19-12-2022, 18:03 | #181 |
Reputacja: 1 | Pod kostnicą - doc wspólny.
|
21-12-2022, 06:56 | #182 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Wnętrze kostnicy było naprawdę nieprzyjemnym miejscem. Kości, wypłukane, leżały tam, gdzie spodziewał się je znaleźć Bart. Obok ciała młodej, sinej dziewczyny leżącej na katafalku obok. Tuż obok, na białych, podłogowych kaflach, rozlewała się czarna plama świeżo przelanej krwi. Jej metaliczny zapach przebijał się nawet ponad woń rozkładu i środków odkażających. Jakby dla ich ułatwienia to, co zostało z Billa Macruma, leżało na rozpostartej płachcie. Czaszka. trochę żeber, kości miednicy, kilka dłuższych elementów - kości podudzia. Na pewno nie był to kompletny, ludzki szkielet. Ale nie mieli czasu. Szybko przenieśli worek z makabryczną zawartością na wózek do przewozu zwłok i ruszyli w stronę wyjścia. Tymczasem Mark czekał w ambulansie. Z bijącym sercem przyglądał się plamie ciemności, w której zniknął Jim Dwa Duchy i Czarny Wilk. Ale ani szaman ani demon nie pokazali się ponownie. Cisza wypełniająca teren przed miejską kostnicą była, nomen omen, martwą ciszą. W końcu pojawili się. Daryll, Bart, Anastasia i Wikwaya. Cała czwórka pędziła na złamanie karku przez podjazd w stronę samochodów. Czarny Wilk pojawił się dosłownie znikąd. W czasie, kiedy młodzież ładowała wózek ze szczątkami do ambulansu, bo właśnie ten pojazd wydawał się im najlepszy na tą okazję. Stwór pędził na złamanie karku, prosto w ich stronę. I byłby ich dopadł, gdyby ojciec Wikvayi oczekujący w samochodzie, którym przyjechali z rezerwatu nie otworzył ognia do demona. Kule, które wystrzelił, trafiły Wilka w biegu, posyłając na ułamki sekund na beton. To dało im czas zapakować się do ambulansu i ruszyć, zgodnie z planem w kierunku Wzgórza Kochanków. Nie mieli czasu oglądać się za siebie, jeśli mieli przeżyć. Widzieli jednak w tylnym lusterku, jak Indianin rusza za nimi, a tuż za drugim pojazdem pędzi czarny, szybki, bezkształtny cień. Potem zarówno samochód Indian, jak i ścigający go demon zniknął im za zakrętem. Do Wzgórza Kochanków dojechali bez najmniejszych problemów przez uśpione, czarne miasteczko. Wzniesienie znajdowało się na obrzeżach Twin Oaks, nieco na uboczu, ale dało się na nie wjechać samochodem, co przecież bardzo chętnie wykorzystywali napaleni rówieśnicy. Nim dotarli na miejsce spoza ciężkich chmur wyjrzał księżyc dając niemal mistyczną oprawę wzniesieniu, na którym kilkadziesiąt lat temu miały miejsce okrutne i straszne rzeczy. Zatrzymali się z nadzieją nasłuchując czy za nimi nadjeżdża ktoś jeszcze. Nie nadjeżdżał. Byli sami w zimnych ciemnościach. Daryll poczuł to pierwszy. Falę zalewającego go gorąca. Ciepła, które zaciskało się, niczym obroża, wokół czaszki. Fali, która mogła oznaczać tylko jedno … nadchodziła bestia. Pradawny Indiański demon zła zbliżał się do nich, i Daryll czuł, że chętnie posłuży się jego ciałem, jako swoimi szponami. Nadchodzący stwór był coraz bliżej i coraz silniej zaciskał obręcz na woli i duszy młodego Singeltona. W tym samym czasie reszta młodych ludzi: Mark, Bart, Wikvaya i Anastasia czuli, że zostali sami. Że zarówno Jim Dwa Duchy jak i tata ich przyjaciółki raczej nie zdążą przybyć z odsieczą, o ile przeżyli ucieczkę spod kostnicy. I nagle zaczęło im się wydawać, że ktokolwiek zostanie tu i teraz na tym wzniesieniu, zapewne umrze, skoro - być może - zginęli dwaj dorośli, którzy wydawali się wiedzieć o wiele więcej. |
30-12-2022, 05:22 | #183 |
Northman Reputacja: 1 | Spineli siedział w ambulansie obok noszy na których spoczywały w czarnym, plastikowym worku ludzkie szczątki. Podobno Billiego Macruma. Nikt tego nie wiedział na pewno czy oby faktycznie jego. Czy Wzgórze Kochanków nie było też idealnym miejscem dla samobójców z połamanymi sercami? Ale oni wierzyli, że to był Billy. Wilk był przy nich. Tak, musiały być jego. Nikt im nie uwierzy. Nikt, kto miał wpływ na zwyczajną rzeczywistość dnia powszedniego. Jeśli przeżyją, to czekają kłopoty, o których nie chciał myśleć. Zresztą… Jakie to miało teraz znaczenie? Bart odkrył, że gniew i żal po utracie Allison i żądza zemsty ustępowały po czasie spędzonym w rezerwacie. Zastępowało je poczucie odpowiedzialności za duszę Billego, tych zabranych i wiezionych przez Złego Manitou oraz wobec żywych i nieświadomych niebezpieczeństwa, które im grozi. W drodze na Wzgórze w milczącej wewnętrznej rozmowie zaakceptował, że może zginąć. I to, że jeśli przeżyje, to trafi na oddział psychiatryczny lub ten dla skazańców z wyrokami ostatecznymi. Bo chcąc uwolnić Billego ze szponów Wilka… aby odebrać demonowi siłę… czekała ich walka nie tylko duchowa, ale i ta z krwi i kości… a to, że Daryll, który proroczo przyszedł do niego we śnie w postaci demona, później zabił Bryana i że zmieni się w Wilka aby przeszkodzić w rytuale… i że skończy z ostrzem głowicy wbitym głęboko w pomiędzy oczy… było bardziej realne niż gładki trzon siekiery w rękach Barta. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto zapiąć Singeltona w wiszący na ściśnie pojazdu kaftan bezpieczeństwa. Demon zapewne rozerwały pasy na strzępy. A jeśli nie mógłby jednak wydostać się z niego, to zaatakuje Marka, który byłby jeszcze silniejszym przeciwnikiem do pokonania… albo opętały Anę i co wtedy? Lub Squaw… mógłby też przecież opętać mnie, pomyślał. Zdecydowanie bardziej wolał ratować i przeszkadzać Wilkowi niż atakować pomagając mu. Bo nie uważał się za tak mocnego psychicznie i duchowo jak Indianie, którzy związali Manitou odbierając mu inicjatywę, a mimo to i tak nie dali rady na długo. Świadoma akceptacja śmierci nie zabrała lęku przed najgorszym lecz dała odwagę, aby stawić jemu czoła. Przeniósł wzrok na nieruchomy worek i wyobraził sobie, jakby na noszach leżał Billy. Niczym w piwnicy zakładu pogrzebowego, jak każdy nieboszczyk czekający na ostatnie uroczyste spotkanie z żywymi. Przymknął oczy i starał się dać odczuć duchowi zamordowanego chłopaka, że jest z nim i że jest lepsze i czyste miejsce po śmierci, gdzie nie ma cierpienia, lęku i samotności. Że aby tam dojść musi chcieć tam pójść, lecz oczyszczony ze złych myśli i uczyć. Że nie może więcej karmić Złego Wilka. Że musi zaufać i samemu wybaczyć. Na miejsce dojechali szybciej niż Spineli się spodziewał. Każda upływającą sekunda, która mogła być jedną z ostatnich, choć chciałoby się, aby trwała dłużej i płynęła innym czasem… mijała zwyczajnie tak samo jak zawsze. Dziwnie czuł się Bart o trzeźwym umyśle. Nawet nie tęsknił za ziołem. Ale nie miał czasu na refleksję, czy to była zmiana tymczasowa, czy na dłużej. Czy w ogóle będzie miał jeszcze jakąś przyszłość, w której to będzie miało jakieś znaczenie? Bardzo by chciał, aby Joey i Britney zachowali go wspomnieniach tylko dobrze. Gdy tylko otworzyły się drzwi od auta, Bart wybiegł i w świetle reflektorów ambulansu zatrzymał się przy muetalowej barierce, gdzie kiedyś stał przestraszony i zabijany Bill. Ostrożnie, na ile się dało, wysypał kości, które zagrzechotały wysypując się bezwładnie z wora. Na kupce ustawił czaszkę, która odtoczyła się na bok leżąc górną szczęką do góry. Wybacz Billy, pomyślał łapiąc ją i kładąc na szczycie szczątków, które przypominały nieskładne ognisko przed rozpaleniem. Wyciągając pojemnik z proszkiem od Indian spojrzał ku kolegom i koleżankom. - Myślicie, żeby posypać teraz? A może warto zrosić je krwią waszą? Jakby rodzice wasi tu też wtedy byli? - pytał z przejęciem kompletnie nie wiedząc co ma robić. Spojrzeniem szukał odpowiedzi u Squaw, której rodzina właśnie chyba się pomniejszyła. Nie było jednak czasu na mazanie się. Czas na opłakiwanie jeszcze przejdzie. Teraz Billy był najważniejszy. Ręką obmacał kieszeń kurtki, w której trzymał plastikową butelkę wypełnioną wodą święconą. To wiara daje i odbiera moc. Nie sama woda i nie sam proszek, lecz przekonanie namaszczających, że przemieniają ich zwyczajność w coś nadprzyrodzonego. I wiara tych, którzy tych używają ich jak dewocjonaliów czy to chrześcijańskich czy pogańskich. Jedno było na świecie dobro i jedno zło. Tylko różne maski religii nosiło i karmiło się różnymi wyznaniami, aby istnieć w świecie żywych. Billy był chrześcijaninem, więc postanowił, że to tylko słusznym było aby podczas rytuału i wodą święconą były oczyszczone ze zła.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 30-12-2022 o 05:27. |
30-12-2022, 06:59 | #184 |
Reputacja: 1 |
|
31-12-2022, 11:34 | #185 |
Administrator Reputacja: 1 | Mark wysiadając z karetki zabrał ze sobą gaśnicę samochodową, którą miał zamiar wykorzystać przeciwko Bestii. Nieco proszku w oczach i pysku powinno ostudzić nieco zapał Wilka. - Mam nadzieję, że nie będzie to potrzebne - odparł, przejmując od Darylla strzykawkę. Zastanawiał się, czy gdyby taką dawkę zaaplikować Bestii, to też by podziałało. - Mamy czas, chociaż jest go niewiele - odpowiedziała chłodno dziewczyna wbijając wzrok w uciekające przed konfrontacją oczy swojego brata. Aż dziw brał, że przy okazji szaleńczego pędu ostatnich wydarzeń wciąż była cała, mimo nieprzerwanej obserwacji swojego priorytetu. Do młodego Singeltona nie powiedziała nic więcej. Zawinęła tylko jego rozciętą dłoń w chustę, którą wcześniej ścierała krew Brayana. W tym samym niemal czasie zorientowała się, że na wzgórze dotarli już zupełnie sami. Nie było z nimi Hawoi. Nie było Jimmyego Dwa Duchy. V była przekonana, że wilk miał w tym swój cel. Chciał ich osłabić strachem i poczuciem bezsilności. Zdać na samych siebie oraz własne, wątpliwe decyzje. Towarzyszącą im od początku ciemnością zbudować podwalinę do zatrzęsienia opustoszałym teraz światem duchów, którego nie zupełnie nie znali. Przegapił tylko tyle, ile Hale w masce zabijający Sama Macruma - ktoś wiedział. Wtedy - kim jest, teraz - kto się nim nie stanie. Choćby miało to kosztować życie wszystkich obecnych na Wzgórzu. - Bart daj proszek od Szamana. Odprawimy dwa rytuały jednocześnie. - Podzieliła zawartość woreczka na dwie części i podała jedną Spinelliemu. - Masz i przyszykuj sobie jeszcze zapalniczkę. Gdy zaczniemy, będziesz powtarzał moje słowa i robił dokładnie to co wskażę. Możesz też dodać coś od siebie, bo pomysł z krwią wydaje mi się niezły, mimo, że w treści indiańskiej modlitwy uzdrowienia nie ma o czymś takim nawet słowa. Podanym jej skalpelem nacięła swoją prawą dłoń od wewnątrz i upuściła kilka kropli krwi na czaszkę. Stanęła naprzeciwko Darylla. Poprosiła go o dłoń i zaczęła: - Jeśli przyjdziesz do mnie jako ofiara, nie będę cię wspierać. Jednak będę miał odwagę przejść z tobą przez ból, którego doświadczasz… - poczekała na to czy Bart powtarza jej słowa. |
05-01-2023, 21:39 | #186 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
10-01-2023, 07:32 | #187 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Deszcz uderzył znienacka. Jakby na tym sporym, kończącym się urwiskiem wzniesieniu, nazywanym Górą Kochanków, miało za chwilę wydarzyć się piekło. Wiatr, który smagnął młodych ludzi odprawiających coś, co można było nazwać rytuałem uspokojenia złego ducha, przybrał na sile. Lodowate krople deszczu siekły, niczym pazurki drobnych, ale niezwykle zaciekłych stworzeń. Niczym pomagierzy Złego Czarnego Wilka. Wystawieni na podmuchy złowrogich żywiołów Bart, Mark, Anastasia, Wikvaya i Daryll już mieli skorzystać z ochrony, jaką dawał opuszczony ambulans, ale nim przebrzmiało ostatnie "I podziękujesz sobie" Wii demon zaatakował. Zaatakował od razu na dwóch frontach. Daryll poczuł, jak zaciska się w nim potworna łapa, jak próbuje chwycić go w szponiaste kajdany, w okowy zła. Narzucić mu swoją władzę, swoją wolę, jak tam, wtedy, przy ognisku … gdy … Warkot, który wydobył się z jego gardła przykuł uwagę reszty. Złowrogi, straszliwy, nieludzki. Daryll walczył… Wspomnienie krwi…. krwi upolowanych zwierząt… krwi Bryana…. To były kolejne pętle, które zaciskały się na jego duszy. Strach przed śmiercią na oddziale onkologicznym. Udręka odrzucenia i wyszydzenia przez rówieśników. I krew Bryana… O tak! Ostrze noża zagłębiające się w ciało jego matki! O tak! Był panem życia i śmierci. Śmierci! O tak! Warkot z jego gardła przybrał na sile, chociaż Daryll nie zdawał sobie z tego sprawy, bo cała ta walka wewnątrz niego trwała zaledwie kilka uderzeń serca. Ale czy to magiczny proszek, czy też wspomnienie matki, a potem Wii, spowodowały, że … Warkot, który wyrwał się z gardła Darylla skłonił Marka do działania. Szybko wbił, tak jak poprosił go o to brat Wikvayi, strzykawkę w ciało Darylla i uwolnił jej zawartość. Daryll warknął, zawył, jego oczy wypełnił mrok, a potem, proszek na jego głowie, mokry od deszczu i potu, zalśnił błękitem oraz srebrem i chłopak uśmiechnął się ciepłym, kochającym uśmiechem do siostry i spłynął na ziemię, odcięty od bodźców przez podane lekarstwo. - Zdychaj, Bredock! - słowa rozbrzmiewają tuż obok nich. Nim jego ciało upadło na ziemię, demoniczny Wilk, pojawił się, nie wiedzieć skąd, koło nich. Szybkie smagnięcie pazurami. Ciepła krew rozlewająca się czarnym rozbryzgiem po młodych ludziach i ścianie ambulansu. Zamieszanie. Chaos! Bart chlusta wodą święconą. Mark odpycha coś zimnego, jak bryła lodu od siebie. Młody Fitzgerald, czuje też ból, ból rozrywanego ciała, gdy szpony lub nóż tną go po przedramieniu, rozrywając kurtkę, mięśnie i ciało, głęboko, aż do kości. Ktoś sypie proszkiem w stronę demona, który wyje niczym …. no niczym demon i odskakuje od nich. Niedaleko. Dosłownie o jeden skok w ich stronę. Ale atak, nie wiadomo dlaczego, nie następuje. Widzą go dokładnie. Widzą jego masywną, zrodzoną z czerni sylwetkę. Widzą smugi czerni - ich strach, przerażenie - które niczym kawałki sadzy lub dymy ulatują w stronę Czarnego Wilka. I widzą coś jeszcze. Jasne punkty na czarnym, smolistym ciele bestii. Jak przebłyskuje przez noc robaczki świętojańskie. Robaczki, które są coraz większe, niczym gwiazdy na niebie. A potem żarówki na choince. Bart widzi Anastasię. Dziewczyna, ta dziewczyna, którą zaczynał lubić, a może nawet coś więcej, ona … W miejscu, gdzie miała gardło, widnieje teraz wielka, poszarpana, buchająca tętniczą krwią dziura. Bart, znający śmierć, może w tym krótkim ułamku chorej sekundy, myśleć tylko o tym, ile będzie musiał się napracować w kostnicy, aby ukryć tak potworne obrażenia. Bo Anastasia jest już martwa. Zostało jej kilka sekund życia. Kilkanaście, nim płuca napełniają się krwią. I Bart, w tej właśnie chwili wie, że musi być przy niej. Musi być przy niej, aby nie bała się tego, co przeraża, bo przerażać powinno. Bartowi jest łatwiej, bo wie, że tam, będą na nią czekać … Inni. Ale Ann. Ona nie zasłużyła na to, by umierać w samotności i w przerażeniu. Anastasia osuwa się po zachlapanych jej krwią drzwiach ambulansu. Bart jest przy niej. Mówi coś. I sam już nie wie czy to deszcz czy łzy spływają po jego twarzy. - Zdychaj Bredock! Ten głos. Wikvaya znajduje w sobie spokój. Ten głos. Uległ zmianie. Mark, z poharataną ręką, stoi koło niej. Jej brat leży na ziemi. Bezpieczny. Widziała jego oczy wpatrujące się z bezwładnego ciała. Widziała umierającą Anastasię, ale teraz nie mogła zajmować się tym wszystkim. - Zdychaj Bredock! Ten głos. To już nie był straszny, nieludzki, wściekły głos demona. Tylko przerażony, zagubiony, rozdygotany głos chłopaka. Billa Macruma. Tego nieszczęśnika, którego zło Hale'a pociągnęło, dosłownie, do piekła. I teraz, dzięki - chciała w to wierzyć - ich zabiegom, mieli szansę go z tego piekła wyciągnąć. Rozbłyski na czarnym cielsku zrobiły się coraz większe. Smolistego, czarnego zła było coraz mniej i mniej, gdy kropki na cielsku demona łączyły się ze sobą w świetliste jeziora. Aż to już nie Czarny Wilk stał przed nimi, lecz zagubiony, nieszczęśliwy Bill Macrum. - Proszę - załkał chłopak. - Przestańcie! Wiedzieli, że Bill nie mówi do nich, tylko do ich bliskich, którzy niemal ćwierć wieku temu, za namową przyszłego szeryfa zgotowali samosąd nieszczęsnemu chłopakowi. A potem światło eksplodowało, kiedy Wii posypała resztą proszku świetlistą postać. Zobaczyli, jak za świetlistą sylwetką Billa pojawia się czarny wir, zasysający wszystko tunel. Wyrywający resztki mroku, kawałki Czarnego Wilka. Świetlisty proszek robił swoje. Ich rytuał zadziałał. I wtedy, gdy już myśleli, że wygrają, kiedy Mark-, dociskając okaleczoną rękę zaczął wierzyć, że wygrali, a Bart - klęcząc przy Ann był przekonany, że wszystko zaraz się skończy, stało się coś jeszcze. Wielki Czarny Wilk sięgnął po swoją ostatnią ofiarę. Niewidzialne szpony wbiły się w Darylla, ale magiczny proszek duchów odepchnął je do kogoś, kto był najbliżej. Kogoś połączonego z Daryllem tą samą krwią. Mark zobaczył, jak tuż przed Wikvayą otwiera się rozdarcie. Czarna szczelina, która wsysa pół-krwi Indiankę. Próbował ją złapać, nawet przez chwilę trzymał ją za dłoń. Ale Wikvaya uśmiechnęła się do niego. Nie czuła strachu. Wiedziała, że tam, dokąd ją zabierze, Czarny Wilk nie będzie miał do niej dostępu. Że wypuści ją ze swoich szponów. To była cena, jaką trzeba było zapłacić, aby ocalić ducha Billa. Billa i całej reszty niewinnych ofiar zabitych przez żądną krwi i zemsty bestię. Nim przejście zamknęło się za nią powiedziała głośno, tak, by słyszał ją otępiały Daryll. - Ja wrócę do was. A potem przejście do świata "po drugiej stronie" zamknęło się za Wikvayą. A przy ambulansie została tylko trójka młodych mężczyzn, bo przecież po czymś takim nie można ich było już nazwać chłopakami. Przytomny lecz niezdolny do ruchu Daryll, ranny i tracący krew i siły Mark i poważny, widzący odchodzące duchy zmarłych - Bart. Korowód znikających cieni pożartych i wyplutych przez czarnego Wilka. Ostatnią z nich była Anastasia, która nieśmiało, jak to ona, uśmiechnęła się do Barta i pomachała mu dłonią, nim rozmyła się w zacinającym deszczu. Smugi świateł zbliżały się do Wzgórza Kochanków. To Jim Dwa Duchy i ojciec Wikvayi, o czym mieli się za chwilę przekonać ocaleni, przyjeżdżali z niepotrzebną już pomocą. Czarny Wilk został odesłany do jego leża, a Bill odszedł tam - do miejsca, gdziekolwiek wędrują uwolnione z koszmaru duchy. A ci, co przeżyli ten koszmar, wiedzieli, że poza Indianami, nikt nie uwierzy im w tę historię o zabójcy - mściwym demonie - który przybył zza grobu. |
10-01-2023, 07:35 | #188 |
Reputacja: 1 | EPILOG 1 - Więc tak się mają sprawy, panie Bredock - powiedział detektyw Gunn do swojego zleceniodawcy. - Pana córkę zabił nie Bill Macrum, ale Glen Hale. To był szaleniec. Zabił kilka osób w tych dniach, kiedy pracowałem nad pana zleceniem. - Są na to dowody - stary mężczyzna machinalnie bawił się obrączką noszoną tak, jak noszą ją wdowcy. - Tak. Policja federalna rozpoczęła dochodzenie. Wiele rzeczy jest niejasne, ale to akurat jest pewne. To Glen Hale. On odpowiada za śmierć pana córki i jej chłopaka. A potem, z tego co udało mi się ustalić, nim wylądowałem w szpitalu, zmusił grupkę przyjaciół by ukarali nieszczęsnego Billa Macruma. Tak wyglądają fakty, panie Bredock. - Rozumiem. Dobra robota, panie Gunn. Faktycznie, jest pan dobrym detektywem. EPILOG 2 Agenci FBI, którzy przybyli do Twin Oaks, aby wyjaśnić serię zabójstw, kazali ekshumować ciała ofiar. W tym Mc'Bridgów, bo ciało Tommyego Mc'Bridga zdecydowanie za szybko uznano za działanie samobójcze. Jakież było zdziwienie śledczych, kiedy w grobie znaleziono dwa kolejne ciała, tuż pod trumną ojca pierwszej ofiary w serii ofiar. Młodych mężczyzn szybko zidentyfikowano jako Deana Petterssona i Daniela Ramberta. Dwóch zaginionych podejrzanych w sprawie zabójstwa Todda. Późniejsze badania odkryły przy nich sporo śladów, które bez trudu pozwalały przypisać te dwa kolejne zabójstwa zaginionemu Glenowi Hale. EPILOG 3 Ludzie patrzyli, jak mała ciężarówka dostawcza zabiera resztkę mebli rodziny Hale’ów. W szoferce, obok kierowcy, jechała blada jak upiór żona szeryfa. Część mieszkańców współczuła jej, część obwiniała, ale wiedziała, że teraz, po tym co zrobił jej mąż, nigdy nie będzie czuła się dobrze w Twin Oaks. EPILOG 4 Spłoszony wilk odbiegł od resztek sarny. Wilk był stary. Nie miał zamiaru walczyć o resztki z drapieżnikiem, który nadciągał. Zarośnięty, brudny mężczyzna wyszedł spomiędzy drzew. Ominął truchło i obmył brodatą twarz w strumieniu. Potem przeszedł go ostrożnie i zniknął po drugiej stronie lasu. Gdyby ktokolwiek mógł spojrzeć w oczy tego człowieka, zamarł by ze zgrozy. To nie były ludzkie oczy. Tylko czarne, nieruchome źrenice demona. Oczy czegoś, co ukrywało się długo przed innymi w ludzkim stadzie, ale teraz wydostało się na zewnątrz i nie zamierzało spać. Powoli, krok za krokiem, mężczyzna kierował się w stronę namiotu, który widział z pobliskiego wzniesienia. Nóż, wielkie zębate ostrze, łaknęło krwi i śmierci. Ale mężczyzna miał ochotę nie tylko na zabijanie. - Zdychaj Bredock, jebana kurwo - mruknął pod nosem kierując się w stronę upatrzonej zdobyczy. KONIEC SESJI
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
11-01-2023, 19:54 | #189 |
Reputacja: 1 | Daryll Singelton - epilog
|
14-01-2023, 01:14 | #190 |
Northman Reputacja: 1 | Śmierć przyszła nagle, że jeszcze przed chwilą jej nie było. A po chwili już była. Krzyczała głośno aż rozdzierało serce, bo jej dźwiękiem jest cisza. Spojrzenie Any do końca zostało nieśmiałe, nawet w bólu zrozumienia, że to koniec. Jakby przepraszało za kłopot i zapewniało, że nic to takiego. Że to tylko koniec spotkania. Że zostanie tysiącu wiatrów które nie raz jeszcze omiotą niesfornie kręcone włosy Barta. Że spotka ją w lekko opadającym dotyku płatków śniegu. W delikatnych kroplach deszczu. W złotych łanach dojrzewających zbóż na łąkach i pośród polnych kwiatów. Tyle chciałby powiedzieć. Tyle słów, których nie zdążył. Tyle było okazji nie do powtórzenia… Tyle zabraknie okazji do przegapienia… Kiedy przymknął powieki strącając krople z nabrzmiałych łzami oczu… Any już nie było w jej ciele. Nieoczekiwanie i z niedowierzaniem dostrzegł ją zaraz potem, kiedy podniósł wzrok na to co działo się ponad nim. Widział pożegnanie i gestem ręki odmachał, jak żegna się kogoś kogo nie spodziewało się znowu spotkać. Słowa odchodzącej w tunel Squaw dodały nadziei, więc uśmiechnął się głupio. Gryzł wargi słone od łez czując, że to nie koniec. Że choć zawiódł koleżanki, to dla nich był tylko inny początek. Prześlizgnął się wzrokiem za odpływającymi innymi duszami i dostrzegł wśród nich mamę. Westchnął z wysiłkiem jakby na pierś zaległy mu ogromny ciężar. Pamiętał ostatnie słowa, które jej powiedział. I czego nie powiedział. Ale ona już mu wybaczyła zanim wtedy wybiegł z domu. Jej ciepły wzrok uspokajał i dodawał siły. *** Bart był spocony. Koszulka lepiła się do pleców. Chłopak, którego chwycił za gardło przyciskając do szafki w przebieralni chłopaków rozszerzył oczy w przerażeniu. - Daj mi jeszcze jeden jebany powód! - syknął dociskając do podbródka rówieśnika kij od zmywaka, że tamtemu aż oczy prawie wyskoczyły z orbit. Nie dał. Przeprosił trzęsąc się a jego kumple mu nie pomogli czmychając w bezpiecznej odległości. Nikt już nigdy przy Spinelim nie żartował z i obmawiał Singeltona. Wracał myślami do Squaw ilekroć jechał do rezerwatu. Spędzał w nim dużo czasu z szamanem, na tyle, na ile dziadek Singeltonów miał dla niego czasu. Przestał chodzić do kościoła, bo wiedział, że religia chrześcijańska nie miała prawdziwych odpowiedzi na duchowy świat, który przenikał z ziemskim innym wymiarem. Czasami przejeżdżając obok pensjonatu „Sowy i Niedźwiedzia” zwalniał auto w nadziei przypadkowego spotkania z Daryllem. Nie aby wiedział już jak z nim rozmawiać. Ale… *** W szkole… Bart znalazł miejsce w drużynie footballowej. Ktoś musiał zająć miejsce Bryana. Nie żeby mógł wypełnić buty po tym łobuzie, z którym prawie zaprzyjaźnił się. Ale wybrał jego numer na plecy. Namawiał ojca na adopcję młodszego brata Bryana i w końcu wypełnili aplikację. Codziennie biegał po górskich lasach. Na szkolnej siłowni spędzał tyle czasu, co kiedyś przed telewizorem i ze skrętem w zębach. Musiał być gotowy. Czuł, że kiedyś przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz lub duszą z demonem. Z Markiem łączyła ich teraz niewypowiedziana więź. Nie musieli wracać słowami do wszystkiego przez co przeszli. Bart zmienił się. Wydoroślał. Nie palił trawy. Nie pił. Odnalazł sens i cel. Rozumiał co będzie robił w dorosłym życiu. Byli kolegami teraz z drużyny, lecz ponadto każdy wrócił do swojego świata, w którym łatwiej było zapomnieć o traumie otoczony tymi, którzy żyli w błogiej nieświadomości. *** W oczach ojca widział wdzięczność i dumę. Nie wstydził się Bart przyjmować uczucia i sam je tez okazywał. Każdemu kogo kochał i za którego czuł się odpowiedzialnym. Spineli przykładał się do pracy w zakładzie pogrzebowym jak nigdy wcześniej. Przychodziło mu to lekko i z przyjemnością. Wiedział, że będzie do końca życia to robił a później jego syn, jeśli będzie go kiedyś miał. Czasami, w dni wolne od szkoły, ludzie widzieli Barta na cmentarzu. Spotkać go można było siedzącego na trawie. Z ołówkiem i papierem. Przy tabliczkach grobów. ALLISON OUBRE - SPINELI Żona i Mama ANASTASIA BIANCO Ci których kochamy nie odchodzą, Lecz kroczą między nami.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 14-01-2023 o 03:39. |