Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-09-2022, 09:58   #151
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
James wypytujący o trzech typów, miał nieco więcej szczęścia… ale, aby na pewno?

[MEDIA]https://recollections.biz/blog/wp-content/uploads/2020/08/SH26918-2032CBK-110301-710x1024.jpg[/MEDIA]


- Tak, tak! Trzech i było, i mieli jakiś worek, czy coś - Panienka z wyglądu będąca chyba… dziwką, wskazała w głąb miasta - Jechali tędy… to ile dostanę? - Wyciągnęła ku Jamesowi na koniu, swoją dłoń, po zapłatę.
- Co z tym światem? - żachnął się James - A dobre słowo nie wystarczy? - zapytał z ironią i z kieszeni spodni wyciągnął dolarówkę i wcisnął ją do ręki panience - Ale jak panienka kłamała…panienka nie chce mnie okłamać? - rewolwerowiec przytrzymał jej dłoń, nie dając na chwilę uciec z pod jego wzroku i znacznie bardziej surowego tonu
- Gdzieżbym śmiała… takiego miłego pana… - Powiedziała z nieco nerwowym uśmiechem panienka - To… to wszystko, czy może jeszcze mam jakoś pomóc? - Tym razem uśmiechnęła się już bardziej przyjaźnie. O wiele, wiele bardziej.
- Dziękuję. Pójdę poszukać sam. Miłego dnia pani życzę - James skinął jej głową, dotykając i przyginając nieco palcami rondo kapelusza jak nakazywał dobry obyczaj dżentalmena żegnającego kobietę. Ruszył w kierunku miejsca spotkania z resztą bandy. Plan Oppenheimera, zakładający spotkanie pod biurem szeryfa był o tyle realny, że kobieta wskazywała centrum miasta, a tam zgodnie z informacjami od recepcjonisty znajdywała się psiarnia.
“No dobra, Melody. Idziemy po Ciebie” pomyślał idąc w stronę konia.

Tymczasem w innym miejscu ulicy...

Dwóch facetów, zajętych rozładowywaniem wozu pełnego jakiś worków, obejrzało sobie najpierw konną Elizabeth z góry do dołu…
- Chyba takich widziałem - Powiedział jeden.
- Dwóch ich było? - Drugi się podrapał po czole.
- Nieeee, trzech…
- Ano masz rację, trzech! Worek, gadacie panienko? Nieee, to dywan był!
- Jaki kur… jaki dywan?! To był worek Joshua! Ty to już całkiem ślepy jesteś…
- A widzieli panowie, w którą stronę pojechali ci konni? Albo może nawet rozpoznali któregoś z nich? - Elizabeth zrobiła słodkie oczka w stronę mężczyzn. A obaj pokazali momentalnie ten sam kierunek, bardziej gapiąc się na jej cycuszki, niż w twarz… a ona zaśmiała się w myślach, nie dając znać tego po sobie. Mężczyźni… pochyliła się nieco, aby pomóc im w zakładaniu w to jakże odległe dla nich miejsce.
- Czyli co? Żaden z was nie rozpoznał żadnego z jeźdźców? Bardzo zależy mi, aby do nich trafić… obiecałam im coś, wiecie jak to jest? - Dixon nie spuszczała z nich wzroku mówiąc bardzo słodko, zdając sobie sprawę jak działa to na mężczyzn.
- My zajęci robotą - Pierwszy rozłożył bezradnie łapy.
- Przejechali, to przejechali… nie pozdrowili… to kij wie, kto to był… - Odparł drugi.
- Dziękuję za pomoc panowie - Powiedziała prostując się w siodle i pojechała we wskazanym kierunku szukać innych osób, które mogłyby jej pomóc, bądź coś wiedzieć o osobach, których szuka. Nikt zapytany po drodze, nic więcej jednak nie widział…

Wypytywanie zwykłych frajerów i porannych dziwek było bezcelowe. Albo Melody była w areszcie lokalnego szeryfa, albo już zdołano wywieźć ją poza miasto. Był tylko jeden sposób aby to sprawdzić.
James powoli wjechał na ulicę prowadzącą do aresztu, widząc już kręcących się dokoła budynku Johna i Artura.

- Jest tam? - zapytał szubienicznika, patrząc z siodła na budynek szeryfa.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 15-09-2022, 11:09   #152
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W tym czasie, już w głębi miasta, Arthur i John bez problemów odnaleźli biuro szeryfa… i było, jak gadał zastraszony recepcjonista z rozbitym nosem, faktycznie na wprost Saloonu, z dumną nazwą "Kitty", na nieco już wypłowiałym szyldzie.

Przed biurem szeryfa, stało jednak na werandzie dwóch typków w płaszczach, trzymając Winchestery w łapach. Jak nic warowali przed drzwiami… ale "znajomych" koni porywaczy, Oppenheimer nigdzie nie zauważył… a płaszcz to płaszcz, wtedy, gdy widział ich przez okno, i w sumie od tyłu, nie zaprzątał sobie głowy szczegółami?
- Zastaliśmy szeryfa? - spytał John.
- Nie - Warknął jeden z nich, a ich paluchy znalazły się o wiele bliżej spustów karabinów, niż przed chwilą.
Uwadze Arthura nie uszło, że mężczyźni zachowują się dość nerwowo. Zimne ostrze noża schowanego w rękaw kurty przyjemnie pieściło skórę nadgarska. Podszedł bliżej, skrócił dystans.
- W miasteczku doszło do przestępstwa. Musimy porozmawiać natychmiast z szeryfem, lub którymś z jego zastępców.
- Teraz ich tu nie ma, są gdzieś w mieście - Powiedział drugi z typków - A wy już lepiej won, albo zarobicie kulkę! - Skierował lufę Winchestera trzymanego przy biodrze, w tors Arthura, a jego kumpel zrobił to samo u Johna.
Oppenheimer ani drgnął.
- Chyba się nie zrozumieliśmy herr. Chcę zgłosić przestępstwo. Zakładam, że skoro szeryfa nie ma w biurze, wy go reprezentujecie.
John nie powiedział ani słowa. Czekał cierpliwie na odpowiedź facetów pilnujących biura szeryfa.
- A ja powiedziałem won! Przyjdź za pół godziny, to może będzie! - Rozmówca Arthura warknął.
Szubienicznik skinął nieznacznie głową, spojrzał zimno na mężczyznę szczerze obrzydzony jego brakiem manier. Przez krótki moment wahał się czy poderżnąć prostakom gardła teraz, czy jednak poczekać na pozostałych.
- Dobrze. Zaczekamy na szeryfa i przyjdziemy za pół godziny – odpowiedział nad wyraz uprzejmie, choć spojrzenie zdradzało, że nie ma w jego słowach żadnej serdeczności, co najwyżej złowroga wróżba strasznych rzeczy jakie w niedługim czasie spotkają dwóch wartowników. Chwycił za uzdę konia, skinął do Johna a potem ruszył na drugą stronę ulicy, by pod saloonem „Kitty”, w cieniu zadaszenia poczekać na Elizabeth, herr Langforda i Wesę oraz mieć oko na budynek biura szeryfa.
John bez słowa ruszył za Arthurem.
- Obejdę biuro i sprawdzę, czy przez okno czegoś nie widać w środku - zaproponował, gdy dwaj "strażnicy" nie mogli go już usłyszeć.
 
Kerm jest offline  
Stary 15-09-2022, 15:00   #153
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Szubienicznik spokojnie czekał przed saloonem, raz zerkając w stronę biura szeryfa, raz na kieszonkowy zegarek odmierzający ostatnie minuty jakie pozostały wartownikom na tym padole łez, jeśli miejscowy przedstawiciel prawa nie pojawi się o wyznaczonym przez nich czasie. Im dłużej bezczynnie stał, tym większy udzielał mu się niepokój. Jeśli frau była w środku, mogli ją właśnie krzywdzić w sposób nikczemny i niegodny. To, że przed wejściem postawiono dwóch uzbrojonych strzelców nie było przecież żadnym przypadkiem. Oppenheimer z ulgą wypuścił powietrze, gdy nadjechał Langford.
- Nie wiem – odpowiedział na jego pytanie – Całkiem możliwe. Wejściu pilnuje dwóch nieokrzesańców, twierdzą, że szeryfa nie ma, co nie znaczy że nie ma tam dziewczyny. Wydaje mi się, że nie ma co czekać die Herren.
Arthur dyskretnie uchylił kurtę i wyciągnął ze skrzyżowanego na piersi pasa dwa noże do rzucania.
- Spróbujmy zdjąć ich po cichu. Wy skupicie na sobie ich uwagę, zagadacie, a ja zrobię resztę. Gdyby coś poszło nie tak, liczę na pański refleks herr Langford – spojrzał wymownie na rewolwery, które nosił przy pasie bandyta - Jeszcze jedno. Jeśli Melody jest w budynku, rozumiecie, że nikt inny nie może wyjść stamtąd żywy? Nie wiadomo co i ile zdążyła powiedzieć. Proszę mieć to na uwadze herr Taylor i zapomnieć na chwilę o przysiędze Hipokratesa.
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 01-10-2022, 17:16   #154
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Sprawy się jednak trochę pokomplikowały… rozpoczęły się bowiem dysputy, jak jednak owy plan odbijania Melody zrealizować. I było wiele opcji, choć głównie dotyczące frontalnego ataku!

Koniec końców, odpuszczono jednak tę możliwość. Zamiast owego ataku, James udał się do Saloonu, by sprawdzić kto tam przebywa, celem uniknięcia choćby strzałów w plecy.

Wesa pilnował "całości", nadal przebywając na głównej ulicy, przy rumakach wraz z Elizabeth, udając, że coś tam robią… choć sama "Ognista", była coraz bardziej nerwowa, chcąc już działać.

W tym czasie zaś, James i Arthur obeszli dużym łukiem interesujący ich budynek, znikając w jednym z zaułków pomiędzy innymi, w ten sposób powoli zmierzając na tyły biura szeryfa…

~

Arthur i John, znajdujący się na tyłach aresztu, po zajrzeniu przez okienko celi, i ujrzeniu wewnątrz Melody, mieli zamiar się rozdzielić, i obejść budyneczek szeryfa z obu stron, w kierunku głównej ulicy, by zajść od boków dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, gdy…
- Nie ruszać się - Rozległo się warknięcie z jednej strony.
- I ręce do góry, powoli… - Padło i z drugiej.

Na dachu banku stał strzelec, celujący z karabinu. A na balkonie, na pierwszym piętrze od przybytku fryzjera, stał taki drugi, również celując z długiej broni.

Nie widzieli ich… nie zauważyli… jak nic, to była pułapka. Na właśnie takich jak oni, na takich, którzy zaczną się kręcić na tyłach siedziby szeryfa. Weszli w nią obaj, niemal jak ślepcy. Ktoś, kto za tym wszystkim stał, znał się na rzeczy, i zadbał o zabezpieczenie tyłów… dobry, wredny strateg.

Życie Oppenheimera zatoczyło koło. Już raz (omal) je stracił przez kobietę, teraz miał zginąć ponownie, dla kolejnej. Sam był sobie winien, złamał własne zasady, okazał żałosnym głupcem. Mimo to widząc strzelca na dachu zachował zimną krew. W jego żyłach naprawdę chyba płynął lód. Podniósł powoli ręce do góry.
- Gutten tag. Nazywam się Arthur Oppenheimer a mój towarzysz to doktor John Taylor. Jesteśmy tutaj ponieważ mamy do załatwienia sprawy z pewną kurwą, która zamordowała naszego wspólnika i przyjaciela, herr Gato. Jesteśmy łowcami nagród, tropimy ją od Dallas, ale niestety jak widać ubiegliście nas panowie. Możecie odebrać nagrodę za jej głowę, albo powiesić, mi to obojętne, chcę tylko wiedzieć, co zrobiła ze zwłokami naszego przyjaciela. Przysięgałem wdowie po herr Gato, że odnajdę jego szczątki by mogła pochować go w rodzinnym grobie i wolę zginąć niż nie dotrzymać umowy. Aresztujcie nas i dajcie parę minut bym mógł z dziwką porozmawiać.
Szubienicznik kłamał jak nut choć kłamstwem brzydził się w równym stopniu jak męskimi słabostkami. Skoro już raz się skalał, gotowy był złamać kolejne zasady by znów zerwać pętle, która ponownie zacisnęła mu się na szyi.

John, klnąc pod nosem, podniósł powoli ręce do góry.
Jego plan, teoretycznie dobry, okazał się totalnym niewypałem, a inna reakcja, niż spełnienie polecenia, zdała mu się prostą drogą do samobójstwa, jako że strzelców było dwóch, a droga do bezpiecznego schronienia na tyle długa, że każdy z nich zdołałby broń przeładować, gdyby chybił za pierwszym razem.
Pozostawało więc czekać na rozwój sytuacji.
I liczyć na cud... albo kompanów.

- Ummm… - Mruknął jeden ze strzelców, ten na balkonie, mający może że 20 lat, jakby wierząc Arthurowi? Jego karabin, lekko zadrżał.
- Pieprzenie - Odezwał się ten starszy, na dachu banku, dalej celując - Uważaj Jack, oni pewnie pusto w głowach nie mają, i ten stary pięknie tu łga, chcąc skórę ratować…

- Przecież to można sprawdzić - wtrącił się John. Te słowa, dla odmiany, były tylko i wyłącznie prawdą.
Oppenheimer skinął na słowa doktora. Tym razem skupił się na starszym z mężczyzn okupujących dach banku.
- Nasz wspólnik ma przy sobie listy gończe i uwierzytelnienia, które potwierdzą naszą tożsamość. Mieliśmy się spotkać w saloonie "Kitty", możliwe że już tam jest i na nas czeka. Proszę wysłać tam swojego młodego towarzysza albo po prostu nas aresztować. Jedyne na czym mi zależy to wyciągnąć z dziwki prawdę. Diablica zamordowała dobrego i prawego człowieka, odebrała trójce dzieci ojca a ich matce męża. Należy mu się godny pochówek. Dlatego jak chrześcijan chrześcijanina proszę…błagam…pana o przysługę.
Arthur w najlepsze kontynuował swoje podłe kłamstwo, powieka mu nie zadrżała, wykrzesał z siebie litościwe spojrzenie, którym niczym jadowity wąż obdarował starszego wartownika.
- Zaraz to wyjaśnimy - Powiedział starszy gostek, i - jako, że był najwyraźniej praworęczny - zabrał dłoń ze spustu karabinu, lewą nadal go trzymając skierowanego w Arthura, i sięgnął do kieszeni po… gwizdek??
Szubienicznik ani drgnął. Strzelcy wciąż byli w przewadze, Oppenheimer nie chciał ryzykować życiem doktora, który wciąż był na celowniku młodszego z mężczyzn.
- Zabij go, jak zacznie gwizdać - szepnął, niemal nie poruszając ustami, John. - Dzięki Bogu zaraz wszystko się wyjaśni! - powiedział głośno.
Oppenheimer wciąż trwał w bezruchu z rękami w górze, ignorując sugestię doktora. Szczęśliwie obaj nie byli poszukiwanymi przestępcami, ich podobizny ani nazwiska nie zdobiły plakatów, nie złamali prawa, a przynajmniej nie wydarzyło się to akurat w tym momencie…
Doktor zdał sobie sprawę, że teraz mają jedyną być może szansę. Korzystając z tego, że jeden ze strzelców jest nieco zajęty, sięgnął po broń, by strzelić do tego, który stał na balkonie.
Arthur widząc jak herr Taylor sięga po broń nie miał wyboru. Ukryty w rękawie kurty nóż pojawił się nagle w dłoni szubienicznika. Nie spuszczając wzroku z mężczyzny na dachu banku, wycelował by ułamek sekundy później cisnąć ostrzem w przeciwnika.

"Doc" Taylor wyszarpnął rewolwer… tak szybko, jak chyba nigdy w życiu. Nie był jednak rewolwerowcem, nie ćwiczył tego latami, nie wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. Młody strzelił, i w sumie i John strzelił, właściwie w tym samym momencie. Kula z karabinu śmignęła obok ucha lekarza… kula z rewolweru, trafiła zaś strzelca na balkonie w twarz. Gdzieś w policzek, tuż pod okiem, albo i w same oko? Trudno było dokładnie dostrzec, wszystko działo się tak szybko… młody zapadł się w sobie, zalegając na balkonie, martwy.

W tym czasie, Arthur złapał za ukryty nóż, i rzucił. Facet na dachu banku, zabrał dłoń ze spustu karabinu, by sięgnąć po owy cholerny gwizdek, i już go miał w ręce… podobnie jak nóż, prosto na środku torsu. Wybałuszył oczy, jęknął, i zniknął gdzieś na dachu, za jego gzymsem, padając w bok.

Dwa strzały, rzut nożem. Sekunda, może dwie. I cisza…

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Żyli, nie oberwali kulki. Jakoś się udało, jakoś wyszli z tego cało, a było bardzo blisko.

- Cud prawdziwy... - John szepnął bardziej do siebie, niż do Arthura. - Uciekamy... - Wskazał kierunek, skąd przyszli. - Zaraz zwali się tutaj paru facetów.
Nie chowając rewolweru ruszył w prawo do narożnika budynku i zerknął w stronę ulicy.
Oppenheimer wyciągnął z kabury rewolwer i ruszył za doktorem. Czujnie nasłuchiwał i rozglądał się za siebie zabezpieczając tyły.

Dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, ruszyło na odgłos strzałów na tyły biura szeryfa, z wichesterami w łapach, akurat tym zaułkiem, który obserwował John…

John cofnął się szybko.
- Idą tu. Ta dwójka - powiedział cicho do Arthura. - Sami się napraszają... Załatwimy ich, czy uciekamy drugą stroną?
- Zabijmy wszystkich. Bez wyjątku - szepnął szubienicznik głosem prosto z grobu. Coś złego błysnęło w jedynym zdrowym oku. Drugie było przerażająco martwe, przerażająco puste. Wychylił się zza rogu po czym zaczął strzelać, naciskając spust raz na razem dopóki nie rozległo się charakterystyczne klik, klik.
John co prawda chciał poczekać, aż tamci wyjdą zza rogu i wtedy ich ostrzelać, ale skoro Arthur zaczął realizować inny zamysł, pozostawało tylko dołączyć się do niego.
Doktor stanął za kompanem i strzelił do tego przeciwnika, który jeszcze stał na nogach.

Arthur wychylił się zza rogu budynku, i zaczął strzelać… a cholerne słońce świeciło mu prosto w twarz. Najpierw spudłował(!), w komorze rewolweru był niewypał(?!), aż w końcu trafił pierwszego z typów… w ucho, odstrzeliwując je. Koleś drąc mordę na całego, złapał się za nie, nie strzelając z winchestera wcale…

"Doc" również zaczął strzelać, perfidnie chowając się za Oppenheimerem… trafiając tego samego, co Arthur, dwa razy w tors, zabijając go, a drugiego zranił w prawą rękę.

Drugi wartownik, wrzeszcząc z bólu, jakoś tam zdołał wystrzelić z karabinu… trafiając Arthura w lewe ramię. Ten zaś odpowiedział kolejnymi strzałami z rewolweru trafiając typa w prawe biodro, i dwa razy w tors. Gościu również padł martwy…

W zaułku leżały dwa trupy, unosiło się sporo dymu po wystrzałach, a z ramienia Arthura ciekła krew.

- Idziemy do biura szeryfa - powiedział John, nie zwracając uwagi na ramię Arthura.
Ruszył we wspomnianym kierunku. Po drodze zatrzymał się jednak. Schował broń i zabrał zabitemu przez siebie mężczyźnie karabin i rewolwer. W ramach odszkodowania za straty moralne.
W czasie kiedy doktor szabrował trupy Oppenheimer przełożył pistolet z jednej dłoni do drugiej. Czując ciężar broni cicho syknał z bólu, po czym włożył zdrową rękę do kieszeni wyciągając z niej garść amunicji. Otworzył bębenek, włożył ubrudzone krwią pociski do komór, zamknął bębenek z powrotem i nim zakręcił. W oczach płonęła żądza mordu.
- Ruszajmy - szepnął.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-10-2022, 15:12   #155
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wychodzący po strzelaninie z zaułka Arthur i John, zauważyli Elizabeth odchodzącą od Wesy i koni. Dziewczyna miała w dłoni pęk powiązanych ze sobą lasek dynamitu(!), i właśnie przypalała lont zapałką!!
- Nie umiecie się na nic zdecydować, a cholera wie, co oni jej tam w środku robią! - Krzyknęła, będąc już na środku ulicy, idąc do frontu biura szeryfa.

Wtedy padł strzał.

A "Ognista" zrobiła się blada, po kuli w plecach. Kto strzelał, skąd?? Wesa? James z Saloonu?

Elizabeth odwróciła się zdziwiona w stronę, skąd szła… i padł kolejny strzał. Tym razem dostała w lewą pierś.
- Sukinsyny - Powiedziała cicho, padając na kolana. Ale odrzuciła na ślepo, za siebie, pęk dynamitu z syczącym lontem… całość wylądowała na werandzie przed biurem szeryfa, i lekko się poturlała w stronę drzwi wejściowych… a ona niezdarnie wyciągnęła lewą ręką rewolwer.

Kolejny strzał.

W sam środek torsu, dokładnie między duże piersi. Dziewczyna jęknęła, i runęła martwa bezwładnie w bok.

Dach Saloonu.

Dwóch kolejnych, ukrytych strzelców, pilnujący biura szeryfa. Zupełnie, jak ci na jego tyłach. I już ich lufy karabinów celowały w zaułek, w Oppenheimera i "Doca". Gdyby wszyscy zaatakowali od frontu, tak jak pierwotnie planowali…

John zaklął pod nosem, ale nie zamierzał tracić czasu na dające pozorną ulgę słowa. Miał w dłoni rewolwer, więc z niego natychmiast skorzystał, strzelając do jednego ze stojących na dachu saloonu przeciwników. Do tego, który znajdował się po jego lewej stronie.

Oppenheimer nie miał czasu roztrząsać tego co stało się z Elizabeth. Wiedział jedno, trafili na równych sobie, przebiegłych przeciwników, którzy zorganizowali sprytną zasadzkę i za chwilę wystrzelają ich wszystkich jak kaczki. Widząc że Ognista rzuciła pęk dynamitu w stronę biura szeryfa wycofał się natychmiast do tyłu, w głąb uliczki, nie chcąc narażać się na nieprzyjemne efekty nadciągającej eksplozji.

- Biali i ich błyskotliwe pomysły - prychnął Wesa pod nosem, widząc jak rzeczony plan zaczyna się sypać. Strzały padające w sumie zewsząd, lufy wystające gdzieś w górze, brakowało tylko okrzyku “jesteście otoczeni!” i mieliby podręcznikowy przykład perfekcyjnej zasadzki. Czirokez winą za danie się tak łatwo weń złapać obarczał sentymenty reszty do osoby Melody. Zdrowiej było ją zostawić, ale nie było co teraz płakać nad rozlanym mlekiem. Ściskając mocniej łuk, Wesa gotów był tylko czekać na rozwój wydarzeń, nie mając odpowiedniego kąta do strzałów przez dach i szyldy, ale jednocześnie nie dając takowego kąta stróżom prawa. Gdyby tylko nie ten odpalony dynamit... Czirokez skulił się w miejscu, zakrywając uszy.

~

Strzelanie z rewolweru, do gościa 20m dalej, chowającego się za zadaszeniem Saloonu… no cóż, to był naprawdę niecodzienny pomysł. No i oczywiście nie przyniósł żadnych efektów, poza zwróceniem na siebie jego uwagi, i lufy jego karabinu.

James w Saloonie, z rewolwerem w dłoni, obserwował sceny na ulicy, chowając się przy framudze drzwi…

Arthur wycofał się bardzo szybko w głąb zaułka, widząc co się święci.

Wesa… stał, gdzie stał. I tyle.

Eksploooooozjaaaaa.



Front biura szeryfa zniknął w ogniu wybuchu, a jego siła była naprawdę spora. Wywaliło wszelkie okna w promieniu 50m, to było jednak najmniejszym problemem dla wielu osób…

"Doc" Tylor został wprost wgnieciony w ścianę budynku fryzjera, powietrze z jego płuc wyciśnięte, łeb trzasnął o deski ściany, plecy również, a zdobyczny rewolwer gdzieś wyleciał z dłoni. Do tego również był nafaszerowany drzazgami, krwawił, był oszołomiony, chwilowo głuchy, no i leżał bez składu i ładu na ziemi… nie bardzo nawet teraz wiedząc, jaki jest rok.

Wesa został przewrócony podmuchem eksplozji na plecy, a połowa koni całego towarzystwa, rzuciła się do panicznej ucieczki, zrywając nawet trzymające je w miejscu cugle. Kilka koni również było rannych.

Arthur został również rzucony podmuchem o glebę, i chyba chwilowo ogłuchł… w każdym bądź razie, w jego uszach caaaały czas był wredny, wredny pisk, który nie chciał ustąpić. "Piiiiiiiiiiiiiiiiiii", i tyle. Nic więcej teraz nie słyszał.

Najpierw eksplozja. Ogień, rozrywana na strzępy weranda, jej zadaszenie, wzmocnione drzwi biura szeryfa, ściana… fruwające wszędzie odłamki. A potem kupa dymu, i kurzu, piachu, i cholera wie jeszcze czego, na chwilę wzbita w powietrze.

James rzucił się biegiem przez ulicę, prosto w ten cały bajzel. Szybki bieg, sekunda, dwie, chrapliwy oddech… pół dystansu… trzy sekundy, jeszcze parę metrów…

- Eeeejjj!! - Ktoś wrzeszczał za jego plecami. Strzelcy na dachu? Albo mu się zdawało.

James wbiegł do wnętrza ruiny-biura szeryfa.

Poprzewracane biurka i krzesła, pełno syfu, spalenizna, rozrzucone papiery, martwy gościu na podłodze, leżący na boku z wytrzeszczonymi gałami, w powiększającej się kałuży krwi. Drugi, kilka metrów dalej, półsiedząc, oparty plecami o ścianę, jeszcze się ruszał, ale w sumie to były podrygi? Krew na torsie, krew na twarzy… zaskoczony wyraz gęby. Stracił gdzieś kapelusz. Miał kozią bródkę, niegdyś ładny ubiór, no i rewolwer przy pasie. Ale po niego nie sięgał. Typek zapewne nie tylko nie rozumiał co się stało, ale i pewnie chwilowo nawet, kim on sam był.

A James widział również, zamknięte drzwi, metalowe drzwi, prowadzące na tyły budynku, najpewniej do cel, i do Melody.

"Zasłona dymna" na ulicy powoli się zaś przerzedzała.

“Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” pomyślał James widząc cierpienie typka z rewolwerem. Chłop miał pecha. Najpewniej stróż prawa siedział za ścianą, która po prostu rozleciała się pod wybuchem dynamitu. Teraz zaś, trafił na rewolwerowca. Elisabeth miała gest. Pięć lasek dynamitu na tą drewnianą budę w zupełności wystarczyło, aby sporo osób ucierpiało.
- A propos cierpienia…- mruknął James i wycelował spokojnie rewolwer w zaskoczonego typka pociągając następnie na spust, zamierzając miłosiernym strzałem w głowę ukrócić męki zaskoczonego stróża prawa.
Oppenheimer wstał w ziemi wypluwając z ust gorzki piach. Piszczało mu w uszach, nie słyszał nic po za podszeptami wydobywającymi się z najciemniejszych zakamarków jego umysłu. Oczami wyobraźni widział płonące miasto i trupy na ulicach, które zostawi gdy rozprawi się z szeryfem i jego ludźmi. Narastała w nim mroczna furia, w tętnicach pulsowała zła krew. Niczym napędza parą maszyna, nie odczuwająca ani bólu ani strachu ruszył biegiem w kierunku wejścia do biura szeryfa. Korzystając z dymnej zasłony zamierzał dostać się niezauważony do środka.
- Leż herr Taylor, nie ruszaj się. Niedługo będzie po wszystkim – rzucił do poturbowanego doktora mijając go biegiem.
Słowa Arthura z trudem przebiły się przez szum w uszach John, który i tak ruszać się nie zamierzał, jako że wybuch odebrał mu siły. A poza tym czuł się niczym poduszka na szpilki. Nie mówić już o tym, że "niedługo będzie po wszystkim" idealnie pasowało do stanu jego zdrowia.
Upiór wyłonił się zza zasłony z dymu, w chwili gdy herr Langford oddał strzał w kierunku jednego ze stróżów prawa. Z rewolwerem przygotowanym do strzału rozejrzał się po zniszczonym pomieszczeniu. Dojrzał metalowe drzwi i ruszył w ich kierunku omijając zakrwawione zwłoki. Podszedł i pociągnął za ciężką klamę. Drzwi były zamknięte.
 
Kerm jest offline  
Stary 24-10-2022, 09:30   #156
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Langford dla pewności pochylił się nad ciałem dobrze ubranego “stróża prawa”, który dla rewolwerowca cuchnął takim samym bandytą, jakim był James, i dla pewności wpakował mu kolejną kulkę prosto w serce. Następnie klucze więzienne. Szybko sprawdził kieszenie zabitego, które być może mężczyzna ukrył przy sobie. W razie czego rozejrzał się jeszcze po ścianach pomieszczenia i zlustrował podłogę. Gdyby jednak wybuch zdmuchnął by je poza zasięg wzroku,, zamierzał bez ceregieli przestrzelić kilkoma strzałami z rewolweru zamek, i wyważyć drzwi barkiem, aby dostać się do Melody. Facet kluczy nie miał… James ich również nigdzie nie widział w pobliżu, w tym całym burdelu.

Pozostało więc rozwiązanie siłowe… strzał w zamek, bardzo celny. I nic. Kolejny, odrobinę mniej, i nic. Następny, i następny. A cholerne drzwi dalej zamknięte?? No więc z bara.

Bam! …Bam!

W tym czasie, przypatrujący się wszystkiemu Arthur, zauważył porozrzucane po podłodze listy gończe, na których były same kobiety. Dziwne…

A gdzieś w mieście, rozległy się nagle dzwony.

…Bam! …Bam!! - W końcu Langford wywalił drzwi, z nieco już obolałym barkiem. Trzy cele, w jednej nadal leżąca na pryczy, nieprzytomna Melody, jedynie w koszuli nocnej, no i z kajdanami na rękach, i nogach.

Ale były jeszcze cholerne kraty od samej celi. Jednak w zamek tych, strzelać raczej nie wypadało, za nimi bowiem leżała dziewczyna, praktycznie na linii ognia.

Na widok dziewczyny zimny puls Oppenheimera przyśpieszył a krew wypływająca z przestrzelonej rany stała jakby cieplejsza.
- Musimy znaleźć klucze – wyszeptał do Langforda i rozejrzał się po ścianach aresztu, gdzie z tego co kojarzył czasem wisiała zapasowa para. Tym razem jednak nie wisiała. Wszędzie pustki… no chociaż w rogu stało wiadro.
Oppenheimer wyszedł z aresztu i zabrał się za przeszukiwanie biura szeryfa. Wybuch narobił sporego bałaganu, co z pewnością nie ułatwiało zadania. Butem odgarnął walające się po podłodze listy gończe. Dotarło do niego w końcu, że na podobiznach znajdują się same kobiety. Skulił się i podniósł papiery. Instynktownie zaczął szukać portretu i nazwiska Melody.

Listów gończych było kilka. Różne imiona i nazwiska, różny rok. I obecny, i poprzedni, i nawet 3 lata do tyłu… ale portrety były dziwnie do siebie podobne… Oppenheimer czytał, i zaczynał czuć zimno na plecach. Nerwowo posortował na szybko te kilka kartek według dat.

Kate O'Hara, oszukiwanie w kartach, nagroda za aresztowanie, 500$...

Megan O'Hara, napaść i morderstwo, za pomocą pałki, 1200$...

Victoria Dalton, zabicie szeryfa Dodge City, poszukiwana żywa lub martwa, 2000$...

Ostatni list gończy był nieco zabrudzony od wybuchu, i nawet okopcony…

Melody Gregory, bandytka z Rio Grande, napaść na pociągi i banki, wszechstronny łotr, poszukiwana żywa lub martwa, 5000$

Te listy gończe nie były powieszone na ścianie biura szeryfa. Nie były również w żadnej teczce, w żadnej kopercie. One chyba leżały na biurku, przy jednym z tych, co "porwali" dziewczynę, a zostały zdmuchnięte wybuchem. Czy… czy Arthur patrzył właśnie na… zbrodniczą karierę Melody, pod różnymi nazwiskami????

Ale nikt nie potrafił chwilowo nic na ten temat ani zaprzeczyć, ani potwierdzić. Frau była nieprzytomna, a rannego dobił przed chwilą Langford…

James nie widział sensu w atakowaniu krat barkiem. Najpewniej nie takich mięśniaków powstrzymywały, więc bez kluczy, albo co najmniej solidnego łomu nie było sensu próbować. Wyszedł więc za Arturem, wyjmując naboje z ładownicy i wkładając je do bębenka rewolweru. Każdy krok, jeden nabój. Szubienicznik przeglądał jakieś papiery, więc James zostawił mu poszukiwania.

- Ja idę po konie bo trzeba szybko stąd spieprzać. A w jukach mam wytrychy - wyjaśnił, schował rewolwer do kabury i i wyszedł szybko ze zdewastowanej siedziby szeryfa

- Wesa! Gdzie konie… - James wychodził z rozwalonego biura szeryfa, zagadując indianina gdzieś tam na ulicy.

Arthur skupiony na tym, co czytał, co pojmował, dopiero teraz oderwał wzrok od papierów.

Pojedynczy strzał.

James otrzymał kulę w prawe udo, i niemal się wywrócił.

- Ręce do góry!! Albo cię zastrzelimy!! Jesteś aresztowany!!

No tak… strzelcy na dachu Saloonu, na wprost biura szeryfa. Kurz opadł, chwilowe zaskoczenie wybuchem również. I teraz mieli jednego z nich jak na widelcu. Tego, który tak kretyńsko po prostu sobie wyszedł…

Ale Arthur też był dla nich widoczny?? W końcu brakowało frontowej ściany.

Było chyba coraz gorzej…

Pozostawiony samemu sobie John powoli zaczynał orientować się w sytuacji, która - co rzucało się w oczy - do najlepszych nie należała. Z miejsca, w którym leżał, widział obu strzelców, stojących na dachu saloonu. A to oznaczało również, że i oni mają go jak na widelcu. I że wystarczy jeden nieostrożny ruch, by uwaga (i lufy) tamtych skierowała się na niego.
Na razie jednak wyglądało na to, że James przyciągnął uwagę tamtych, więc John ostrożnie przyciągnął do siebie leżący niedaleko winchester.
- Kurwa… - James nie miał czasu zganić się za swoją głupotę. Wystawiony był przepięknie, w tym rumowisku. To była odpowiednia chwila na podstęp. Zachwiał się teatralnie, zawył z bólu i przewrócił się na bok, na zdrową nogę prosto za jakąś większą stertę desek i belek po frontonie budynku. . “Albo to łyknął, albo postrzelą mnie w dupę” pomyślał mając nadzieję na pociągnięcie tego teatrum jeszcze odrobinę dłużej. Markowanie trupa, potem nieznaczne odpełznięcie za osłonę…plan nie był zły. Tylko coś ostatnio planowanie im wybitnie nie szło.
Arthur stracił zainteresowanie plakatami gdy rozległ się strzał. Dopiero teraz dostrzegł, że Langford nie wiedzieć czemu wybiegł z biura narażając się na ostrzał. Dlaczego to zrobił, szubienicznik nie miał pojęcia. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Sytuacja była dramatycznie zła. Mężczyzna wycofał się z powrotem do aresztu. Melody wciąż była nieprzytomna. Ze skrzyżowanego pasa na piersi wyciągnął jeden z noży i rzucił go na jej pryczę. Mógł mieć tylko nadzieję, że zdąży się obudzić zanim ktoś znajdzie przy niej broń. Kupił jej cień szansy, tylko tyle mógł na razie zrobić. On sam wyciągnął jeszcze dwa noże, jeden schował w rękaw kurty, drugi w cholewę buta. Miał nadzieje, że to tego czasu strzelcy nie podziurawią jego towarzysza.
Gdy wyszedł z aresztu ręce trzymał wysoko podniesione w górze, czubkami palców trzymał rękojeść rewolweru, by snajperzy na dachu mieli broń na widoku i widzieli, że Oppenheimer nie ma zamiaru jej użyć.
- Poddajemy się! – krzyknął – Nie strzelajcie!
Wyszedł ze zrujnowanego budynku i stanął naprzeciw herr Langforda, zasłaniając go ciałem. Ręce wciąż trzymał podniesione w górze.
- Wygraliście! Możecie nas aresztować!
“Jaki plan, takie skutki,” przemknęło Wesie przez głowę. Czirokez nie ładował się do biura szeryfa, miast tego dochodząc do siebie i próbując uspokoić spłoszone wybuchem pozostałe dwa konie, które uwiązał przy wodopoju. Względnie bezpieczny na werandzie sklepiku zerkał tylko co jakiś czas w dół i w górę ulicy, czy aby nie nadchodzi jakaś odsiecz, ale teren był czysty. Przynajmniej do czasu, aż dwóch dachowców nie dało o sobie przypomnieć. Wesa zaklął pod nosem, przeklinając słabą pamięć wszystkich z obecnych, włączając w to siebie. Pomachał tylko w stronę “poddających się” Arthura i Jamesa wyciągniętym z holstera tomahawkiem, zanim nie śmignął w alejkę, kierując się na tyły saloonu w poszukiwaniu wejścia na dach.
- Nie ruszać się!! Albo odstrzelimy jak psy!! - Strzelcy z dachu, celując do osobników na ulicy, darli japy na całego - Zaraz was kurwa aresztujemy!

W tym czasie, Wesa zniknął w zaułku Saloonu… minuta, dwie…

Gdzieś w miasteczku nadal bił dzwon. I dało się słyszeć jakieś nawoływania. Pewnie zaraz się zleci jakiś cholerny tłum praworządnych obywateli, żądnych wrażeń, ale i krwi bandytów?

….

Wrzask na dachu Saloonu. Znikający z widoku Arthura i Jamesa jeden ze strzelców. Strzał. Wrzask drugiego strzelca. Strzał. Strzał. Strzał.

Wesa wychylający się na ulicę, machający do tych na dole. A więc było po wszystkim. Indianin załatwił obydwu?

Można było działać dalej.

John podniósł się powoli, wykorzystując ścianę i zdobyczny winchester w charakterze podpórki, a potem w miarę szybko ruszył do wnętrza tego, co pozostało z budynku będącego biurem szeryfa. Tam miał zamiar się opatrzyć, choćby prowizorycznie.
Arthur odwrócił się do Langforda i podał mu rękę by pomóc wstać z ziemi. Po chwili wbiegł z powrotem do budynku. Nie mieli za wiele czasu. Gdzieś w tym bałaganie musiały znajdować się klucze do celi. Ignorując doktora zaczął w pośpiechu przeszukiwać pomieszczenie. Niestety, bez skutku…
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 27-10-2022, 20:31   #157
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
John dotarł do biura szeryfa, a to, co ujrzał, było prawdziwym obrazem nędzy i rozpaczy, pobojowiskiem, w którym "królowały" dwa trupy. Arthur zabrał się za poszukiwanie kluczy, a John nie zamierzał mu w tym przeszkadzać. Uznał, że opatrzenie ran nie powinno czekać.
- Pomożesz mi? - spytał Jamesa.

Bandany truposzy nie należały do najczystszych, ale z braku lepszych bandaży musiały wystarczyć. Dwa trupy, dwie bandany... trzecią musiał poświęcić własną.
Usunął pierwszą przerośniętą drzazgę, jakoś poszło, a potem zabandażował.
- Nie jestem doktorem. A jak nie połapiemy koni, nie wyjedziemy stąd żywi - James obwiązał prowizorycznie ranę na udzie swoją czarną bandaną i ruszył na ulicę, aby połapać konie.
Pomimo najlepszych chęci Oppenheimer nie potrafił znaleźć kluczy. Może gdyby drugie oko nie było martwe…
Doktor zajęty był opatrywaniem ran, Langford wybiegł za końmi. Po chwili zastanowienia szubienicznik wrócił z powrotem do cel, zabierając ze sobą jeden z plakatów gończych Melody, czy jak się tam naprawdę nazywała dziewczyna. Wyciągnął z kieszeni garść amunicji, ułożył łuski na ziemi, obok rozłożył chustę. Z rękawa wydobył nóż a następnie zaczął ostrzem rozbrajać pociski, proch rozsypując na chustę. Gdy skończył ostrożnie chwycił za rogi chusty a potem zbliżył się do zakratowanych drzwi. Cały proch wsypał do zamka a następnie rozdarł plakat na strzępy i wetknął je w otwór. Zapałką potartą o podeszwę buta podpalił papier. Cofnął się do wyjścia, licząc, że uda mu się doprowadzić do małej eksplozji i otworzyć przeklęty zamek celi… niestety. Wszystko jedynie efektownie i bardzo szybko się spaliło, nieco sycząc. I poza sporą ilością dymu, i osmaleniem zamka, nadal całość wyglądała na nienaruszoną…

John zajmował się sobą, a dokładniej - kolejnymi wbitymi w siebie drzazgami. Wyciągnięcie drugiej drzazgi z własnego ciała i prowizoryczne zabandażowane… i w końcu ostatni kawałek drewna, niepożądany w ciele, z niego bez problemu usunięty, i… fuck, krwawiło obficie. I jakoś nie chciało przestać.
John zaklął, po czym ponowił próbę opatrzenia rany. W razie konieczności miał zamiar założyć opaskę uciskową. W końcu się jakoś udało…

- Te klucze muszą gdzieś to być - szepnął Arthur z rezygnacją wypisaną na surowej, okrutnej twarzy. Pokonali kilku uzbrojonych stróżów prawa, wykrwawiali się by tu dostać, a największą przeszkodą okazały się zamknięte drzwi do celi. Spojrzał na doktora, który zajmował się opatrywaniem swoich ran. Całe szczęście stał na nogach, choć nie będzie to takie pewne, gdy adrenalina zacznie opadać.
- Herr Taylor, potrzebuję twojej pomocy. Kończy nam się czas. Musimy znaleźć klucze do celi Melody.
John zachwycony nie był, ale podniósł się i zabrał się za przeszukiwanie biura szeryfa.
- Może któryś z tych tu... - wskazał trupy - ma je w kieszeni? - powiedział. - Sprawdziłeś szuflady biurka? - spytał, po czym spojrzał na wiszącą na ścianie szafkę na broń - otwartą i pustą. A nuż tam trzymano i klucze?
Najwyraźniej szczęście nie sprzyjało Johnowi, bowiem klucze od celi tam nie wisiały. Odkładając na później 'brudną' robotę otworzył szufladę biurka. W pierwszej szufladzie ich nie było, w drugiej też nie, w trzeciej nie, i w końcu bingo! John znalazł te cholerne, cholerne klucze!! Ogłosił całemu światu swe znalezisko, triumfalnie nimi potrząsnąwszy w powietrzu, a potem szybko podszedł do kraty, by otworzyć drzwi celi, w której znajdowała się Melody. Dziewczyna nadal leżała nieprzytomna na pryczy…
John przyklęknął przy niej i, na początek, spróbował zdjąć kajdany, w które zakuta była dziewczyna.
- Arthur, potrzebna mi moja torba... została przy koniach - powiedział. A potem zaklął, bo okazało się, że w pęku są tylko klucze od krat. I jeden mały, zdecydowanie nie pasujący do kajdanek - zapewne od szafki z bronią.
Oppenheimer spojrzał na Melody, potem na doktora. W końcu skinął i w milczeniu opuścił areszt, by udać się na poszukiwanie koni. Ruszył w tym samym kierunku co herr Langford.
W tym czasie John próbował ocucić dziewczynę - najpierw poklepał ją po twarzy.
- Melody, pobudka... - powiedział.

Za którymś tam razem, dziewczyna gwałtownie otwarła oczy, po czym spojrzała na Johna z… nienawiścią?
- Dzięki Bogu... - powiedział John, na wszelki wypadek unieruchamiając ręce dziewczyny. - Żyjesz... dodał. - Pozabijaliśmy tych drani - dodał. - Jesteś wolna...
Biorąc pod uwagę kajdany, nie do końca była to prawda, ale ogólnie biorąc nie kłamał. Melody wpatrywała się przez chwilę w "Doca" z zaciętą miną, a potem spojrzała nieco w dół.
- Możesz mnie puścić? No i masz kluczyk? - Powiedziała, patrząc na swoje skute ręce.
Prośbę spełnił bez chwili wahania, ale na pytanie nie mógł odpowiedzieć tak, jak by tego chciała dziewczyna. On zresztą też.
- Pewnie ma go któryś z truposzy - powiedział. - Nie zdążyłem poszukać - dodał.
- To idziemy? - Spytała Melody.
- Wynosimy się stąd - powiedział, pomagając jej wstać. - Chcesz rewolwer? Albo i dwa?
- Chcę… - Panienka Gregory chwyciła za nóż, leżący na jej pryczy, rzucony tam przez Arthura, po czym potuptała małymi kroczkami, boso za Johnem, mając i kajdany na kostkach nóg. Opuścili więc cele, i znaleźli się w zdewastowanym biurze szeryfa…
John pochylił się nad pierwszym truposzem, po czym zabrał mu pas i rewolwer, który to nabytek wręczył Melody. Ta założyła pas z bronią na koszulę nocną… a potem wpakowała nóż od Oppenheimera truposzowi głęboko w oko, aż do rękojeści, i tam go pozostawiła.
- Świnia - Warknęła do nieboszczyka, i splunęła mu w twarz.

Po chwili John w podobny sposób potraktował drugiego nieboszczyka, tym razem jednak broń zatrzymał. A potem rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym można by okryć dziewczynę. Melody w nocnej koszuli wyglądała całkiem ciekawie, ale jednak nie należało przesadzać.
Tym jednak los mu nie sprzyjał i nic nie znalazł. A może to jej nie sprzyjał...?

W biurze rozległ się strzał z rewolweru, a "Doc" aż prawie podskoczył. Spojrzał na Melody… która strzelała do łańcucha od kajdan, na własnych nogach. Spudłowała… ale po kolejnym strzale, łańcuch potraktowany nabojem, był już rozwalony. Przynajmniej mogła teraz normalnie chodzić.
- Co? - Powiedziała dziewczyna, spoglądając na Johna.
- Ja bym się bał, że się postrzelę. - Uśmiechnął się lekko. - A tobie dopisał los. Chodźmy, chyba że chcesz surdut....
- Czyli kluczyka do kajdan nie macie? - Melody rozejrzała się po zagraconym biurze.
- Nie znalazłem - odparł John.
- Ehhh… dobra… gdzie Elizabeth? - Melody się minimalnie uśmiechnęła.
John odetchnął głęboko.
- Wysadziła połowę biura szeryfa - powiedział - a potem ją zastrzelili. Dwóch stało na dachu saloonu. Wesa ich zabił - dodał. Miał nadzieję, że ta informacja wystarczy.

Melody wyraźnie zatkało. Stała w bezruchu, ciężko oddychając, nagle bardzo blada.
- Gdzie… Elizabeth? - Szepnęła, spoglądając na Johna oczami pełnymi łez.
- Na ulicy - odparł. - Parę kroków stąd. Nikt z nas się nie spodziewał... Zaskoczyli nas.

Melody wybiegła bez słowa na ulicę…

~

James pokuśtykał przez ulicę… koń Wesy nadal stał gdzie wcześniej, choć i on był ranny, i nieco krwawił z boku. Koń Melody był cały, Elizabeth też… no właśnie, Elizabeth. Martwa dziewczyna cały czas leżała na ulicy, blada, i w sporej kałuży krwi, wysychającej w piach.

A ich konie, spłoszone wybuchem dynamitu? Uciekły dosyć daleko, dobre 300m, i teraz wałęsały się tam, niemal na końcu miasteczka… a ze sklepów powoli zaczęli wychodzić zainteresowani wszystkim mieszkańcy. Uzbrojeni mieszkańcy.

Gdzie zaś był Wesa? Cholera wie, James go już nie widział od dobrych kilku minut.

Czirokez zjawił się w końcu, upewniwszy wpierw z wysokości że nie nadchodzi żadna odsiecz, powłóczystym krokiem sunąc przez alejkę ze stęknięciami i przekleństwami wyrzucanymi krótkimi, szarpanymi oddechami. Ściskał ranę przy brzuchu, broczącą paskudnie krwią, ale gdy dokuśtykał z powrotem do wodopoju, przy którym zostawił konie i zastał tam Jamesa, wymamrotał coś pod nosem i podał mu jedną z zeszabrowanych od dachowców strzelb. Drugą przewiesił sobie przez ramię, przerzucając lejce z powrotem przez szyję swojej klaczy, szykując się najwyraźniej do odjazdu.
- Macie Melody? - Zapytał przez zaciśnięte zęby, wciągając się na siodło.
James pokręcił głową przecząco i zaciskając zęby z bólu ruszył w stronę konia Elisabeth.
Widzac, że z okolicznych budynków wyłażą postronni gapie, w dodatku niektórzy zapobiegliwie zdążyli się co zrozumiałe uzbroić, James postanowił rozbroić tą tykającą bombę.
- Proszę się rozejść! Tu nie jest bezpiecznie! Ej, człowieku, zabierz swoją kobietę do domu! Zapaliła się nafta i wciąż może wybuchnąć! - krzyknął do starszego jegomościa ze strzelbą zza którego zerkała jakaś kobieta
- Ej, ty tam! Zabezpiecz ten sklep i schowaj się, bo wybuch urwie Ci głowę! - James dosiadł konia Elisabeth i ruszył w stronę wierzchowców, zamierzając je połapać. W miarę jak jechał przez ulicę, starał się “uspokajać” wychodzących ze sklepów świadków, udając jednego z zastępców lub kogoś, kto po prostu “opanował” sytuację.

James łgał na całego, co chwilę wciskając miejscowym jakąś bajeczkę, i chyba był dobry w te klocki, bowiem mieszkańcy miasta kiwali potakująco głowami, po czym nie rozłazili się po ulicach. Albo stali, gdzie stali głupio się gapiąc to na niego, to na miejsce wybuchu, albo cofali do wnętrza budynku… rewolwerowiec w ciągu trzech minut zebrał rozbiegane konie, po czym mógł wracać do pozostałych. Wesa jedynie łypał podejrzliwie wokół, wcale nieprzekonany że miejscowi mieli pozostać biernymi obserwatorami na dłuższą metę. Ściskał krwawiący brzuch i wiercił się w siodle, a gdy dostrzegł wyłaniającego się z biura szeryfa Oppenheimera, wskazał mu bez słowa konia Melody dalej uwiązanego przy wodopoju.
W tym czasie przed biuro nadjechał James, prowadząc uspokojone już nieco konie
- Możemy zrobić coś bardziej konstruktywnego? - zapytał szubienicznika z wyraźną irytacją w głosie - Na przykład spieprzać stąd w cholerę? Bajera mi się powoli kończy - rzucił pęk trzymanych uzd w stronę ich właścicieli

Przy zabitej Elizabeth, leżącej na ulicy, klęczała Melody, i na całego beczała, i wyła z rozpaczy… nieco szarpiąc ciałem martwej "Ognistej". Obok stał, z niewyraźną miną, John.
- Przerzućcie ją przez siodło - Wesa wskazał Melody. - Nie mamy na to czasu.
- Kogo? - mruknął John, po czym podszedł do dziewczyny. Położył jej dłoń na ramieniu. - Melody, musimy jechać, zanim tutejsi zwalą się nam na głowy... i je urwą. Zabierzemy Elizabeth - dodał.
Oppenheimer wrócił prowadząc za uzdy dwa konie, swój i doktora. Zatrzymał się, spojrzał na Melody, potem na ciało Elizabeth i znów na dziewczynę, która rozpaczała za przyjaciółką.
- Przyjdzie czas na łzy frau. Musimy stąd odjechać. Teraz. Już.
W jego głosie nie było cienia współczucia, jedynie nieludzka obojętność.
-Właściwie…to nie jest taki głupi pomysł Wesa - mruknął James i podjechał w stronę szlochającej dziewczyny, zsiadł z konia i bez większych ceregieli złapał dziewczynę w pasie, i podniósł z klęczek z zamiarem wsadzenia jej na konia w równie bezceremonialny sposób. Nie jak worka jednakże, bo miał wrażenie, że dziewczyna nie jest nawet specjalnie ranna.
Z każdą chwilą miejscowi mogli się ogarnąć, zawsze mógł przybiec jakiś nadgorliwiec, udo bolało go jak diabli, a w dodatku...gdzieś zapodział mu się fajek i płuca domagały się kolejnej porcji tytoniu.
- Pięknie - parsknął Wesa, widząc jak James podłapał jego propozycję, acz mało radośnie, bok rwał jak diabli. Nie czekając, szarpnął za lejce i cmoknął na wierzchowca, okręcając go łbem w stronę krańca miasta. Konia poderwał do pełnego galopu po krótkiej chwili, nie oglądając się nawet przez ramię, czy inni mieli zamiar za nim podążyć. Miał już dosyć tego przeklętego miejsca.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 03-11-2022, 19:09   #158
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Melody jedynie złowrogo łypnęła na Jamesa, gdy ten ją posadził na konia… a po chwili, jak John zaproponował, tak i zabrano ze sobą i martwą Elizabeth.

Towarzystwo opuściło więc miasto, i to na czas, bowiem coraz więcej mieszkańców jednak zaczęło wychodzić na ulice, chyba po paru minutach ignorując bajeczki Langforda.

~

Jakieś dwie mile poza Ellis City, milcząca panna Gregory, powiodła wzrokiem po jadących z nią mężczyznach.
- Jesteście ranni, wszyscy… - Powiedziała ponurym tonem - …"Doc" się wami musi zająć. A za nami pewnie ruszy pościg. Ja się na nich zaczaję, wystrzelam jak kaczki, wy pojedziecie dalej, John was opatrzy. Zapewnię wam na to czas…
- Opatrzenie wszystkich to dobry pomysł - powiedział John - ale reszta już nie.
Wesa wzruszył tylko ramionami i rzucił Melody wyszabrowany karabin.
- Powodzenia - mruknął.
Czirokez poderwał konia do dalszej jazdy i ruszył dalej.
- Mam lepszy pomysł panno Gregory. Zrobi nam pani dzisiaj naleśniki, a w tym czasie doktor zajmie się nami, abyśmy mogli urządzić pogrzeb Elisabeth - rewolwerowiec odpalił sobie skręta i spojrzał wymownie na podarowaną jej przez indianina strzelbę - albo pojedzie pani umrzeć samotnie, a śmierć Elisabeth pójdzie na marne. Jest pani dorosła i ufam, że będzie to przemyślany wybór - popatrzył na nią spokojnym głosem i nic więcej już nie mówiąc skręcił koniem, podążając za indianinem.
- Zgadzam się z herr Langfordem - powiedział cicho Oppenheimer. Nie patrzył na dziewczynę, lecz gdzieś w dal - A ktokolwiek spróbuje ruszyć za nami zginie, tak jak zginęli twoi porywacze

Melody coś burknęła pod nosem… ale pojechała z nimi dalej.

….

Po jakimś czasie, w końcu postawiono się zatrzymać, i zająć kilkoma rzeczami, zjeżdżając ze szlaku, w spore zarośla…

Melody długo grzebała w kajdanach jakimś drutem, aż w końcu udało jej się je otworzyć. Zrzuciła więc ich resztki ze swoich nóg, całe z nadgarstków, po czym udała się w krzaki, by w końcu się ubrać.

Wesę bardzo bolał brzuch po postrzale, który był gorący, a sam indianin czuł się słabo i śpiąco… rana była poważna, i to bardzo.

Do tego jeszcze kula w udzie Jamesa, w ramieniu Arthura, aż trzy rany po drzazgach u Johna. Towarzysze wyglądali nieciekawie, no i tak też się czuli.

Jedyne, co można było zrobić, to zabrać się za opatrywanie ran. Co John zaczął robić, począwszy od Wesy, który sprawiał wrażenie najbardziej poszkodowanego.
Sięgnął po torbę i zaczął wyciągać potrzebne narzędzia, maści i opatrunki.
Wesa z jękami i stęknięciami obrał miejsce przy pobliskim głazie, zgrzytając zębami z bólu. Płaszcz zdjął z trudem i podciągnął koszulę, chcąc przyjrzeć się ranie zanim doktor zacznie doktorować, ale powoli zaczynało mu się chcieć zamknąć oczy i odpłynąć. Skinął tylko Johnowi przyzwalająco głową.

James tymczasem wyciągnął z juków lornetkę i stanął chwilowo na czatach, obserwując przez krzaki drogę, po której przyjechali. Musiał opierać się co jakiś czas na karabinie, swoim już bo broni podarowanej nie ufał, choć nie wyrzucał w krzaki tylko zapakował przy siodle na inny czas. Mniej doskwierający aby przysiąść, sprawdzić i wyczyścić nową broń. Tymczasem ból uda nie pozwalał na taki luksus jak zgięcie nogi, więc nieszczęśliwy stał w krzaczorach, oparty na winchesterze i wgapiał się zmęczonym wzrokiem w horyzont, drogę i majaczące w oddali miasteczko

Oppenheimer, zmęczony, przycupnął na kamieniu i cierpliwie czekał aż doktor skończy szyć młodego Indianina. Ramię było sztywne, bolało. Wiedział, że będzie musiał przeprowadzić poważną rozmowę z dziewczyną. Ustalić ile i co, zdążyła powiedzieć porywaczom, czy ktoś zagraża im przedsięwzięciu. Śmierć Ognistej była stratą, ale wciąż mieli za sobą armię czerwonoskórych, którzy odwalą za nich brudną robotę.

***

Rana Wesy była poważna… i to bardzo. Postrzał w brzuch, to było zawsze paskudne. Tym razem również. Brzuch gorący, i coraz bardziej spuchnięty, a sam indianin, coraz słabszy i coraz bardziej senny. A więc i krwotok wewnątrz??

Rozłożono namiot, w którym "Doc" miał zamiar go operować.

W tym czasie, James obserwował okolicę, Arthur odpoczywał, a Melody… wykopała grób dla przyjaciółki, a obecnie zajmowała się Elizabeth. Ciało "Ognistej" położono na dużym kocu, a klęcząca przy niej panna Gregory przecierała twarz i dekolt nieboszczki bandaną, czyszcząc z krwi i kurzu, poprawiała jej włosy, i czasem coś do niej szeptała przez własne łzy… a czasem się i uśmiechała.

"Doc" zabrał się za operowanie Wesy.


Od Ellis City nadciągała jakaś grupka konnych, jadąca prosto na nich. Dziesięciu facetów… czy to był pościg, który w końcu ruszył po 30 minutach? Zastępcy szeryfa, łowcy nagród, ludzie Pinkertona? Czy może miastowa milicja? Uzbrojeni byli.

Melody z zaciętą miną złapała za Winchester, i pobiegła za jedną z pobliskich skałek. Tam było dobre miejsce na zasadzkę… po drugiej stronie szlaku, James mógł się schować podobnie.

Nadjeżdżali… wznosząc tumany kurzu.

300m.

Odczekać, będąc ukrytym, aż się zbliżą, tak na 20-30 metrów? Karabin gotowy do działania, suchota w ustach, za chwilę będzie gorąco.

Nadjeżdżali…

Rozstrzelać wszystkich, bez litości. Albo oni, albo wy. Do tego się wszystko sprowadzało. Zginąć, lub zostać pojmanym, a później stryczek… nie. Żyć kolejny dzień. A potem kolejny, i kolejny, i następny. Zdobyć te cholerne złoto, z cholernego pociągu.

100m.

Tętent koni narastał.

Żyć jak najdłużej się dało, cieszyć się tym życiem. Wydać te cholerne złoto.

Nadjeżdżali…

Niemal równoczesny huk karabinów, i kule trafiające ciała zaskoczonych kowbojów. Wrzaski ginących, rżenie koni. Melody "Bullseye" Gregory(czy jak ona tam się nazywała), trafiła jednego z mężczyzn w głowę… i drugiego, i trzeciego. James jednego w tors, drugiego w głowę, trzeciego znowu w tors. Arthur jednego w tors, drugiego w prawą rękę, potem niecelnie, a potem go dobił w tors.

Wrzaski, upadające ciała, panika zwierząt i jeźdźców, tumany kurzu. Dwóch uciekło… ale niedaleko. Zeskoczyli z koni, i schowali się za skałkami. Próbowali dojść, co się właśnie stało.

Ktoś z leżących na środku szlaku, nadal żył, i krzyczał z bólu, ale coraz słabiej, i słabiej.

- Tamci się nie ruszą - Powiedziała Melody, z twarzyczką pozbawioną uczuć, mając na myśli tych dwóch, którzy przeżyli, i się chowali - Ani nie odjadą, bojąc się kulki w plecy, ani nie podejdą… nic tu po nas, możemy jechać?

Pochować na szybko Elizabeth, i w drogę? Ktoś musiał zostać choć na chwilę na tyłach, pilnując sytuacji z dwoma wciąż żywymi, ukrywającymi się kowbojami.


Wesa umierał.

Jeszcze był przytomny, jeszcze miał otwarte oczy… no i o wiele bardziej powiększoną dziurę w brzuchu, a jedną nogą był już w "Krainie Wiecznych Łowów". John nie był w stanie mu pomóc, choć bardzo się starał. Kula uszkodziła wewnętrzne organy, doszło do krwotoku, było już za późno.








Komentarze jeszcze dzisiaj.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 13-11-2022, 14:07   #159
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wydostali się z opresji i opuścili miasto, ale w tej opowieści "cało i zdrowo" nie miało miejsca. Nie w ich przypadku, bowiem wyglądało na to, że najmniej poszkodowaną osobą jest Melody.
Szczęściara, można by rzec, gdyby nie towarzyszące temu "szczęściu" okoliczności.


* * *
Rozstawiony naprędce namiot zamienił się w prowizoryczny lazaret, a na pierwszy ogień poszedł najciężej ranny - Wesa.
John zaklął pod nosem, gdy zobaczył obrażenia Indiańca.
Za Indianami od dawna nie przepadał, od ładnych paru lat szczerze ich nienawidził, ale przyznać musiał, że ten akurat wybawił ich grupkę z poważnych tarapatów. Niestety - w tym przypadku umiejętności doktora na nic się zdały, a świadomość, że jedynie cud mógłby sprawić, że zaraz z powierzchni ziemi zniknie kolejna czerwona skóra, mimo nienawiści do tej rasy przyjemna nie była. Usunięcie kuli nie na wiele się zdało i widać było, że niedługo Wesa znajdzie się w krainie Wiecznych Łowów.
Strzelanina i wrzaski umierających na chwilę odwróciły uwagę Johna od Wesy i jego nieodległej śmierci, wnet jednak doktor wrócił do swej (skazanej na porażkę) pracy. Co prawda jedyne, co mógł zrobić,to nieco złagodzić cierpienie, ale starał się.
Czy w dużym, porządnie wyposażonym szpitalu, zdziałałby więcej? Wątpił.
Czy miał Wesie powiedzieć, że ten wnet spotka się z duchami przodków? Nie wiedział.

Strzelanina ucichła - wyglądało na to, że pościg poniósł klęskę.
Pozostawało pytanie - co dalej. Mieli zostawić Wesę? Dobić? Stać i czekać, jak sępy, na jego śmierć?
O tym nie mógł zdecydować sam.
- Zaraz wracam - powiedział.
Chciał wyjść z namiotu i poinformować pozostałych o stanie Indianina.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-11-2022, 15:37   #160
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Z8qkHwszVUc&list=PLe5TmI8uWOSYVEUVmz-H2a2CErmpRQnC0&index=7[/MEDIA]

Oppenheimer wysłuchał w skupieniu słów Melody. Rękaw jego koszuli nasiąknął krwią. Chustą otarł pot z czoła. Spojrzał raz jeszcze na pobojowisko, trupy mężczyzn i koni, na podziurawione ciało Elizabeth okryte płachtą. Gdy doktor wyszedł z prowizorycznego namiotu, nie musiał się nawet odzywać, szubienicznik wyczytał z jego twarzy złe wieści. Dla Wesy nie było już ratunku, stracili kolejnego żołnierza, być może najlepszego z nich wszystkich. To jemu zawdzięczali życie, poświęcił się choć wcale nie chciał ruszyć na pomoc frau. To Arthur naciskał, to on próbował ich przekonać, że należy bezwględne odbić dziewczynę. Zasłaniał się tajemnicami jakie może zdradzić Melody, ale prawda przecież była zupełnie inna, nie dlatego ruszył jej na pomoc. Teraz to kłamstwo, to oszukiwanie samego siebie stanęło mu ością w gardle. Usta mężczyzny wypełniła cierpka gorycz, trująca mieszanina wstydu, wyrzutów sumienia i pogardy dla samego siebie. Nie było nic sprawiedliwego w tym, że Ognista i młody Indianin zginęli, podczas gdy on wciąż trwał jak karaluch. Wściekły podniósł się z kolan, po czym podszedł do ciała Elizabeth. Nożem rozdarł biały materiał, jak całun okrywający zwłoki kobiety. Chwilę późnej wyszedł ze swojej kryjówki. Uniósł wysoko rękę, w której trzymał kawałek białej płachty, po czym ruszył w kierunku stał gdzie ukrywali się kowboje. Piasek i żwir zagrzechotał pod podeszwami jego butów
- Proponuję panom honorowe zawieszenie broni! – krzyknął - Zabierzcie swoich rannych i wracajcie do miasta. Nikt już więcej nie zginie, macie na to moje słowo! My odjedziemy w spokoju, a wy zachowacie życie! To chyba uczciwa propozycja. A jeśli się wahacie, pomyślcie o swoich żonach, dzieciach i matkach. Nie skazujcie ich na rozpacz i żałobę.
Podszedł do jednego z rannych rewolwerowców, który jęczał z bólu. Odkopał jego broń, po czym chwycił go za ramię i dźwignął z ziemi. Przerzucił jego rękę na swój mocny, twardy kark.
- W geście dobrej woli, zwracam wam towarzysza. Zabierzcie go szybko do medyka. Albo mnie zastrzelcie, walczcie dalej i zgińcie.
 

Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 13-11-2022 o 15:40.
Arthur Fleck jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172