|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
15-09-2022, 09:58 | #151 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
15-09-2022, 11:09 | #152 |
Administrator Reputacja: 1 | W tym czasie, już w głębi miasta, Arthur i John bez problemów odnaleźli biuro szeryfa… i było, jak gadał zastraszony recepcjonista z rozbitym nosem, faktycznie na wprost Saloonu, z dumną nazwą "Kitty", na nieco już wypłowiałym szyldzie. Przed biurem szeryfa, stało jednak na werandzie dwóch typków w płaszczach, trzymając Winchestery w łapach. Jak nic warowali przed drzwiami… ale "znajomych" koni porywaczy, Oppenheimer nigdzie nie zauważył… a płaszcz to płaszcz, wtedy, gdy widział ich przez okno, i w sumie od tyłu, nie zaprzątał sobie głowy szczegółami? - Zastaliśmy szeryfa? - spytał John. - Nie - Warknął jeden z nich, a ich paluchy znalazły się o wiele bliżej spustów karabinów, niż przed chwilą. Uwadze Arthura nie uszło, że mężczyźni zachowują się dość nerwowo. Zimne ostrze noża schowanego w rękaw kurty przyjemnie pieściło skórę nadgarska. Podszedł bliżej, skrócił dystans. - W miasteczku doszło do przestępstwa. Musimy porozmawiać natychmiast z szeryfem, lub którymś z jego zastępców. - Teraz ich tu nie ma, są gdzieś w mieście - Powiedział drugi z typków - A wy już lepiej won, albo zarobicie kulkę! - Skierował lufę Winchestera trzymanego przy biodrze, w tors Arthura, a jego kumpel zrobił to samo u Johna. Oppenheimer ani drgnął. - Chyba się nie zrozumieliśmy herr. Chcę zgłosić przestępstwo. Zakładam, że skoro szeryfa nie ma w biurze, wy go reprezentujecie. John nie powiedział ani słowa. Czekał cierpliwie na odpowiedź facetów pilnujących biura szeryfa. - A ja powiedziałem won! Przyjdź za pół godziny, to może będzie! - Rozmówca Arthura warknął. Szubienicznik skinął nieznacznie głową, spojrzał zimno na mężczyznę szczerze obrzydzony jego brakiem manier. Przez krótki moment wahał się czy poderżnąć prostakom gardła teraz, czy jednak poczekać na pozostałych. - Dobrze. Zaczekamy na szeryfa i przyjdziemy za pół godziny – odpowiedział nad wyraz uprzejmie, choć spojrzenie zdradzało, że nie ma w jego słowach żadnej serdeczności, co najwyżej złowroga wróżba strasznych rzeczy jakie w niedługim czasie spotkają dwóch wartowników. Chwycił za uzdę konia, skinął do Johna a potem ruszył na drugą stronę ulicy, by pod saloonem „Kitty”, w cieniu zadaszenia poczekać na Elizabeth, herr Langforda i Wesę oraz mieć oko na budynek biura szeryfa. John bez słowa ruszył za Arthurem. - Obejdę biuro i sprawdzę, czy przez okno czegoś nie widać w środku - zaproponował, gdy dwaj "strażnicy" nie mogli go już usłyszeć. |
15-09-2022, 15:00 | #153 |
Reputacja: 1 |
|
01-10-2022, 17:16 | #154 |
Administrator Reputacja: 1 | Sprawy się jednak trochę pokomplikowały… rozpoczęły się bowiem dysputy, jak jednak owy plan odbijania Melody zrealizować. I było wiele opcji, choć głównie dotyczące frontalnego ataku! Koniec końców, odpuszczono jednak tę możliwość. Zamiast owego ataku, James udał się do Saloonu, by sprawdzić kto tam przebywa, celem uniknięcia choćby strzałów w plecy. Wesa pilnował "całości", nadal przebywając na głównej ulicy, przy rumakach wraz z Elizabeth, udając, że coś tam robią… choć sama "Ognista", była coraz bardziej nerwowa, chcąc już działać. W tym czasie zaś, James i Arthur obeszli dużym łukiem interesujący ich budynek, znikając w jednym z zaułków pomiędzy innymi, w ten sposób powoli zmierzając na tyły biura szeryfa… ~ Arthur i John, znajdujący się na tyłach aresztu, po zajrzeniu przez okienko celi, i ujrzeniu wewnątrz Melody, mieli zamiar się rozdzielić, i obejść budyneczek szeryfa z obu stron, w kierunku głównej ulicy, by zajść od boków dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, gdy… - Nie ruszać się - Rozległo się warknięcie z jednej strony. - I ręce do góry, powoli… - Padło i z drugiej. Na dachu banku stał strzelec, celujący z karabinu. A na balkonie, na pierwszym piętrze od przybytku fryzjera, stał taki drugi, również celując z długiej broni. Nie widzieli ich… nie zauważyli… jak nic, to była pułapka. Na właśnie takich jak oni, na takich, którzy zaczną się kręcić na tyłach siedziby szeryfa. Weszli w nią obaj, niemal jak ślepcy. Ktoś, kto za tym wszystkim stał, znał się na rzeczy, i zadbał o zabezpieczenie tyłów… dobry, wredny strateg. Życie Oppenheimera zatoczyło koło. Już raz (omal) je stracił przez kobietę, teraz miał zginąć ponownie, dla kolejnej. Sam był sobie winien, złamał własne zasady, okazał żałosnym głupcem. Mimo to widząc strzelca na dachu zachował zimną krew. W jego żyłach naprawdę chyba płynął lód. Podniósł powoli ręce do góry. - Gutten tag. Nazywam się Arthur Oppenheimer a mój towarzysz to doktor John Taylor. Jesteśmy tutaj ponieważ mamy do załatwienia sprawy z pewną kurwą, która zamordowała naszego wspólnika i przyjaciela, herr Gato. Jesteśmy łowcami nagród, tropimy ją od Dallas, ale niestety jak widać ubiegliście nas panowie. Możecie odebrać nagrodę za jej głowę, albo powiesić, mi to obojętne, chcę tylko wiedzieć, co zrobiła ze zwłokami naszego przyjaciela. Przysięgałem wdowie po herr Gato, że odnajdę jego szczątki by mogła pochować go w rodzinnym grobie i wolę zginąć niż nie dotrzymać umowy. Aresztujcie nas i dajcie parę minut bym mógł z dziwką porozmawiać. Szubienicznik kłamał jak nut choć kłamstwem brzydził się w równym stopniu jak męskimi słabostkami. Skoro już raz się skalał, gotowy był złamać kolejne zasady by znów zerwać pętle, która ponownie zacisnęła mu się na szyi. John, klnąc pod nosem, podniósł powoli ręce do góry. Jego plan, teoretycznie dobry, okazał się totalnym niewypałem, a inna reakcja, niż spełnienie polecenia, zdała mu się prostą drogą do samobójstwa, jako że strzelców było dwóch, a droga do bezpiecznego schronienia na tyle długa, że każdy z nich zdołałby broń przeładować, gdyby chybił za pierwszym razem. Pozostawało więc czekać na rozwój sytuacji. I liczyć na cud... albo kompanów. - Ummm… - Mruknął jeden ze strzelców, ten na balkonie, mający może że 20 lat, jakby wierząc Arthurowi? Jego karabin, lekko zadrżał. - Pieprzenie - Odezwał się ten starszy, na dachu banku, dalej celując - Uważaj Jack, oni pewnie pusto w głowach nie mają, i ten stary pięknie tu łga, chcąc skórę ratować… - Przecież to można sprawdzić - wtrącił się John. Te słowa, dla odmiany, były tylko i wyłącznie prawdą. Oppenheimer skinął na słowa doktora. Tym razem skupił się na starszym z mężczyzn okupujących dach banku. - Nasz wspólnik ma przy sobie listy gończe i uwierzytelnienia, które potwierdzą naszą tożsamość. Mieliśmy się spotkać w saloonie "Kitty", możliwe że już tam jest i na nas czeka. Proszę wysłać tam swojego młodego towarzysza albo po prostu nas aresztować. Jedyne na czym mi zależy to wyciągnąć z dziwki prawdę. Diablica zamordowała dobrego i prawego człowieka, odebrała trójce dzieci ojca a ich matce męża. Należy mu się godny pochówek. Dlatego jak chrześcijan chrześcijanina proszę…błagam…pana o przysługę. Arthur w najlepsze kontynuował swoje podłe kłamstwo, powieka mu nie zadrżała, wykrzesał z siebie litościwe spojrzenie, którym niczym jadowity wąż obdarował starszego wartownika. - Zaraz to wyjaśnimy - Powiedział starszy gostek, i - jako, że był najwyraźniej praworęczny - zabrał dłoń ze spustu karabinu, lewą nadal go trzymając skierowanego w Arthura, i sięgnął do kieszeni po… gwizdek?? Szubienicznik ani drgnął. Strzelcy wciąż byli w przewadze, Oppenheimer nie chciał ryzykować życiem doktora, który wciąż był na celowniku młodszego z mężczyzn. - Zabij go, jak zacznie gwizdać - szepnął, niemal nie poruszając ustami, John. - Dzięki Bogu zaraz wszystko się wyjaśni! - powiedział głośno. Oppenheimer wciąż trwał w bezruchu z rękami w górze, ignorując sugestię doktora. Szczęśliwie obaj nie byli poszukiwanymi przestępcami, ich podobizny ani nazwiska nie zdobiły plakatów, nie złamali prawa, a przynajmniej nie wydarzyło się to akurat w tym momencie… Doktor zdał sobie sprawę, że teraz mają jedyną być może szansę. Korzystając z tego, że jeden ze strzelców jest nieco zajęty, sięgnął po broń, by strzelić do tego, który stał na balkonie. Arthur widząc jak herr Taylor sięga po broń nie miał wyboru. Ukryty w rękawie kurty nóż pojawił się nagle w dłoni szubienicznika. Nie spuszczając wzroku z mężczyzny na dachu banku, wycelował by ułamek sekundy później cisnąć ostrzem w przeciwnika. "Doc" Taylor wyszarpnął rewolwer… tak szybko, jak chyba nigdy w życiu. Nie był jednak rewolwerowcem, nie ćwiczył tego latami, nie wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. Młody strzelił, i w sumie i John strzelił, właściwie w tym samym momencie. Kula z karabinu śmignęła obok ucha lekarza… kula z rewolweru, trafiła zaś strzelca na balkonie w twarz. Gdzieś w policzek, tuż pod okiem, albo i w same oko? Trudno było dokładnie dostrzec, wszystko działo się tak szybko… młody zapadł się w sobie, zalegając na balkonie, martwy. W tym czasie, Arthur złapał za ukryty nóż, i rzucił. Facet na dachu banku, zabrał dłoń ze spustu karabinu, by sięgnąć po owy cholerny gwizdek, i już go miał w ręce… podobnie jak nóż, prosto na środku torsu. Wybałuszył oczy, jęknął, i zniknął gdzieś na dachu, za jego gzymsem, padając w bok. Dwa strzały, rzut nożem. Sekunda, może dwie. I cisza… Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Żyli, nie oberwali kulki. Jakoś się udało, jakoś wyszli z tego cało, a było bardzo blisko. - Cud prawdziwy... - John szepnął bardziej do siebie, niż do Arthura. - Uciekamy... - Wskazał kierunek, skąd przyszli. - Zaraz zwali się tutaj paru facetów. Nie chowając rewolweru ruszył w prawo do narożnika budynku i zerknął w stronę ulicy. Oppenheimer wyciągnął z kabury rewolwer i ruszył za doktorem. Czujnie nasłuchiwał i rozglądał się za siebie zabezpieczając tyły. Dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, ruszyło na odgłos strzałów na tyły biura szeryfa, z wichesterami w łapach, akurat tym zaułkiem, który obserwował John… John cofnął się szybko. - Idą tu. Ta dwójka - powiedział cicho do Arthura. - Sami się napraszają... Załatwimy ich, czy uciekamy drugą stroną? - Zabijmy wszystkich. Bez wyjątku - szepnął szubienicznik głosem prosto z grobu. Coś złego błysnęło w jedynym zdrowym oku. Drugie było przerażająco martwe, przerażająco puste. Wychylił się zza rogu po czym zaczął strzelać, naciskając spust raz na razem dopóki nie rozległo się charakterystyczne klik, klik. John co prawda chciał poczekać, aż tamci wyjdą zza rogu i wtedy ich ostrzelać, ale skoro Arthur zaczął realizować inny zamysł, pozostawało tylko dołączyć się do niego. Doktor stanął za kompanem i strzelił do tego przeciwnika, który jeszcze stał na nogach. Arthur wychylił się zza rogu budynku, i zaczął strzelać… a cholerne słońce świeciło mu prosto w twarz. Najpierw spudłował(!), w komorze rewolweru był niewypał(?!), aż w końcu trafił pierwszego z typów… w ucho, odstrzeliwując je. Koleś drąc mordę na całego, złapał się za nie, nie strzelając z winchestera wcale… "Doc" również zaczął strzelać, perfidnie chowając się za Oppenheimerem… trafiając tego samego, co Arthur, dwa razy w tors, zabijając go, a drugiego zranił w prawą rękę. Drugi wartownik, wrzeszcząc z bólu, jakoś tam zdołał wystrzelić z karabinu… trafiając Arthura w lewe ramię. Ten zaś odpowiedział kolejnymi strzałami z rewolweru trafiając typa w prawe biodro, i dwa razy w tors. Gościu również padł martwy… W zaułku leżały dwa trupy, unosiło się sporo dymu po wystrzałach, a z ramienia Arthura ciekła krew. - Idziemy do biura szeryfa - powiedział John, nie zwracając uwagi na ramię Arthura. Ruszył we wspomnianym kierunku. Po drodze zatrzymał się jednak. Schował broń i zabrał zabitemu przez siebie mężczyźnie karabin i rewolwer. W ramach odszkodowania za straty moralne. W czasie kiedy doktor szabrował trupy Oppenheimer przełożył pistolet z jednej dłoni do drugiej. Czując ciężar broni cicho syknał z bólu, po czym włożył zdrową rękę do kieszeni wyciągając z niej garść amunicji. Otworzył bębenek, włożył ubrudzone krwią pociski do komór, zamknął bębenek z powrotem i nim zakręcił. W oczach płonęła żądza mordu. - Ruszajmy - szepnął. |
22-10-2022, 15:12 | #155 |
Administrator Reputacja: 1 | Wychodzący po strzelaninie z zaułka Arthur i John, zauważyli Elizabeth odchodzącą od Wesy i koni. Dziewczyna miała w dłoni pęk powiązanych ze sobą lasek dynamitu(!), i właśnie przypalała lont zapałką!! - Nie umiecie się na nic zdecydować, a cholera wie, co oni jej tam w środku robią! - Krzyknęła, będąc już na środku ulicy, idąc do frontu biura szeryfa. Wtedy padł strzał. A "Ognista" zrobiła się blada, po kuli w plecach. Kto strzelał, skąd?? Wesa? James z Saloonu? Elizabeth odwróciła się zdziwiona w stronę, skąd szła… i padł kolejny strzał. Tym razem dostała w lewą pierś. - Sukinsyny - Powiedziała cicho, padając na kolana. Ale odrzuciła na ślepo, za siebie, pęk dynamitu z syczącym lontem… całość wylądowała na werandzie przed biurem szeryfa, i lekko się poturlała w stronę drzwi wejściowych… a ona niezdarnie wyciągnęła lewą ręką rewolwer. Kolejny strzał. W sam środek torsu, dokładnie między duże piersi. Dziewczyna jęknęła, i runęła martwa bezwładnie w bok. Dach Saloonu. Dwóch kolejnych, ukrytych strzelców, pilnujący biura szeryfa. Zupełnie, jak ci na jego tyłach. I już ich lufy karabinów celowały w zaułek, w Oppenheimera i "Doca". Gdyby wszyscy zaatakowali od frontu, tak jak pierwotnie planowali… John zaklął pod nosem, ale nie zamierzał tracić czasu na dające pozorną ulgę słowa. Miał w dłoni rewolwer, więc z niego natychmiast skorzystał, strzelając do jednego ze stojących na dachu saloonu przeciwników. Do tego, który znajdował się po jego lewej stronie. Oppenheimer nie miał czasu roztrząsać tego co stało się z Elizabeth. Wiedział jedno, trafili na równych sobie, przebiegłych przeciwników, którzy zorganizowali sprytną zasadzkę i za chwilę wystrzelają ich wszystkich jak kaczki. Widząc że Ognista rzuciła pęk dynamitu w stronę biura szeryfa wycofał się natychmiast do tyłu, w głąb uliczki, nie chcąc narażać się na nieprzyjemne efekty nadciągającej eksplozji. - Biali i ich błyskotliwe pomysły - prychnął Wesa pod nosem, widząc jak rzeczony plan zaczyna się sypać. Strzały padające w sumie zewsząd, lufy wystające gdzieś w górze, brakowało tylko okrzyku “jesteście otoczeni!” i mieliby podręcznikowy przykład perfekcyjnej zasadzki. Czirokez winą za danie się tak łatwo weń złapać obarczał sentymenty reszty do osoby Melody. Zdrowiej było ją zostawić, ale nie było co teraz płakać nad rozlanym mlekiem. Ściskając mocniej łuk, Wesa gotów był tylko czekać na rozwój wydarzeń, nie mając odpowiedniego kąta do strzałów przez dach i szyldy, ale jednocześnie nie dając takowego kąta stróżom prawa. Gdyby tylko nie ten odpalony dynamit... Czirokez skulił się w miejscu, zakrywając uszy. ~ Strzelanie z rewolweru, do gościa 20m dalej, chowającego się za zadaszeniem Saloonu… no cóż, to był naprawdę niecodzienny pomysł. No i oczywiście nie przyniósł żadnych efektów, poza zwróceniem na siebie jego uwagi, i lufy jego karabinu. James w Saloonie, z rewolwerem w dłoni, obserwował sceny na ulicy, chowając się przy framudze drzwi… Arthur wycofał się bardzo szybko w głąb zaułka, widząc co się święci. Wesa… stał, gdzie stał. I tyle. Eksploooooozjaaaaa. Front biura szeryfa zniknął w ogniu wybuchu, a jego siła była naprawdę spora. Wywaliło wszelkie okna w promieniu 50m, to było jednak najmniejszym problemem dla wielu osób… "Doc" Tylor został wprost wgnieciony w ścianę budynku fryzjera, powietrze z jego płuc wyciśnięte, łeb trzasnął o deski ściany, plecy również, a zdobyczny rewolwer gdzieś wyleciał z dłoni. Do tego również był nafaszerowany drzazgami, krwawił, był oszołomiony, chwilowo głuchy, no i leżał bez składu i ładu na ziemi… nie bardzo nawet teraz wiedząc, jaki jest rok. Wesa został przewrócony podmuchem eksplozji na plecy, a połowa koni całego towarzystwa, rzuciła się do panicznej ucieczki, zrywając nawet trzymające je w miejscu cugle. Kilka koni również było rannych. Arthur został również rzucony podmuchem o glebę, i chyba chwilowo ogłuchł… w każdym bądź razie, w jego uszach caaaały czas był wredny, wredny pisk, który nie chciał ustąpić. "Piiiiiiiiiiiiiiiiiii", i tyle. Nic więcej teraz nie słyszał. Najpierw eksplozja. Ogień, rozrywana na strzępy weranda, jej zadaszenie, wzmocnione drzwi biura szeryfa, ściana… fruwające wszędzie odłamki. A potem kupa dymu, i kurzu, piachu, i cholera wie jeszcze czego, na chwilę wzbita w powietrze. James rzucił się biegiem przez ulicę, prosto w ten cały bajzel. Szybki bieg, sekunda, dwie, chrapliwy oddech… pół dystansu… trzy sekundy, jeszcze parę metrów… - Eeeejjj!! - Ktoś wrzeszczał za jego plecami. Strzelcy na dachu? Albo mu się zdawało. James wbiegł do wnętrza ruiny-biura szeryfa. Poprzewracane biurka i krzesła, pełno syfu, spalenizna, rozrzucone papiery, martwy gościu na podłodze, leżący na boku z wytrzeszczonymi gałami, w powiększającej się kałuży krwi. Drugi, kilka metrów dalej, półsiedząc, oparty plecami o ścianę, jeszcze się ruszał, ale w sumie to były podrygi? Krew na torsie, krew na twarzy… zaskoczony wyraz gęby. Stracił gdzieś kapelusz. Miał kozią bródkę, niegdyś ładny ubiór, no i rewolwer przy pasie. Ale po niego nie sięgał. Typek zapewne nie tylko nie rozumiał co się stało, ale i pewnie chwilowo nawet, kim on sam był. A James widział również, zamknięte drzwi, metalowe drzwi, prowadzące na tyły budynku, najpewniej do cel, i do Melody. "Zasłona dymna" na ulicy powoli się zaś przerzedzała. “Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią” pomyślał James widząc cierpienie typka z rewolwerem. Chłop miał pecha. Najpewniej stróż prawa siedział za ścianą, która po prostu rozleciała się pod wybuchem dynamitu. Teraz zaś, trafił na rewolwerowca. Elisabeth miała gest. Pięć lasek dynamitu na tą drewnianą budę w zupełności wystarczyło, aby sporo osób ucierpiało. - A propos cierpienia…- mruknął James i wycelował spokojnie rewolwer w zaskoczonego typka pociągając następnie na spust, zamierzając miłosiernym strzałem w głowę ukrócić męki zaskoczonego stróża prawa. Oppenheimer wstał w ziemi wypluwając z ust gorzki piach. Piszczało mu w uszach, nie słyszał nic po za podszeptami wydobywającymi się z najciemniejszych zakamarków jego umysłu. Oczami wyobraźni widział płonące miasto i trupy na ulicach, które zostawi gdy rozprawi się z szeryfem i jego ludźmi. Narastała w nim mroczna furia, w tętnicach pulsowała zła krew. Niczym napędza parą maszyna, nie odczuwająca ani bólu ani strachu ruszył biegiem w kierunku wejścia do biura szeryfa. Korzystając z dymnej zasłony zamierzał dostać się niezauważony do środka. - Leż herr Taylor, nie ruszaj się. Niedługo będzie po wszystkim – rzucił do poturbowanego doktora mijając go biegiem. Słowa Arthura z trudem przebiły się przez szum w uszach John, który i tak ruszać się nie zamierzał, jako że wybuch odebrał mu siły. A poza tym czuł się niczym poduszka na szpilki. Nie mówić już o tym, że "niedługo będzie po wszystkim" idealnie pasowało do stanu jego zdrowia. Upiór wyłonił się zza zasłony z dymu, w chwili gdy herr Langford oddał strzał w kierunku jednego ze stróżów prawa. Z rewolwerem przygotowanym do strzału rozejrzał się po zniszczonym pomieszczeniu. Dojrzał metalowe drzwi i ruszył w ich kierunku omijając zakrwawione zwłoki. Podszedł i pociągnął za ciężką klamę. Drzwi były zamknięte. |
24-10-2022, 09:30 | #156 |
Reputacja: 1 | Langford dla pewności pochylił się nad ciałem dobrze ubranego “stróża prawa”, który dla rewolwerowca cuchnął takim samym bandytą, jakim był James, i dla pewności wpakował mu kolejną kulkę prosto w serce. Następnie klucze więzienne. Szybko sprawdził kieszenie zabitego, które być może mężczyzna ukrył przy sobie. W razie czego rozejrzał się jeszcze po ścianach pomieszczenia i zlustrował podłogę. Gdyby jednak wybuch zdmuchnął by je poza zasięg wzroku,, zamierzał bez ceregieli przestrzelić kilkoma strzałami z rewolweru zamek, i wyważyć drzwi barkiem, aby dostać się do Melody. Facet kluczy nie miał… James ich również nigdzie nie widział w pobliżu, w tym całym burdelu. |
27-10-2022, 20:31 | #157 |
Reputacja: 1 | John dotarł do biura szeryfa, a to, co ujrzał, było prawdziwym obrazem nędzy i rozpaczy, pobojowiskiem, w którym "królowały" dwa trupy. Arthur zabrał się za poszukiwanie kluczy, a John nie zamierzał mu w tym przeszkadzać. Uznał, że opatrzenie ran nie powinno czekać.
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
03-11-2022, 19:09 | #158 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Melody jedynie złowrogo łypnęła na Jamesa, gdy ten ją posadził na konia… a po chwili, jak John zaproponował, tak i zabrano ze sobą i martwą Elizabeth. Towarzystwo opuściło więc miasto, i to na czas, bowiem coraz więcej mieszkańców jednak zaczęło wychodzić na ulice, chyba po paru minutach ignorując bajeczki Langforda. ~ Jakieś dwie mile poza Ellis City, milcząca panna Gregory, powiodła wzrokiem po jadących z nią mężczyznach. - Jesteście ranni, wszyscy… - Powiedziała ponurym tonem - …"Doc" się wami musi zająć. A za nami pewnie ruszy pościg. Ja się na nich zaczaję, wystrzelam jak kaczki, wy pojedziecie dalej, John was opatrzy. Zapewnię wam na to czas… - Opatrzenie wszystkich to dobry pomysł - powiedział John - ale reszta już nie. Wesa wzruszył tylko ramionami i rzucił Melody wyszabrowany karabin. - Powodzenia - mruknął. Czirokez poderwał konia do dalszej jazdy i ruszył dalej. - Mam lepszy pomysł panno Gregory. Zrobi nam pani dzisiaj naleśniki, a w tym czasie doktor zajmie się nami, abyśmy mogli urządzić pogrzeb Elisabeth - rewolwerowiec odpalił sobie skręta i spojrzał wymownie na podarowaną jej przez indianina strzelbę - albo pojedzie pani umrzeć samotnie, a śmierć Elisabeth pójdzie na marne. Jest pani dorosła i ufam, że będzie to przemyślany wybór - popatrzył na nią spokojnym głosem i nic więcej już nie mówiąc skręcił koniem, podążając za indianinem. - Zgadzam się z herr Langfordem - powiedział cicho Oppenheimer. Nie patrzył na dziewczynę, lecz gdzieś w dal - A ktokolwiek spróbuje ruszyć za nami zginie, tak jak zginęli twoi porywacze Melody coś burknęła pod nosem… ale pojechała z nimi dalej. …. Po jakimś czasie, w końcu postawiono się zatrzymać, i zająć kilkoma rzeczami, zjeżdżając ze szlaku, w spore zarośla… Melody długo grzebała w kajdanach jakimś drutem, aż w końcu udało jej się je otworzyć. Zrzuciła więc ich resztki ze swoich nóg, całe z nadgarstków, po czym udała się w krzaki, by w końcu się ubrać. Wesę bardzo bolał brzuch po postrzale, który był gorący, a sam indianin czuł się słabo i śpiąco… rana była poważna, i to bardzo. Do tego jeszcze kula w udzie Jamesa, w ramieniu Arthura, aż trzy rany po drzazgach u Johna. Towarzysze wyglądali nieciekawie, no i tak też się czuli. Jedyne, co można było zrobić, to zabrać się za opatrywanie ran. Co John zaczął robić, począwszy od Wesy, który sprawiał wrażenie najbardziej poszkodowanego. Sięgnął po torbę i zaczął wyciągać potrzebne narzędzia, maści i opatrunki. Wesa z jękami i stęknięciami obrał miejsce przy pobliskim głazie, zgrzytając zębami z bólu. Płaszcz zdjął z trudem i podciągnął koszulę, chcąc przyjrzeć się ranie zanim doktor zacznie doktorować, ale powoli zaczynało mu się chcieć zamknąć oczy i odpłynąć. Skinął tylko Johnowi przyzwalająco głową. James tymczasem wyciągnął z juków lornetkę i stanął chwilowo na czatach, obserwując przez krzaki drogę, po której przyjechali. Musiał opierać się co jakiś czas na karabinie, swoim już bo broni podarowanej nie ufał, choć nie wyrzucał w krzaki tylko zapakował przy siodle na inny czas. Mniej doskwierający aby przysiąść, sprawdzić i wyczyścić nową broń. Tymczasem ból uda nie pozwalał na taki luksus jak zgięcie nogi, więc nieszczęśliwy stał w krzaczorach, oparty na winchesterze i wgapiał się zmęczonym wzrokiem w horyzont, drogę i majaczące w oddali miasteczko Oppenheimer, zmęczony, przycupnął na kamieniu i cierpliwie czekał aż doktor skończy szyć młodego Indianina. Ramię było sztywne, bolało. Wiedział, że będzie musiał przeprowadzić poważną rozmowę z dziewczyną. Ustalić ile i co, zdążyła powiedzieć porywaczom, czy ktoś zagraża im przedsięwzięciu. Śmierć Ognistej była stratą, ale wciąż mieli za sobą armię czerwonoskórych, którzy odwalą za nich brudną robotę. *** Rana Wesy była poważna… i to bardzo. Postrzał w brzuch, to było zawsze paskudne. Tym razem również. Brzuch gorący, i coraz bardziej spuchnięty, a sam indianin, coraz słabszy i coraz bardziej senny. A więc i krwotok wewnątrz?? Rozłożono namiot, w którym "Doc" miał zamiar go operować. W tym czasie, James obserwował okolicę, Arthur odpoczywał, a Melody… wykopała grób dla przyjaciółki, a obecnie zajmowała się Elizabeth. Ciało "Ognistej" położono na dużym kocu, a klęcząca przy niej panna Gregory przecierała twarz i dekolt nieboszczki bandaną, czyszcząc z krwi i kurzu, poprawiała jej włosy, i czasem coś do niej szeptała przez własne łzy… a czasem się i uśmiechała. "Doc" zabrał się za operowanie Wesy. Od Ellis City nadciągała jakaś grupka konnych, jadąca prosto na nich. Dziesięciu facetów… czy to był pościg, który w końcu ruszył po 30 minutach? Zastępcy szeryfa, łowcy nagród, ludzie Pinkertona? Czy może miastowa milicja? Uzbrojeni byli. Melody z zaciętą miną złapała za Winchester, i pobiegła za jedną z pobliskich skałek. Tam było dobre miejsce na zasadzkę… po drugiej stronie szlaku, James mógł się schować podobnie. Nadjeżdżali… wznosząc tumany kurzu. 300m. Odczekać, będąc ukrytym, aż się zbliżą, tak na 20-30 metrów? Karabin gotowy do działania, suchota w ustach, za chwilę będzie gorąco. Nadjeżdżali… Rozstrzelać wszystkich, bez litości. Albo oni, albo wy. Do tego się wszystko sprowadzało. Zginąć, lub zostać pojmanym, a później stryczek… nie. Żyć kolejny dzień. A potem kolejny, i kolejny, i następny. Zdobyć te cholerne złoto, z cholernego pociągu. 100m. Tętent koni narastał. Żyć jak najdłużej się dało, cieszyć się tym życiem. Wydać te cholerne złoto. Nadjeżdżali… Niemal równoczesny huk karabinów, i kule trafiające ciała zaskoczonych kowbojów. Wrzaski ginących, rżenie koni. Melody "Bullseye" Gregory(czy jak ona tam się nazywała), trafiła jednego z mężczyzn w głowę… i drugiego, i trzeciego. James jednego w tors, drugiego w głowę, trzeciego znowu w tors. Arthur jednego w tors, drugiego w prawą rękę, potem niecelnie, a potem go dobił w tors. Wrzaski, upadające ciała, panika zwierząt i jeźdźców, tumany kurzu. Dwóch uciekło… ale niedaleko. Zeskoczyli z koni, i schowali się za skałkami. Próbowali dojść, co się właśnie stało. Ktoś z leżących na środku szlaku, nadal żył, i krzyczał z bólu, ale coraz słabiej, i słabiej. - Tamci się nie ruszą - Powiedziała Melody, z twarzyczką pozbawioną uczuć, mając na myśli tych dwóch, którzy przeżyli, i się chowali - Ani nie odjadą, bojąc się kulki w plecy, ani nie podejdą… nic tu po nas, możemy jechać? Pochować na szybko Elizabeth, i w drogę? Ktoś musiał zostać choć na chwilę na tyłach, pilnując sytuacji z dwoma wciąż żywymi, ukrywającymi się kowbojami. Wesa umierał. Jeszcze był przytomny, jeszcze miał otwarte oczy… no i o wiele bardziej powiększoną dziurę w brzuchu, a jedną nogą był już w "Krainie Wiecznych Łowów". John nie był w stanie mu pomóc, choć bardzo się starał. Kula uszkodziła wewnętrzne organy, doszło do krwotoku, było już za późno. Komentarze jeszcze dzisiaj.
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD |
13-11-2022, 14:07 | #159 |
Administrator Reputacja: 1 | Wydostali się z opresji i opuścili miasto, ale w tej opowieści "cało i zdrowo" nie miało miejsca. Nie w ich przypadku, bowiem wyglądało na to, że najmniej poszkodowaną osobą jest Melody. Szczęściara, można by rzec, gdyby nie towarzyszące temu "szczęściu" okoliczności. * * * Rozstawiony naprędce namiot zamienił się w prowizoryczny lazaret, a na pierwszy ogień poszedł najciężej ranny - Wesa.John zaklął pod nosem, gdy zobaczył obrażenia Indiańca. Za Indianami od dawna nie przepadał, od ładnych paru lat szczerze ich nienawidził, ale przyznać musiał, że ten akurat wybawił ich grupkę z poważnych tarapatów. Niestety - w tym przypadku umiejętności doktora na nic się zdały, a świadomość, że jedynie cud mógłby sprawić, że zaraz z powierzchni ziemi zniknie kolejna czerwona skóra, mimo nienawiści do tej rasy przyjemna nie była. Usunięcie kuli nie na wiele się zdało i widać było, że niedługo Wesa znajdzie się w krainie Wiecznych Łowów. Strzelanina i wrzaski umierających na chwilę odwróciły uwagę Johna od Wesy i jego nieodległej śmierci, wnet jednak doktor wrócił do swej (skazanej na porażkę) pracy. Co prawda jedyne, co mógł zrobić,to nieco złagodzić cierpienie, ale starał się. Czy w dużym, porządnie wyposażonym szpitalu, zdziałałby więcej? Wątpił. Czy miał Wesie powiedzieć, że ten wnet spotka się z duchami przodków? Nie wiedział. Strzelanina ucichła - wyglądało na to, że pościg poniósł klęskę. Pozostawało pytanie - co dalej. Mieli zostawić Wesę? Dobić? Stać i czekać, jak sępy, na jego śmierć? O tym nie mógł zdecydować sam. - Zaraz wracam - powiedział. Chciał wyjść z namiotu i poinformować pozostałych o stanie Indianina. |
13-11-2022, 15:37 | #160 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 13-11-2022 o 15:40. |