz miał co zechcesz, ale idź już! I rozkaż Zygfrydowi, by nie opuszczał zamku i odstąpił naszemu gościowi. Poślę go w jego orszaku z eskortą, to się tam pojedynkować już na miejscu będą…

- Będzie jak każesz!
– powiedział Tupik szybko opuszczając komnatę, która niebawem zamienić się miała w pole bitwy. Najwyraźniej ta toczona w komnacie dla panicza Malcolma była bardziej zajmującą od tej, która toczyła się w mieście. Jego mieście…


***

Miasto:

Trudno było rzec kto co sprowokował lecz bezapelacyjnym i niepodważalnym pozostawał fakt, że w mieście wrzało. Dokładnie w kwartale kupieckim, gdzie najwięcej było składów, sklepów i magazynów. Gdzie mieściło się bogactwo D’Arvill. Widać zbrojni, którzy napadli bezczelnie na miasto w planach mieli w pierwszej kolejności napchanie własnej kiesy. Rzecz była też nie bez znaczenia z punktu widzenia skutków, bo poza oczywistym zubożeniem, dochodził jeszcze wydźwięk społeczny. Co to za patron, który majętności swoich poddanych ustrzec nie jest w stanie. Fran rozumiał to doskonale, rozumiał i Serafin, który raz po raz słał rozkazy zbierając ludzi z miasta i gotując ich do uderzenia na zbrojne kupy. Frank jednak nie byłby sobą, gdyby nie wtrącił swoich trzech groszy. Serafin nie byłby sobą, gdyby mu tego zabronił.

- Do… zamku poślijcie … wieści. – wydyszał słabo Kress podnosząc się z kozetki i sycząc z bólu. Pociemniało mu w oczach, ale wytrwał. Musiał wytrwać. W regimencie niegdyś…

- Posłałem z wieściami że bitka w mieście i się palą składy. – Serafin tłumaczył jak dziecku. Jednocześnie skinął na medykusa, by ułożył Kressa powtórnie, ale tego z kolei powstrzymał sam kapitan.

- To poślijcie kolejnego umyślnego. Z wieściami o zdradzie Cecile i ostrzeżeniem, przed zdradą!

- Słusznie prawicie. Tak uczynię, ale teraz odpocznijcie. Musicie, zbytnioście słabi.

- Rację macie. Spocznę, ale poślijcie. I zróbcie coś, bo nam całe miasto z dymem puszczą.
– Frank nie mógł się powstrzymać, ale potrzeba chwili go wyrywała z kozetki. Tylko organizm wciąż na niej leżał.

- Poślijcie…

- Poślę i ruszam z cekhauzu wam ostawiając obronę garnizonu wraz z połową waszych ludzi. Resztę biorę ze sobą na miasto. Bywajcie!
– Serafin pożegnał się spiesznie. Najwidoczniej uznał towarzystwo kapitana za nazbyt uciążliwe. Medyk chciał iść w jego ślady, ale wówczas zatrzymały go w miejscu żelazne niczym imadło mocne palce Kressa.

- Dajcie mi co na ból. Bo macie. Tak bym na koń siadł! – rozkaz był szalony, ale i o kapitanie Kressie różne rzeczy mówiono. Rozsądku jego nie sławiono.

- Co wyście? Zdurnieli? Umrzeć chcecie? Nie mam nic, bo… - medyk więcej nie rzekł, bo kapitan tak mu się w rękę wpił i szarpnął do siebie, że wnet rozmawiali na odległość kilku palców mając swe twarze.

- Dajcie!

Polemiki dłuższej nie było. Bo i słowa z tak szaloną głową zdawały się zbędne…


***


Na zamku:

Zygfryd stał na murach zamkowych wspominając słowa młodego Malcolma. W sumie nie miał mu tego za złe, bo uderzając w odpowiednie nuty uzyskał rozkaz odpuszczenia pojedynku, do którego na dobrą sprawę wcale ale to wcale nie miał ochoty. Tym bardziej że Richelieu na ułomka nie patrzył a przebiegłość wypływała mu z lica. Jednak jemu udało się wywieść go w pole i z tego właśnie Zygfryd cieszył się najbardziej spoglądając z zamkowych murów na dymy unoszące się nad miastem. Teraz już mógł w spokoju spoglądać, bo na początku musiał kilku co bardziej porywczych zbrojnych powstrzymać w twardych, żołnierskich słowach. Jednak udało mu się to a od chwili kiedy na zamku brakło Kressa jego autorytet wśród zbrojnych nieustająco rósł. To też wywoływało uśmiech na twarzy Zygfryda. I tym mocniej utwierdzało go w przekonaniu, że z odsieczą nie ma się co spieszyć…


***

Na szlaku z kolektorem:

Wóz jechał z mozołem ciężkimi kołami mieląc błotne grudy. Koleiny szlaku rozjeżdżane były od dawna na drodze ku D’Arvill, więc i nie było w tym nic dziwnego. Dziwnym jedynie było to, że na tak uczęszczanej drodze z Rouen do D’Arvill nie zadbano o lepszej jakości budulec na trakt. Inną sprawą było, że jesienna słota mogła w perzynę obrócić drogę, która w innych porach roku zdać się mogła całkiem wygodnym szlakiem. Kawalkada jechała w żółwim tempie co Profesorowi już tak bardzo nie przeszkadzało. Zważywszy na to z kim przyszło mu podróżować. Kolektor Bertrand Vadier, komorzy księcia Akwitanii, okazał się nudziarzem, który jednak miał w sobie choć tyle kurtuazji, by grzecznościowo nie zanudzać swego gościa opowieściami o liczbach dłużej niż przez kilka pacierzy. Później rozpytywał o szlak i przygody, choć wyraźnie liczenie ludzi idących z Heinrichem i płynących z ich osadzenia na ziemiach D’Arvill korzyści sprawiało mu znacznie większą przyjemność. Profesor zaś grzecznościowo odpowiadał próbując wypytać o wieści ze świata od którego tak długo był odcięty w leśnych i górskich głuszach…

Opowieści o podatkach, które Miłościwemu Księciu należne podli podatnicy kryli i zaniżali znudziły go szybko, ale słuchał, bo i nauka z tego płynęła. Nauka jakie metody komorzy książęcy zna. Na przyszłość wiedza nie do przecenienia. Dwa o spokoju, jaki w Akwitanii ostatnio panował, pomijając stracenie dwóch czarnoksiężników czarną magią się parających na rynku w stolicy księstwa tego lata, pomijając narastający spór pomiędzy rodami du Maisne i d’Elbiq czy też wydarzenia z Wolnego Derrevin, gdzie zbuntowane chłopstwo ogarnęło zamek i miasto ogłaszając swą wolniznę i niezależność. Ot, prawdziwa nuda. Jednak i w tak dostatniej krainie ściąganie danin było żmudne, uciążliwe i niebezpieczne. Przeto właśnie kolektor wiódł ze sobą zbrojny orszak i poruszał się szykiem niemal wojennym. „Cóż ty wiesz o szyku i ubezpieczeniu?!” pomyślał w duchu Profesor, którego ludzie szli niczym cienie za orszakiem kolektora, to znów przed lub obok a ten nic o tym nawet nie wiedział. Jednak nie odezwał się o tym ni słowem. Nie było po co. Uśmiechał się i komplementował ciesząc podróżą. Miało się na południe więc i niebawem miał być popas…

***

Ryszard jechał u boku Jerome, dziesiętnika w orszaku jaśnie wielmożnego pana kolektora Bertranda, który okazał się najrozmowniejszy z wszystkich ludzi. I najczujniejszy, bowiem to on zwrócił uwagę na przybysza, który wszystkich o wszystko rozpytuje. Jednak po kilku mniej przyjemnych zdaniach, które wymienili na wstępie, zeszło na Księstwa Graniczne i przeprawę przez góry Parravonu. Jerome drogę tę pokonywał trzykrotnie w obie strony co czyniło zeń bywalca nie z tej ziemi. Mieli wspólne tematy do rozmów, więc i czas im się nie dłużył. Dzięki zaś temu, że Ryszard jechał u jego boku, mógł zwiedzieć się o tym, co wysyłani przodem czujni odkrywali. Tak dowiedzieli się o wyrwie w drodze, którą ominęli łukiem po koleinach, dowiedzieli się o jakimś wisielcu obwieszonym na drzewie, o śladach po ogniskach kupy zbrojnych, którzy obozowali na szlaku nie dalej niż dzień temu. Aż w końcu dowiedzieli się o zwalonym moście.

- Panie dziesiętniku! – Czujny był zmachany, ale widać było że nie czuł się jakoś zagrożony. Strachu po nim nie było bowiem widać.

- Czego tam? – Jerome nie był zadowolony. Miał pod sobą dwie, nie jedną, dziesiątkę ludzi i poza kolektorem i Panem Dervin, który jechał samotnie okutany w czarny płaszcz, kryjąc swą ponurą fizjonomię pod rondem kapelusza, był najważniejszym człekiem w orszaku. Przy nim była komenda, więc i większość wieści docierała doń w pierwszej kolejności.

- Most zwalony na Surielk. Na rozstajach człek jest od D’Arvilla, kieruje wszystkich na bród, pół dnia drogi ku północy.

- Sprawdziliście?
– Jerome łypnął podejrzliwie na karetę kolektora. Dervin podjechał bliżej smutnym wejrzeniem chudego oblicza racząc całą trójkę z Ryszardem na czele. Ten ostatni miał wrażenie, że jego spojrzenie przeszywa na wskroś.

- Jak sprawdzić, jak do rzeki wieczorem dojechać mielim? I po co, skoro most zwalony? Trza na bród. Podpytałem chłopaków i mówią, że w górze Surielk jest bród. Na granicy niemal ziem rodu du Ponte, opodal wioski Fungi. Szlak słaby, ale widoczny.

- Prowadźcie a baczenie miejcie.
– podjął w końcu decyzję Jerome, który chwilę zmitrężył na decydowanie. Rzeczą przeważającą z całą pewnością była wioska z której dziesięcinę ściągnąć też trzeba było…


***

Zajazd pod Złotą Monetą:

- Długo każesz Młokosie czekać na swą odpowiedź. – warknął w końcu po żmudnej wymianie nic nie znaczących słów Blady Eugene, który najwidoczniej stracił już cierpliwość. Rozważanie wespół z kilkoma innymi szefami lokalnych gangów różnych następstw różnych czynów i decyzji znużyć mogło by nawet umarłego, ale Młokos musiał zagrać na czasie. Chciał mieć więcej wieści. Teraz one przyszły i to od człowieka, który burdel w mieście widział na własne oczy. Miasto płonęło w części kupieckiej, gdzie trwała regularna bitwa zbrojnych jakichś sprawnie dowodzonych ze strażą i załogą zamku. Kupcy zawierali swe składy i sklepy, ludziska z ulic czmychali do domów i piwnic. A nie mało już wylewało się bramami szukając spokoju i ocalenia bądź to na zamku, bądź na podgrodziu, gdzie na ten czas nie działo się nic. Eugene, który miał dość pierdolenia wstał od stołu wyraźnie dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca i nastał czas decyzji. – Kulawiec radził czekać, ale teraz już wiadomo, że D’Arville na klęczkach. Teraz jest czas wywalczyć dla się co należne. A jak w mieście się biją, to i składów i magazynów mało kto pilnuje. Jest burdel, może być większy. Czas czekania minął. – powiódł ponurym wejrzeniem po minach hersztów różnych grup opryszków zatrzymując się na końcu na Młokosie. – Kulawiec radzi stanąć po własnej stronie i złupić ogarnięte paniką i chaosem miasto. Nim się ocknie. Kto z nim, niechaj najspieszniej z ludźmi do miasta bieży. Kto… ma inne zdanie… niechaj zrobi, co mu tam rozum każe.

To, że spotkanie zostało skończone, było już pewnym. Niepewnym było tylko kto z jaką decyzją wyjdzie. A Młokos, który zwykle nie wybierał stron konfliktów, nie był do końca pewnym, czy i w tym wypadku mu się to uda. Zwłaszcza, że wciąż miał zaległe spotkanie z zamkowym majordomusem a spotkanie z Mistrzem Cecile najpewniej przeszło mu koło nosa. Szczęściem jedynie, że wrócił półelf. Choć i on wieści zbyt dobrych nie miał. Złapano go; co już samo wydawać się by mogło zgoła niemożliwe; po czym odpytano. A zważywszy na użyte argumenty, opierać się musiał czas jakiś. Jednak, jak przypuszczał Młokos, półelf musiał w końcu puścić farbę, bo go w końcu puszczono. I to ledwie z przestrogą „Powiedz mu, żeby się od nas trzymał z daleka. Dla jego zdrowia. A umowa nieważna!”. Cokolwiek by to miało znaczyć…

Jedno było pewne. Coraz więcej ludzi prosiło Młokosa, by od czegoś trzymał się z dala. Tyle, że formę próśb wybrali sobie nieodpowiednią. Tego Młokos był pewien...

***

Na plaży:

Berengera lecącego z rąk, bez śladu przytomności, choć wciąż żywego, na konia wrzucili niczym wór jaki trocząc go do siodła grubą liną, która przecie już sporo wysłużyła. Innej jednak możliwości nie było. Spieszyli się, bo okrzyki z góry przybrały na sile i zakłębiło się tam od zbrojnych. Póki co za radą elfa nie odpowiadali. Poranna mgła utrudniała identyfikację a szum sztormu mógł zagłuszać słowa. Jednak i ci na górze nie byli w ciemię bici, bo wpierw poleciały w dół dla zwrócenia uwagi kamienie a gdy to się nie powiodło, po stromym stoku klifu schodzić zaczęli ludzie. Peter i Yavandir nie mieli wątpliwości, że lada chwila zrobi się na plaży gorąco. I wiedzieli również, że wyjaśnienie przyczyn dla których Peter cisnął w elfa zaklęciem musi poczekać na stosowniejszą chwilę.

- Panie magik zdradził. Ubijmy go i w konie! – Kosma pamiętał i miał na temat zadrażnienia zdanie odrębne. Ludzie D’Arvill go widać popierali, bo ochoczo sięgnęli do kordów, ale żaden się nie odważył być tym pierwszym.

- Później! Teraz jedziemy! Póki co plażą! W skok! – elf nie chciał teraz tego roztrząsać. Każda chwila, każde uderzenie serca zbliżało ich wrogów. Ruszyli więc od razu cwałem rozbryzgując płyciznę. Dając wypoczętym koniom ostrogę. I modląc się, by klif pozwolił w końcu wydostać się z pułapki plaży i uciec. Choć we wszystkim była odrobinka niepokoju. Uciekali, póki co, ku Du Ponte. Drogę na ziemie D’Arvill odcinali im siedzący im na karku napastnicy…

***

W mieście:

- Mości kapitanie! Mości kapitanie! – krzyk Anzelma, starego wachmistrza wybudził Franka z letargu w jaki zapadł po specyfikach medykusa. Ociężale zwrócił się ku przybyłemu dostrzegając kilka zadrapań, niegroźnych skaleczeń i rozciętą jakę. – Mości kapitanie w mieście bitwa! Kapitan Serafin rzekł, coby resztę ludzi podesłać, bo póki co się cofać musi i ustępować pola hultajstwu. Już cały rynek i ulice na południe odeń zajęli podpalając niektóre domy i składy. W Straży dezercja, bo się chłopy bić nie umieją. A te sukinsyny tak się rozzuchwaliły, że regularną bitwę na rynku chcą nam wydać. Tyle, że nasi pomieszani ze strażą, spieszeni jako i tamci. I mało ich. Stąd rozkaz mości kapitana!

- Wróćcie do kapitana i rzeknijcie mu, coby ich na rynku zatrzymał. I to tak, by wylot Rymarskiej mieli wedle pleców! Niebawem przybędziemy wam z odsieczą…
- wydyszał z wysiłkiem krzywiąc pysk kapitan Kress, krzywiąc pysk, bo po tym jak wstał przed oczyma mu się zamroczyło i poczuł, jak bandaże założone przez medykusa puszczają tu i ówdzie.

- Co wy! Panie, leżeć macie! – wachmistrz widać dostrzegł słabość swego dowódcy, bo pospieszył z pomocną ręką, ale Kress ją odtrącił, dochodząc powoli do siebie.

- Idźże człowieku! Szkoda czasu… A moich ludzi nie pozwolę nikomu do bitki prowadzić! – warknął Kress. Anzelm nie skomentował. Skinął głową i wyszedł trzaskając drzwiami. Niebawem pojawił się posłany ku pomocy kapitanowi trójkowy Anoin Porru.

Nie minęły nawet cztery pacierze a na dziedzińcu kordegardy stanęła połowa ludzi, których Kress wziął ze sobą z zamku. Karnie, jak zwykle. Gotowych do bitki, której odgłosy dochodziły nawet z tej odległości. Świadomych, że nie mają czasu. Stukające podkowami konie też rwały się do boju. Kress uśmiechnął się szeroko, po czym jeszcze szerzej skrzywił wsiadając na koń z wysiłkiem. Zwrócił się do swoich starając się zapanować nad mimiką twarzy i zatrzymać na uśmiechu. Po czym rzekł.

- Dziś tak po prawdzie po raz pierwszy zapracujemy na nasz żołd. Goście przyszli i zwyczajów nie znając po gospodarsku się zaczynają zachowywać. Pokażmy więc naszą gościnność. I odpłaćmy krwią za krew! Nie miejcie litości! I pokażcie tym wieśniakom ze straży, jak wygląda szarża!

Odpowiedziały mu, mimo widocznej gdzieniegdzie obawy, okrzyki potwierdzające, że w doborze ludzi się nie pomylił. Po czym dwunastu zbrojnych ruszyło stępa przez bramę kordegardy, na Młyńską, Tracką aż po Rymarską. Gdzie ukazała im się na rynku regularna bitwa. Bitwa w której pomieszane zastępy spieszonej drużyny zamkowej i strażników dawały odpór dwukrotnie liczniejszym zastępom różnobarwnego hultajstwa, uliczników i nieznanych zbrojnych…


***

Na szlaku ku Fungi:

Born zdybał Klausa, gdy poszedł za potrzebą w zagajnik. Było wczesne popołudnie. Czekał tam chyba od jakiegoś czasu, co znów nie było niczym dziwnym, bo szlak wiodący na Fungi wzdłuż krętego koryta Surielk był z obu stron porośnięty gęstwiną i dawał możliwość podejścia skrytego. Na to zresztą liczył Profesor. Nie zawiódł się nie po raz pierwszy na swoich ludziach.

- Rzeknij Panu, że ten co stał na gościńcu miał swojaków w zagajniku nań czekających. Ten co was tu naprowadził na szlak. Było ich trzech a koni cztery, przez co myślę, że razem byli. Ino, że oni nijak barw tego D’Arvilla nie mieli, jako ten na szlaku. Gustavo ruszył ich śladem, bo nie dalej niż godzinę po waszym odjeździe pojechali i oni. Całą czwórką. Na północ lasem grodząc się od was. Śmierdzi mi to…

Cóż, śmierdziało. Nawet Klausowi, który chowany w mieście na leśnych podchodach znał się mniej. Ale śmierdziało. Śmierdziało na milę…



.
 
Bielon jest offline  
Stary 22-12-2010, 12:48   #152
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
„ Oj gdybyś był moim synalkiem, już ja bym cię nauczył moresu...” – pomyślał Tupik wstrzymując chęć zaciśnięcia piąstek, jeszcze by je Malcolm zauważył... Zastanawiał się po co był paniczowi kowal... podejrzewał jednak , że do wylewu kolejnej partii żołnierzyków...
Tupik wyszedł a błysk w oku i szeroki uśmiech źle wróżył strażnikom i reszcie która w międzyczasie zdążyła mu się narazić... Jednak we wszystkim musiał zachować kolejność , tym bardziej , że na wszystko brakowało czasu.

- Szykować konie i dwudziestkę , wraz z dziesiętnikiem , ruszy na odsiecz łącząc się ze strażą miejską. – zakomenderował, jednocześnie wskazując dziesiętnika , jednego z kilku których znał z imienia, choć wybór był czysto losowy – ale jednak własny, wolał „zdradzieckiej” straży pozostawiać jak najmniejsze pole wyboru.
Straż o dziwo nie paliła się z wykonaniem rozkazów , Tupik więc szybko ustalił powód owej niechęci – Czemóż to nie śpieszycie się do wykonania polecenia? – zapytał stanowczo, świeżo po rozmowie z paniczem.

- Nie możemy Panie majordomusie, rozkazy nam zabraniają.
- A czyjeż to rozkazy? – zapytał , domyślając się już odpowiedzi
- No, kapitana oczywiście...

Tupik kazał posłać po kowala – i służkę, aby przyniosła Malcolmowi żołnierzyki... dokładnie to kazał czekać jej przed drzwiami, po to by samemu mu je wręczyć wraz z przyszykowanymi pismami

Cytat:
Ja Pan dworu i władca ziem okolicznych, szlachetny Malcolm D’Arvill powierzam majordomusowi Tupikowi piecze nad strażą, zamkiem i włościami nakazując strażnikom i podwładnym rozkazów jego pilnie słuchać i wykonywać.
Pozostawił też miejsce na podpis i pieczęć po czym wkroczył do komnaty z żołnierzykami, mówiąc jednocześnie, że Kress rozkazy wydał i strażnicy podporządkować się nie chcą i pismo jest potrzebne a po nim już da paniczowi spokój.

Ponieważ Młokos pieniędzy miał w bród nie było nawet co próbować go kupować za nie. To mogli robić ludzie nie znający szczwanego „kupca” Tupik zaś dobrze wiedział, że pieniądze dla niego stanowią jedynie środek a nie cel sam w sobie. A że ludzie Młokosa w tym chaosie byli na wagę złota, czy raczej szlachectwa... przyszykował stosowne pismo alternatywnie pozostawiając wybór paniczowi pomiędzy szlachectwem a nadaniem karczmy, gotów oczywiście forsować to pierwsze – bo i tańsze i jakieś tam obowiązki i powinności również nakładające.

Cytat:
Ja niżej podpisany Pan dworu i władca ziem okolicznych Malcolm D’Arvill nadaję tytuł szlachecki Kedgardowi Marthonowi , odtąd Sir Kedgardem Marthonem zwanym. W zamian za wielką pomoc jaka był uczynił w obronie miasta i zamku, przed buntem dnia dzisiejszego.
Miejsce na podpis i datę nie pozostawiało wątpliwości, że owe szlachectwo było warunkowe, warunkiem rzecz jasna była owa pomoc, przy czym tajemnicą Tupika był jej zakres i zasięg – choć i tu nikt nie wątpił, że musi być on wymierny. Tupik rzecz jasna liczył się z możliwością nie wydania takiego typu nobilitacji Kedgarowi, więc alternatywnie przyszykował akt nadania karczmy na własność wraz z wieczystym zwolnieniem podatkowym – przynajmniej od nieruchomości, bo sam obrót rzecz jasna do zwolnień się nie kwalifikował, inaczej stworzyłby coś na wzór państwa w państwie, gdzie każdy rozsądny handlarz prowadziłby swe interesy w miejscu zwolnionym z podatków... Malcolm wyjścia nie miał, jeden z tych papierów podpisać musiał, przy czym Tupik wyraźnie wskazywał, że i Kedgar będzie potulniejszy mając do stracenia szlachectwo czy ziemskie nadanie i pomoc jego niezbędna odkąd Kress wyprowadził wojska i nie wiadomo co z nimi porabiał.

Malcolm chciał już go zbyć machnięciem ręki , ale figurki ołowianych rycerzy były solidną łapówką na przekonanie malca.
– Poza tym Panie, każe krasnoludówi przyszykować taką scenerie bitwy i nowe figurki, że te pierwsze zbledną z wrażenia... – umiejętnie podsycał pragnienia malca, wiedząc, że będzie je musiał później zaspokoić. Panicz szybko machnął dwa podpisy po czym jak na zawołanie do komnaty wkroczył przywołany kowal, a Tupik pokój opuścił raz jeszcze zwracając się do straży pokazując im jednocześnie pismo.

- No dobrze gagatki, albo będziecie się mnie słuchać, albo na zielona trawkę w trymiga was odeślę... Nie , zielona trawka to się wam jeszcze śnić po nocach będzie, na koło za dezercję rozwlekać was każę, w końcu żołd pobrany a i obowiązki jakieś przed paniczem macie. A mając przed paniczem, macie i przede mną – o czym w piśmie jak byk stoi a jak który czytać nie umie, to niech dziesiętnika poprosi to mu przetłumaczy.
No a teraz jazda, dwudziestka konnych z łukami i lancami do szarży gotowa być musi i to szybko, dowodzić będzie Klaus
– wskazał na zaskoczonego dziesiętnika, którego najczęściej wśród strażników na wieży widział. I tak nie miał pojęcia który lepiej oddziałem poprowadzi, a zdawać się na zdrajców nie zamierzał.
- Pojedziesz do straży miejskiej i wsparcia zbrojnego im udzielisz , o ile w ogóle próbują porządek przywrócić, jeśli nie, to samemu rozgramiać będziesz bandziorów gdzie i jak się da. Za trzy klepsydry chce Cię widzieć z raportem, chyba że byś walki musiał przerwać... wtenczas łaskawie je dokończ, tu wojsko uzupełnisz i rannych pozostawisz.

Do drugiego dziesiętnika zwrócił się z jasnymi rozkazami
- Rupercie trzymać dwudziestkę na murach, ludzi z miasta nie wpuszczać, mogą się pod murami rozbić, ale w odległości na maksymalny strzał z łuku, a najlepiej na przystań wszystkich kieruj – Wy dwaj, wskazał na dwóch co się glapili na Tupika od dłuższego czasu, zapewne nadgorliwie rozkazy Kressa wykonując, - przed bramę i kierować przybłędów z miasta w stronę przystani. I ani słyszeć nie chce , że ktoś musi czy chce na zamek się przedostać, jeśli kto przekroczy odległość na strzał wymierzoną ma się liczyć , że przywitany strzałami zostanie, jeśli przez was przejdzie więcej niż trzy osoby na raz strzelać bez rozkazu – rzucił do wartowników mających obrać pozycję na murze.
- Pojedynczego posłańca lub dwóch maksymalnie przepuścić możecie , o ile będzie miał sprawę na zamku, ale grupki przechodzić nie mają prawa, jeśli chcą się jeno schronić to na przystań, tam ich nikt nie zaatakuje a gdyby nawet to z odsieczą przybędziemy.
Rzucił wiedząc, że chaos z miasta wkrótce nadejdzie pod mury a udzielenie schronienia napływającym mieszkańcom, może oznaczać przejście także wrogiego elementu. Z tak nieliczną strażą pozwolić sobie na to nie mogli...

Richelieu pożegnał jak na majordomusa przystało, a może nawet ciut bardziej wylewnie, wyposażając na drogę w zamkowe smakołyki i najlepsze wino, godne zresztą łapówki jaką był przyjął w klejnotach.
I proszę przekazać ojcu szlachetnej laydy wyrazy wdzięczności i najlepsze życzenia od panicza Malcolma, i Jego oddanego sługi , majordomusa Tupika.
Przy czym „jego” w obliczu otrzymanej gratyfikacji musiało i miało zabrzmieć dwuznacznie...

Cieszył się, że Zygfryd spokojnie przyjął polecenie panicza, a nawet poprosił go by dodatkowo pilnował murów zamku upewniając się, że i rozkazy zostaną odpowiednio dopilnowane. Co prawda nie zgadzali się w kwestii wysyłania odsieczy na pomoc miastu, ale Tupik z przekorą zauważył, że jako majordomus już i tak został obarczony odpowiedzialnością, za to co się działo, dzieje i będzie dziać, więc jak ma brać owa odpowiedzialność, to i na pewno nie bez podejmowanych decyzji. Oczywiście nie omieszkał też nie okazać świeżo spisanego dokumentu, na którym pieczęć jeszcze dobrze nie zastygła a i podpis Malcolma pachniał jeszcze świeżym inkaustem.

Poza tym posłał jeszcze jednego strażnika do Kedgara – przekazując mu pismo – a właściwie kopię bez podpisu i pieczęci, oferując mu to na co przystał Malcolm, ku zdziwieniu Tupika, choć raz malec się z nim w pełni zgodził, że szlachectwo wyjdzie mu taniej... choć nie był pewny czy zdania do czasu zakończenia żołnierzykowej bitwy nie zmieni...
Do tego załączył mu osobistą wiadomość,
Cytat:
Ta oferta na Ciebie czeka, jest ważna i aktualna a papiery z pieczęcią i podpisem mam ja. Oczywiście jeśli wróg przedostanie się do zamku wrzucę je w ogień co by nie kusiły jako dodatkowy cel do zdobycia, jeśli jednak tu nie dotrze a i w mieście twoi ludzie przyczynią się do zatrzymania chaosu wówczas będziesz mógł nagrodę swą odebrać. Wiem, że do szlachectwa potrzebny jest pierścień i inne duperele, ale z tym pismem wystaranie się o nie będzie już drobnostką. Poza tym wciąż mam „zamówione wino” z którym nie wiem co zrobić, tym bardziej w tym chaosie, czekam więc na konkretne działania i najlepiej Twoją osobistą obecność, bo w tych czasach przestałem mieć zaufanie do posłańców. A i pod mury nie podchodź więcej niż z jednym człowiekiem, do grupek liczących trzech lub więcej osobników straż ma rozkaz strzelać.”

Majordomus Tupik, głównodowodzący strażą i włościami z rozkazu i przyzwolenia Lorda Malcolma
Na koniec pozostało zjedzenie wreszcie śniadania , na które od rana właściwie nie miał czasu, dla odmiany kazał je przynieść na mury, skąd miał sposobność przyjrzenia się co i gdzie w mieście płonie oraz na ile skrupulatnie strażnicy wykonują jego rozkazy. Z zadowoleniem przyjął, ze oddział dwudziestu konnych gotów był do wyjazdu i małej odsieczy, reszta musiała mu wystarczyć do obrony zamku przy czym szalę przewagi znacząco mogła przynieść postawa Kedgara , a okazja do wsparcia znajomka była wręcz idealna. Przy sobie pozostawił chwilowo jedynie Mistrza szczurołapów i strażnika którego lubił i poznał przez czas pobytu na zamku – dokładnie tego samego który rewir miał przed kuchnią Tupika, skąd go często widział i dokarmiał. Otto cieszył się chyba z awansu , bo i pracę miał ewidentnie lepszą niż dwójka przed zamkiem kierująca tłum na przystań , jak i strażnicy na murach z potencjalnie śmiercionośny rozkazem. Wyjścia jednak nie było, na drastyczne czasy potrzebne były drastyczne środki... a z tymi były bywalec Księstw Granicznych i szef gangu Grabarza, był za pan brat... Krasnoluda chwilowo oddelegował do szykowania makiety na pole bitwy dla żołnierzyków i wykonanie kilkunastu tak, aby Malcolmowi gały wypadły z wrażenia. Jednocześnie przeprosił, ze oddysponowuje go do tak nieadekwatnej jego mistrzowskim talentom roboty, ale zmuszają go do tego siły wyższe w postaci wymogów i kaprysów panicza, na które niewiele poradzić może.
 
Eliasz jest offline  
Stary 22-12-2010, 16:33   #153
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Znowu coś szło nie tak, jak by sobie Peter życzył. A pewnie nie tylko on był niezbyt zadowolony z istniejącej sytuacji. Berengara pochłonął wodny żywioł. Yavandir z trudem wydostał się z topieli. Mieli na karku czeredę zbrojnych reprezentujących nie te barwy, co trzeba.
Na dodatek on sam, nie dość że był uszczęśliwiany odzywającym się w jego głowie głosem szantażysty-kusiciela, to jeszcze paru durni uważało go za sprawcę wszystkich nieszczęść, zdrajcę i demony wiedzą kogo jeszcze.

Wyrzucenie na brzeg niedoszłego topielca, lorda Berangara, zmieniło całą sytuację w niewielki sposób. Można by nawet rzec, że pogorszyło, bowiem zamiast uciekać ile sił w końskich nogach, to tracili cenne sekundy na wydobycie i wsadzenie na siodło ledwo dychającego lorda. Ale w końcu po to przybyli. By uratować go, wydobyć z łapsk du Ponta. No i udało się. Pełen sukces...
Usta Petera wygięły się w ledwo dostrzegalnym, krzywym uśmieszku.

Na kolejną, uprzejmą, propozycję głosu nie odpowiedział. Była to sytuacja z gatunku 'cokolwiek powiesz zostanie wykorzystane przeciwko tobie'. Wolał więc milczeć.
Za to nie zamierzał pozwalać, by byle chłopek wyładowywał na nim swoje złe humory.
Obrócił się w stronę Kosmy.

- Ino nie próbuj myśleć, Kosma, bo sznurek pęknie, co ci uszy podtrzymuje - rzucił, zrywając wierzchowca do biegu. - Gdybym was nie ostrzegł, to byście wszyscy jak ciołki stali na brzegu i duponty by was złapały z gaciami opuszczonymi do kostek.

Ludzie du Ponta nie musieli czekać na odpowiedź. Nie musieli sprawdzać, kim są uciekający. Uciekali, więc byli wrogami. Za moment zamilkną usta, a przemówią łuki i kusze.
Pochylony nad grzbietem konia wypatrywał jak najlepszej drogi. Gdyby udało im się przejechać jeszcze kawałek... Ludzie du Ponta nie mieliby najmniejszych szans. Ich konie przebyły już kawałek drogi. W końcu nie dadzą rady utrzymać takiego tempa.
 
Kerm jest offline  
Stary 26-12-2010, 11:56   #154
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
-Dzięki Ci o wielki Młotodzierżco, żeś mi zesłał w końcu bratnią duszę.- te słowa padły już kilkukrotnie z ust Ryszarda, po tym jak zbratał się z Jerome. Oczywiście kowal w czarnym kapeluszu mówił to po cichu, pod nosem, wszak nie chciał speszyć nowo poznanego rozmówcę takimi śmiałymi słowami. Od dawna nie zdarzyło mu się mieć tak dobrego kamrata do rozmów. Choć dobre stosunki łączyły go również i z Profesorem, to jednak staruszek był człowiekiem jakby z innej sfery. Był myślicielem, kimś o wiedzy nie dla Ryszarda. Jerome zaś zdawał się być osobnikiem życiowym, twardo stąpającym po ziemi, kimś takim jak sam Richat.

Rozmawiali o najróżniejszych rzeczach. Od typowych niebezpieczeństw na szlaku, po najgłupsze wypadki jakich byli świadkami. Jerome opowiadał o utrapieniu jakim były kobiety w drodze, zaś Ryszard opowiadał jak dziwaczne jest życie, gdy spędziło się tyle lat u boku białogłowy, a potem nagle jej zabraknie. Choć nie wspominał towarzyszowi o tym, co zdarzyło mu się w przeszłości, to nie ukrywał iż Jerome jest osobą, której mógłby się z czasem otworzyć i pożalić. Nawet jeśli, to z pewnością nie tego dnia, nie kiedy ich znajomość dopiero się zawiązywała. Z ów podróży u boku dziesiętnika płynęła również inna zauważalna korzyść. Żadna, ważna informacja dotycząca wyprawy nie mogła ominąć Ryszarda.

-Most zwalony powiadają?- syknął do Jerome, gdy zwiadowcy ruszyli znów na przody. -Jak nie urok, to przemarsz wojska co? Ciekaw jestem ile czasu stracimy przeprawiając się przez rzekę.- człowiek pokręcił głową z niezadowolenia.
Niedługo potem okazało się, że coś wisi w powietrzu. Ryszard nie był z tych ludzi, co to czuli zbliżające się zagrożenia w kościach czy powietrzu. Jednak gdy znaki jasno mówiły iż niebezpieczeństwo może zagrozić karawanie, nie wolno było ich ignorować. Swój kowalski młot miał przy sobie, jednak miał nadzieję, iż nie będzie trza go użyć.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 27-12-2010, 02:08   #155
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
Jak ja dałem mu się na to naciągnąć
Zastanawiał się Klaus, zaraz po przebudzeniu. Ostatnio często nawiedzały go te myśli. Jeszcze kiedy był w Rosenbergu i dostał nieformalną władze w jednej z dzielnic miał wątpliwości. Nie był mistrzem w zarządzaniu ludźmi i trzymaniem wszystkiego w ryzach. To Heinrich chciał być hersztem, nie on. Jego zadaniem było wykonywanie brudnej roboty, a celem zostanie najlepszym skrytobójcom Imperium. Początkowo przygoda w księstwach zapowiadała się interesująco. Profesor szybko się urządził i można było się spodziewać jakiś ciekawych wyzwań. Zwłaszcza, że w mieście toczyła się nieformalna wojna o panowanie, a w takich momentach zawsze jest mnóstwo pracy dla skrytobójców. Niestety jeden z konkurentów zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Później było już tylko nudniej. W sumie po dostarczeniu baronowi zabójcy jego syna nie działo się nic bardziej wartego uwagi. Handel i wpływy Profesora rosły, a Klaus, jako jeden z osobistych ochroniarzy i konsultantów, zajmował się ochroną kanałów rozprowadzających. Z jednej strony cieszył go wzrost wpływów i zadowolenie jego jedynego towarzysza i kogoś na wzór przyjaciela, z drugiej natomiast nużył go ten wszechobecny spokój. Nie był typem brutala, który z radością przyjmował każdą karczemną burdę, a tylko one jakoś ożywiały to senne miasto.
Przynajmniej do czasu najazdu orków. Masy uciekinierów nie zainteresowały go, ale nastawienie jego przyjaciela już tak. Heinrich pokazał coś czego Klaus nigdy nie zrozumie. Współczucie. Dla rzezimieszka masy ludzi byli po prostu pechowcami, którym Życie dokopało. Byli słabi dlatego przegrywali. Niestety Profesor miał do nich miękkie serce. Nie można powiedzieć by to nie podobało się Klausowi. Nie miał zdania. To nie jego pieniądze były wydawane. Szanował natomiast to, że Heinrich miał zasady których nie łamał. Później natomiast robiło się już tylko ciekawiej.
Pierwsze napięcia dało się wyczuć zaraz po wynegocjowaniu dzielnicy od Krogulca. Jego ludziom nie podobało się, że w obozie panowały inne prawa. Nawet najmniejsza męta łasiła się na łakomy kąsek jakim byli uciekinierzy. Tutaj jednak Profesor popisał się jeszcze raz swoim wizjonerstwem i zmysłem do przewidywania. Zapewnił u kapitana straży, że on sam zadba o bezpieczeństwo. Jego dawna gwardia stała się zalążkiem milicji obywatelskiej. W tym momencie Klaus po raz pierwszy stanowczo sprzeciwił się swojemu przyjacielowi. Występowanie pod postacią mundurowego, nawet nieformalnego po prostu nie wchodziło w grę. Jego sposób działania był inny. Dzięki swojej renomie i znajomością wśród ludzi Krogulca działał z cienia, wyprzedzając zamiary poszczególnych grup. Wraz z zaufanymi towarzyszami nie raz i nie dwa stoczył nocne pojedynki, wybijając miejscowym z głowy różne dziwne pomysłu. Nie potrzeba było dużo czasu, żeby całe miasto wiedziało, że do dzielnicy Profesora nie ma łatwego wstępu. Klaus zaczynał się już martwić, że znowu będzie się nudził.
Wtedy to los nałożył mu i Profesorowi znacznie większe zmartwienie. Na miasto szła armia orków w liczbie wystarczającej by zmiażdżyć je niczym robaka Miasto, które przepełnione było nadzieją i zaczęło się podnosić z dołu, otrzymało nokautujący cios. Kiedy Profesor w pośpiechu rachował, przygotowywał i obmyślał plany obrony dzielnicy, Klaus odnotowywał niezwykłą aktywność zarówno u Krogulca jak i na zamku. Były wystarczająco niepokojące by zaryzykować śledzenie herszta. Wizyta takiej osoby w książęcym zamku nigdy nie budzi optymizmu. Tak też było tym razem. Nie znał wszystkich szczegółów, ale z tego co się dowiedział od Ingrid, Krogulec i książę zażądali od Profesora udostępnienia mu wszystkich sił do obrony zamku. Z wiadomych względów to nie mogło wypalić. Niestety takie osoby rzadko przyjmują odmowę. Wkrótce wrócili, tym razem ze sporą obstawą. Miasto właściwie podzieliło się na dwie siły i to dosłownie. Pomiędzy bajki można włożyć opowieści bardów, jakoby w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa ludzie walczą ramie w ramię niczym bracia. Gówno prawda. W takich chwila każdy myśli jak by tu przeżyć i chętnie zamienił by się w jeszcze gorszego potwora, byle by nie zobaczyć Morra za szybko.
Rozpoczęło się oblężenie. Na szczęście elitarna część armii razem z machinami wojennymi i olbrzymami udała się wprost do zamku. Reszta orków zaatakowała miasto. Tego dnia Klaus długo się nie pojawiał. Profesor i jego najbliższa ochrona zaczynała już myśleć, że uciekł. On po prostu zaspał. Z resztą w czasie narady nadal był zmęczony ale zadowolony. Nie chciał jednak powiedzieć dlaczego Dzięki doświadczeniu kapitana, pomysłom Profesora i zawodowym najemnikom, którzy tchnęli w mieszkańców wolę walki, na orki czekało sporo niespodzianek. Obrona skupiała się głównie w dwóch miejscach. Na bramie i w świątyni, to był ostatni bastion. Klausa nie było ani tam ani tam. Nie czuł się dobrze w liniowej walce, ani przyparty do muru. Wolał działać. Dobrał sobie ośmiu towarzyszy, równie uzdolnionych w walce i szybkich. Podzielił na trzy drużyny, z której sam był dowódcą jednej a dwie pozostałe powierzył Ingrid i jej towarzyszowi. Ich zadaniem było działać tam gdzie robiło się krucho. Od czasu ultimatum rzezimieszek zapamiętywał układ dzielnicy i badał najszybsze oraz najbezpieczniejsze drogi do głównych arterii. Walkę przy bramie oglądali właściwie z poziomu dachów. Zaczęło się dobrze. Setki zielonoskórych padło, ale w końcu udało się im sforsować mury i drugą linię szańców. Wtedy to też oddział Klausa zaczął swoje łowy. Polowali głównie na mniejsze grupki i zadawali kąśliwe ciosy w najsłabszych punktach ofensywy. Wrodzona głupota orków mocno im to ułatwiała, ale czasami musieli stosować fortele i pułapki. Nim słońce stanęło w zenicie byli już umazani w fioletowej krwi, odnosząc tylko kilka zadrapań. Podążali właśnie szybko do kolejnego miejsca walki, gdy na ich drodze pojawiło się najdziwniejsze zwierze jakie przyszło mu oglądać. Wyglądało jak jakiś robal z zębiskami dookoła jamy gębowej i ujeżdżane było przez goblina. Zaraz za nim podążał spory oddział orków. Byli bez szans.
Odnaleziono go dopiero wieczorem, kiedy ustały walki. Miał poharatany bark i ledwo dychał. Dookoła walały się ciała jego towarzyszy i ścierwa potworów. Przeżył jako jedyny. Blizna czasami nadal go boli, mimo wielotygodniowej kuracji w czasie podróży. Ludzie nie mieli innego wyjścia jak uciec z miasta. Tam czekałyby ich jeszcze gorsze walki o przeżycie z dużo gorszymi bestiami. Innymi ludźmi. Profesor złożył ocalałym propozycję, na którą przystali niemalże wszyscy. Zmierzali do szlachetnej, pierdolonej Bretonii, gdzie Heinrich liczył na pomoc swojego dawnego dłużnika, ponoć pana na zamku. Znowu chędożona szlachta, kraj gdzie zwykli ludzie są pomiatani niczym bydlęta, a możni biją się o gruszkę na miedzy. Ma to jednak także swoje plusy. Wiele zatargów oznacza sporo pracy dla skrytobójców. Kiedy całymi dniami odpoczywał na wozie, starał sobie ułożyć plan na dalsze życie. Jeżeli miał być słynnym zabójcom, musiał zyskać na rozgłosie. To tylko jedna z rzeczy jakich nauczył się od Profesora. Samo mordowanie nie wystarczy, trzeba to robić z głową, wiedzieć dla kogo, po co i komu o tym mówić, by poniósł legendę dalej. Kiedy tylko odzyskał zdrowie, postanowił ćwiczyć walkę bronią. Po pierwsze by jak najszybciej odzyskać władanie w odrętwiałej kończynie, po drugie by zwiększyć swoje umiejętności. Wieczorami, kiedy karawana stała, ćwiczył. Początkowo robił to sam, a gdy odzyskał pełnie sprawności toczył pojedynki z poszczególnymi zbrojnymi z karawany, by poznać jak najwięcej różnych stylów. Nadal nie było to wiele, ale jego umiejętności znacznie wzrosły w tym czasie. Był o kolejny krok do swojego ostatecznego celu.
Wkrótce odzyskał również humor i swoją dawną rezolutność. Powiedział jasno Profesorowi, że podąży z karawana do Bretonii, ale czy tam zostanie zależy od sytuacji. Doszło nawet pomiędzy nimi do zwady w tym temacie, dlatego postanowili go już więcej nie poruszać, do momentu dojazdu.
- Hej, wszystko w porządku? – zapytał Ryszard, kowal który tak jak on został uratowany z łap Morra przez kapłanów. Miał powody być zdziwiony, gdyż Klaus patrzył się mętnym wzrokiem w resztki ogniska, trzymając w rękach kawałek mięsa.
-Hm? A, tak wszystko w jak najlepszym – odparł mężczyzna odrzucając od siebie resztki snu i wspomnień. – Zamyśliłem się tylko.

Rozejrzał się dookoła. Została tylko mała grupka, z niezwykle ważną misją. Musieli przejechać całe księstwo do ziem d’Arvil by dostać pozwolenie na wkroczenie. Absurdalny pomysł, ale jak mówił Profesor nie mogli tak po prostu wkroczyć na cudze ziemie, by nie ściągnąć na siebie zbrojnych. Dlatego puścili się pędem sami, by dogadać się ze znajomym Heinricha i jak najszybciej dotrzeć z karawaną na miejsce. Dziwny kraj.
Kiedy wszyscy siedzieli już w siodłach, podjechał do Profesora i nachylił się do niego.
- Nadal jestem przekonany, że można było zabić tego oficera, ewentualnie jakąś szychę i by nas puścili – jego przyjaciel skarcił go wzrokiem. Klaus znowu usiadł prosto po czym dodał pod nosem – albo chociaż wykastrować tak na zaś…

************************************************** ****************


Czy oni przyciągali kłopoty czy może ktoś się na nich uparł? Ledwo udało im się wyruszyć, a już napotkali na grupę zbrojnych. Dobrze, że ludzie Profesora nie byli pierwszymi lepszymi podróżnikami, dlatego wiedzieli o nieznajomych wcześniej niż oni o drużynie. Jednak polecenie Heinricha było trochę nietrafione. Klaus przyzwyczaił się już do wykonywania czarnej roboty, ale do tej pory zwykle pracował w mieście. Nie orientował się wystarczająco dobrze w lesie by móc podjąć skuteczne środki zaradcze. Udało mu się na szybko wymyślić prosty sposób, ale czy będzie on wystarczająco dobry to się okaże.
- Dobra, Born ty jesteś tutaj najlepszym traperem. Okrąż obóz i podążaj przed nami, ale ostrożnie by nie było Cię zbytnio widać bo w razie czego możesz być zdany wyłącznie na siebie. Jak zauważysz coś niebezpiecznego zostaw na którymś drzewie z lewej strony literkę R jak Rosenberg, rozumiesz? Masz nóż? – traper pokiwał głową i pokazał solidne myśliwskie ostrze. Kora drzewa nie powinna być dla niego żadną przeszkodą. – Dobra, Gustavo ty będziesz miał prostsze zadanie, ale tylko pozornie. Będzie podążał za nami. Tak samo jak Born masz być niezauważalny. Jakby ktoś za nami jechał dasz nam znak. Umiesz naśladować odgłosy?Leśnik uśmiechnął się i przyłożył ręce do ust. Po chwili dało się słyszeć nawoływanie jaskółki.
- Wyśmienicie – zauważył Klaus. – Powtórz mi to jeszcze kilka razy bym zapamiętał i możecie ruszać. Pamiętajcie, wzmożona czujność. Nie chcemy stracić tutaj nikogo, a ponoć to niebezpieczny kraj.

Gdy wszystko było już załatwione, zrównał się z koniem Profesora i robił za jego osobistą ochronę. Nie ważne kim byli ci zbrojni, do każdego kto ma broń należy się zbliżać ostrożnie. Akurat ci pojawili się wyjątkowo agresywnie i szybko. Z daleka widać było od nich blask wypolerowanych napierśników i hełmów. Klaus uśmiechnął się drwiąco i dokładnie obejrzał tego, który zadał pytanie. Z reguły nie należy mieszać się w sprawy szlachty, ale musiał obserwować nowych ludzi w nowym środowisku, by móc później to wykorzystać.
Kolektor. Czyli jak wytwornie nazwać zwykłego złodzieja pod książęcym skrzydłem, a jeszcze inaczej, poborca podatkowy. Przynajmniej tak to zrozumiał rzezimieszek, kiedy po raz pierwszy usłyszał o tym zawodzie. Tutaj, w Bretoni, wszystko było inne i miał wrażenie, że jak zsiądzie z konia złą nogą to go zaraz wyzwą na pojedynek za obrazę majestatu. Nie próbował rozmawiać ze służba albo zwykłymi wojownikami. Wiedział, że utrudniło by mu to potem dogadanie się ze znacznie lepszymi źródłami informacji. Usiadł więc pod drzewem i przegryzał trzcinkę, patrząc jak kręcą się dookoła wozu. Musieli wymienić koło i pogmerać trochę przy ośce, która całkowicie się wygięła. Profesor wymagał od niego informacji. Nie musiał go o to prosić czy rozkazywać. Znali się wystarczająco długo by rozumieć takie rzeczy bez słów. Ryszard dogadywał się z jakimś rzemieślnikiem, dlatego Klaus postanowił spróbować trochę wyżej. Kiedy już wóz został naprawiony i wszyscy szykowali się do drogi, podkradł z zapasów bukłak z winem. Sprawdził jeszcze czy nikt go nie obserwuje i wsiadł na konia. W czasie podróży jechał obok karety. Tak się złożyło, że niedaleko podróżował również zbrojny, którego spotkali wcześniej. Wyglądał na wystarczająco dumnego i zadzierającego nosa, by być szlachcicem i wiedzieć co nieco.
- Witajcie, szanowny panie. – powiedział radośnie, podjeżdżając bliżej. – Widzę, że znacie się na swojej robocie, a po posturze widzę, żeście wielmoży.
Rycerz nie reagował na zaczepki. Był wyraźnie nie w sosie. Chyba nie podobało, mu się że jacyś włóczędzy dołączyli do konwoju. To nie zrażało jednak rzezimieszka.
- Tak, swój zawsze pozna swego.
Mężczyzna prychnął i odwrócił głowę.
- A wyście szlachta? – zapytał powątpiewającym głosem. Mina Klausa momentalnie zhardziała.
- Uważaj waśćmość, bo nie będę zważał na obecność mego zacnego towarzysza oraz kolektora i tym ostrzem, które wielokrotnie broniło honoru von Grautzów, wytnę ci język z parszywej gęby. Jedno słowo więcej i zasmakujesz stali.
Człowiek mógł mówić wiele i nikt nigdy nie zgadłby czy to prawda czy nie, no chyba że jest się kapłanem Vereny. Nic jednak nie przekona bardziej niż spontaniczna, pełna emocji wypowiedź, zwłaszcza jeżeli pasuje do odgrywanej postaci. Chociaż, tak naprawdę, spontaniczności w tym nie było ani krzty. Wszystko było do przewidzenia. Szlachta, razem ze swoimi etykietami i honorowymi zasadami, była niezwykle stereotypowa i monotonna. Kiedy przeżyło się w ich towarzystwie trochę czasu i miało się łeb na karku, to można było przekonać każdego. Tak, Klaus od urodzenia miał dar do takich rzeczy. Dar który wielokrotnie przeklinał bo nie lubił wystawiać objazdowych teatrzyków.
Rycerz zrozumiał, że popełnił okropną pomyłkę, gdyż uderzył się ręką w napierśnik i ukorzył się.
- Wybacz, panie. Nie poznałem, żeś z wyższego stanu. Ja, Francis de Blais herbu Czerwonej Róży cofam swoje słowa i niechaj Panienka mnie opuści jeżeli nie żałuje moich haniebnych czynów.
Rzezimieszek westchnął.
- Ja także przepraszam. Mój wybuch był nie na miejscu Francisie de Blais. Podróżujemy już od wielu tygodni i mogę zrozumieć twoją pomyłkę. Sam nie poznaję się w lustrze. Dlatego nie dziwię ci się, że pomyliłeś mnie z byle włóczęgą. – sięgnął do bukłaka przytroczonego do siedzenia i podał go rycerzowi. – Masz. Napij się ze mną na zgodę.
- Ależ nie mogę. Jestem na służbie.
Klaus nachylił się do niego i spojrzał mu głęboko w oczy.
- Francisie de Blais. Dzisiaj przeznaczenie skrzyżowało nasze drogi. W tradycji mego rodu jest, by uczcić każde takie spotkanie, gdyż prawdziwych szlachciców już nie ma. Powinieneś czuć dumę, że oferuje ci trunek prosto z moich winnic. Poza tym, kto ośmieli się zaatakować konwój kolektora w służbie pana Akwitanii?
Szlachcic spojrzał na bukłak i oblizał wargi. Widać było po nim, że waha się. Po kilku namowach w końcu zgodził się napić, ale tylko jeden łyk. Jednak jak to u możnych bywa, na jednym łyku się nie skończyło. Klaus tylko moczył usta, by zachować trzeźwość umysłu. Rozmawiali teraz jak starszy towarzysze, śmiejąc się głośno i nie robiąc sobie nic ze zdziwionych spojrzeń pozostałych członków konwoju. Usłyszał tyle opowieści o czynach dzielnego Francisa, że chyba nie ma wspanialszego rycerza w całej Bretonii, a pokonane przez niego stwory zapełniły by nie jedną armię Chaosu. Klaus przysłuchiwał się dokładnie temu co mówił rycerz. Obserwował go. Analizował jego zachowanie, sposób mowy i czcze przechwałki. Starał się zapamiętać wszystko, co przydało by mu się później. Udało mu się też dojść do kilku wniosków odnośnie tych ziem, ale tę wiedzę będzie musiał wzbogacić o bardziej wiarygodne źródła. Jednocześnie wypatrywał na drzewach umówionego znaku i nasłuchiwał charakterystycznego dźwięku jaskółki. Miał wrażenie, że te drogi wcale nie są tak bezpieczne jak przekonywał.
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline  
Stary 27-12-2010, 09:00   #156
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Sytuacja zmieniała się szybciej niż można by sobie tego życzyć i zdecydowanie szybciej. Wszystko o czym wczoraj rozmyślał - dzisiaj stawało się nieważne. Szlag jasny by to trafił. Narada skończoną była, Młokos trzasnął pięścią w stół i powiedział:

- Jeżeli złupisz teraz miasto chaos jeszcze większy powstanie, zamek padnie, a całe miasto i okolicę szlag trafi. A wtedy z całą swoją gildią do innych miast na wyrobnika psa pójdziesz, a złupionymi towarami to co najwyżej się wkupisz, aby od progu za mordę cie nie wzięli. Żeby nasza robota miała sens musi istnieć miasto, a im bogatsze i stabilniejsze tym lepiej - więcej kupców ściąga i towarów... Co koń wyskoczy wrócicie więc do miasta i bronić go będziecie - zwłaszcza składów kupieckich, aby w obce ręce nie wpadły. Żadnego łupienia. Jak sprawa się uspokoi to kupcom towary oddamy znaleźne zatrzymując, albo podwójne znaleźne. - Kedgard mówił spokojnie i mocno, choć wiedział, że wymaga od tych ludzi czegoś co zupełnie nie leżało w ich naturze. - Wykorzystajcie okazję zamieszek do wyrównania własnych rachunków, ja koszta pewne pokryć jestem skłonny. Utrzymamy to miasto to silniejsi będziemy. Padnie - my z nim razem. A, od Klasztoru Najjaśniejszej Panienki - wara z łapami, a jak ktoś bronić chce - z własnej kiesy zapłacę.

Młokos wstał i przez chwilę patrzył jak zebrani wychodzą. Tego typu narady jeszcze nigdy nie odbywały się tutaj, ale i czas były nietypowe. Ciągłe ostrzeganie, składanie ofert, odwoływanie ofert zaczęły działać na Młokosa denerwująco... Zresztą strasznie nie lubił jak ktoś mówił mu co ma, a czego nie ma robić.


*****


List Tupika był interesujący. Oczywiście ten mały szuja musiał posunąć się do szantażu, a w dzisiejszych czasach każdy sposób był dobry... Jeżeli tylko prowadził do celu. To też w pewien sposób prowadziło...

- Zbierz ludzi, w mieście są zamieszki i jako prawy obywatel, chcę, abyście pomogli opanować sytuację. Zostaw tutaj tyle, aby wystarczyło do obrony. Każ zamknąć bramę jak wyjedziemy pozostawiając tylko furtę otwartą... Jeżeli cokolwiek będzie się działo - mają się zamknąć i bronić.
- A ludzie wewnątrz Milordzie - dowódca uśmiechnął się. Znał Mortona na tyle długo, że wiedział, iż ten nie robił tego za "dziękuję". Stawka musiała być wysoka, bardzo wysoka.
- Zajmę się tym zaraz. - w ustach Młokosa zabrzmiało prawie jak: "zaraz za to zapłacę."

Zapominając zapukać wpadł do komnaty Aramila, znajdując go zajętego opatrywaniem własnych ran. W pokoju unosił się nietypowy zapach - jakby konwalie, jakby namokłe siano...
- Zaraz kogoś tu przyślę, aby cie zaopatrzył. Będziesz dowodził obroną zamku. Ty na murach, Katan na bramie. Ja załatwię, aby gości było jak najmniej, bo wojska też niewiele pozostanie. I doprowadź się do porządku bez tych twoich ziółek!

Kedgar zbiegł do kuchni i jednemu z pomagierów kazał zmiatać do Aramila i go opatrzyć. Korytarze i pokoje na wyższych piętrach sprawdzić i pozamykać, podobnie jak boczne klatki schodowe. Słowem zamek na obronę przygotować.

Chwilę później Młokos pojawił się na balkonie nad salą biesiadną. Przywalił kilka razy w patelnię, aż zrobiło się ciszej i większość zwróciła na niego uwagę:
- Potrzebuję najemników na jeden dzień za jedną sztukę złota. Najemników, którzy nie zadają pytań tylko wykonują rozkazy. Płatne z góry, wymarsz za dwie klepsydry. Chętni zbierać się na dziedzińcu, reszcie życzę smacznego i przepraszam, żem w biesiadzie przeszkodził.

Na sali zapanowało poruszenie. Sztuka złota za dzień to było baaaardzo dużo pieniędzy i, jak przypuszczał Młokos, sala szybko opróżniła się. Nie cała, kilka osób pozostało najwyraźniej niezainteresowanych łatwym i szybkim zarobkiem. Kedgard podszedł do jednej z kelnerek i szepnął do ucha: "Wszystkim, którzy zostaną dosypcie ziółek do trunków czy potraw, niech będą otumanieni. W zamku pozostanie mało ochrony i nie chcę żadnych niespodzianek." Dziewczę skinęło głowa i zniknęło po chwili w kuchni. Po chwili przytoczył się Milo, pulchny kucharz i zapytał czy na pewno dobrze zrozumiał polecenia Młokosa. Nie dało się wymyślić wiele więcej, aby zabezpieczyć zamek przed jakimiś działaniami wywrotowymi, ale cóż...

Na dziedzińcu złote monety szybko znajdowały swoich nowych panów i zbieranina najemników wyruszyła w kierunku miasta razem z częścią Młokosowego wojska. Reszcie - w większości dowódcom - Młokos szybko nakreślił sprawę:
- W mieście wybuchły zamieszki i z grubsza biorąc - idziemy zrobić porządek. Na miejscu trzeba się będzie zorientować kto jest z nami, a kto przeciwko. Ymir, Naran - wybierzcie z grupy pięciu najemników na koniach i czekajcie na mnie. Udamy się do zamku D'Arvila. Loran - zajedź konia w drodze do miasta, złap Macieja, albo kogokolwiek z jego ludzi i dowiedz się co się dzieje i kto nie wykonuje moich rozkazów... Reszta będzie dowodzić w mieście. Nie po raz pierwszy będziecie walczyć i nie po raz pierwszy dowodzić, więc pokażcie tym trepom z garnizonu co to znaczy wyszkolenie... Ja, jak tylko załatwię sprawę w zamku - pojawię się w mieście. Katan - brama; i masz od teraz ten zamek na głowie; jak będziesz miał wątpliwości - najpierw strzelaj, a potem pytaj. I do cholery jasnej za wszelką cenę masz ten zamek utrzymać, a jak wiesz - da się. Aramil i jego ludzie siedzą na murach, ale ty dowodzisz na bramie.
- Tak jest.

Konni szybko dogonili grupę, która właśnie została podzielona na trzy oddziały. Konny, który z Młokosem pognał do zamku D'Arvila; konny, kierujący się do miasta i pieszy zdążający w kierunku zamku. Młokos zakładał, że, co prawda konnica w mieście nie była najlepszym pomysłem, ale za to dotrze szybciej i wspomoże siły zbójnickie. Jeżeli zaś miasto by padło to rozsądnym było, że wszyscy do zamku uciekać będą, a wtedy oddział pieszy ich osłoni... Albo zajdzie walki w mieście z flanki. W każdym razie - szlachectwo za wystawienie garnizonu nawykłych do niezbyt czystej walki ludzi było dobrym interesem... dla obu stron.


*****

- Majordomusa Tupika! - Młokos nie miał czasu na ugrzecznione konwersacje. Po chwili chytre oblicze niziołka pojawiło się na zamkowym dziedzińcu.
- Kto jest z nami, a kto przeciwko; nie chciałbym, aby moi ludzie tłukli się ze wszystkimi jak popadnie. Ach. Gdzie transport? Oni - wskazał na własnych konnych - go zabierają. I, ważniejsze, gdzie papiery... Bo nie ma papieru - nie ma ludzi, a jak przekaże gildii złodziejskiej, że zamiast pilnować dóbr kupieckich mogą je złupić...

Po wymianie grzeczności, informacji, grzeczności, uszczypliwości, grzeczności oraz jeszcze kilku grzeczności Kedgar schował dokument za pazuchę.

Ymir i dowodzeni przez niego ludzie szybko zabrali wóz z ładunkiem i podążyli w kierunku "Złotej Monety". Pieprzona noga znów zaczęła doskwierać Kedrarowi, ale chwilowo nie miał czasu się tym zajmować. Wyjechał z zamku, już jako szlachcic i z informacjami, kogo tak naprawdę należy bić i co się wydarzyło. No tak - w sumie jedna sprawa się wyjaśniła - pan Cecil też chciał tego czego Tupik - ludzi.

Od kilku chwil, sir, Marton pognał w kierunku miasta, które nie wyglądało najlepiej, ale w końcu - samych swoich zbrojnych wpuścił tu trzydziestu kilku, nie licząc najemników i rozbójników...
Konna grupa właśnie zbliżała się do miasta i ktoś wyjechał im na spotkanie; Kedgar liczył, że to Loran z informacjami od Macieja... Informacje Tupika mogły bowiem nie być całkiem aktualne, choć dawały pewien obraz sytuacji... Koń Młokosa był mokry i pochrapywał ciężko, Młokos więc zrezygnował z kolejnego bata, obserwując jak oddział dzieli się i niknie w mieście; nie będzie łatwo, ale kto powiedział, że będzie? Postanowił nadłożyć kawałek drogi i wjechać do miasta za swoimi ludźmi, bo to dawało pewność, ze nie wjedzie w jakieś gówno. Jeżeli pozostawią gdzieś konie... Cholera jasna! On i tak nadawał się tylko do walki konnej. Zluzował trochę konia, aby zwierzę nie padło pod nim.


Takiego obrotu sprawy Młokos się nie spodziewał... Szlachectwo również wcale nie przeszkadzało mu pomyśleć, że całą tą imprezę najlepiej będzie sfinansować z pieniędzy poborcy podatkowego, albo jakoś tak... Byle nie z własnej kasy.
 
Aschaar jest offline  
Stary 27-12-2010, 09:54   #157
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Yavandir
Pędzili co koń wyskoczy. Elf tylko zerkał przez ramię czy aby przytroczony do siodła Berengar się gdzieś nie zagubił. Pościg chwilowo utonął w mroku za nimi. Yavandir wysforował się na przód jako że on jeden widział w nocnym mroku. Co prawda do wyboru za wielu dróg nie miał ale przynajmniej pewność była, że skał i kamieni po drodze niema. W końcu, zdawało by się po godzinach jazdy klif uciekł w tył.
- Odbijamy, oczy dookoła głowy - warknął elf i zwolnił, poprowadził wszystkich w głąb lądu. Planował dostać się do lasów i tam zobaczyć czy Berengarowi jakoś da się pomóc. Do lasu nie było daleko, ot ze 4 mile. Część nawet drogą, choć jej elf wolał unikać chwilowo.
Poprowadził oddział między krzaki oddalając się od wybrzeża. Liczył, że oddalą się na tyle, by pościg miał kłopot ze znalezieniem ich śladów. Oczywiście liczenie na niekompetencje wrogów byłoby głupotą. Dlatego oddawszy prowadzenie Kosmie jako nieoficjalnemu łowczemu sam zaczął zacierać ślady. Przynajmniej te najbardziej wyraźne.
 
Mike jest offline  
Stary 28-12-2010, 16:08   #158
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Frank Kress

Pomimo ciepłego dnia, mimo iż niemal przesiąknięty krwią dziesiątek walczących miejski bruk nadal pozostawał zimny. Kapitan Frank Kress czuł jak wysysa z niego resztki ciepła. Mokra od krwi kurtka potęgowała tylko uczucie ogarniającego chłodu. Bólu jednak nie czuł zupełnie, zioła podane przez medykusa działały aż nazbyt dobrze.
~ A więc tak przyjdzie mi pożegnać się z tym światem ~ rozmyślał leżąc niemal bez sił na środku miejskiego rynku ~ ostatnia szarża, ostatni zryw...

Dziesięć minut wcześniej

- Dziś tak po prawdzie po raz pierwszy zapracujemy na nasz żołd. Goście przyszli i zwyczajów nie znając po gospodarsku się zaczynają zachowywać. Pokażmy więc naszą gościnność. I odpłaćmy krwią za krew! Nie miejcie litości! I pokażcie tym wieśniakom ze straży, jak wygląda szarża!

Dwunastu zbrojnych odpowiedziało mu jednym głosem po czym konie ruszyły stępa w stronę rynku. Na Młyńskiej Kapitan dał znak do przeformowania się i utworzenia klina. Tuzin to niewielu, lecz z drugiej strony zgodnie z informacjami dziesiętnika na Rynku powinno być nie więcej jak pół setki zbirów, a to znaczyło, że nawet tuzin dobrze użytej jazdy, mógł przechylić szale zwycięstwa. Tracką była ostatnią prostą, na której mogli się rozpędzić, coraz szybsze uderzenia podkutych kopyt wyznaczały żołnierzom rytm bicia serca, coraz mocniejszy, coraz szybszy. DO rynku dzieliła ich już tylko Rymarska, krótka, acz szeroka ulica, w którą musieli skręcić będąc już jednak niemal w pełnym cwale, co nie było łatwe nawet dla wprawnego i będącego u szczytu sił jeźdźcu. Kress zebrał wszystkie siły ściskając konia kolanami jak tylko był w stanie. Manewr był ryzykowny, ale gwarantował zaskoczenie walczących, którzy nie mieli szansa spodziewać się szarży z tak krótkiej ulicy.

Szarpnął konia zmuszając go do ostrego zakrętu na którym jedynie nieznacznie wytracił prędkość. Usiedział. lecz czuł jak jego mięśnie zbliżają się do granic wytrzymałości, jak coraz bardziej ciemniej mu przed oczami.
~ Byle dopaść psubratów...
Odgłosy tłuczonych garnków z dopiero co miniętego straganu świadczyły, że nie wszystkim z jego oddziału ostatni manewr udał się równie dobrze. Nie miał jednak czasu na sprawdzanie kto odpadł, czuł, że zostały mu sekundy świadomości. Było to jednak o wiele więcej niż potrzebował, by natrzeć na w pełni odsłonięte tyły zbirów, których pomimo ciężkich strat Serafin zdołał utrzymać we wskazanym miejscu...

Frank Kress

Pierwsze uderzenie było dla obu stron pełnym zaskoczeniem i niewykluczone, że ucierpieli na nim również Strażnicy, czy nieliczni wspierający Serafina mieszczanie. Znacznie bardziej było jednak druzgocące dla tych, którzy wystawili swoje plecy prosto na sztychy prowadzonej przez Kressa jazdy. Sukces był jednak chwilowy, bo ku trwodze młodego kapitana okazało się, że przeciw miejskim i zamkowym siłą nie stoją zwykli buntownicy, nie stoi niewyszkolony miejski motłoch, ale twardzi i zaprawieni w walkach najemnicy, którzy nawet po poniesieniu ciężkich strat zebrali się nad podziw szybko i przystąpili do błyskawicznego kontruderzenia.
Nie pamiętał ile wytrzymał w siodle nim ciężki cios długim drzewcem posłał go na bruk, nie chciał nawet wiedzieć ile razy Panienka ratowała jego życie kierując kopyta wierzchowców na cale od jego głowy. Gdy gwar bitwy przenosił się na wschodnią stronę rynku nic już niemal nie widział, jasne i ciemne plamy goniły się naprzemiennie pomiędzy zapachem świeżej krwi.

Serafin Mera
Walczył w pierwszych szeregach już od dobrej godziny, lecz nadal nie opadał z sił. Nie mógł. Po tym co spotkało na rynku Kressa pozostawał jedynym ofecerem, w którego rękach spoczywały losy miasta.
- Hans! Dawaj liny! Wyprzeć ich do Żabiej! Musimy dostać się do bramy!
Strażnik z zabandażowanym okiem uśmiechnął się tylko do Komendanta szybko dobierając sobie człowieka do pomocy.
- Musimy wrócić! - Krzyknął do Mery jeden z konnych pokonując szczęk walczących u wylotu Składowej - Tam został Kapitan!
- Już po niem. Wszyscy widzieli jak padał!
- Musimy!
- Nie do kurwy nędzy, jemu już nie pomożecie, a tu każdy miecz na wagę złota!

- Wybaczy Pana Komendancie - żołnierz podtrzymując na temblaku lewą rękę zasalutował mu po czym zwrócił w miejscu konia i wraz z innym ruszył w dół ulicy.
- Stać! Każę was powiesić!
Dwójka, która ruszyła jako pierwsza nie usłyszała już jego słów, lecz następni, którzy wahali się czy nie ruszyć za swoimi towarzyszami na widok wycelowanych w nich rohatyn straży miejskiej spuścili tylko głowy.
- Oczyśćcie drogę do bramy - rozkazał pozostałym w jego dyspozycji konnym. - Zbierać po drodze każdego kto jest w stanie walczyć. Przegrupujemy się tam.
Zamkowi spojrzeli po sobie nie będąc przekonanymi do rozkazu.
- Na Najświętszą Panienkę! Uwierzcie, że zrobiłbym wszystko żeby go uratować gdyby to było możliwe. Zawdzięczamy mu tam na rynku życie, ale jeśli nie będziemy działać dalej, to śmierć jego i kilkunastu innych pójdzie na marne! Musimy działać póki udało się nam choć na chwilę ich odtrącić.
Żołnierze skinęli ze zrozumieniem głowami, po czym ruszyli w miasto zbierać to co pozostało z wiernych D`Arvilą oddziałów.

Frank Kress

Walki na rynku musiały ustać już jakiś czas temu, bo Frank nie słyszał od dłuższego czasu żadnych konających. Zapewne przeniosły się w wąskie uliczki dzielnicy handlowej, lub gdzieś pod Świątynię Panienki. Dla Kapitana nie miało to już jednak większego znaczenia, czuł jak życie wypływa z niego kropla po kropli a on sam nie mógł nic na to poradzić. Zbyt słaby by choć zatamować rozcięcie na łudzi, zbyt zmęczony, by choć krzyknąć po pomoc.
Pojawili się nie wiedzieć skąd, niczym robactwo znajdujące padlinę gdy ta dopiero co zakończy swój żywot. Zastępy bezdomnych, biedaków i zwykłych szmalcowników, których Kress znał tak dobrze z pól bitew. Pojawiali się zawsze nim jeszcze ostygły ciała, nim zwycięzca zdołał zabrać swoich rannych. W szerokim świecie byli często prawdziwą plagą, zabierającą życie razem ze wszystkim co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Teraz miał przekonać się na własnej skórze co czują ich ofiary konające bez pomocy, z których łatwiej ściąga się pierścienie gdy nie ma w nich już ani krzty życia...

Serafin Mera

- Barykadować!
Rozpaczliwy krzyk Komendanta był odpowiedzią na wieści o zbliżającym się od strony traktu silnym oddziale konnych, którzy nie mogli wróżyć niczego dobrego.
- Ugrzęźliśmy bratku - powiedział uśmiechając się do swego bratanka - twoja matka nie będzie za szczęśliwa, obiecałem ci karierę na służbie, a właśnie się okazuje, żem zgotował nam jeno wspólną śmierć w przegranej sprawie.
- Damy radę stryju!

Serafin pokręcił z rezygnacją głową.
- Chłopcze, mamy przy nas mniej jak trzy dziesiątki ludzi, a to tyle co zmierza do bramy, w mieście jest ich zaś po dwakroć tyle.
- Zaraz wrócą konni Kressa, ściągną ochotników...
- Nie. Oni pozostali wierni swojemu kapitanowi i teraz gonią po rynku jego ducha. Nawet zaś gdyby którykolwiek z nich powrócił wiodąc choć kilku, to stajemy przeciw wprawionym zbirom, mieszczuchy nie ustoją dłużej jak pierwsze uderzenie, to dla nich tylko śmierć.
- Więc co? Mamy się poddać.

Serafin uśmiechnął się do bratanka po czym wyprostował ocierając cieknącą po prawicy krew.
- Nie. Jeśli dziś Panienka zechce dziś zakończyć nasz żywot, to niech wie, że nim go oddam zakończę jeszcze kilka żywotów tych, którzy po nasze sięgną! Spojrzał w stronę pięciu ostatnich kuszników trzymających wciąż straż na bramie - Strzelać bez rozkazu! Za każdą głowę lord złotem płaci!
Konni byli już na odległość strzału od bramy i strzały zaczęły sypać się jedna za drugą. Nawet jeśli mieszczanie nie nadawali się do walki, to do ładowania porzuconych kuszy byli aż nadto przydatni. Ciągnące więc ze Złotej monety posiłki nieoczekiwanie natrafiły na mało gościnne przywitanie ze strony tych, których mieli wspomagać...


- Drogi ustąpić! Kapitana wieziemy! Do nas D`Arvile!
Potężny głos Hektora niósł się echem pomiędzy najbardziej reprezentacyjnymi kamienicami miasta. Oddział początkowo liczący dwóch ludzi pędził już w sile niemal pełnej dziesiątki gdy zbliżali się do głównej bramy. Poszczególni konni porzucali nikłe grupki zebranych ochotników dołączając do tych, którzy eskortowali ich kapitana. Konie niemal wryły się kopytami w bruk zatrzymane ostro przez swych jeźdźców.
- Co do licha?
- Kapitan żyw! Przywieźliśmy go do was.
- Na bogów, czemu tu? -
Odparł Serafin nie mogąc wyjść ze zdziwienia, że Kress w ogóle dycha jeszcze.
- Kordegarda wzięta, wśród kupców panika, ratusz zaryglowany z każdej strony, gdzie mieliśmy jechać?
- Przywieźliście go więc by zginął razem ze wszystkimi.

Ostatnie słowa powiedział wskazując na sunący główną ulicą oddział osłonięty uformowanymi na kształt pawęży deskami. Głos dowódcy kuszników doprawił tylko jego słowa.
- Koniec bełtów!
 

Ostatnio edytowane przez Akwus : 03-01-2011 o 17:51. Powód: błąd w formatowaniu :)
Akwus jest offline  
Stary 28-12-2010, 16:19   #159
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Spotkanie z Kedgarem przebiegło nader spokojnie, jak zwykle zresztą gdy obaj mieli sobie coś do zaoferowania. Oczywiście nie obyło się bez drobnych sprzeczek, gdyż początkowo halfling nie zamierzał wydać papierów bez zobaczenia efektów... jednak Młokos jak nikt inny potrafił wykazać z całą brutalnością siłę swoich argumentów łącząc ją z nie małym argumentem siły. “ Zresztą papiery można zawsze odwołać...” - pomyślał niczym nie zdradzając swojej przebiegłości... Może jedynie zbyt szerokim uśmiechem, gdy Kedgar w końcu zdecydował się pójść na miasto za cenę szlachectwa. Dla Tupika mógłby nawet siedzieć na dupsku, byleby tylko większego zamieszania nie czynił, a porządki? No cóż... były jak najbardziej po myśli halflinga, wiedział też , że Malcolm końcu doceni ciszę i spokój... a przynajmniej zajęcie się jednym z największych propagatorów nieporządku w mieście. Oczywiście nie uszła Tupikowej uwadze zraniona noga o którą był się wypytał obiecując ze swej strony zajęcie się krzywdzicielami jeśli takowych spotka, a gwałtowne obruszenie Młokosa , twierdzącego, że sam sobie z nimi poradzi skwitował zmienioną obietnica, że jak szubrawców znajdzie to każe doń przywlec, pozostawiając już jemu ich los i decyzje o nim.

Pocierając łapkami z zadowolenia na widok odjeżdżającego Młodziana zawołał jednego ze strażników, każąc mu przywieźć młodą Olgę z karczmy pod Psią Budą

- Byle szybko - rozkazał na koniec, wiedząc, że skoro z Kedgarem poszło łatwo o szlachectwo, nie inaczej będzie z nim samym, w końcu to wstyd, że ktoś z plebsu zarządza majątkiem Panicza...

Cytat:
“Ja niżej podpisany Pan dworu i władca ziem okolicznych Malcolm D’Arvill w uznaniu zasług uczynionych dla rodu D’Arvill niniejszym nadaję szlachectwo Tupikowi “Grotołazowi” zwanemu odtąd Tupikiem von Grottenwlazem z herbu Pieczara
Malcolm D’Arvill "
Tajna broń Tupika, która miał użyć gdy młodzieniec podrośnie, musiała chwilowo zaspokoić plany halflinga i “potrzeby” nowego lorda. W między czasie i tak musiał wyszkolić nową służebnicę i uczynić z niej szlachciankę , nadającą się do zamążpójścia za Malcolma, miał na to ładny kawałek czasu, więc nie śpieszyło mu się... z szlachectwem dla samego siebie - przeciwnie. Nie wiedział czy Zygfryd, czy insi szlachcice wymuszą podporządkowanie się majordamusa grożąc więzieniem czy innymi sprawami - ze szlachectwem w ręku, nie mieli już tak łatwo. W czasie gdy nadjeżdżała białogłowa - formalnie tylko tak zwaną, zlecenie ołowianych żołnierzyków i makiety chwilowo ustąpiło wykuciu pierścienia - sygnetu którego centralnym punktem była grota/ pieczara, jak zwał tak zwał, liczyło się przywiązanie do Tupikowej tradycji i sentymentu. Złoty sygnet z herbem i kolejny srebrny z jednym z klejnotów otrzymanych od Richelieu wraz z mechanizmem pozwalającym na zatrzymanie zawartości - choćby trucizny w samym pierścieniu, po przekręceniu górnej części wraz z klejnotem.


Krasnolód wyraźnie się ucieszył z nowych zadań i jednocześnie przekazał Tupikowi listę potrzebnych mu zakupów do wynalazaku który obmyślał.
- Psia kość,- zaklął Tupik jak zwykle okraszając przekleństwa kulinariami,
- Właśnie kupiec odjechał, ale to nic, to i tak “drobne” zamówienie, będziesz miał najszybciej jak to tylko możliwe, część z tych rzeczy o ile pamiętam mamy na składzie, resztę zamówi się jak tylko chaos w mieście ustanie, bo obecnie pewnie i tak niczego nie kupimy...- odrzekł Grimowi nieco strapiony tym, że nie może pomóc mu od razu.

Marietta zaraz po przybyciu została poinstruowana dokładnie przez Tupika w nowych obowiązkach. Halfling wprowadzając “damę” do komnat Malcolma żałował, że nie przygotował większej ilości papierków, był niemal pewien, że malec podpisałby wszystklo, włącznie z przepisaniem posiadłości na rzecz Tupika , gdyż jedyne co go interesowało i w co miał wlepiony wzrok, także podczas podpisywania dokumentu , była ta cześć ciała którą Marietta zgrabnie zasłaniała dłońmi.


Kowal na czas jakiś musiał opuścić Malcolma, a halfling wychodząc z tytułem szlacheckim szelmowsko się uśmiechał. Pozostało mu jedynie wysłać czujki - dwóch służących do podziemnego półświatka z którym miewał kontakty w celu wywiedzenia się kto i co robi a przy okazji wybadania kto był tak urzadził Młodziana...
Wysłał też strażników z kopią nadań do szefa straży miejskiej oraz Franka Kressa z nakazem wyjaśnienia sytuacji, choćby pisemnie ale w trybie natychmiastowym , pod groźba zwolnienia ze stanowisk i przekierowania ichniejszych funkcji komuś innemu. Dwoje strażników zaś których posyłał poinstruował następująco

- Widzicie te pieczęcie i papiery, umiecie czytać prawda?
- Prawda Panie Tupiku
- Sir Tupiku
! - Żachnął się halfling zastanawiając się czy aby na pewno przeczytali dokumenty i dla pewności sam im je odczytawszy.
- Tak jest szlachetny Panie.
- No
, - odrzekł nieco udobruchany, - To zapamiętać dobrze ich treść i przekazać jota w jotę co tu stoi zapisane, ja teraz zarządzam w imieniu Lorda Malcolma i chcę wiedzieć co się dzieje w mieście, czemu bunt wybuchł, czemu nie stłumiony do tej pory i co to ma znaczyć, że mi tu Kress jakieś podejrzliwości sypie?! Jeśli zdradzili , natychmiast mnie o tym poinformować! Jak nie wypełnicie rozkazu dokładnie to głowa za zdradę D’Arvilla poleci! Poza tym jak się spiszecie to nagrodę dobrą dostaniecie - w złocie. - dodał po chwili namysłu
- I jeszcze jedno, przekazać co by straż natychmiast Mistrza Cecila ujęła, żywego lub martwego, za żywego i dowleczonego na zamek nagroda ich nie minie, a przynajmniej tego kto go złapie. No i wracać mi tu w trymiga, bo za dwie klepsydry jak was tu nie zastanę z informacjami to o zdradę posądzę i kolejnych ludzi wyślę, z dodatkowym rozkazem co by was pojmali i tu mi dowlekli, lub zabili na miejscu w razie oporów. Ruszać!

Halfling wbrew pozorom był w dobrym nastroju, ryzy jednak musiał utrzymywać widząc w tej kwestii wielkie Kressa zaniedbania...
 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 28-12-2010 o 16:28.
Eliasz jest offline  
Stary 30-12-2010, 23:44   #160
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Wyprawa:

Konie szły pełnym cwałem, na złamanie karku. W blasku rodzącego się dnia leśny dukt zdawał się zamykać nad drogą burą zielenią listowia, lecz Kosma na zmianę z Yavandirem prowadzili pewnie. Wiedzieli ze swoich wypraw którą przecinkę wybrać, by nie zboczyć z drogi, by łukiem minąć goniących ich żołdaków, których dzięki sprytowi elfa udało im się na chwilę odsadzić. Mieli też świeższe konie, co było nie bez znaczenia. Wypoczęte wierzchowce dawały przewagę, ale tę z kolei równoważyła pozycja, którą ludzie Du Ponte wykorzystywali wyśmienicie. Wyzwoliciele z D’Arvill musieli wszak nie tylko oderwać się od pościgu, ale gnając w kierunku przeciwnym do swoich ziem, musieli w końcu zawrócić i przemknąć się obok pościgu. Ten zaś wiedział o tym i idąc ich tropem nie szedł durnie po śladzie a wciąż zawężał i ścinał drogę. Powoli, acz nieustępliwie niwelując dystans, na który ucieczka się wysforowała.

Przed południem, w gęstwinie w którą zapadli, mogli chwilę dychnąć. Musieli. Konie już bokami robiły i jeśli nie miały zostać zajechane, musiały spocząć, napić się wody. Zrzucić z karku ciężar jeźdźców. Tym ostatnim chwila wytchnienia też się przydała. Peter miał chwilę, by obejrzeć rany nieprzytomnego Berengera. Lord wciąż żył, jakby na przekór wszystkiemu trzymając się życia, lecz gorę twa w jakiej się znalazł uniemożliwiała porozumienie. Jednak d’Orr miał chwilę by rzucić okiem na to, jak opatrzono mu rany i nadziwić się nie mógł biegłości medyka. Ciasno powiązane szarpie kryły staranne opatrunki a te z kolei odchylone ukazywały dwie opuchnięte co prawda, acz nie jątrzące się rany. Skrzętnie poszyte wprawną ręką. Peter jedynie zmienił opatrunek na czysty i na powrót skrył go pod szarpiami, które równie dokładnie jak wcześniej powiązał. Berenger dychał i choć nieprzytomny wciąż sprawiał wrażenie, że ma szansę z tego się wykaraskać. O ile dane mu było by przetrwać ową gonitwę, która niebawem znów miała się zacząć.

Wieści, że pościg jest blisko, zbyt nawet blisko, przyniósł postawiony na czatach Kosma. On pierwszy dostrzegł oddział przepatrywaczy, który szedł drugą stroną strumienia i chcąc nie chcąc musiał ich zoczyć. Szybko oporządzili konie i gotowili się do dalszej ucieczki. Walczyć nie chcieli. Nie mogli. Mieli przy sobie Berengera, którego życie znaczyło teraz najwięcej. Przepatrywaczy było ledwie szóstka, ale szli karnie nawołując się. Byli coraz bliżej. Yavandir wiedział, że rozbicie ich z zaskoczenia mogło by być jedyną szansą na przerwanie łańcucha obławy, ale wiedział też, że południe nie jest najlepszą na to porą. W świetle dnia wykryto by ich i ogarnięto. Wyrwanie się z obławy wymagało zmroku. Cofnęli się więc w leśną gęstwinę i upewniwszy się, że szukający ich ludzie odeszli w bok powoli odjechali w przeciwną stronę nadrabiając leśnymi jarami i przecinkami, byle dalej od bliskiej obławy. W oddali grały rogi nawołujących się łowczych, inne bliskie zupełnie odpowiadały im podobną pieśnią. Oni zaś jechali, teraz już wolniej by nie zajechać wierzchowców. By oszczędzić ich siły na ostatni wysiłek. Na tę chwilę, kiedy znów trzeba będzie puścić się galopem na złamanie karku i zatracenie.

Bo że trzeba będzie, tego byli pewni…


***

Miasto:

Płonęły składy. Kto zaprószył, czy też podłożył ogień próżno by szukać. Zwłaszcza teraz, kiedy w mieście kto żyw krył się kędy się dało, albo tez bieżał z miejsca walki, które co raz przetaczało się przez miasto zmieniając swe położenie. Wpierw wedle handlowych składów, później na rynku, gdzie rozegrała się regularna bitwa jakiej w mieście nie widziano nigdy, aż w końcu ku bramie, gdzie w strażnicy zamknęły się niedobitki tego, co zostało ze Straży Miejskiej i drużyny D’Arvill. Jednak i oni dali się napastnikom we znaki, bo gdyby nie fakt, iż z regularnymi siłami zbrojnych najemników; że ci byli wytrawnie wprawieni w walce wątpliwości mieć nie można było; przyszło im się sprawiać, pewnikiem teraz to oni szturmowali by gdzie zamkniętego w saku napastnika. Było jednak inaczej. A miastu przyszło zapłacić za to krwią i dobytkiem.

Najgoręcej było na rynku, który szturmowały kupy obwiesiów spośród których wielu ledwie co wydobyli z wieży kamraci, którzy zdobyli kordegardę. Tu zamknięci w zdobnym budynku, który szturmu jeszcze nie widział, co znaczniejsi mieszczanie i panowie rajcy, wespół z domownikami i służbą dawali odpór całkiem mężnie, choć pewnym było, że nie utrzymają się długo. W budynku nadto było okien a huncwoty i dachołazy więcej nie potrzebowały. Ci więc, którzy w zaufaniu do władzy skryli się w ratuszu, przesądzili swój los, choć póki co tego jeszcze nie wiedzieli. Gorzej jednak było w kupieckich składach. Spośród zbirów, którzy znaleźli się w mieście, całkiem wielu okazało się mieć rachunki do wyrównania. A okazja by zrabować kosztowności i majętność na tak ogromną skalę powtórzyć się już nie miała szansy w najbliższym czasie. Zresztą o przyszłości w takiej chwili nie myślał nikt. Wybijano zaryglowany drzwi, wywlekano gospodarzy a tych, którzy nadmierny opór stawiali rżnięto bez cienia zmiłowania. Krzyki krzywdzonych biły niebo o pomstę wołając społem z gwałconymi przy okazji niejako dziewkami. Tym mało kto przepuszczał. Jednak byli i tacy wśród zbójów, którzy wzięli sobie do serca słowa Młokosa. Gruby Jose i jego ferajna bronili magazynów rodziny Rabelie, dając odpór kilku różnym zgrajom w zaryglowanym od wnętrza składzie. Berena i jego chłopcy bili się opodal Płatnerskiej i Złotej z hołotą, którą przecie z widzenia znali. I ludzie Macieja, którzy lojalnie stanęli po stronie Kedgara. O ile takowa była.

Przy głównej bramie trwała kolejna już regularna bitwa. Bitwa w której z góry wszak skazani na porażkę były wierne D’Arvill oddziały. Inaczej być nie mogło, bo do Straży i resztek hufca Kapitana Kressa dołączyła ledwie garstka ochotników. Garstka, bo reszta na widok karnych szeregów kryjących się za prowizoryczną osłoną z wyjętych z futryn drzwi i maszerujących równym krokiem ku barykadzie na której miał swój ostatni szaniec Serafin. Zważywszy na to, że od jakiegoś czasu zmuszony był oddelegować kilku ludzi z kuszami do ostrzeliwania kolejnej zbrojnej hałastry, która waliła na miasto kupą od strony zajazdu. Szczęściem zdążyli zawrzeć bramy, choć na podparcie ich belami czasu już brakło. Podobnie jak na opuszczenie krat. Tego zresztą wcale uczynić się nie dało, bo już dawno je zdjęto uważając za zbytek. Ostał się ino kołowrót. Teraz również pozbawiony już znaczenia. Starcie było nieuniknione. Do bitki ostało się ledwie kilka pacierzy, bo pewnym było, że ostatnie kilkadziesiąt kroków idąca karnie różnobarwna piechota osłaniająca się prowizoryczną pawężą pokona biegiem. Podobnie jak następująca im na plecy hałastra. Tych ledwie może dwudziestu kilku ludzi których miał pod rozkazami Serafin odeprzeć miało najmniej dwukrotnie silniejszą siłę powstrzymując zresztą coraz bardziej rozzuchwalonych napastników z zewnątrz. Co prawa wciąż jeszcze trzymali się na ponad sto kroków a Serafin po kilku celnie posłanych pociskach, które powstrzymały napastników, nakazał ostrzał wstrzymać słusznie przewidując że bełty przydać się mogą gdzieś indziej, ale każdy kto znał się na wojennym rzemiośle wiedział, że zaatakują, jak tylko rozpocznie się bitwa. A rozpocząć się miała lada chwila…


***

Na zamku:

Zajęty knuciem i planowaniem Tupik nie zważał na ostrzeżenia, które wykrzykiwali uciekinierzy z miasta. Ci, którym zbiec się udało nim bramy miasta zostały zawarte. Nie zważał na bijące coraz wyżej w górę dymy, będące żywym dowodem na to, że w mieście źle się dzieje. W końcu jednak oprzytomniał, choć wciąż miał na głowie tak długą listę zajęć, że prawdziwym cudem było to, że znalazł czas na wdech i wydech. Oprzytomniał na tyle, by posłać do miasta zbrojnych z odsieczą. Takich, którzy wiedzieli już KTO rządzi na zamku D’Arvill. Takich, którzy na zamku obecnie byli zbędni. Wielu takich nie było. Po ich wyjeździe czuł się coraz bardziej nie swojo. Wszak tak po prawdzie ostał się z ledwie dwudziestką zbrojnych i czeladzi oraz garstką służby. Gdyby komuś teraz przyszło do głowy na zamek uderzać…

Z tą myślą poczuł się nieswojo. Dostrzegał porozumiewawcze spojrzenia, jakie wymieniali pomiędzy sobą niektórzy ze zbrojnych spoglądając jednocześnie ponurym wejrzeniem na niego samego. Co gorsza to samo dostrzegał, choć może tylko mu się tak zdało, w wejrzeniu Zygfryda. Tego samego, którego wszak ocalił od pojedynku z Richelieu! Było co prawda w jego wyjeździe z zamku D’Arvill coś ze zbędnego pośpiechu a nadto doszło do tego, że zapomniał nawet posłać z nim stosownego orszaku, by zapewnić bezpieczny przejazd, ale nie sposób było pamiętać o wszystkim. Gdyby zaś jaka zła przygoda ich spotkała…

Zygfryd stał na murach z ponurą miną. Tupik rządził się coraz bardziej, od chwili kiedy zarząd zamkiem pozostał w jego wyłącznie rękach. Sprytny mąciwoda potrafił nawet młodego panicza opętać i teraz Lord Malcolm jadł mu z ręki. Ba, nadał mu tytuł i Bóg jeden wie co jeszcze! Wszystko to było uwłaczające komuś takiemu jak Zygfryd, którego talenta nie zostały stosownie nagrodzone, ale co gorsza Niziołek zaczął rządzić się w sprawach orężnych. To, że podważał zaufanie do Kressa de Leve nie przeszkadzało, jednakże miast wynosić na stanowisko głównodowodzącego jego samego malec chciał wszystkim zarządzać sam. To zaś nie tylko nie podobało się samemu Zygfrydowi. Również zbrojni kręcili nosem gdy przyszło im wykonywać polecenia tego „kuchcika”! choć z drugiej strony nikt też się nie sprzeciwił. Na głowie były inne sprawy. Bitwa w mieście, rosnąca kupa uciekinierów pod murami zamku i opór wśród załogi. Który wszak mógł mieć zupełnie inne podłoże.

Kto pierwszy zauważył pożar stajni trudno było rzec. Jednak stajnia i przyległa do niej kuźnia na dolnym zamku dosyć szybko stanęły w płomieniach wzywając smolistym dymem na pomoc. Na pomoc z którą rzuciła się czeladź i baby gnani świadomością, że pożar może rozprzestrzenić się na resztę zamku. Zbrojni co poniektórzy również rzucili się na pomoc a inni jeszcze krzyczeli by rozewrzeć wrota i wezwać ciżbę do pomocy w tłumieniu pożaru. Wnet zaś okazało się, że nie sam pożar może być największym problemem, bowiem walczącą z rozprzestrzeniającym się ogniem służbę naraz zaatakowało kilku ludzi spośród służby. A szczęk oręża wszem i wobec obwieścił zdradę na zamku…

Zdradę, której pierwszymi ofiarami byli nowi „zausznicy” Tupika, szczurołap i krasnolud. Ten ostatni zatłuczony został zdradziecko jeszcze przed wybuchem samego pożaru, ale tego wiedzieć nie mógł nikt. Kowal i jego pomocnik skrzętnie o to zadbali. Podobnie jak o to, by zaprószony ogień nie dał się tak łatwo ugasić. W chwili kiedy na dolnym dziedzińcu pojawiła się pomoc, sami już z cebrami w rękach miotali się od ognia do studni. Tyle, że z kuźni buchał żar, którego nie sposób było by ugasić a który spopielić miał wszelkie ślady dokonanego z czystej zawiści mordu…

***

Okolice Fungi:

Zmierzchało, kiedy zatrzymali się na popas. Nie było sensu o zmroku forsować bród i orszak książęcego kolektora zatrzymał się na drugim brzegu rzeki mając dobry widok na położoną w widłach rzek osadę. Nędzna była i biedna, ale i tak książęcy kolektor posłał połowę swoich zbrojnych z pisarzem, by dokonał poboru należnej daniny wraz ze sporządzeniem jej spisu. Oraz po to, by przywieźli jakiego jadła a napitku. Wnet też ze wsi podesłano barana i kilka antałków, które znacznie uprzyjemniły obozowanie. Zmierzchało i jedynie strażników, których rozstawiono na skraju rzeki i lasu ominęła póki co suto zakrapiana kolacja. Jednak już sam książęcy kolektor oraz kilku najbliższych mu ludzi w orszaku wraz z gośćmi z Księstw Granicznych wieczerzali grzejąc się mile przy solidnie rozpalony ognisku na którym powoli piekła się połowa barana. Drugą oprawiali żołnierze przy drugim ognisku. Widać książęcy kolektor dbał o swoich ludzi nie gorzej od Profesora.

Rozmowa jednak, mimo przyjemnej otoczki, nie kleiła się. Zmęczeni podróżą myśleli raczej o tym by wypocząć. Jutro wszak po przekroczeniu brodu, wjeżdżali już na ziemie D’Arvill. Leżąca za rzeką wieś należała jeszcze do Du Ponte, którego kolektor odwiedzić miał w dalszej kolejności. Profesor starał się skierować rozmowę na milsze mu ścieżki jednak pogrążony w liczbach kolektor do opowiadania raczej nie był skory a szlachcic okiełznany przez Klausa chełpliwie opowiadał o swoich mężnych wyczynach, oraz o przewagach swoich przodków. Do siódmego pokolenia wstecz. A im głębiej sięgał do przywiezionych ze wsi antałków, tym mu na fantazji mniej zbywało. Tego słuchac można było i długo, ale podróż znużyła ich na tyle, że ledwie posłani do wsi zbrojni powrócili, już obóz układał się do snu. Klaus i Ryszard zaś oddalili się dwukrotnie na stronę za potrzebą. Nie zastając posłanych na przeszpiegi ludzi co dodatkowo wzmogło ich czujność.

„Coś” wisiało w powietrzu. Wszyscy, którym dane było wydobyć się z Księstw Granicznych wiedzieli, że takie „coś” szybko potrafiło opaść na głowę…


***

Pod bramami miasta:

Młokos posłanych przez siebie ludzi dojechał w chwili, kiedy za murami miasta rozpoczęła się bitwa. Nie miał najmniejszych wątpliwości, bo krzyki ranionych i umierających tonęły w huku blach i zgrzycie żelaza. Jednak jego ludzie stali wciąż pod murami a i on dostrzegł leżące na ziemi ciała trzech ustrzelonych. I czterech innych siedzących w opatrunkach.

- Co do kurwy!? – spytał wściekle Artana, któremu powierzył dowodzenie oddziałem.

- Nie puszczają i głusi na wszystko. Trzeba chyba do Mniejszej Bramy uderzyć, alem czekał na ciebie.

- Dobrześ uczynił.
– powiedział Młokos zastanawiając się co czynić. Miał nie mało ludzi pod komendą i mógł swoim uderzeniem znacznie wpłynąć na wynik walk w mieście, które biorąc pod uwagę rosnące pożary, przybierały co najmniej niekorzystny obrót. Decyzję mogły ułatwić dwie dziesiątki zbrojnych, którzy ukazali się na szlaku od zamku, wyraźnie podążając śladem Młokosa. Tupik słał posiłki.

Chyba…


***

Wyprawa:

Wciąż szli lasem, ale teraz już nie mieli wątpliwości, że obława jest coraz bliżej i zaciska swe szczęki na nich. Yavandir znał coraz lepiej okolicę, przez co udało im się odgrodzić bagnem od najbliższego im oddziału. Widzieli się, lecz zasięg był zbyt duży nawet by z łuku do się szyć. Kubraki zbrojnych Du Ponte, żółto niebieskie z wyraźnym krzyżem na piersi i plecach, migały pomiędzy olchami porastającymi skraj porośniętego tatarakiem bagniska, którego środkiem płynęła struga. Piątka zbrojnych nie była może siłą, z którą w normalnych okolicznościach musieli by się liczyć, ale z rannym musieli uciekać. Byle zabłąkana strzała mogła położyć kres jego żywotowi a tym samym kres dać sensowi ich wyprawy. Były chwile, kiedy Elf zastanawiał się, czy samemu tego nie uczynić.

Było już po zmroku, kiedy Kosma przyniósł wieść, że usłyszał granie rogów od wschodu. Elf też je słyszał, ale wolał nie straszyć i nie siać zbędnej paniki. Mleko się jednak rozlało. Tyle, że i tak musieli w końcu się oderwać a okazji lepszej mieć nie mogli. Mieli przed sobą skraj lasu a za nim wioskę, ostatnią sadybę Du Ponte. Dalej była rzeka a na niej bród, zwany krowim. A za Krowim Brodem były już ziemie D’Arvill. Co prawda rozmawiając cicho z Peterem pewni niemal byli, że za brodem pościg im nie odpuści, ale też bród był doskonałym miejscem do postrzępienia pogoni a wprawny łucznik wsparty sensownie mocą czarodzieja mógłby wiele. Czarodzieja, który zyskał na pewności od chwili, kiedy porzucił go ów natrętny głos. A porzucił od chwili, kiedy zostawili klify za sobą.

Ruszyli powoli, wyjeżdżając ze skraju lasu tak, by rozeznać się czy aby nie przygotowano im powitania. Kosma wyjechał tym razem pierwszy. Yavandir z łukiem napiętym i strzałą na cięciwie podążał nieco z boku czujnie wlepiając w mrok nocy swój wyostrzony wzrok. Zbliżali się do zabudowań ostrożnie. Bardzo ostrożnie. Jednak i to na niewiele się zdało…

Obwołały ich burki a wnet obudziła się i trzoda. W nocnej ciszy ujadanie niosło się echem i musiało obudzić czujność każdego, kto szedł czyimś tropem. To, że pościg następuje im na pięty elf zrozumiał od razu. Szybko też usłyszał zbliżający się tętent puszczonych w cwał wierzchowców.

- W koń! Do brodu! – krzyknął zacinając swego konia. Od razu przeszli w galop z głuchym dudnieniem kopyt przewalając się przez budzącą się wieś. Nie było czasu do stracenia. Rogi grały wyraźne rata i uciekinierzy z D’Arvill pewni niemal być mogli, że ich położenie zostało odkryte. Dwa zachodzące ich wzdłuż obu brzegów oddziały gnały na złamanie karku by odciąć im drogę na bród. Kosma krzyknął dostrzegając w bladej poświacie księżyca małe, aczkolwiek rosnące w oczach cienie. Cienie pochylonych nad karkami wierzchowców jeźdźców. Puścili konie po pochyłości jadąc na złamanie karku. Byle do brodu. Który rósł w oczach. Podobnie jak rozłożony na jego drugim brzegu obóz. I budzący się zbrojni w służbie kolektora książęcego. Którzy zresztą już okrzykiwali nadjeżdżających Kosmę, Yavandira, Petera i resztę. Co zważywszy na pospiesznie napinane kusze, mogło być równie palącym problemem, co rosnące w oczach sylwetki ludzi Du Pont. Którzy też nie mieli zamiaru dać za wygraną. A którym do brodu brakowało może o sto kroków więcej niźli uciekinierom z D’Arvill…



[Proszę pteroslawa i Azazello o nie postowanie i kontakt na GG/PW]
.
 
Bielon jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:41.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172