Trzask! Klinga miecza odbiła się od twardego drewna. Zwinnoręki, wychwyciwszy drzewcem cios przeciwnika, cofnął się o lekko. Powoli, ostrożnie zrobił dwa kroki w bok. Jego przeciwnik powtórzył ruch, niby w lustrzanym odbiciu. Przez dłuższą chwilę obaj krążyli naprzeciw siebie, uważnie przestawiając stopy na zrytym butami piasku, wypatrując słabego punktu w obronie przeciwnika i sposobności zadania ostatecznego ciosu, zdolnego zakończyć walkę. Walkę, która tocząc się w promieniach stojącego w zenicie sķońca, przeciągała się ponad miarę, wysysając z adwersarzy resztki sił. Obaj dyszeli jak kowalskie miechy, z trudem łapiąc powietrze na wpół uchylonymi ustami. Ponad krawędzią dzierżonej przez przeciwnika tarczy Zwinnoręki widział tylko połowę jego twarzy, zakrytej sięgającym nosa okularowym hełmem: czerwona, lśniąca od potu; między obkurczonymi wargami lśniły wyszczerzone zęby. On sam też czuł, jak pot leje się z niego strumieniami, nasycając wilgocią pikowany kaftan, jak spływa po twarzy. Zamrugał kilkakrotnie, próbując usunąć krople osiadające na rzęsach.
Tę chwilę dekoncentracji bezlitośnie wykorzystał przeciwnik. Wyrzuciwszy z siebie ochrypły ryk, rzucił się naprzód. W kilku długich krokach pokonał dzielący ich dystans i wkładając w cios caly ciężar ciala, pchnął tarczą. Zwinnoreki wykręcił ciało w uniku: zdołał zapobiec uderzeniu okutym brzegiem tarczy, ale i tak wypukłe, żelazne umbo wyrżnęło go w bok. Zgiął się i runął na ziemię, pod nogi szarżującego przeciwnika. Padając, zdołał jeszcze unieść rękę trzymającą drzewce i pchnął nim, kierując koniec pomiędzy kolana tamtego. Triumfalny okrzyk urwał się, przeszedł w jęk a potem głuche stęknięcie, gdy rozpędzony wojownik runął jak długi. Trzymane w obu rękach tarcza i miecz przeszkodziły mu w zamortyzowanie upadku; pojechał kilka stóp po piasku, ryjąc w nim twarzą głęboka bruzdę. Ciszę, która nastała na placu, chwilę później wypełnił huragan głosów. Wojownicy, luźny kręgiem otaczając miejsce pojedynku ryczeli ze śmiechu, klepiąc się po udach lub wzajemnie po ramionach, komentując rezultat pojedynku.
– Będzie dość! – ponad zgiełk wybił się tubalny, nawykły do komenderowana głos, w którym jednakże znać było to samo rozbawione, co u pozostałych. – Pomóżcie im wstać!.
Powalony przez Zwinnorękiego Rohirrim usiadł i począł obmacywać obolałe kolano, mamrocząc pod nosem i spluwając piaskiem. Wreszcie pomocą jednego z towarzyszy dźwignął się na nogi i utykając ruszył w stronę Leśnego Człowieka, który też z trudem utrzymywał wyprostowaną pozycję.
– Nieźle walczysz, Ladufaście – rzekł z uśmiechem na twarzy, wciąż oblepionej piachem, tu i tam zabarwionym czerwienią. Wsunął za pas brązowy miecz o tępej klindze, a wolną teraz już dłoń wyciągnął do Leśnego Człowieka.
– Nie było lekko, Guthlafie – Zwinnoręki uścisnął prawicę niedawnego przeciwnika, lewą ręką ściągając z głowy hełm.
– Nie mogło być inaczej. – włączył się do rozmowy właściciel tubalnego głosu, znany Zwinnorekiemu jako Théobrand – toż Guthlaf już więcej jak rok służy z nami w królewskiej gwardii. Ale z ciebie, widzę, twarda sztuka – obrócił wzrok na Zwinnorękiego. – No, dobra chłopcy. Idźcie się ochłodzić. Na dziś dość ćwiczeń. – chwycił obydwu za ramiona i pchnął w stronę rozstawionych na skraju placu namiotów, gdzie oczekiwały na strudzonych wojowników konwie pełne zimnej wody i dzbany piwa.
Zwinnoręki, idąc za przykładem pozostałych, z ulgą wyciągnął się w cieniu rozpiętej na drągach płachty. Teraz, po ściągnięciu nabijanego stalowymi łuskami skórzanego kaftana i grubej, wypchanej włosiem przeszywanicy oraz po wylaniu na siebie trzech wiader wody, zaczął odczuwać ożywcze tchnienie wiatru. Wykręcił ciało, sięgając po stojący opodal kubek i syknął boleśnie. Rozlewający się na boku siniec zwiastował kłopoty przy poruszaniu się przez kilka najbliższych dni. To była ta mniej przyjemna strona ćwiczeń z królewskimi gwardzistami, uczestnictwo w których zaproponowano mu po tym, jak po powrocie z zakończonej sukcesem misji Bractwa złożył swój oręż na kolanach króla Thengla. No, ale po kilku tygodniach ćwiczeń czuł, że jego umiejętności w walce istotnie się poprawiły. Dzięki wrodzonej zwinności ruchów, w pewnym stopniu wyrównującym braki w umiejętności władaniu orężem, zyskał nawet niejaki szacunek wśród gwardzistów. A także nowy przydomek w języku Eorlingów – Ladufast.
*
Nisko stojące słońce zwolna poczynało barwić czerwienią dachy zabudowań otaczających Złoty Dwór. Zwinnoręki jak to zwykł czynić, zaszedł do stajni, w której kwaterował jego wierzchowiec. Wkroczył w ciepły półmrok stajni i ruszył wzdłuż szpaleru podtrzymujących dach rzeźbionych słupów. Na drugim końcu dostrzegł ruch, sylwetkę majaczącą na tle skośnego słupa czerwonawego światła. Nieuzasadniona, nie wiadomo skąd zrodzona nadzieja pchnęła go naprzód, ruszył szybciej, zaczął biec… postać obróciła się, wchodząc w światło i wtedy nadzieja zmieniła się w pewność. – Gléowyn! – krzyknął, nadal biegnąc. – Gléowyn. – powtórzył, już ciszej, bo dzieliło ich już tylko kilka kroków.
– Roderic. – odpowiedziała, wyciągając ku niemu dłonie.
Niechaj ta noc jak najdłużej trwa,
niech jeszcze w ognisku suche płoną drwa,
gwiazdy spadają, wybierz jedną z gwiazd,
dobry znak.
Gleowyn odczekała aż przebrzmi ostatni akord i ostrożnie odłożyła instrument na rozesłaną na ziemi derkę. Odchyliła się do tyłu, wyciągając w stronę ognia podgięte wcześniej nogi i poruszając stopami by pobudzić krążenie w zdrętwiały kończynach.
– Jutro będzie najkrótsza noc roku. – powiedziała patrząc na rozgwieżdżone niebo. – I pierwszy dzień święta. Igrzyska Światła.
Zwinnoręki, siedzący po drugiej stronie ogniska podniósł wzrok znad struganego kawałka drewna.
– Wiem, od tygodnia ludzie o niczym innym nie mówią. Jarmark, pokazy, śpiewy i tańce. Będziesz występować? – spytał.
Bedę. – odpowiedziała z uśmiechem. – Będę grać i śpiewać. Ale na tańce pewnie nie starczy czasu. W taki czas minstrele bywają zapracowani.
– Szkoda. – zrobił żartobliwie zmartwioną minę. – Może jednak zdołam oderwać cię od tych obowiązków choć na chwilę. W końcu to święto.
– Kto wie, może ci się uda… – posłała mu rozbawione spojrzenie – A może i ty coś zaśpiewasz? Słyszałam, że całkiem nieźle poszło ci śpiewanie nad Rzeką Entów.
– Skąd… – zająknął się Zwinnoreki – Od Léothere? Tego starego barda? Ale jego tam nie było. Później nadjechał.
– Od niego nie. On uważa, że bardowi nie godzi się opisywać rzeczy, których nie oglądał własnymi oczami. Ale ta jego uczennica, Lekkonutka, musiała chyba przepytać z połowę wojów Eogara, co wtedy byli u brodu. Powtórzyła mi nawet twoje przyśpiewki. Albo to, co z nich zapamiętali słuchacze.
– O nie, nie chciałbym tego powtarzać. A minstrelowanie zostawiam tobie. W końcu sama królowa Morwena wezwała cię, byś została skaldką Złotego Dworu, jak kiedyś twój ojciec.
– Tak. To prawda. – Gléowyn niespodziewania spoważniała, opuszczając wzrok. Beztroski uśmiech zniknął z jej warg. – To wielki zaszczyt. Ale wiesz co to oznacza, Rodericu? – popatrzyła na towarzysza – Jeśli wyruszysz gdzieś z Bractwem, ja… ja zostanę tu, w Edoras.
Zwinnoręki poderwał się z miejsca, okrążył ognisko i przysiadł koło dziewczyny.
– Wiem – odparł – ale wrócimy. Zawsze będziemy wracać do Edoras. A minstrele nie spędzają chyba całego życia na królewskim dworze. Będziesz… będziemy podróżować. Tego chciałaś.
– Tak, chcę podróżować. Poznać krainy, o których mówią pieśni. Wyruszyć poza Bramę Rohanu. Zobaczyć ziemie za Wielka Rzeką. I twoją Mroczną Puszczę. Ale będę tu wracać. Tu jest moje miejsce.
– A zatem to będzie i moje miejsce, Gléowyn. Choćby i na zawsze.
– Wyrzekniesz się powrotu do ojczystej ziemi?
– Tak. Wiesz chyba, dlaczego?
– Wiem – odpowiedziała.
Pochylił się ku niej, a w oczach, które znalazły się tak blisko, jak chyba nigdy wcześniej, ujrzał odbicie gwiazd, latarni Vardy, tych samych które świeciły nad wodami Cuiviénen w dniu przebudzenia Pierworodnych, tych które oglądali Beren i Luthien; pod którymi pisana jest historia tych co kochają i co są kochani, co powtarzać się będzie i trwać, póki po ziemi chodzić będą Dzieci Ilúvatara.
Dzień po zakończeniu święta najdłuższego dnia lata Zwinnoręki zajechał pod bramę Stajni Starego Dębu. Opinający mu korpus łuskowy pancerz, częściowo tylko okryty zsuniętym w tył sutym, ciemnozielonym płaszczem, lśnił w premieniach słońca srebrzystym blaskiem polerowanej stali, a klamry i sprzączki na końskim rzędzie, wyczyszczone do połysku, migotały jak złote gwiazdki. Młodzieniec zsiadł z konia, poprawił przewieszony przez plecy kołczan, który przekrzywił się nieco podczas jazdy, wygładził fałdy płaszcza i, czując jak serce zaczyna walić mu jak młotem, wprowadził wierzchowca na podwórzec.
Spomiędzy zabudowań rozległy się wołania i na powitanie wybiegli Déor i Freca, z miejsca zarzucając gościa pytaniami i kłócąc się, któremu z nich wolno będzie zaopiekować się jego koniem.
– Déor, Freca! Spokój! – okrzyk, jak trzaśnięcie bicza rozniósł się po podwórzu.
Z domu wyszła matka chłopaków i ruszyła w stronę przybyłego, obrzucając go – a zwłaszcza jego strój – bystrym spojrzeniem.
Gdy podeszła, zaraz obróciła się ku synom, marszcząc groźnie brwi i równocześnie starając powstrzymać uśmiech, który pchał się jej na usta.
– Dość krotochwil! Pan Roderic w ważnej sprawie przyjechał, tedy nie zawracajcie mu głowy. Zabierzcie Rimforsta do stajni i nie kręćcie się tu. No, już, już! – zakomenderowała, podkreślając polecenie dwukrotnym klaśnięciem w dłonie.
Zwinoręki poklepał konia po szyi i podał wodze Frece, Déorowi zaś włożył w ręce zdjęty z pleców luk i kołczan ze strzałami. – Idźcie, jako matka wam rzekła – powiedział uśmiechając się do bliźniaków. – Będzie jeszcze czas pogwarzyć.
Chłopcy posłusznie ruszyli w stronę zabudowań, oglądając się jednak co chwila za siebie, a Freca puścił oko do Zwinnorękiego, jakby chcąc pokazac, że pokrzykiwań matki tak bardzo poważnie nie traktuje.
– Ech, urwisy, utrapienie z nimi – westchnęła Holdwyn, gdy bliźniacy się oddalili
– Dobrze cię znów widzieć w naszych progach, Rodericu. – rzekła, uśmiechając się ciepło.
– Bądź pozdrowiona, pani Holdwyn. Wielkie to dla mnie szczęście, móc przebywać pod twoim dachem. – odezwał się Zwinnoręki, skłaniając głowę, po czym, starając by jego glos brzmial pewnie, dodał – Czy pan Éoman w domu?
Skinęła głową ku stajniom taksując młodzieńca od stóp do głowy.
– Jest z końmi.
– Pozwolisz, że zaczekam na niego? Pragnę z nim pomówić.
– Oczywiście. – zaprosiła gestem ku domostwu.
Holdwyn usadziła gościa za stołem, na którym zaraz pojawiła się miska smakowicie pachnącej polewki, kosz z chlebem, cynowy kubek i dzban piwa.
– Posil się i odpocznij. Ojca tylko co patrzeć. – rzekła i dodała zaraz – Wybacz, że nie potowarzyszę ci przy posiłku, ale robota woła. – pożegnała młodzieńca skinieniem dłoni i zniknęła za drzwiami do jednego z bocznych pomieszczeń.
Zwinnoręki kończył właśnie jeść, gdy usłyszał zbliżające się, ciężkie kroki. słysząc je, młodzieniec wstał, szybko przełykając ostatni kęs chleba. Zaskrzypiały otwierane drzwi, w których stanął siwy Eorling.
– Dzień dobry młodzieńcze. – starzec pozdrowił Leśnego Człowieka.
Podszedł do stołu gdzie położył miecz w pochwie. Zajął miejsce naprzeciw Zwinnorękiego.
Ten z szacunkiem odpowiedział na powitanie gospodarza, po czym ponownie zajął miejsce na ławie. W tej chwili do izby weszła Holdwyn niosąca kubek. Napełniła go złocistym, pieniącym się trunkiem z dzbana i postawiła przed ojcem.
– Głodnyś, ojcze? – spytała – Podać ci może coś?
– To samo co Rodericowi, córciu. Dziękuję.
W międzyczasie siedząc na ławie z mieczem na kolanach czyścił stal.
–Jakie wieści z Edoras przynosisz? – zapytał pogodnie.
Zachęcony uprzejmymi słowami gospodarza, Zwinnoręki rozpoczął relację od tego, co zdawało mu się najbardziej interesującym dla sędziwego Rohirrima: o ogłoszeniu w Złotym Dworze wieści o spodziewanych jesienią zaręczynach Eomunda i Mildryd Tarczowniczki i o zadowoleniu pary królewskiej z tego, że związek ów i związane z nim przyszłe uroczystości będą okazją do załagodzenia sporu między Marszałkami Marchii.
Éoman w skupieniu przysłuchiwał się opowieści, zwolna siorbiąc przyniesioną przez Holdwyn polewkę, od czasu do czasu rzucając krótkie pytania. Odpowiadając na nie, młodzieniec opowiedział o zdarzeniach, jakie były udziałem Bractwa, o porwaniu żony marszałka Eogara i jej uwolnieniu, o popłochu stada, o spotkaniu z Cenricem w jego obozie, o ogłoszeniu wieści o spodziewanych zaręczynach na brodzie Rzeki Entów i o pojedynku, który miał tam miejsce. Wspomniał też o spotkaniu z minstrelem Léothere, którego, jak sądził, sędziwy Eorling mógł znać, a na koniec opowieści powrócił do zdarzeń z Edoras, wspominając o ciepłym przyjęciu Bractwa przez królewską parę, o nagrodzie, jaką było dla niego, człowieka spoza Rohanu, przyjęcie przez króla Thengla jego usług i zezwolenie mu na odbywanie ćwiczeń z królewskimi gwardzistami.
Éoman pokiwał głową zadowolony z tego co usłyszał. Sięgnął ręką do dzbana, który w międzyczasie gospodyni doniosła w miejsce opróżnionego, napełnił kubek Zwinnorekiego, po czym dolał i sobie.
– Rad słyszeć jestem, że w Rohanie znajdujesz drugi dom. – uśmiechnął się i przepił do gościa. – Siłą królestwa są oddani i waleczni poddani, aby bronić go, stać na straży prawdy, wolności i honoru.
– I oby tak zawsze było.
Westu hal! – Leśny Człowiek uniósł swój kubek w toaście. – Bo i prawda, że dużo dobrego mnie w tym kraju spotkało. – Odstawił na stół opróżnione naczynie. – Bo widzicie, panie Éomanie... właśnie przez to, co najlepsze mnie spotkało, dziś tu przyjechałem. Zamilkł na chwilę, jakby myśli zbierał, kubek w ręce obracając.
– O Gléowyn mówić chciałem. – rzekł wreszcie. – O wnuczce waszej. Kiedyśmy się w Złotym Dworze spotkali, to jakby słońce drugie dla mnie zaświeciło. Szczęśliwie wraz z Bractwem w drogę wyruszyła i każdym dniem coraz mi była bliższa. Siła razem przeżyliśmy, i przygód i niebezpieczeństw. A gdy nas w Helmowym Jarze opuściła, ruszając za tropem Garulfa, to taką pustkę zostawiła, że całkiem radość życia odjęło. Myślałem, że więcej jej nie zobaczę. I gdym tam na Rzece Entów patrzył, jak Mildryd z Eomundem ręce sobie podają, to taki żal ściskał, taka złość na los brała, że można by własnym toporem sobie łeb rozwalić... A teraz ją w Edoras na nowo spotkałem. I znów dla mnie słońce zaświeciło… O domu mówiliście. A bez niej to pusty byłby dom, nic nie warty. Wiem, że ona jest mi przychylna. A ja ją miłuję. Tak i chciałbym... byście nam pozwolili razem być i błogosławieństwem obdarzyli. – zawiesił wzrok na twarzy starego Rohirrima.
Eorling długo patrzył w oczy Leśnego Człowieka nim w końcu się odezwał.
– Korzenie zapuścisz w tej ziemi. Długi Dom postawisz i dzieci na Władców Koni wychowasz. – stwierdził i tylko zmarszczki na czole wygięły się unosząc pytająco.
– Tak zrobię. – odrzekł krótko Zwinnoręki.
– Tedy niechaj wam się szczęści! – szeroki uśmiech rozjaśnił pomarszczoną twarz Éomana, który uniósł się z ławy i wyciągnąwszy ręce ponad stołem, chwycił ramiona młodzieńca w iście niedźwiedzi uścisk. – Niechaj wam się szczęści. – powtórzył. Po chwili dopiero cofnął się, i chwyciwszy dzbanek, potrząsnął nim. – Za mało, by uczcić tak radosna chwilę. – przelał resztę trunku do kubków i z pustym już dzbanem w dłoni ruszył ku drzwiom. Pociągnął ciężkie skrzydło zdecydowanym ruchem, a wtedy, przy akompaniamencie urwanego, cichego pisku za uchylającymi się drzwiami do izby wleciała drobna figurka Hild, wykładając jak długa u stóp starego Eorlinga.
– A ty co tu robisz, źrebaku? – rzekł schylając się i podnosząc dziewczynkę z podłogi – Pod drzwiami słuchasz, o czym starsi gadają, co? – zapytał, groźnie stroszą brwi i wąsy, pod którymi starannie skrywał czuły uśmiech.
Hild w milczeniu pokiwała głową, nie podnosząc oczu.
– Ech, zbyt radosny to dzień, żebym się na ciebie miał gniewać. – chwycił dziewczynkę pod brodę i uniósł by popatrzeć małej w oczy. – Ale więcej tak nie rób, bo to nie uchodzi. – pogroził sękatym palcem. – A teraz bierz ten dzbanek i biegnij do mamy, poproś, by nam pełny przyniosła. I Gléowyn zawołaj, niech się dowie, cośmy tu z Rodericem uzgodnilii. – A zaraz cały dom będzie wiedział. I wszystkie konie, psy i koty. – ze śmiechem rzekł do młodzieńca, gdy za dziewczynką zamknęły się drzwi.
Chwilę później do izby weszła uśmiechnięta Holdwyn, niosąc wyczekiwany przez jej ojca dzban. Ledwie jednak zdążyła zakrzątnąć się wokół stołu, gdy za ścianą dał się słyszeć odgłos zbliżających kroków, nad który wybijał się wysoki głosik "...i uplotę ci wianek, chcesz? Taki piękny, z kwiatów i ziół. I jeszcze..." Skrzypnęły drzwi. W progu stanęła Gléowyn z Hild u boku.
– Pójdź, dziecko. – rzekł Éoman, wyciągając rękę ku starszej wnuczce, która postąpiła kilka kroków ku stołowi. – Z Rodericem się już rozmówiłem. – skinął młodzieńcowi, który powstał z ławy. – Choć z innego ludu pochodzi, to śmiały jest i wart ciebie. A jeśli i tobie on miły, to szczęście, któremu godzi się przychylić. – popatrzył kolejno na oboje. – Zaręczyny będą jak zimowa pora nadejdzie.
Westu hal! – uniósł kubek.
Hild, która w międzyczasie przemknęła przez izbę ku matce, pociągnęła ją nagle za rękaw sukni. – Mamo… – odezwała się owym szczególnym rodzajem dziecięcego szeptu, który daje się słyszeć w całej izbie – …będą się całować?
– Hild! – Holdwyn chwyciła córkę z rękę, ta jednak, niezrażona, ciągnęła – Bo jak ludzie się kochają, to się całują, prawda? Jak ty i tata!